Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Siedzieli przy ogniu we czwórkę, gdzieś na południowej granicy Pustkowia. Było późno. Słońce dawno już zaszło. Mat i Pepo zaczęli przysypiać. Choć było ciepło, Ferro drżał mimo narzuconego na ramiona koca. Rana na prawym boku wciąż się jeszcze nie zabliźniła i dawała mu się we znaki. Nie chciał jednak się położyć. Miał wrażenie, że tego wieczora jeszcze wydarzy się coś ważnego.
- Wciąż zostajemy z niczym, tylko we czwórkę – powiedziała nagle Dżana. – Wszystko tracimy, a świat nie staje się choćby odrobine lepszy.
- Więc może skończcie z tym raz na zawsze – stwierdził Rudy, podnosząc łeb z jej piersi. Nikt się tego nie spodziewał, nawet Dżana, bo lisia skóra rzadko się odzywała. Rzuciła jej zaskoczone spojrzenie zezując na swoje ramię.
- Mamy dać się zabić? – spytał Ferro. Dla niego żadna inna ewentualność nie wchodziła w grę. Nie mógł wrócić do rodzinnej wioski. Zapewne już został uznany za zaginionego, a jego gospodarstwo zlicytowane. Ale nawet jeśli nie, pola przez lata stały odłogiem, a on nie poradziłby sobie z orką mając tylko jedną sprawną rękę. Teraz, gdy jego dawne marzenia legły w gruzach, a ciało znaczyły blizny, nie spojrzałaby już na niego żadna z tych dziewcząt, które niegdyś z nim tańczyły. Zresztą, wszystkie już pewnie wyszły za mąż i zostały matkami.
- Nie – zaprotestowała Dżana. – Musimy w końcu zdobyć się na odwagę i pokonać Ich Wielmożność Ciemność.
- Wiesz jak? – zdziwił się Mat.
- Wiem – przyznała. Zaskoczyła ich. Żaden z Małych Ludzi nie był już śpiący. W głowach zaszumiało im od natłoku pytań. Kiedy się dowiedziała? W jaki sposób? Czemu zaczęła o tym mówić właśnie w tym momencie?
- Więc dlaczego nie wzięliśmy się za to wcześniej? – To pytanie Mat zadał głośno.
- Bo dotąd brakowało mi odwagi – wyznała, uniemożliwiając im w ten sposób wszelką krytykę. – To nie jest trudne, ale może mieć bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Zwłaszcza dla mnie.
- Skąd wiesz?
- Z przepowiedni.
Ferro pomyślał, że kiedy poznał Dżanę, nie wiedziała nic o Ich Wielmożności Ciemności, ten zresztą jeszcze nie istniał, nie mogła więc też wtedy znać o nim żadnych przepowiedni. Ale nie zapytał o to. Dżana nie lubiła odpowiadać na pytania. Przyszło mu do głowy, że musiała te informacje uzyskać od brata. Pamiętał, jak rozmawiali. Stali na przeciwko siebie, oboje wyniośli i zimni. Było jednak od razu widać, że Dżana jest Człowiekiem Lasu tylko w połowie. Ani włosy, ani oczy Poula nie były spłowiałe, a jaśniały barwą złota i intensywnym błękitem, choć musiał być od Dżany znacznie starszy. Do Małych Ludzi nawet nie podszedł. Zapewne uznał, że rozmowa z nimi jest poniżej jego godności.
Na plecach Ferro czuł ciężar długiego miecza Wybrańca, miecza, który ponoć został dla niego wykuty. Ale Wybraniec miał oczyścić świat ze zła. A on przegrał, choć nawet nie stanął do walki. Przegrał przez swoją pychę i pochopność. Tyle warte były przepowiednie. Nigdy w nie nie wierzył. Dżana też miewała co do nich wątpliwości, uważała jednak, że przynajmniej niektóre sprawdzają się w ten, czy inny sposób. Z jej słów wynikało, że nie trzeba się przejmować powinnościami zawartymi w przepowiedniach, ale kiedy zwiastowały coś złego, należało być ostrożnym. Ferro nie podobała się jej filozofia. Była to jednak jedna z wielu rzeczy, o których nie było sensu z nią dyskutować.
- Jest nas tylko czworo – powiedział, choć miał ochotę wykrzyczeć, że jeśli mają swoje plany opierać tyko na rymowankach tchórzy, którzy porzucili swój świat, to zapewne dobrze się to nie skończy.
- Przybędą też dziewczynki.
- Czy to nie dziwne, że one tak wiele potrafią?
- Są z innego świata. – Dżana wzruszyła ramionami.
Od dawna walczyli ze straszydłami i z szalonymi ludźmi, którzy przywdziewali czarne szaty i deklarowali, że będą służyć ciemności. Trudno powiedzieć, czy Ich Wielmożność miał z nich jakiś pożytek. Jednak rabowali i zabijali naprawdę.
Bywało różnie. Najczęściej w milczeniu opatrywali rany i zaciskali zęby, by nie pokazać światu, jak jest im ciężko. Czasem jednak świętowali, a wdzięczni za pomoc wieśniacy obdarowywali Dżanę i jej towarzyszy czym tylko mogli.
- Nie wiem, jak wam dziękować – powiedział chłop, z którego obejścia właśnie przepędzili ludzi w czerni i straszydła, w oczach stanęły mu łzy. – Gdyby nie wy, nie miałbym już ani rodziny, ani dobytku.
- Naprawdę nie musicie nam dziękować – powiedziała Dżana. Wciąż, mimo wielu okropności, które widziała, była do bólu szlachetna.
- Ależ muszę – uparł się mężczyzna. – Nie wiem, czy się wam przyda, ale jeśli chcecie, z radością oddam wam moją jałówkę.
Dżana już chciała powiedzie „nie”, ale Mat ją ubiegł:
- Sprawicie nam tym wielka radość - powiedział. – Ale to cenne zwierzę, więc nie wiem, czy nie chcecie gospodarzu dać nam zbyt wiele.
- Szczerze – odparł mężczyzna – te przedziwne stwory zniszczyły moje zapasy siana i ziarna. Nie będę miał czym jej wyżywić. Zabierając ją, zrobicie mi dodatkową przysługę. Przecież, zanim da mleko, minie jeszcze rok.
- Dobrze, że jesteście – wiele dni później powiedział inny chłop, wychodząc na drogę. Ani na moment nie zagapił się na porośnięte sierścią stopy Małych Ludzi, ani na białobrązowe jałówkę przemienioną w wierzchowca. Dżana i jej towarzysze często wyjeżdżali na zwiady, sprawdzić, co dzieje się w okolicznych wsiach. Ludzie dobrze ich znali, nie jedno im zawdzięczali, przywykli do tego, że są nietypowi.
- Co się stało? – Wojowniczka zeskoczyła z tarantowatej klaczy. Dosiadała jej na oklep. Twierdziła, że Marzenie jest jeszcze za młoda, żeby nosić siodło.
- Zsiądźcie wszyscy – powiedział chłop. – To jest tylko jedno i zamknąłem je w stodole.
Mat i Pepo zsunęli się z kościstego grzbietu krowy.
- Straszydło? – spytała Dżana.
- A bo ja wiem – chłop wzruszył ramionami. – Jakiś kolor miało dziwny.
Ostrożnie otworzyli wysokie drzwi. Dżana wsunęła się do środka pierwsza. Zawsze chodziła boso, a mimo to nie potrafiła stąpać tak cicho jak Mali Ludzie. Źdźbła słomy zaszeleściły pod jej stopami. Nic się jednak nie poruszyło. Rozglądali się ostrożnie na boki. Dżana zajrzała za stóg siana. Kuliło się tam coś, jakby dziewczyna o niebieskiej skórze. Chudymi ramionami osłaniała głowę.
- Kim jesteś? – spytała Dżana.
Dziewczyna nie odpowiedziała, zaczęła jednak lekko dygotać.
- Nie musisz się bać – zapewniła wojowniczka, kucając obok niej.
Mat pomyślał, że Dżana jest bardzo odważna. Sam nie zbliżyłby się tak bardzo, do dziwacznej istoty. Ale ich towarzyszki nic nie przerażało, nic poza bezsilnością, jaką czasem czuła, pochylając się nad posłaniami rannych. Była bardzo odważna. Albo szalona.
Dziewczyna powoli uniosła głowę. Jej okrągła twarz, choć niebieska, wydawała się naprawdę ładna.
- Kim jesteś? – zapytała Dżana ponownie.
- Nie wiem – powiedziała dziewczyna.
- Jak to?
- No... – potrząsnęła głową. – Moi towarzysze mnie znaleźli. Nic nie wiedziałam, nic nie pamiętałam. Podróżujemy między światami. Dalej i dalej. Ale nigdzie nie pasujemy.
- A kim są twoi towarzysze?
- Są tacy jak ja.
- Czyli?
- Mają niebieską skórę.
- Mówili ci coś o sobie?
- Oni pamiętają więcej niż ja, ale żadnego początku. Żadnego miejsca, gdzie są tacy jak my. Jeśli gdzieś są. Nikt nigdzie nie ma niebieskiej skóry.
- Czemu się tu zakradłaś?
- Po paszę dla koni.
- Chciałaś okraść gospodarza?
- A co mogłam innego zrobić? – W głosie dziewczyny nie słychać było skruchy, tylko strach i może wyrzut.
- Poprosić o pomoc. Zaoferować swoją pracę. – Dżana wciąż mówiła do nieznajomej bardzo łagodnie.
- Nie rozmawiam z ludźmi, bo oni chcą mnie zabić.
- My nie chcemy.
- Wy pierwsi.
- A te konie, skąd je macie?
- Były dzikie. My je uratowaliśmy.
- W porządku. Wyjdźmy stąd – zaproponowała Dżana. – Porozmawiajmy w spokojnym miejscu. Nie w czyjejś stodole.
Dziewczyna skinęła głową na znak, że się zgadza. Dżana delikatnie wzięła ją pod ramię. Niebieskoskóra była prawie tak wysoka, jak ona. Na sobie miała nieprzyzwoicie krótką, bardzo prostą sukienkę z białego płótna i pantofle z jasnej skóry.
- Nie musicie się bać. – Rzuciła Dżana do gospodarza, który wciąż stał przy drzwiach stodoły ściskając w dłoni trzonek od wideł. Zabrakło mu odwagi, żeby wejść do środka. – Jest niegroźna. Nic nie ukradła, ani nie zniszczyła. Ale i tak ją stąd zabierzemy.
Dżana odeszła z niebieską dziewczyną na taką odległość od zabudowań wsi, żeby nikt nie usłyszał, o czym będą rozmawiać. Mat i Pepo szli kilka kroków za nimi, prowadząc wierzchowce.
- O co chodzi z tymi końmi? Przed czym je uratowaliście? – spytała Dżana zatrzymując się.
- Przed śmiercią w kopalni – odpowiedziała dziewczyna. Wciąż wydawała się śmiertelnie przerażona.
- Czyli?
- Złapali je sztuczni, metalowi ludzie na małych kołach. Nie tu. W innym świecie. Oni je chłostali. Chcieli zabrać pod ziemię. Tam konie by pracowały, póki by miały siłę. A potem... Nie wiem. Konie nigdy nie wracały spod ziemi. Ale były tam takie miejsca, gdzie leżały sterty ich kości.
- A co to jest ta kopalnia?
- No... To miejsce pod ziemią. Skąd się wydobywa kamienie. Nie wiem, po co.
- To był węgiel, albo złoto – powiedział Mat, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Więc ukradliście konie? – pytała dalej Dżana.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wyzwoliliśmy. Bo to nie były czyjeś konie. Wcześniej były wolne. Teraz wędrują z nami przez światy. Nie zmuszamy ich. Zresztą trudno nam je wyżywić.
- Pokażesz nam te konie?
- Nie zrobicie im krzywdy? Ani mnie?
- Gdybyśmy mieli taki zamiar, wyciągnęłabym miecz jeszcze tam, w stodole – zapewniła Dżana.
Zaprosili niebieską dziewczynę do swojego obozowiska. Nakarmili. Pozwolili jej chwilę odpocząć. Potem ponowili prośbę, żeby zabrała ich do koni. Wyruszyli wszyscy: Dżana, Mali Ludzie i dziewczynki ze Świata Prawdziwego. Kasia, Bożena i Iwona spędzały z nimi dużo czasu. Nigdy jednak nie wiedzieli, kiedy odejdą, ani kiedy znów się pojawią. Pozostały tajemnicze, a oni wciąż nie mogli pojąć kim są, dlaczego tak wiele potrafią i tak wiele wytrzymują. Teraz wszyscy byli ciekawi istot z innych światów. Zresztą nigdy nie zostawali długo w jednym miejscu.
- To tu. – Dziewczyna wyciągnęła rękę w stronę sporej kotliny pomiędzy skałami.
- Ale tu nie ma żadnych koni – zauważyła Dżana.
- Podróżowaliśmy z nimi między światami. One też się tego nauczyły – odpowiedziała niebieska.
Nikt tego nie skomentował. Mali Ludzie pomyśleli przez moment, że to niemożliwe. Potem uświadomili sobie, że widzieli już sporo niemożliwych rzeczy.
- Pokażcie się! – zawołała dziewczyna.
Zamiast koni, tuż przed nimi, tak jakby znikąd, pojawili się niebieskoskórzy młodzieńcy. Jak zapowiadała, było ich trzech. Mieli nagie torsy. Nosili tylko spodnie z białego płótna i wysokie buty z jasnej skóry. Nie dałoby się ich odróżnić, gdyby sami o to nie zadbali. Jeden z nich miał na ramieniu wytatuowane serce przebite strzałą, drugi zatknął sobie za ucho polny kwiat. Trzeci nosił białą czapkę, naciągniętą głęboko na oczy.
- Nie bójcie się. Oni są w porządku - zapewniła. – Zaopiekują się końmi.
Młodzieńcy podeszli bliżej.
- Jesteś pewna, że można im ufać? – spytał ten z tatuażem. Miał niski, miły głos.
- Zabiliby mnie już dawno, gdyby chcieli – odpowiedziała dziewczyna. – Mieli okazję. Ale oni są w porządku. Nakarmili mnie. Uratowali przed wieśniakiem.
- Mamy problemy z tymi zwierzakami – powiedział ufnie ten w czapce. – Jest ich za dużo.
Wtedy zaczęły pojawiać się konie. Po prostu wyskakiwały z przestrzeni. Przed chwilą jeszcze ich nie było, a teraz galopowały wkoło pomiędzy zebranymi, a kotliną.
- Jakie piękne – wyszeptała Kasia i ruszyła w ich stronę.
Konie zatrzymały się. Nastawiły uszu. Patrzyły na zbliżającą się dziewczynkę.
- Cieś, cieś – wyszeptała, przypominając sobie zawołanie starych koniarzy z równie starych książek.
Smukły ogier o śnieżnobiałej sierści i niebieskich oczach zrobił dwa kroki w jej stronę.
- Będziesz mój? – spytała i wyciągnęła ku niemu rękę. Ogier obwąchał jej dłoń. Pozwolił się pogłaskać i nie uciekł, choć pod dotknięciem palców dziewczynki zadrżał.
- On był zawsze najdzikszy – powiedziała niebieska dziewczyna.
Bożena i Pepo także ruszyli pomiędzy konie.
- A ty? – Ferro spytał Mata.
- Ja mam Krasulę – odpowiedział ten z uśmiechem. – Chyba równie dobrze ja mógłbym ciebie o to zapytać?
- Możecie zabrać wszystkie, oprócz Lotnej – powiedziała dziewczyna, wskazując na klacz, której sierść pokrywały czarne, brązowe, rude i żółtawe plamy. Nikt z nich nie widział wcześniej choćby podobnego konia. Nie sądzili nawet, że konie mogą być tak kolorowe. – Bardzo ją polubiłam, a ona mnie. – Jakby na dowód tych słów klacz podeszła do dziewczyny i dźgnęła ją nosem w bok. Niebieska podrapała ją za uchem, co sprawiło, że klacz jakby się uśmiechnęła. – Jednego konia chyba damy radę wykarmić i obronić.
- Moglibyście i wy tu zostać – zaproponowała Dżana.
Dziewczyna pokręciła głową.
- To niebezpieczny świat. I jak wszystkie, nie nasz.
Pepo już pierwszego dnie spróbował dosiąść izabelowatego ogiera, którego dla siebie wybrał. Nazwał go Arnikot, co wywołało kpiny przyjaciół.
- Nic ambitniejszego nie przyszło ci do głowy? – spytał sarkastycznie Mat.
- No nie, bo przeczytał za mało książek – zauważył Ferro, po czym obaj parsknęli śmiechem. Kiedyś to z Ferro przyjaciele podkpiwali, twierdząc, że za dużo czasu spędza ślęcząc nad starymi traktatami o treningu koni.
- Na pewno to lepsze imię niż Klusek. – Pepo był lekko urażony.
Oni jednak nie przestali z niego żartować.
- Tylko dbaj o niego lepiej, niż o poprzedniego, żeby też ci nie uciekł.
Potrzebowali takich chwil zapomnienia o codziennych troskach. Śmieszyło ich, z jakim namaszczeniem Pepo robił dla siebie ogłowie z cieniutkich rzemieni. Ogier zachowywał się pod nim nerwowo. Strzygł uszami i drobił nogami w miejscu, nie potrafił znieruchomieć.
Kasia stała tymczasem, tuląc pysk białego konia. Nazwała go Duch.
- Będziesz najwspanialszy, najpiękniejszy. Mój. Mój kochany – szeptała.
- Ja mam ładniejszego. – Bożena z lubością wpatrywała się w pasącego się karego ogiera. – I imię ma wspaniałe. Kurifo. – Bożena lubiła wszystko, co pompatyczne.
- A ja nie wiem, jak nazwać swojego – zmartwiła się Iwona, głaszcząc po szyi drobnego kasztana z łysiną i skarpetką na lewej tylnej nodze.
- Nazwij go Biały Orzeł – zaproponowała Kasia, na moment odwracając twarz od Ducha.
- Jak facet z tego filmu, co był wczoraj po dzienniku?
- Dokładnie. Jego koń był takiej samej maści.
Wszystkie oglądały serial „Jak zdobywano Dziki Zachód”, choć teoretycznie był to film dla dorosłych.
- Ładnie – zgodziła się Iwona.
Czasami ktoś udzielał im wsparcia.
- Skąd jesteś? Nie wyglądasz na tutejszego – spytała Dżana mężczyznę siedzącego pod ścianą obory. Pomógł im wypędzić straszydła i ludzi w czerni z kolejnej wioski. Potem razem z Małymi Ludźmi przyniósł ciężko rannego Ferro na wyrwanych w czasie starcia drzwiach jakiejś chaty. Był wysoki i śniady, całkiem przystojny, choć już nie najmłodszy. Nie wrócił do swoich spraw, nawet po tym, jak Dżana napoiła go wzmacniającym naparem z ziół.
Teraz potarł ręką skroń, nieco mierzwiąc ciemne włosy.
- No – przyznał. – Nie jestem do was podobny.
Dżana uśmiechnęła się.
- Moi towarzysze też nie są tutejsi. Ale postanowili walczyć za ten świat.
- Za świat – powtórzył mężczyzna w zadumie. – Ja nie chcę tylko, żeby ginęli ludzie.
- Masz coś do tego świata?
- Nie jestem stąd. – Potrząsnął głową. – Miałaś rację. Jestem z Międzymiasta.
- Gdzie to?
- Na południu. Uciekłem stamtąd.
- Czemu?
- Bo to zły świat – wzruszył ramionami. – Jest ciasno, wielu rzeczy nie wolno, ale... – mężczyzna zaśmiał się krótko, jakoś smutno. – Jesteśmy nieco bardziej cywilizowani, niż wy tutaj.
- A masz jakieś imię? – Dżana szybko zmieniła temat.
- Anter.
- Witaj więc wśród nas, Anterze.
Dżana zatrzymała spienioną klacz przed wrotami stodoły, gdzie leżeli ranni. Rzuciła wodze na kark zwierzęcia i śpiesznym krokiem weszła do środka.
- Wszystko w porządku? – spytała.
- Tak – powiedziała Kasia.
Mat bez słowa wyszedł na zewnątrz, żeby występować klacz w ręku.
Dżana podeszła najpierw do Ferro. Przykucnęła przy nim. Szybkimi, wprawnymi ruchami zaczęła zdejmować bandaże, żeby przemyć jego rany. Tego dnia przykucała tak przy wielu rannych. Pielęgnowała poszkodowanych w walkach w trzech różnych wsiach w okolicy.
- Musimy mieć własne, spokojne miejsce, żeby leczyć rannych, wszystkich razem – rzuciła nagle w powietrze. – Takie gonienie to tu, to tam, nie ma sensu.
- Chcesz mieć szpital? – podsunęła Kasia.
- Co?
- Szpital. Takie miejsce, gdzie gromadzi się chorych.
Tak. Dżana bardzo tego chciała i jeszcze tego samego dnia zaczęła się zastanawiać, gdzie on powinien stanąć.
Kiedy najgorsze minęło, Ferro uświadomił sobie, że nawet lubi być ranny. Obrywał tak często, że już dawno przywykł do bólu. Mógł więc spokojnie myśleć o urokach rekonwalescencji. Dżana pochylała się nad nim, zmieniając opatrunki. Dotykały go jej duże, ale bardzo delikatne dłonie o długich palcach, dłonie, które potrafiły czynić cuda.
Właściwie Dżana nie była ładna, a jednak w jej twarzy wszystko harmonijnie do siebie pasowało. Nic nie było za małe ani za duże. Fascynowały go jej jasne oczy. Dziewczęta, które dawno temu, w poprzednim życiu, tańczyły z nim w jego rodzinnej wiosce, miały oczy o barwie piwa różnej mocy, od pełnych blasku miodowych, po prawie czarne, a czasem lekko zielonkawe. Ale żadna nie miała oczu w kolorze nieba w upalny dzień tak idealnie pasujących do włosów o barwie piasku. Zresztą, nie miały też tak jasnych, ani tak prostych włosów. Ich fryzury pozbawiały symetrii niesforne loczki.
- Co się stało? – Dżana odłożyła młotek i odwróciła się w stronę Kasi, która właśnie wspięła się na obszerną półkę skalną, gdzie budowali swój szpital.
Sama Dżana, gdy zaczynali, nie wiedziała nic o wznoszeniu budowli, ale szybko się uczyła, uważnie słuchając tego, co mają do powiedzenia mężczyźni. Anter twierdził, że jest specem od stawiania wszelkiego rodzaju budowli. Mat i Pepo nie protestowali, ale niejedno po nim poprawili. Ferro starał się trzymać jak najdalej od placu budowy i razem z dziewczynkami jeździł po zaopatrzenie. Deski w okolicach Pustkowia były towarem rzadkim i drogim.
Kasi miała bluzkę rozdartą na lewym ramieniu. Przez dziurę dało się zobaczyć otarcie na skórze. Jej spodnie były uwalane ziemią. Duch miał rozciętą skórę na lewej łopatce. Ciągle był w uprzęży, ale ta została odcięta od wozu. Kasia prowadziła go w ręce.
- Jakieś zwierzę zawyło i Kurifo się spłoszył – wyrzuciła z siebie. – Skoczył w bok i ściągnął nas z drogi. Zsunęliśmy się parę ładnych metrów.
Dżana chyba nie wiedziała, co to metr, ale nigdy o takie rzeczy nie pytała.
- A co z Bożeną?
- Została tam. Potrzebuje pomocy.
- Już pędzę. – Kobieta chwyciła torbę z lekarstwami i skoczyła w stronę Marzenia.
Mat podszedł do Kasi i wziął od niej lejce.
- Zajmę się Duchem – obiecał.
- Dobrze. Dziękuję – powiedziała Kasia. Duch jednak wzdrygnął się, kiedy poczuł na sobie dłoń mężczyzny.
- Nie musisz aż tak się spieszyć. – Kasia, lekko utykając, podeszła do Dżany. – Bożena mocno się potłukła, ale nie stało jej się nic bardzo złego. Zresztą, jest z nią chłopak, który pomógł nam się wspiąć z powrotem na drogę.
- Chłopak? – zdziwiła się Dżana.
- Tak. On mówił, że mieszka w tych górach. I że tu nie jest zbyt bezpiecznie. Ponoć czasem polują tu potwory.
Choć praktycznie nie było dnia, żeby nie uganiali się za straszydłami i ludźmi w czerni, tych cały czas przybywało. Problem zaczęły stanowić też coraz liczniejsze stada zielonych, choć wcześniej te stwory rzadko pojawiały na Pustkowiu. Może dlatego Dżana szybko zapomniała o opowieściach młodego włóczęgi, który twierdził, że w otaczających ich górach pełno jest ogromnych wilków. Na płaskowyżu, gdzie stanął ich szpital, panowały spokój i cisza. Ich wrogowie się tam nie zapuszczali.
- Potrzebujemy więcej Aspiryny – rzuciła w powietrze Dżana. Rzadko do kogokolwiek zwracała się z prośbą. Ona stwierdzała fakty.
Aspiryna, to były te białe grudki, które wrzucała do trucizny z zębów glumów, by leczyć skutki ich ugryzień. Tę samą substancję wstrzykiwała pogryzionym przez Zielone. Widać obie trucizny miały podobny skład. Tego dnia podała antidotum kilku pogryzionym wieśniakom, co znacznie uszczupliło jej zapasy leku.
Skąd Dżana znała Aspirynę? Pierwsze opakowania po prostu znalazła razem z żółtym autobusem, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nosiła sukienki i dopiero zaczynała opiekować się glumami. Nie potrafiła czytać. Nie zdążyła się tego nauczyć. Za szybko uciekła od swoich. Zresztą Ludzie Lasu używali innych znaków niż pozostali mieszkańcy dostępnych im światów. Dżana nie była więc w stanie przedrzeć się przez wypełnioną masą drobniutkich literek ulotkę od leku. Na szczęście na opakowaniu był obrazek sugerujący, by tabletkę w czymś rozpuścić. Spróbowała dodać ją do trucizny z zębów gluma. Bardzo potrzebowała antidotum na ich ugryzienia i tak przypadkiem udało jej się je stworzyć. Miała szczęście, że eksperymentując, nikogo nie wysłała do grobu. Oczywiście nigdy nikomu się nie przyznała, że z początku nie wiedziała, co robić. Opowiadanie o takich rzeczach, tak jak formułowanie próśb, nie było w jej stylu.
- Nie dam rady nic załatwić – stwierdziła Kasia. Dziewczynki zawsze błyskawicznie reagowały na słowa Dżany, starały się być uczynne. – Rodzice mi nie dadzą. Jestem na nią uczulona.
- Ja nie zdobędę więcej – powiedziała Bożena. Faktycznie, co kilka dni udawało jej się przynieść do Świata zza Morza Ognia i Krwi nowy listek leku.
- A gdybyście powiedziały rodzicom prawdę o tym, gdzie chodzicie i co się tu dzieje?
- Nie uwierzą – stwierdziła Iwona. – Nawet ja nie całkiem wierzę, że tu jestem.
- Tak – potwierdziła Bożena. – I uznają, że coś z nami nie tak.
Dżana zagryzła wargi. Zastanawiała się przez chwilę, patrząc w strzelające w górę płomienie ogniska, wokół którego siedzieli, jak zwykle gdzieś w sercu Pustkowia.
- Czy w twoim świecie macie coś takiego jak Aspiryna? – spytała Antera, gdy wszyscy myśleli, że już nie wróci do tematu. Ona jednak potrzebowała czasu, żeby złożyć w głowie fakty. Aspiryna pochodziła ze Świata Prawdziwego, w którym potrafiono wytwarzać wiele rzeczy w Świecie zza Morza Ognia i Krwi zupełnie nie znanych. A skoro w Międzymieście też potrafiono więcej, to i tam być może wytwarzano Aspirynę.
- Tak – odpowiedział Anter. Przewidywania Dżany okazały się słuszne. – To lekarstwo uśmierza ból i gorączkę, ale nie działa zbyt dobrze.
- W połączeniu z trucizną z zębów gluma to niezwykłe lekarstwo – zapewniła go. Już wiedziała, co robić. – Skoro nie zdobędziemy więcej Aspiryny ze Świata Prawdziwego, pojadę do Międzymiasta.
- To bardzo niebezpieczne – stwierdził Anter. – Najpierw trzeba pokonać Międzybagno. A na miejscu pewnie będą próbować cię zabić.
- Nie mam wyboru.
Dżana podejmowała się szaleńczych misji i choć światy wokół wydawały się zdominowane przez zło, wszędzie trafiali się sprzymierzeńcy.
- Tutaj. – Ktoś złapał ją za rękę, gdy wbiegła pomiędzy wysokie, szare budynki. Na moment mogły zasłonić ją przed pogonią. Tak się stało. Teraz zgarbiona kobieta wciągała ją za ciężkie do połowy przeszklone drzwi. - Zarzuć to na włosy. – Staruszka ściągnęła z głowy poszarzałą chustkę i wcisnęła ją Dżanie w rękę. – Powoli idź na górę.
- Dlaczego mi pomagasz? – spytała wojowniczka z Pustkowia dużo później.
Staruszka uśmiechnęła się tajemniczo.
- Bo jesteś z innego świata.
- Skąd wiesz? – zdziwiła się Dżana.
- Nie rozumiesz? Tu nikt się tak nie ubiera. Tu nikt nigdy tak się nie ubierał.
Dżana spojrzała w dół na swoje wąskie, skórzane spodnie i bose stopy.
- Nie macie tu wojowników, myśliwych, wędrowców? – Kiedy wypowiedziała to pytanie jej samej wydało się dziwne.
Dżana, staruszka i jej mała wychowanka, ciemnowłosa dziewczynka o ogromnych, smutnych, błękitnych oczach, siedziały w ciasnym pokoju, na szczycie szarego, zimnego, bardzo wysokiego budynku. Wszystkie sprzęty wokół były wykonane z burych materiałów, których wojowniczka z Pustkowia nie potrafiła rozpoznać.
- Nie. I nigdy nie mieliśmy. To mały świat. Nie byłoby dla nich miejsca. Tu jest tylko jedno duże miasto. Co ty w ogóle wiesz o naszym świecie?
- Że umiecie wytwarzać Aspirynę – wyznała szczerze.
Ta odpowiedź wyraźnie zdziwiła staruszkę.
- Hym... Po nią tu przybyłaś?
- Tak. Dostałam instrukcję jak dotrzeć do waszego świata i jak poznać sklep z lekarstwami. Dostałem też pieniądze, ale kiedy je wyciągnęłam, sprzedawczyni od razu zaczęła wzywać straże.
- Policję – poprawiła ją staruszka. – Czy masz jeszcze te pieniądze?
- Tak.
- Pokaż mi.
Dżana zawahała się, ale sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej złote monety. Staruszka wzięła jedną z nich w palce. Przyjrzała się jej uważnie. Uśmiechnęła się krzywo.
- Nie wiedziałaś, że u nas inaczej płynie czas? – zapytała jakby bez związku.
- Co to znaczy?
- Nasz rok, to u was nie jest nawet dzień. Gdybyś teraz wróciła do siebie, a za jakiś czas przybyła tu znowu, ja od dawna bym już nie żyła. Ale oczywiście, nie radzę ci tego robić. Tu bycie przybyszem z innego świata, to przestępstwo, a kara za nie jest tylko jedna. Śmierć. W każdym razie, tych monet używało się, kiedy byłam małą dziewczynką, ale od dawna są już inne.
- Czy więc to, że mi teraz pomagasz, jest niebezpieczne?
- Oczywiście. Za to też jest tylko jedna kara.
- Dlaczego więc to robisz? – Dżana nie potrafiła tego zrozumieć.
Staruszka uśmiechnęła się tajemniczo.
- Właśnie dlatego, że jesteś z innego świata.
- Czy mogę jakoś ci się odwdzięczyć? – Kiedy ochłonęła, została nakarmiona i napojona substancjami o obcym smaku, w końcu przyszło jej to do głowy.
- Opowiedz nam, jaki jest twój świat.
I Dżana przez wiele godzin opowiadała staruszce i jej wnuczce o Świecie zza Morza Ognia i Krwi. Opowiadała o bezkresnym morzu traw, Pustkowiu, o odległym niebie, o małych wioskach, jasnym Jedynym Mieście z szerokimi ulicami, o nadrzewnym mieście, teraz opuszczonym, w wielkim lesie, gdzie się wychowała, obu zbudowanych prawie wyłącznie z drewna, a także o Morzu Ognia i Krwi, a staruszka i dziewczynka chłonęły jej opowieść z zapartym tchem, choć Dżana nie była najlepszym mówcą.
Pchnęła klacz do dalekiego skoku wprost w bagno. Tak podróżowało się pomiędzy światami, w odpowiednich miejscach przeskakując poprzez Międzybagno otaczające wszystko, choć z reguły niewidoczne. Otoczyła je ciemność. Powinno to trwać tylko chwilę. I choć kopyta Marzenia natrafiły na twardy grunt, wokół nie pojaśniało. Nie znalazły się na Pustkowiu Świata zza Morza Ognia i Krwi, a w mrocznej, wilgotnej krainie, której niebo spowijały ciężkie chmury.
- Zejdź z konia – nakazał Dżanie pewny głos należący do kobiety.
Wojowniczka zeskoczyła na ziemię. Jej bose stopy zatonęły w wysokiej, bujnej trawie. Z mgły przed nią wyłoniła się postać w zwiewnej fioletowej sukience.
- Jesteś na mojej ziemi – oznajmiła kobieta, której skręcone w ciasne loki włosy także były fioletowe. – Napij się więc ze mną. Tak witam wszystkich gości. – Podała Dżanie wysokie, wąskie szklane naczynie. Ta wychyliła duszkiem jego zawartość. Nie zastanowiła się, co robi. Napój miał nieprzyjemny smak. Zapiekł w przełyk i żołądek.
- Kim jesteś? – spytała.
- Ty pierwsza się przedstaw. Ty przyszłaś do mnie.
- Jestem Dżana. Pochodzę ze Świata zza Morza Ognia i Krwi i walczę za ten świat. Nie wiem, jak do ciebie trafiłam, ale bardzo chciałabym wrócić na swoją drogę. Wiozę lekarstwa dla potrzebujących. Bo ja nie tylko walczę, ale też leczę.
- Przykro mi naiwna Dżano. – Kobieta zaśmiała się nieprzyjemnie. – Ale nigdzie już nie wyruszysz. Napój, który dałam ci na powitanie, to trucizna. Zabije cię do jutra rana.
- Dlaczego mi to zrobiłaś? – zapytała Dżana. Jeszce się nie bała. Na razie była zbyt zdziwiona.
- Nie lubię intruzów.
- Ale ja chciałam jak najszybciej odejść.
- Kto raz tu trafił, mógłby kiedyś wrócić.
Dżana zrozumiała, że tej rozmowy nie ma co dalej ciągnąć. Rzuciła się w tył. Jednym skokiem dosiadła klaczy. Wykręciła ją i z miejsca popchnęła do galopu. Zmusiła zwierzę, by rzuciło się w bagno. Usłyszała jeszcze za sobą świst. Nagły błysk rozświetlił niebo. Nie wiedziała, co to było, ale instynktownie wyczuła, że to ta dziwna kobieta próbowała jej coś zrobić. Potem już była na Międzybagnie. Trwało to tylko jedno uderzenie serca. Tyle, ile powinno. Kopyta Marzenia trafiły na twardy grunt. Niebo nad nimi było znów jasne i odległe. Ściągnęła wodze. Nie poczekała jednak, aż klacz znieruchomieje. Zeskoczyła na ziemię. Drżące ze strachu nogi złożyły się pod nią, ale tak było lepiej. Zalazła oparcie w ziemi swojego świata. Włożyła sobie dwa palce głęboko do gardła. Przycisnęła język. Chwilę trwało, zanim jej ciałem targnęła fala wymiotów. Pochyliła się w przód. Pozwoliła wyrzucić żołądkowi ile tylko mógł. Potem kilka razy złapała ustami powietrze, żeby się uspokoić. Otarła oczy i wargi rękawem, po czym powtórzyła całą operację jeszcze kilkakrotnie. Musiała pozbyć się z żołądka całej trucizny.
- Co się tu dzieje? – spytał zbrojny noszący na piersi barwy Króla z Jedynego Miasta.
Na szczęście na Pustkowiu oprócz potworów i zbójów coraz częściej pojawiali się też obrońcy sprawiedliwości. Niezbyt dobrze orientowali się jednak w sytuacji.
Mali Ludzie popatrzyli na siebie. Co mieli odpowiedzieć? Od czego zacząć. Według nich wszystko było widać.
- Sprzątamy po walce ze straszydłami – odezwała się Dżana, w ten sposób mianując się dowódcą ich grupy.
- Z czym?
- To takie dziwne stwory, trochę podobne do wilków. Przychodzą tu z innych światów.
- Czy to duży problem? – spytał wojskowy.
- Ogromny. Zmagamy się z nimi już od dłuższego czasu. Ale przydałoby się nam wsparcie.
Glum z jednym zębem przyniósł Dżanie kubek kawy. Gdy tylko mogła, całymi nocami czuwała przy najciężej rannych.
- Dziękuję.
- Co z nim? – spytał zatroskany glum, spoglądając na śpiącego Ferro.
- Lubisz go? – Dżana odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Tak.
- On ciebie też – powiedziała cicho. – A przecież powinniście się nienawidzić.
- Jest prawy – oznajmił glum. – Umie wybaczać.
Przez chwilę oboje milczeli.
- Jest źle – powiedziała Dzana, kiedy wydawało się, że już się nie odezwie.
- Umrze?
- Dziwię się, że jeszcze nie umarł – głos Dżany załamał się. Po ostatnim starciu z ludźmi w czerni nie sądziła, że dowiozą go żywego do szpitala. – Wiem, że jest silniejszy niż ktokolwiek, przez to musi też cierpieć więcej niż inni.
- Kochasz go.
- Nie o to chodzi.
- Powinnaś mu powiedzieć. Pewnie wtedy by tak nie szarżował.
Dżana potrząsnęła głową. W oczach stanęły jej łzy.
- Jesteśmy inni.
- Jesteście ludźmi.
- Mężczyźni nie są dla mnie. Przecież wiesz. Już raz mi się nie udało. Poza tym, mam was. – Głos Dżany brzmiał pewniej.
- Teraz to ty masz walkę. Ale potrzebujesz czegoś więcej. Każdy potrzebuje.
- Daj mi odpocząć.
Glum uśmiechnął się przepraszająco i wycofał się.
Ferro stał wtedy za żółtym autobusem Dżany, tak, żeby nikt go nie zobaczył. A jednak ona go widziała. Był zbyt słaby, by w pełni zachować czujność. Teraz, gdy siedziała przy jego posłaniu, wspomnienia sprzed roku powróciły do niej z ogromną siłą.
Samo chodzenie stanowiło dla niego nie lada wysiłek. A jednak już rozpoczął ćwiczenia. Przypasał do prawego boku swój stary, krótki miecz. Wyciągał go z pochwy, unosił w górę i chował. Musiał wyćwiczyć lewe ramie. Brakowało mu siły i precyzji. Wyciągał miecz, unosił i chował. Powtarzał ten ruch zapamiętale, wciąż i wciąż zagryzając wargi.
Dżanie chciało się płakać – teraz, wtedy i o pełnie później, kiedy zauważyła jak Mat przygląda się treningowi Kluska.
Kiedy Ferro dochodził do siebie po wypadku w czasie wyścigu i po ugryzieniu gluma, nikt nie miał głowy do dbania o kondycję jego kucyka. Ferro wsiadał na niego dopiero od kilku dni i dziś po raz pierwszy go zebrał. Mat nie raz widział, jak Klusek wspina się na tylne nogi, czy wyskakuje w górę, wierzgając. Nie zrobiło więc na nim wrażenia, kiedy Ferro wykonał te figury. Potem jednak przyjaciel zatrzymał kuca. Owinął wodze wokół nadgarstka niesprawnej prawej ręki. Powtórzył wszystkie ćwiczenia, a gdy kuc wybił się z czterech nóg w powietrze, lewą ręką dobył miecza, chwilę wcześniej, niż Klusek wierzgnął.
- Nie sądzisz, że to niebezpieczne? – spytał potem Mat. – Jak spadniesz, a on cię pociągnie, może ci nawet urwać rękę.
- Niewiele to już zmieni – burknął Ferro. – Zresztą, czy widzisz inne wyjście?
Mat nie odpowiedział. Zrozumiał, że Ferro niektórych rzeczy nie ma sensu mówić. I choć bardzo chciał poradzić przyjacielowi, że powinien dać sobie spokój z wojaczką, wiedział, że Ferro za dużo poświęcił dla sprawy Świata zza Morza Ognia i Krwi, by teraz mógł zrezygnować z dalszej walki.
Dżana także nie rozmawiała z Ferro o jego wyczynach na koniu. Nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Zapomniała już, że uratowała mu życie. Myślała o tym, że nie dopilnowała glumów i dręczyły ją wyrzuty sumienia. Myślała, jakich niesamowitych sztuk mógłby dokonać ten Mały Człowiek, gdyby nie został okaleczony, taki silny i zawzięty.
Później zapytała Mata, gdzie jego przyjaciel się tego wszystkiego nauczył.
- Ze starych ksiąg – odpowiedział Mat i zaraz dodał – kiedy zaczął je studiować, ja i Pepo śmialiśmy się z niego. W naszych stronach nikt nie robił z końmi takich cudów. U nas one ciągnęły pługi i nosiły juki. Mówiliśmy też, że jeszcze nikt nie wytrenował konia przy użyciu książki. Ale jemu się udało.
Nie rozmawiali o tym więcej. Książki Ferro i jego młodzieńcze marzenia należały do dawno minionego życia, do którego nie dało się powrócić.
- Nadszedł twój koniec – głos, który się nad nim odezwał, był lodowato zimny i dochodził jakby zza grobu.
Ferro otworzył oczy. Z początku nie zobaczył nic w otaczającej go ciemności. Potem dostrzegł kształt pochylającej się nad nim postaci. Jakby skupienie gęstego mroku. Jednocześnie uderzyła go fala bólu. Oberwał w lewe ramię, w prawy bok i udo. Miał też po tej stronie przebitą pierś. Żadna z tych ran nie była śmiertelna, ale wszystkie razem sprawiły, że stracił sporo krwi.
- Umrzesz tej nocy – powiedział przybysz i wtedy Ferro dostrzegł w jego ręku kosę. Kto to był? I czy planował go zabić? Jak dostał się do szpitala Dżany? Czemu nikt poza Ferro się nie obudził?
- Umrzesz, nic tego już nie zmieni.
Kiedy otoczyli go przeciwnicy, a jeden z nich wytrącił mu miecz z dłoni, naprawdę sądził, że umrze i chyba tego chciał. Dlatego zapomniał o wstydzie. W końcu miał odejść jako bohater, nie było się już czego wstydzić. Sięgnął więc po ukryty na plecach pod płaszczem miecz Wybrańca. Wybrańca, który zawiódł. Długa i lekka broń dała mu przewagę nad przeciwnikami. Zapomniał o strachu. Nie musiał się bać. Przecież już wiedział, że stracił wszystko. To też dodało szybkości i pewności jego ruchom. Chciał położyć trupem jak najwięcej wrogów, zanim sam padnie. I w końcu padł. Wyczerpany, ale i szczęśliwy. Słyszał, jak jego towarzysze mówili, że to dzięki niemu odnieśli zwycięstwo. Mógł się uśmiechnąć mimo bólu, jaki trawił jego ciało. Potem zapadł w niebyt. Do rzeczywistości przywrócił go ten głos.
Choć może to nie była rzeczywistość, a ostatni sen przed śmiercią. Teraz już jednak nie chciał umierać. Emocje ostygły. Było jeszcze sporo rzeczy do zrobienia. Nawet jeśli większość jego marzeń przypominała nierealne mrzonki, chciał spróbować je zrealizować.
- Umrzesz.
Przy pasie nie miał miecza. Podejrzewał, że ten musi leżeć obok jego posłania. Sięgnął w ciemność po broń. Była tam, gdzie się tego spodziewał. Wyszarpnął miecz z pochwy. Odbił spadające ostrze kosy. Potem uderzył jeszcze raz. Usłyszał głuche łupnięcie. Z głowy obcego zsunął się kaptur, okrywający nagą czaszkę. Reszta szkieletu rozsypała się. Bo to był tylko szkielet.
- Nie umrę. Nie dziś – powiedział Ferro. Potem upadł w tył, tracąc przytomność.
Otworzył oczy, kiedy poczuł na ciele dotyk dłoni Dżany. Z ogromnym skupieniem na twarzy zdejmowała opatrunek z jego lewego ramienia. Była wyraźnie zmęczona i zatroskana.
- Jak się czujesz? – spytała.
- Dobrze – odpowiedział Ferro. Jego głos brzmiał jednak słabo.
- Nie możesz czuć się dobrze po tym, co cię spotkało.
- Miałem dziwny sen – zmienił temat. – Przyszedł tu szkielet w czarnym płaszczu, z kosą, jakby wybierał się na żniwa. Kobiecym głosem powiedział, że przyszedł po mnie.
- To była Śmierć – stwierdziła Dżana. Głos drżał jej lekko. – Przyszła zabrać cię do Krainy Zmarłych.
- U nas wierzy się w co innego.
- Wierzy? To nie ma nic wspólnego z tym, w co się wierzy. – Dżana była najzupełniej pewna swoich słów. – Śmierć przychodzi osobiście, rzadziej wysyła posłańców. Widziałam ją nieraz, kiedy jeszcze zajmowałam się tylko leczeniem. Zabierała tych, którym nie byłam w stanie pomóc.
- Byłem przy umierających. Zaszlachtowałem niejedno straszydło i niejednego sługę ciemności, ale nie widziałem niczego takiego – zaprotestował Ferro.
- Po straszydła ona nie przychodzi – stwierdziła Dżana, wciąż najzupełniej pewna swego. – Nie rozumiem tylko, czemu żyjesz, skoro przyszła po ciebie.
- We śnie uderzyłem ją mieczem.
Dżana spojrzała na dwa miecze leżące obok posłania Ferro. Ten dłuższy, o srebrzystej rękojeści, miecz Wybrańca, był obnażony.
- Pokonałeś Śmierć – stwierdziła Dżana. – Jesteś niezwykły. Nie słyszałam, żeby udało się to komukolwiek innemu.
Czasem sama wypuszczała się na Pustkowie. Zwłaszcza, gdy towarzysze leczyli rany. Zresztą, ktoś musiał doglądać szpitala, a ona mimo najszczerszych chęci nie umiała usiedzieć na miejscu. Sama jeszcze nigdy nie oberwała. Może dlatego, że była bardzo zwinna, a może po prostu miała szczęście.
Poprzedniego dnia, wspierając zbrojnych króla, starła się na Pustkowiu z ludźmi w czerni. Teraz odpoczywała i robiła zakupy w Jedynym Mieście.
Weszła do stajni gospody, żeby zająć się Marzeniem. Nie podeszła jednak do klaczy. Zatrzymała się przy wcześniejszej przegrodzie i z przerażeniem zapatrzyła na stojące w niej zwierzę. Był to wielki kary ogier, niespokojnie strzygący uszach. Jego parskanie brzmiało jak ciche warczenie. Jakiś wypadek sprawił, że stracił kopyto i pęcinę tylnej nogi. Opierał się na dziwacznej, drewnianej konstrukcji. Czy to nie było za dużo dla zwierzęcia? Czy nie byłoby lepiej, gdyby jego właściciel pozwolił swojemu koniowi umrzeć?
Mężczyzna, który jeszcze przed chwilą szczotkował bok ogiera, odwrócił się i spojrzał na nią. Był wysoki, bardzo wysoki, wyższy od niej. Nosił brodę i wąsy, miał czarne włosy i ciemne, głębokie oczy. Uśmiechnął się, a ona uświadomiła sobie, że widziała go już poprzedniego dnia, na polu walki.
- Witaj, sławna wojowniczko z Pustkowia. Co za miłe spotkanie.
- Ty może mnie znasz, ale ja ciebie nie – odparła, zapominając na moment o jego kalekim koniu.
- Wybacz, pani. Mam na imię Max i pochodzę z Półwyspu.
- A co robisz tutaj?
- Szukam szczęścia.
- Walcząc?
- Żeby światy były lepsze, trzeba je zmieniać, czyż nie? Czasem przy użyciu miecza. Czy nie dlatego i ty dzierżysz oręż?
- Tak. Masz rację - przyznała. – Czasem jednak marzę o tym, by znów być tylko znachorką.
- Może nadejdzie taki dzień. A dziś, by na moment zapomnieć o smutkach, napijesz się ze mną?
- Nie. I nie nalegaj – powiedziała, choć przez moment wyobrażała sobie siebie w ramionach tego mężczyzny. Tak dawno nikt jej nie przytulał. – Wyczyszczę tylko klacz i idę spać. Jutro czeka mnie długa droga.
- Dokąd wyruszasz?
- Moi pacjenci i towarzysze broni na mnie czekają.
Odwróciła się. Nie chciała z nim rozmawiać. Chciała wyszczotkować klacz.
Max przykucnął obok swojego konia, zdjął mu protezę i odwinął kawałek płótna z kikuta, poczym zaczął go masować. Kary ogier popatrzył w twarz mężczyzny prawym, nabiegłym krwią okiem i rozdmuchał mu włosy. Potem chwycił go wargami za bluzę na karku. Wierzchowiec i jeździec pałali do siebie uczuciem. A przecież życie tego konia powinno być pasmem udręki.
Dżana nie potrafiła znieść ich obecności. Przerwała czyszczenie Marzenia. Poklepała klacz. Bezdźwięcznie wyszeptała do niej „przepraszam” i uciekła do gospody.
- Czasami zastanawiam się, czy naprawdę powinnam leczyć wszystkich rannych – Dżana nie była pewna, czy mówi sama do siebie, czy do Ferro. Ale on tam był i słyszał każde jej słowo. Stała nad posłaniem nieprzytomnego chłopaka, który dzień wcześniej ucierpiał w starciu ze straszydłami i ludźmi w czerni. Z wielką siłą został odepchnięty przez napastnika i upadł tak nieszczęśliwie, że uderzył plecami o dyszel wozu. Dżana stwierdziła, że złamał kręgosłup. Z tego co wiedziała, miał małe szanse, żeby przeżyć i jeszcze mniejsze, by kiedykolwiek wstać z łóżka. Miał na imię Peter i skończył zaledwie czternaście lat. - Przychodzi mi do głowy, że niektórym powinnam pomóc umrzeć.
- Nie masz prawa podejmować decyzji za innych – powiedział Ferro, dziwnie blisko niej. Powinien leżeć. On też doznał w tym starciu poważnych ran.
Obejrzała się. Stał tuż za nią. Jego blada twarz była ściągnięta bólem. Dżana chciała coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły jej w gardle.
- Ja na jego miejscu chciałbym umrzeć – stwierdził Ferro. – Ale każdy jest inny. I czasem, w jakimś na pozór nic niewartym, smutnym życiu ma się coś pięknego.
Na policzki Dżany wytoczyły się dwie ogromne łzy. Czy płakała nad Peterem, czy zrozumiała, co czuł Ferro? Nie mógł o to zapytać.
- Wszystko jest takie trudne – powiedziała.
- Wiem – wziął ją za rękę. To mógł zrobić. Doceniał też, że tylko on widywał jej łzy. – Musimy to znieść. Dla dobra tego świata.
- Wiem.
Los niewinnych poruszał chyba nie tylko Dżanę. Nie wszyscy umieli jednak o tym mówić i stawiać czoła bólowi. Anter odszedł dzień po śmierci Petera. Może to miało z sobą związek, a może nie.
- Jest wiele światów – stwierdził na pożegnanie. – Wy też nie powinniście kurczowo trzymać się tego. Nic was tu dobrego nie czeka.
Nigdy więcej się nie spotkali.
Nagle usłyszeli ze stajni przeraźliwe rżenie Marzenia. Po chwili zawtórował jej Klusek, a Krasula zaryczała. Dżana rzuciła się biegiem na dwór, a Ferro, Mat i Pepo za nią. W stajni coś było, coś wielkiego. Mimo to Dżana wbiegła do środka. Wielki stwór, który jeszcze przed chwilą stał na środku i węszył, obrócił się w jej stronę. To był wilk, a raczej coś, co przypominało kształtem wilka, ale wzrostem przewyższało konie. Stwór zmarszczył pysk, lekko odsłaniając zęby, zawarczał, ale nie rzucił się na Dżanę, tylko przemówił w ludzkim języku.
- Gdzie są te kopytne paskudztwa?
Dżana nie zrozumiała go, ale Mali Ludzie spostrzegli, że w stajni nie pozostał żaden koń z tych, które dostali od niebieskoskórych. Ferro, przytulony plecami do ściany, zaczął się powoli przesuwać tak, żeby znaleźć się za potworem.
- Nie życzę sobie, żeby te demoniczne pomioty kiedykolwiek więcej przebiegały przez moje ziemie – powiedział gigantyczny wilk.
- Kim jesteś? – spytała Dżana. Nie zdołała sformułować żadnego sensowniejszego pytania.
- Jestem Wigler – odparł stwór – władca wilkołaków, wilkołków i czerwonych wilków. – Nazwy, które wymienił nic nikomu nie powiedziały. – Zeżrę każdą z tych kopytnych pomyłek natury, jeśli jeszcze raz przebiegną przez moje ziemie. Ostrzegam, nie rzucam słów na wiatr.
Ferro udało się dotrzeć do pozostałych zwierząt. Odwiązał klacz Dżany. Marzenie rzuciła się na oślep do ucieczki, przebiegając koło stwora. Ferro jednym cięciem miecza uwolnił dwa kolejne, szalejące zwierzęta. Klusek, stawał dęba i kwiczał, póki nie poczuł, że jest wolny. Wtedy pomknął przed siebie, a Krasula za nim.
- Ta ziemia jest jednak moja i nie chcę cię tutaj. – Dżana dobyła miecza, choć z przerażenia trzęsły jej się nogi.
- Nie jest twoja! Nigdy cię tu nie zaprosiłem. To moje terytorium łowieckie! – Dziki chłopiec z gór miał rację.
Wigler ryknął ogłuszająco i uderzył łapą w ścianę. Zanim dach stajni zwalił im się na głowy, Dżana zdążyła jeszcze chlasnąć go mieczem przez pysk.
Wjechała skróconym galopem do doliny wśród skał, gdzie zostawiła swój żółty autobus. Dolina ta, z dala od ludzkich zabudowań, stała się domem glumów. Zostawały w niej same, gdy Dżana włóczyła się po Pustkowiu i zajmowała szpitalem. Gdy ten za sprawą Wiglera legł w gruzach, wszyscy się tam sprowadzili.
Chociaż tak naprawdę spędzili w dolinie zaledwie trzy noce. Później znowu ruszyli uganiać się za straszydłami i ludźmi w czerni. Nie sprowadzali do doliny rannych. Dżana znów leczyła w stodołach. Wydawało jej się, że glumy nie są jeszcze gotowe, żeby u nich zorganizować nowy szpital, choć niektóre dzielnie pomagały w tamtym, pełniły funkcje pielęgniarek i kucharzy. A może po prostu nie chciała znów tracić czasu na budowę. Ataki zdarzały się coraz częściej.
Teraz też nie planowała zostać w dolinie dłużej. Chciała tylko uzupełnić zapasy trucizny z zębów.
Osadziła klacz w miejscu. Nie zsiadła. Coś było nie tak. Od razu to do niej dotarło. Rzuciła na boki głową. Jeszcze liczyła, że się myli. Glumy zbliżały się ku niej bez słowa. Lekko uniosły wargi i rozchyliły usta. Były gotowe do ataku. Glum z jednym zębem też był pomiędzy innymi swoimi braćmi.
- Dlaczego? – nie wiedziała, czy powiedziała te słowa, czy tylko je pomyślała.
- To nasz dom – oznajmił jeden z glumów, wysuwając się naprzód. – Nasz. Nie twój.
- Przecież się wami opiekuję.
- Opiekujesz? – zdziwił się glum. – Zabrałaś nas z naszych terenów łowieckich, włóczyłaś po Pustkowiu. Wiele nas nauczyłaś. Wiele nam pokazałaś. Tak. Umiejętności ludzi robią wrażenie i przydają się. Ale ludzie... są niestali. Zawodzą. Chyba, że nie ludzie tacy są, a ty. - Glum zamyślił się na moment.
- Teraz toczymy wojnę – głos Dżany drżał. Miała wrażenie, że glumy nie zechcą wysłuchać jej argumentów. – Kiedy wszystko się skończy, znów będą miała dla was więcej czasu.
- A kiedy to się skończy?
- Przecież nie wiem. Niedługo. Mam taką nadzieję.
- No właśnie, nie wiesz – stwierdził glum. – A nasze życia są krótkie. My chcemy żyć, a nie czekać. Odejdź.
- Ale...
- Odejdź! – powtórzył obnażając zęby i postępując krok do przodu.
- Ale...
- Odejdź!
Glumy rzuciły się w jej stronę. Błyskawicznym ruchem wykręciła klacz i popchnęła w przód, rzucając się do ucieczki. Stwory biegły za nią przez chwilę, ale na swoich krótkich nóżkach nie były w stanie jej dogonić.
Zrozumiała, że zawiodła, ale i sama czuła się zawiedziona. Uznała, że na próżno poszły wszystkie wysiłki, by uczynić glumy cywilizowanymi i nauczyć żyć obok ludzi. Bolało ją to. Skoro, jak myślała, stały się cywilizowane, powinny potrafić czekać. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogły mieć choć trochę racji w ocenie jej osoby, choć przez moment, gdy próbowała z nimi dyskutować, miała wrażenie, że ich argumenty są mocniejsze, niż jej.
- Dlaczego nie wyślesz do Świata Dyktującego wojskowych z Jedynego Miasta? –zapytał Ferro. Wtedy, późnym wieczorem, gdy podejmowali decyzje o swojej przyszłości.
- Bo oni sobie z tym zdaniem nie poradzą. To tylko wojacy. A tu trzeba czegoś więcej. Jeśli Ich Wielmożność pozbawi się życia, zapanuje chaos. Jego trzeba zastąpić innym.
- I ty wiesz, jak?
- Tak. Potrzebna nam do tego Kasia.
Pepo przemykał pomiędzy drzewami. Mięśnie wciąż mu drżały. Wracał z czarnej twierdzy, z miejsca, gdzie odbierano ludziom dusze i zmieniano ich w bezwolnych niewolników, gdzie powstawało Czarne Wojsko, mające spaść na Świat zza Morza Ognia i Krwi, przynieść śmierć i sprawić, że na wieki zapanuje w nim zło. Pepo wiedział o tym wszystkim, cudem się stamtąd wydostał, ale nie myślał teraz o przyszłości światów, a o kobiecie.
Dżana wysłała go na zwiady. Miał tylko zajrzeć do twierdzy. Zrobił więcej. Zakradł się do środka. Zobaczył ludzi, mężczyzn i kobiety kołyszących się w opętańczym tańcu w blasku świec i pijących własną krew. Powtarzali wciąż - będziemy zabijać - i śmieli się szaleńczo. Usiłował tańczyć, tak jak oni. Wiedział, że sam się już stamtąd nie wydostanie. Uważał, że jeśli ktoś nie przyjdzie mu z pomocą, dla własnego dobra powinien stać się jednym z nich. Gdyby nie stan, w jaki wprawiała go rozbrzmiewająca wokół muzyka, tak by nie myślał, jasno by zrozumiał, że jeśli straci duszę, nic mu jej nie przywróci.
Muzyka oszołomiła go, ale nie porwała tak, jak ludzi. Próbował tańczyć. Rzucał się jak szaleniec, z każdą chwilą lepiej rozumiejąc, że długo nie uda mu się udawać, że tancerze szybko odkryją, że jest inny i stanie się ich pierwszą ofiara.
Wtedy się waśnie zjawiła. Złapała go za ramię i pociągnęła w mrok korytarza. Właściwie nie różniła się niczym od innych tancerzy - ubrana na czarno, czarnowłosa. W mroku Pepo z trudem mógł dostrzec jej twarz, bo była o dwie głowy od niego wyższa, ale gotów był przysiąc, że była piękna.
- Chodź - powiedziała tak cicho, że prawie niesłyszalnie. - Jesteś inny, uratuj się. Też bym stąd uciekła, gdybym miała dokąd - oznajmiła, a potem poprowadziła go przez labirynt korytarzy, by w końcu wypchnąć w chłód nocy. Sama została. Piękna, dobra kobieta została, by utracić duszę, by oddać się w służbę złu. Została, bo z jakiegoś powodu uważała, że nie może zrobić nic innego i to wcale nie dlatego, że trzymała ją w zamku opętańcza muzyka. A on nawet nie próbował jej przekonać, żeby poszła z nim, ani nie zapytał jak ma na imię.
W końcu odnalazł w ciemnościach długi i płaski jasnobrązowy samochód Dżany. Żółty autobus pozostał w dolinie glumów, ale teraz miała nowy pojazd. Ten mniejszy samochód z przyczepą do przewozu koni, małą od zewnątrz, ale wielką w środku, był nową zdobyczą Dżany. Wróciła z nim z jednej ze swoich samotnych wypraw. Powiedziała tylko, że go znalazła. Pewnie tak było. Mali Ludzie w to nie wnikali. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi widzieli już wiele rzeczy, które działy się, choć nie były możliwe. Dżana natomiast przyjmowała je ze spokojem, jak sprawy oczywiste – jest jak jest i widać tak powinno być.
Kiedy Pepo dotarł do samochodu, poczuł, że siły zupełnie go opuściły. Oparł się dłońmi o maskę i wziął kilka głębokich oddechów.
Dżana nerwowo pchnęła drzwiczki i rzuciła - gdzie byłeś tak długo?
Odskoczył zaskoczony i wytrzeszczył na nią oczy.
- Wsiadaj – nakazała Dżana.
Pepo posłusznie okrążył samochód i usiadł na przednim siedzeniu koło niej.
- Mów, co widziałeś?
Cicho i niezbyt składnie opowiedział jej co zobaczył i co mu się przytrafiło.
- Nie możemy więc czekać – stwierdziła. - Połóż się spać, jeśli dasz radę zasnąć. Oni śpią. – Ruchem głowy wskazała na tył samochodu, gdzie znajdowali się zwinięci w kłębek Ferro i Mat. - Niech śpią, póki mogą.
Pepo nie odpowiedział, ale przeniósł się na tył i faktyczne spróbował zasnąć. Wciąż myślał o czarnowłosej kobiecie. Uważał za bardzo prawdopodobne, że ona zginie walcząc przeciwko nim.
Dżana przekręciła kluczyk w stacyjce. Wielki, długi, ciężki samochód zapalił lekko.
Wyjechała spośród krzewów na drogę. Nie zapaliła świateł, nie potrzebowała ich. Świetnie widziała w ciemnościach, jak wszyscy przedstawiciele ludu jej matki. Czarna twierdza wyrosła przed nią. Wydawała się groźna, choć tak naprawdę stanowiła jedynie przedsionek do Świata Dyktującego.
Silnik mruczał cicho jak kot, dodając otuchy. Twierdza stała niewzruszona. Otoczona księżycową łuną, szczerzyła zęby nierównych murów. Jej niezliczone, małe oczka okien rozjaśniały się rozchybotanym blaskiem świec. Jedyna wieża wystrzelała wysoko w niebo.
- To nie prawda, że zło jest niepokonane - powiedziała Dżana sama do siebie.
Wdepnęła gaz do końca i wystartowała, z piskiem opon popędziła wprost na zamknięte wrota twierdzy. Tuż przed zderzeniem zacisnęła powieki. Huk rozdarł jej głowę, ale nie wyrwał ze snu Ferro i Mata, nie oderwał też Pepo od rozmyślań o czarnowłosej.
Dżana otworzyła oczy. Otoczyła ją nieprzenikniona ciemność. To Międzybagno - pojęła natychmiast i przycisnęła gaz jeszcze mocniej.
Nagle nastała jasność, a za oknami mignęły bezkresne łąki – Miejsce Gdzie Nie Istnieje Czas i w końcu pojawił się Świat Dyktujący, tak jak i jej świat zatopiony we śnie. Zatrzymała samochód tam, gdzie się w tym świecie zjawiła - na samym początku drogi. Zjechała na bok i wyłączyła silnik.
- Śpijcie, póki możecie – powtórzyła. Objęła kierownicę ramionami i na moment oparła się o nie czołem.
Ferro obudziło szarpnięcie za ramię.
- Co się stało? – zapytał półprzytomnie.
- Chodź. – Dżana ruchem głowy nakazała mu, żeby wysiadł z samochodu. - Musimy porozmawiać – powiedziała. To go zaskoczyło.
Ziewnął. Przetarł oczy lewą dłonią. Nad światem panowała jeszcze noc, a okolica za oknem była mu zupełnie nieznana. Pewnie byli już w Świecie Dyktującym. Przez sen zarejestrował huk. To musiało być coś związanego z przeskokiem ze świata do świata. Powoli wysunął się z wnętrza i cicho zamknął za sobą drzwiczki. Stojąc obok Dżany, nie sięgał jej nawet do ramienia.
- Jest coś, co muszę ci powiedzieć - oznajmiła ściszonym głosem. – I pewnie powinnam zrobić to wcześniej. To nie jest zwyczajne starcie z siłami zła. Jesteśmy w Świecie Dyktującym, porywamy się na coś wielkiego. To będzie swoje kosztowało. – Ferro słuchał w milczeniu. Nie rozumiał, czemu go obudziła, żeby to powiedzieć. Wspominała już przecież coś wcześniej. – Nasze przepowiednie...
- Ludzi Lasu – ni to zapytał, ni to sprecyzował.
- Tak, Ludzi Lasu – zgodziła się. – Nasze przepowiednie mówiły, a dokładnie ostatnia z nich, że to kiedyś nastąpi. – A więc Ferro miał rację, Poul przekazał jej nie tylko słowa pożegnania, ale i przepowiednie. – Ktoś porwie się na to, na co my się teraz porywamy, i że ten ktoś, jeśli będzie z ludu lasu, nie będzie już mógł żyć w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, tylko przeniesie się do Krainy Bohaterów.
- To coś w stylu śmierci?
- Niestety – przytaknęła Dżana. – Jest, co prawda, jedna rzecz, która może tego kogoś ocalić. Jeśli jeden z czarnych wojowników odzyska duszę i stanie się jego przyjacielem, ten ktoś będzie mógł powrócić do swojego dawnego życia.
- Na to nie powinniśmy chyba liczyć – stwierdził.
- Kraina Bohaterów to jeszcze nie tak źle – pocieszyła go.
- Jeśli istnieje – powiedział cicho.
Dżana ciągnęła dalej, jakby go nie usłyszała:
- Tylko, że żadne z nas nie jest Człowiekiem Lasu. Może siły panujące nad światami mnie za taką uznają, ale nie wiem, co może stać się z tobą i z resztą.
- Nie martw się tym. – Patrzył jej w twarz, zadzierając głowę. – To ja, nie ty, zostałem wybrany. Ja muszę tam iść i jeżeli tak ma być, muszę zginąć.
Dżana nie powiedziała niczego. Położyła mu dłoń na ramieniu. Jego prawa, niesprawna ręka drżała.
- Spędziliśmy na Pustkowiu parę dobrych lat – oznajmił.
- Tak, Ferro, dokładnie cztery lata – wyszeptała. Biorąc jego dłoń w swoje dłonie, powstrzymała jej drżenie. – Przepraszam.
- Nie przepraszaj – potrząsnął głową. – Ocaliłaś mi życie, prawie mi je przywróciłaś. To pamiętam. Ręka się nie liczy. To był wypadek. Nikt nie mógł tego przewidzieć.
- Może. – Dżana wzruszyła ramionami i puściła jego dłoń, która znowu zaczęła dygotać.
- Nie myśl o tym – poprosił. – Są inne rzeczy, o których powinnaś myśleć. Razem odnieśliśmy wiele zwycięstw...
- Tak, a po każdym były rany do opatrzenia, zajęcie dla mnie – ironia brzmiała w jej głosie. – Ale wtedy dzieci pojawiały się częściej. – Faktycznie, na początku potrafiły spędzać z nimi po kilkadziesiąt dni, a znikały na dwa czy trzy, od jakiegoś czasu było odwrotnie. Chyba od kiedy szpital przestał istnieć. – Były dziwne, ale... Z nimi było jakoś łatwiej. Nie wiem. Kiedyś ten świat wyglądał jakoś inaczej.
- A od jutra będzie jeszcze inny. – Uśmiechnął się słabo.
- Dobra. – Machnęła ręką. – Nie zobaczymy tego innego świata, ale nie możemy się rozczulać. Idź spać.
- Ty też się połóż – powiedział stanowczo.
- Ja i tak nie zasnę. – Potrząsnęła głową.
- Postaraj się – nakazał jej, wsuwając się do samochodu. Przy okazji zarejestrował, że na tylnym siedzeniu przybyły trzy osoby. A więc w tym starciu dziewczynki faktycznie miały wziąć udział.
Dżana ulokowała się za kierownicą. Oparła głowę o zimną, wilgotną szybę. Jej oczy nieprzytomnie wpatrzyły się w ciemność. Nie chciała zasnąć, nie chciała go posłuchać, dać sobie chwili wytchnienia.
Ferro przez moment zastanawiał się, dlaczego Dżana obudziła właśnie jego. Z początku liczył, że zaczęła traktować go poważnie, jak partnera, jak kogoś z kim można rozważyć swoje plany. Ale ona powiedziała mu tylko, jak zawsze, że wie, co mają robić. Potem sądził, że usłyszy od niej to, co zawsze chciał usłyszeć. Czy nie miała mu odwagi powiedzieć, że jest jej bliższy niż inni? Czy jednak wcale nie był?
Odwróciła się i zobaczyła coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Spróbowała jednak zachować spokój. Powoli wyszła z przyczepy do przewozu koni. Zamknęła ją, stojąc plecami do zwierząt, choć palcom trudno było trafić na zamek.
Dosiadająca wilkołaka kobieta w fioletowej szacie zbliżała się ku niej. Pewnie Dżana była przy koniach, gdy fioletowa przeniosła się do Świata Dyktującego.
Wojowniczka oparła dłoń na rękojeści miecza i wyprostowała się. Musiała być gotowa na wszystko. Fioletowa podjechała do niej tak blisko, że pysk wilkołaka znalazł się prawie przy twarzy Dżany. Zwierzę zmarszczyło wargi, nie zaatakowało jednak, ani nawet nie wydało z siebie najcichszego dźwięku. Dżanę uderzył w twarz smrodliwy oddech.
- To co? - rzuciła fioletowa z góry. - Spotkamy się na arenie w zamku? Staniesz ze mną do walki? Może się boisz?
- Nie - odpowiedziała twardo, zadzierając głowę. - Stanę z tobą do walki i wygram! – Wiedziała, co trzeba zrobić, by zabić fioletową. Przed laty usłyszała od wojowników z Ludu Lasu, jak radzić sobie z tak potężnymi istotami. Wiedziała też, że tego nie potrafi. Wierzyła jednak , że wyjdzie z walki cało. Inaczej być przecież nie mogło!
- Jesteś śmiertelna, Dżano. - Fioletowa zachichotała cicho. – Umrzesz, zanim podniesiesz na mnie miecz.
- Zobaczymy. A poza tym, nie jestem śmiertelna.
- Na pewno bardziej, niż ja. – Kobieta w fioletowych szatach zaśmiała się, klepiąc po karku swego wierzchowca.
Tuż po tym, jak słońce zbudziło świat do życia, rozpoczęli przygotowania do ostatecznego starcia.
- Już czas – oznajmiła. – To oczywiste, że jest nas zbyt mało, by rozgromić całą ciemną armię. Zwłaszcza, że do tych z zamku w nocy dołączyły posiłki. Ale... Wy musicie tylko wytrzymać w boju, póki Ich Wielmożność Ciemność nie straci życia. Ty – zwróciła się do Kasi – pojedziesz do zamku od tyłu. Musisz dostać się do komnaty Ich Wielmożności, odciąć go od tronu i zrzucić z niego, a potem zmusić Ducha, żeby załatwił się na tron. Ja muszę dostać się na arenę i odbyć pojedynek z fioletową. – Wszyscy milczeli, wiedząc, jak niebezpieczną przeciwniczką była ta szalona kobieta. Dżana trafiła na nią już kilkakrotnie. Za pierwszym razem to był przypadek, potem fioletowa zaczęła na nią polować. Dżanie zawsze jak dotąd udawało się uciec. Nie była w stanie nawiązać z fioletową równorzędnej walki. Dziwna kobieta potrafiła miotać morderczym światłem. Nikt nie zapytał, skąd Dżana wie, że w zamku Ich Wielmożności czeka na nią fioletowa, ani że do wnętrza można dostać się jakimś tylnym wejściem. Dżana nigdy się z takich rzeczy nie tłumaczyła. – To nieważne. – Potrząsnęła głową. – Od ciebie zależy los świata – znowu mówiła do Kasi. – To ty dosiadasz konia, który jest samym dobrem i doskonałością.
Duch nie zawsze taki był. Kiedy Kasia go oswoiła, był najdrobniejszym i najsłabszym spośród wszystkich koni, które pozwolili im zabrać niebieskoskórzy. Kiedy dziewczynki wracały do siebie, ich konie dawnym zwyczajem wyruszały na samotne eskapady po innych światach. Zawsze jednak wracały, gdy ich panie stawały na ziemi Świata zza Morza Ognia i Krwi. Duch za każdym razem zjawiał się piękniejszy i silniejszy, a z jego sierści powoli znikały wszelkie przebarwienia i cienie.
- Już czas - powtórzyła Dżana i dosiadła swojej klaczy, a w chwilę później wszyscy pogalopowali w stronę zamku.
Na początku wydawał się czarną na tle nieba, niegroźną zabawką, ale w miarę jak się zbliżali, rósł i zaczynał szczerzyć zęby naprawdę czarnych murów. W końcu wypluł na zewnątrz, na trawiastą równinę, ludzi i konie.
Ferro owinął wodze wokół nadgarstka drżącej prawej ręki. Dżana wyciągnęła miecz i uniosła w górę. Słoneczny blask odbił się od srebrzystej klingi, a rubin w rękojeści zalśnił jak krwawe oko. Czarna armia uderzyła na garstkę pstrokatych wojowników, szczęknęły miecze.
Marzenie tańczyła na tylnych nogach, gdy Dżana odpierała ataki kolejnych jeźdźców w czerni, przedzierając się ku bramie zamku. Armia wydawała się nie mieć końca, tak jakby nigdzie nie było zamku, tylko morze czarnych postaci. Konie sił ciemności dyszały ciężko, a z ich nozdrzy buchał dym. Zamek tam jednak był, choć w ferworze walki nie dostrzegała wyraźnie jego murów, to przecież czuła rzucany przez niego cień. Była tam też arena, na której fioletowa nocą obiecała jej starcie. Dlaczego się tam pchała, zamiast uciekać? Chyba i tę sprawę chciała zakończyć. Prędzej czy później fioletowa i tak by ją dopadła.
Pulchny dziarski kuc wkręcał się między duże konie. Szybkie cięcia krótkiego miecza Ferro przecinały popręgi czarnych jeźdźców i kaleczyły ich nogi, a gdy jeden zatrzymał się przed nim i stal uderzyła o stal, ruchy małego wojownika nadal były pewne i precyzyjne, szybko dając mu zwycięstwo. Mocne pchnięcie zrzuciło napastnika z konia, a kopyta innych dopełniły dzieła. Wtedy ktoś zamierzył się na nich z tyłu, ale mały wojownik i mały koń byli szybcy.
Krasula bodła ciemne konie, rozrywając im rogami skórę. Jedna z jej ofiar stanęła dęba, kwicząc żałośnie. Jeździec nie utrzymał się w siodle.
Wznoszący się w górę oręż Dżany rzucał na pole walki srebrne i krwawe błyski. Czarne wojsko rozstępowało się przed nią. Tam gdzieś była ciemna brama, która rozwierała się powoli. Dżana popychała Marzenie w przód, choć jeszcze nie wszyscy zeszli jej z drogi. Jej miecz wciąż przecinał powietrze, bardziej strasząc, niż zadając obrażenia. Nagle usłyszała krzyk. Wypuszczony z dłoni oręż i dwa palce wyleciały w górę, a krople krwi naznaczyły twarz wojowniczki. Dżana nie zawahała się, nie zastanowiła nad tym, co się stało. Pozwoliła, by pochłonęły ją czarne mury.
Czarne postaci po obu stronach Dżany przerodziły się w czarne ściany tunelu, a ona pędziła ku światłu. Gdy w nie wjechała, oślepiona ściągnęła wodze. Klacz zaryła kopytami w ziemię. Dżana miała tylko chwilę, żeby zrozumieć, że już jest na wysypanej piaskiem i otoczonej przejrzystymi ścianami arenie.
Fioletowa czekała na nią. Za plecami miała potężne cielsko tego samego wilkołaka, który nocą służył jej za wierzchowca.
Dżana zsunęła się z siodła i postąpiła naprzód na szeroko rozstawionych nogach. Jej pierś spokojnie unosiła się i opadała. Próbowała się skoncentrować, jednak myśl, że nie da rady, nie opuszczała jej. Fioletowa też postąpiła naprzód, cienka tkanina oplatająca jej nogi zafalowała. Spokojnym ruchem uniosła prawą rękę.
Dżana rzuciła się naprzód z uniesionym mieczem. Fioletowa cofnęła się tylko o pół kroku i wysłała złoty promień z dłoni. Dżana uskoczyła. Marzenie stanęła dęba i przeraźliwie zarżała.
Fioletowa wystrzeliła raz jeszcze. Dżana uskakując potknęła się i podparła ręką o piasek areny. Pomyślała, że nie zbliży się do odzianej na fioletowo kobiety. Mimo zwątpienia rzuciła się w przód raz jeszcze. Była szybka. Uderzyła i klinga miecza przeszła przez szyję fioletowej. Kobieta zaśmiała się, a rana zrosła się w mgnieniu oka.
Dżana cofnęła się, straciła impet. Chciała już tylko przeżyć, ale wiedziała, że jedna z nich musi zginąć.
Fioletowa wykorzystała jej wahanie i wypuściła kolejny promień światła. Tym razem Dżana nie cofnęła się i palące złoto przeszło przez dłoń, w której trzymała miecz. Ból sparaliżował ją na chwilę, na szczęście tylko na chwilę. Przerzuciła miecz do drugiej ręki. Palce lepiły się od krwi. Ból promieniował aż do ramienia. Raz jeszcze rzuciła się naprzód i cięła szyję przeciwniczki raz, drugi... Bardzo dawno, w bezpiecznym świecie swojego dzieciństwa, słyszała, że istnieją straszliwe stwory, których nie sposób zranić inaczej, niż wykonując trzy idealne cięcia w tym samym miejscu. Sądziła, że nigdy żadnego z nich nie spotka. Zresztą, miała być znachorką, nie szermierką.
Ból w biodrze powalił ją na ziemię. Odziana na fioletowo kobieta zaśmiała się, a potem podeszła do niej powoli. Dżana pomyślała, że to jej koniec, że zaraz spadnie na nią ostateczny cios.
Nie wiedzieli, co się wydarzyło, ale nie minęło wiele czasu, a czarne wojsko zatrzymało się. Wielu zbrojnych wycofało się do zamku, inni po prostu zaprzestali walki.
Ferro otarł miecz o nogawkę spodni, a potem położył się na karku kuca, szukając chwili wytchnienia. Bożena i Iwona postąpiły tak samo. Pepo rozglądał się nieprzytomnie. Mat podszedł do nich kulejąc, ubranie i włosy miał umazane ziemią. Oczy błyszczały mu od łez. Ciało Krasuli leżało powalone wśród innych ciał. Bez słowa wdrapał się na konia za Bożeną.
Nikt nie zastanawiał się, co się wydarzyło.
Mury wokół nich zadrżały.
Rudy zerwał się nagle, odbił się od ramienia Dżany i wgryzł w twarz fioletowej metalową szczęką. Wojowniczka ze Świata zza Morza Ognia i Krwi potrzebowała chwili, żeby dźwignąć się z ziemi i podciągnąć na siodło. Jej biodro przeszywał paraliżujący ból.
Fioletowa krzyczała i szamotała się próbując oderwać lisią skórę od twarzy.
Dżana wykręciła Marzenie, zerwała ze swojej niedawnej przeciwniczki lisią skórę i spięła konia. Popędziły przed siebie.
- Nieźle się spisałeś, Rudy. Gdyby fioletowa była człowiekiem, na zawsze nosiłaby na twarzy bliznę – powiedziała Dżana, gładząc po głowie lisią skórę. Siedziała oparta o skalną ścianę, w grodzie w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas. Nie była tam nigdy wcześniej, ale wiedziała, że to bezpieczne miejsce, wiedziała z przepowiedni.
- Musiałem cię osłonić. – Ciepły głos płynął z głębi skóry, gdy metalowa szczęka rozwierała się.
Dżana uśmiechnęła się, jej wargi zadrżały. Kiedy wszystko wokół się zatrzęsło, gdy czarne mury zaczęły stawać się szare, a potem białe i gdy czarne wojsko wpadło w panikę, Dżanie udało się uciec z przygotowanej w sercu zamku areny. Udało jej się tylko dlatego, że Rudy zdezorientował na moment fioletową skacząc na nią i wgryzając jej się w policzek.
- Musisz odpocząć. – Ferro stanął nad Dżaną.
Z trudem uniosła głowę, pot zbierał się w krople na jej skroni. Po raz pierwszy w życiu była ranna i choć starała się nawet przed sobą udawać, że wszystko jest w porządku, trudno jej było znieść ból.
- Wszystko będzie w porządku. Oberwałeś?
- Nie martw się mną. Ciągle jeszcze jestem szybki. – Jego prawe ramię drżało, tak jak zawsze, gdy był zdenerwowany czy zmęczony.
- Czy wiesz, co się stało, że ciągle jeszcze jestem w tym świecie?
- Nie wiem.
- Kasiu – przyzwała dziewczynkę skinieniem ręki. - Zniszczyłaś Ich Wielmożność Ciemność? – spytała. Jej głos brzmiał słabo. – Na pewno zniszczyłaś?
- Tak – zapewniła tamta stając przed Dżaną. - On już nie istnieje. Zrobiłam wszystko tak, jak mówiłaś. – Trudno jej było patrzeć w twarz wojowniczki, w zmęczone oczy, na ściśnięte bólem szczęki. – Odcięłam go od płyty tronu. Był czarną masą bez rąk i nóg, tylko z upiornymi oczami i ustami. Zepchnęłam go na ziemię. A raczej Duch to zrobił. Ich Wielmożność rozbryznął się wokół. Potem Duch narobił na płytę.
- Może. – Dżana szybkim, nerwowym ruchem otarła pot z czoła. – Ale dlaczego nic się ze mną nie dzieje? Czyżby przepowiednie kłamały?
Nie było odpowiedzi.
- Pepo zginął? - Nagle Bożena zadała nieśmiałe pytanie. On jeden nie wycofał się z nimi do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas. W zamieszaniu, jakie wybuchło, gdy zamek zaczął zmieniać kolor, a ludzie w czerni zaczęli atakować siebie nawzajem, nikt nie zauważył, że nie ma go z nimi.
- Chyba tak. – Mówienie drażniło Dżanę. – Czasem ktoś ginie, tak musi być. – Udawała obojętność.
Jednak, zanim jej słowa przebrzmiały, Mat przybiegł od wejścia groty wołając:
- Pepo! Pepo wrócił!
Kto mógł, wybiegł na zewnątrz. Tylko Dżana nie drgnęła.
Zalaną słońcem, zieloną, niekończącą się równinę Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas przemierzało dwóch jeźdźców. Jednym z nich był Pepo na wierzchowcu o złotej sierści, a drugim kobieta w czarnym płaszczu, dosiadająca karej klaczy.
- Więc przepowiednie nie kłamały – wyszeptał Ferro. Nikt go jednak nie usłyszał. – To się zdarzyło.
Pepo zsunął się z konia tuż przed nimi, chwycił wodze karej klaczy. Kobieta nie poruszyła się, tylko patrzyła tępo przed siebie. Była bardzo blada. Po chwili spróbowała zsiąść. Nie zdołała. Bezwładnie osunęła się na ziemię. W ostatniej chwili ramiona Pepo złagodziły upadek.
- Pomórzcie mi – rzucił.
Razem z Matem podnieśli nieprzytomną kobietę. Ferro wycofał się. Mając sprawną tylko jedną rękę, nie był w stanie pomóc towarzyszom.
Kiedy Mali Ludzie wnieśli kobietę do groty, Dżana podniosła się z trudem, opierając ręką o skalną ścianę. Cicho zajęczała przez zaciśnięte zęby.
- Połóżcie ją i rozbierzcie – rozkazała. Podeszła do kobiety, ciężko utykając. Praktycznie nie mogła oprzeć się na zranionej nodze. Przy ciele czarnowłosej opadła, jęcząc. Już nie próbowała ukrywać własnego cierpienia. Szybkimi ruchami obolałych dłoni zbadała obrażenia, potem zaczęła przemywać ranę na brzuchu nieznajomej.
- Czy Anna będzie żyła? - spytał Pepo.
- Anna? - Dżana nieprzytomnie uniosła głowę. - Znałeś ją? - To pytanie zabrzmiało jakoś niezręcznie, tak, jakby kobieta już nie żyła.
- Ona mnie uratowała, wtedy, kiedy poszedłem na zwiady – wyjaśnił szybko. – Czy będzie żyła?
- Nie wiem. Mam nadzieję. - Głowa opadała Dżanie na piersi. Była bardzo zmęczona. Nagle się otrząsnęła. - Pomóż mi ją zabandażować – poprosiła, kiedy pokryła ranę suszonymi, leczniczymi liśćmi.
Pepo uniósł lekko ciało kobiety, a Dżana okręciła je bandażem, jęcząc z wysiłku i silnie się pocąc.
- Ona jest jeszcze ranna w rękę. - Pepo wziął kobietę za nadgarstek i pokazał jej dłoń. Czarnowłosa straciła mały i serdeczny palec, a paznokieć środkowego miała roztrzaskany.
Dżana wzięła od Pepo jej rękę. Zadrżała, uświadamiając sobie, że to było jej dzieło. W pamięci znowu gnała pomiędzy ciemnymi żołnierzami, uderzając mieczem na oślep, by zeszli jej z drogi. Słyszała krzyk, krew obryzgała jej twarz. Widziała te palce, jak wyleciały w górę i na chwilę zatrzymały się na tle nieba. Niebo było błękitne, jasnobłękitne, krew była ciepła i lepka.
- To ja - wyszeptała ochryple. Tak, to ona okaleczyła kobietę, dzięki której mogła nadal żyć w swoim świecie. - To ja - powtórzyła. - Ja to zrobiłam.
W Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas nie nadchodziły noce, nie było dni, po prostu ogarniało zmęczenie. Dziewczynki położyły się spać. Mat szczotkował konie, Pepo i Ferro bez słowa obserwowali Dżanę. Ona, oparta o skalną ścianę, z półprzymkniętymi oczami czuwała przy czarnowłosej.
- Nie jest z tobą dobrze – powiedziała lisia skóra, lekko unosząc łeb.
- Nie, Rudy – odpowiedziała. - To nic, to tylko zadraśnięcia, zobaczysz. - Uniosła zabandażowaną dłoń. – Już nawet nie krwawi.
- Nie znasz mocy fioletowej – stwierdził. - To nie są zwyczajne rany.
- Zwyczajne, tylko ja nigdy jeszcze nie byłam ranna. – Złościło ją, że była słaba.
Rudy złożył głowę na jej piersi. Nie powiedział niczego więcej. Dżana czekała, aż coś się zmieni, zaciskając zęby.
Potem, po prostu potem, stało się coś, co nie było w ogóle umiejscowione w czasie. Anna otworzyła oczy, a zobaczywszy twarz Dżany, pobladła jeszcze bardziej.
- Nie bój się – wyszeptała z trudem ostatnia z Ludu Lasu. Bardzo drażnił ją fakt, że w ogóle musiała się odezwać. – Pamiętasz mnie. To był przypadek. Wtedy byłaś moim wrogiem. Teraz jesteś przyjaciółką Pepo. Teraz... – Te wszystkie rzeczy trzeba było powiedzieć. – Dziękuję ci, ty mnie ocaliłaś. Ty wypełniłaś przepowiednię.
- Nie wiem, o czym mówisz i nie obchodzi mnie to. – Czarnowłosa z trudem łapała oddech, ale Dżana słysząc jej głos, zrozumiała, że Anna czuje się już lepiej, niż ona sama. - Wyleczysz mnie?
- Wyleczę. Jestem ci to winna.
- Więc nie będę dziękować. – Czarnowłosa zamknęła oczy i znowu zapadła w sen.
Dżana nie spała jeszcze od bitwy. Rozluźniła bandaże kobiety. Zdjęła z rany lecznicze liście. Włożyła je do wody, zmyła z nich krew i ułożyła z powrotem. Potem sobie zmieniła opatrunki. Jej rany nie goiły się, a ich krawędzie były zaognione. Kiedy przykładała do nich wilgotne liście, żółtawy płyn buzował i pienił się na ich powierzchni. Ból jej nie opuszczał. Sycząc, zacisnęła zęby. Wiedziała, że nie jest z nią dobrze, ale nie chciała się do tego przyznać.
Znowu przymknęła oczy.
- Dżano, Dżano. - Może wtedy, może dużo, dużo później, kto to mógł wiedzieć, skoro nie istniał czas, Ferro szarpnął ją za ramię. - Dżano!
- Zmieniaj opatrunki, zawsze kiedy wyschną – wyszeptała, tracąc przytomność.
- Kiedy wyjdziemy z tej groty i staniemy na Rozdrożu, pożegnam się z wami już na zawsze – powiedziała Kasia ot tak po prostu przy śniadaniu. Nazywali tak pierwszy posiłek po przebudzeniu nawet w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas, choć nie było tam poranków ani wieczorów. Kasia często oznajmiała coś tak nagle, jakby bez powodu.
- Dlaczego nas zostawiasz? – spytała Dżana. Gdy leżała nieprzytomna, kilka razy kładli się spać i zjedli bardzo wiele posiłków. Bali się o nią. Na szczęście w końcu się obudziła. Wciąż była bardzo słaba, ale nie miała już gorączki i jej rany zaczęły się zabliźniać. – Ich Wielmożności Ciemności już nie ma, ale...
- Nie chodzi o Ich Wielmożność – stwierdziła Kasia. – Chodzi o to, że jestem coraz starsza. Mam jedenaście lat. A w pewnym wieku ludzie ze Świata Prawdziwego nie mogą już podróżować między światami.
- Dlaczego? – spytał Pepo.
- Tak już jest. – Kasia wzruszyła ramionami. – Może przyjdą do was jakieś inne dzieci.
- Nie przyjdą – zapewnił Rudy.
- Dlaczego? – Tym razem Kasia się zdziwiła.
- Bo to jest twój świat – stwierdził. – Tu może przyjść tylko ten, kogo ty sprowadzisz. A skoro odchodzisz, nikt więcej ze Świata Prawdziwego już nie przyjdzie.
- A czy dla nas ma to jakieś znaczenie? – spytał Pepo. – No... poza tym, że stracimy Kasię.
- Trudno powiedzieć – odparł Rudy. – Pewne jest tylko to, że gdyby została z wami dłużej, to postradałaby zmysły. Tak dzieje się z ludźmi ze Świata Prawdziwego.
- A skąd to wiesz?
- Byłem stamtąd. – Rudy z reguły odpowiadał enigmatycznie. Może chciał brzmieć bardziej tajemniczo, albo dziwnymi wyrażeniami maskował swoją niewiedzę, a może dawał im w ten sposób znać, że wie coś o magii tak potężnej, że jej nie pojmą.
- A czy ktoś, komu Kasia pokazała drogę, mógłby przyjść do nas sam?
- Tak.
- Jak wy w takim razie? Wrócicie tu jeszcze? – spytała zdezorientowana Dżana, patrząc na Bożenę i Iwonę, które rzadko brały udział w tak poważnych dyskusjach.
- Nie. – Bożena potrząsnęła głową. – Przecież jesteśmy rówieśniczkami.
- Kasiu, a co z tymi dziewczynami, co raz je tu przyprowadziłaś? – przypomniał sobie Mat. – Z tą rudą i tą drugą, bladą?
- Przyszły tylko raz i nie wrócą.
- One też byłe ze Świata Prawdziwego.
- Tak wam powiedziały, ale nie były – Kasia potrząsnęła głową. – To ja je wymyśliłam i niestety niezbyt mi wyszły. Dlatego nie zdołam ich już tu przysłać – nie zawsze rozumieli słowa Kasi. A może raczej rozumieli, ale nie potrafili w nie uwierzyć. Jak to w ogóle było możliwe, że ich losy zależały od jedenastolatki? Mali Ludzie mieli bardzo dużo pytań, nie zadali jednak żadnego z nich. Powoli uczyli się filozofii Dżany. Nie należało wnikać w otaczający ich porządek rzeczy. Było jak było.
- A co się z nimi stało? – o to spytała sama Dżana.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
Tak jak powiedziała Kasia, kiedy rany Dżany i Anny zagoiły się na tyle, że kobiety mogły dosiąść koni i wrócić do Świata zza Morza Ognia i Krwi, gdy tylko opuścili grotę pojawiło się przed nimi Rozdroże.
- Na nas już czas – powiedziała Kasia. Nie podeszła do nikogo, nikomu nie podała ręki. Od dnia, gdy oznajmiła, że muszą rozstać się na zawsze, stawała się coraz cichsza i bardziej odległa. Coraz częściej przesiadywała samotnie.
Bożena i Iwona nie odezwały się. Uśmiechnęły się tylko smutno i pokiwały na pożegnanie głowami. Poklepały też swoje konie. Kasia nie zrobiła nawet tego. Potem wszystkie trzy odwróciły się i ruszyły lewym odgałęzieniem rozdroża.
Kim naprawę była Kasia? Co i dlaczego robiła w Świecie zza Morza Ognia i Krwi? Co to znaczyło, że to był jej świat? O tym myślał Ferro patrząc za odchodzącymi. Dlaczego tak długo im pomagała, a nagle postanowiła porzucić? Czy wchodziła tu w grę potężna magia, o której zupełnie nie miał pojęcia? I w co sam tak naprawdę się uwikłał?
Duch przestępował z nogi na nogę patrząc za swoją panią. Zarżał cicho, ale żadna z dziewczynek się nie odwróciła. Kiedy stały się już tylko małymi plamkami w oddali, puścił się galopem pomiędzy drogami. Dziewczynki przeszły do swojego świata, on zniknął pomiędzy światami, wybierając wieczną tułaczkę po Międzybagnie. Nikt nie miał już go dosiąść.
Dżana pewnie nie myślała o tym, co będzie dalej. Ferro myślał i martwił się, że jednak będzie musiał wrócić w swoje strony.
Teraz patrzył na nią. Śmiała się, jakby to ona odniosła zwycięstwo nad Ich Wielmożnością Ciemnością. Ale to, że zwyciężyli, nie było przecież zasługą ani jej, ani jego. Oni tylko przeżyli. Tryumf należał do dziewczynki z innego świta, która przez lata bawiła się ich losami, a teraz zostawiła ich samym sobie.
Dżana tańczyła z wysoko postawionymi na dworze mężczyznami. Miała na sobie falbaniastą, fiołkową sukienkę. Gdyby go zapytała, powiedziałby, że lepiej by wyglądała w niebieskiej. Ale ona nigdy o nic nie pytała. Zresztą, dlaczego miałaby o cokolwiek pytać właśnie jego? W wyjściowym, miejskim ubraniu zapewne wyglądał jak błazen i tak się też czuł. Był przecież tylko Wybrańcem, który zawiódł. Małym Człowiekiem i kaleką. Dlaczego Dżana miałaby dbać o to, co on myśli i czuje? Nie przyszło jej nawet do głowy, żeby go komukolwiek przedstawić, żeby powiedzieć, że jest jej towarzyszem broni. Ona była bohaterką, a on włóczącym się za nią cieniem. I być może to było jedyne, co mógł jeszcze od życia dostać. Jeśli oczywiście mógł dostać aż tyle. Może o świcie usłyszy, że pora, żeby każde z nich zajęło się swoimi sprawami. Dżana zapewne nie zrozumie, że on już nie ma swoich spraw. Wszystko co miał, oddał jej światu i... jej samej też. Co jednak przyniesie los, przyniesie to. Warto było wszystko stracić, żeby ją poznać. Nawet teraz, gdy stał w cieniu, pod ścianą sali balowej zamku w Jedynym Mieście i czuł się podle, patrzył na tańczącą Dżanę z fascynacją. Gdyby całe życie orał pole, nigdy nie zobaczyłby takiej kobiety jak ona.
07.12.2020 – Warszawa
C.D.N.