Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




19. Bard


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Pochylił się nad cytrą. Przez moment wahał się, potem uderzył w struny. Tak było zawsze. Zanim zaczynał grać, zżerała go trema. W gwarnym, mrocznym wnętrzu wspólnej sali czuł się bardzo mały, słaby i nieważny. Wydawało mu się, że nie zdoła przedrzeć się śpiewem przez śmiechy i toczone przy piwie dyskusje.
Występ zaczynał zawsze od pieśni o pięknej, samotnej dziewczynie, która marzy o miłości, lecz nie jest pewna, czy zdoła pokochać swojego adoratora. Kiedy śpiewał i grał, jego członki wypełniał spokój, a głos nabierał mocy. Świat przestawał go przerażać. Gdy uderzał w struny cytry, wiedział, że robi to, co powinien, wiedział też, że jest w tym dobry.
- Chyba nie śpiewasz o sobie? – wyryczał pytanie barczysty mężczyzna w podróżnym stroju, który tego dnia wypił już nie jedno piwo. – Taki koleś jak ty, potrafi zbajerować chyba każdą babkę?
Młody bard roześmiał się czysto. Odrzucił z ramienia płomiennie rudy kucyk. Ubrany w białą, haftowaną pod szyją koszulę, mógł być obiektem westchnień nie jednej młodej dziewczyny.
- Serca niektórych kobiet są naprawdę nieodgadnione. – Trzymając w dłoni cytrę potrafił mówić głośno i swobodnie. Gdy jednak podjeżdżał wierzchem do drzwi kolejnej gospody, trudno było mu wykrztusić z siebie słowo i powiedzieć, że chciałby wynająć pokój. Zgarbiony, skulony w sobie, z reguły był parę razy potrącony i szturchnięty tak przez karczemnych gości, jak i pracowników, zanim ktoś zwrócił na niego uwagę. Nie umiał niczego się domagać i zapewne nie umiałby się też obronić, gdyby ktoś chciał go napaść. Czasami wydawało mu się, że gdyby nosił kolczugę, traktowano by go poważniej. Czuł jednak, że nie starczyłoby mu odwagi na podróż gościńcem z mieczem u boku w roli poszukiwacza przygód. Na wszelki wypadek wiózł jednak z sobą miecz przytroczony do siadła. Nie wiedział tylko, czy byłby w stanie go użyć. Liczył, że nikomu nie przyjdzie do głowy napadać barda. Koń i cytra stanowiły cały jego dobytek. Czasami czuł w piersi ból, żałował, że nie urodził się inny: potężniejszy, silniejszy, a przede wszystkim odważniejszy. Pocieszał się jednak myślą, że większość śpiewaków była taka jak on. Słabi mężczyźni, z instrumentami zamiast broni, może nie budzili szacunku, byli jednak światu potrzebni. W wielu wioskach i miasteczkach lubiano słuchać pieśni, także tych, które on ułożył.
Czasem udawało mu się oczarować słuchaczy i w gospodzie zapadała zupełna cisza. Tak stało się też teraz. Jego czysty głos wzbił się ku powale. Nie śpiewał już o samotnej dziewczynie. Kiedy wiedział, że jest słuchany, śpiewał o czynach bohaterów z zamierzchłej przeszłości, o wojowniczce Dżanie i o zakochanym w niej Małym Człowieku, Ferro. Gdy audytorium dobrze przyjmowało jego występ, śpiewał też o Białym Płomieniu, o którym w niektórych miejscach Dominium jeszcze nie zapomniano. Te jego pieśni były dziwne. Opowiadały o znanych postaciach, lecz o nieznanych, być może zmyślonych przez niego czynach. Nie raz usłyszał za to słowa krytyki. Póki jednak miał cytrę w ręku, krytyka spływała po nim jak woda po kaczce. Póki miał cytrę w ręku, był pewny, że racja jest po jego stronie.
- Napijesz się z nami? – zaproponował mu barczysty mężczyzna, gdy na moment zamilkł. – Zawsze jest weselej mieć barda w swojej kompani.
- A pewnie, już mi w gardle zaschło – zgodził się ze śmiechem. – Ale to wy stawiacie.

Zaczęło się od wspólnego piwa. Teraz Loravandil grał, siedząc przy ognisku rozpalonym na skraju biegnącej przez las drogi. Za słuchaczy miał siedmiu mężczyzn, pięć koni pociągowych i swojego wierzchowca o biało-niebieskiej sierści. Ludzie, którzy zaproponowali mu wspólne picie, byli hałaśliwi i lubili sprośne dowcipy. Wydawali się jednak dość porządni. Twierdzili, że parają się handlem. Opowiadali, że nieraz już wędrowali ze swoimi towarami przez pół Dominium. Teraz zmierzali ku stolicy. Zaproponowali mu także wspólną podróż, a on bez wahania przyjął tę propozycję. Uznał, że tak będzie bezpieczniej. Nie on pierwszy tak pomyślał. Kupcy nie znali się długo. Spotkali się na szlaku i właśnie ze względów bezpieczeństwa podróżowali razem.
Loravandil od razu zapowiedział, że sam zamierza jechać dalej na południowy-wschód.
- Dokąd chcesz dotrzeć? – zapytali go. – Dalej na wschód są już tylko lasy i góry.
- Chciałbym obejrzeć trochę świata – powiedział tylko.
- To niezbyt rozsądne. Ani ty, ani ten twój chudy, długonogi koń, nie poradzicie sobie w górach.
- Może nie dojadę aż do gór. – Loravandil wzruszył ramionami.
Kupcy uznali, że ich nowy towarzysz nie postępuje zbyt mądrze. Czego jednak można było oczekiwać po bardzie? Jeśli młody chciał zginąć, to był jego problem.
- A tak w ogóle, to skąd masz takiego konia? – O to też go zapytali. - Jego maść jest dość niecodzienna.
- W moich stronach po prostu są takie konie – odpowiedział ze śmiechem. Zainteresowanie, jakim kupcy otoczyli jego osobę, było kłopotliwe, ale pochlebiało mu. – Może nie są bardzo pospolite, ale są.
- Skąd jesteś? – Po tym, co powiedział, to było naturalne pytanie.
- Ze Świata zza Morza Ognia i Krwi.
- Spoza Dominium? – zdziwili się.
- Tak. Zza południowej granicy.
- To już niezły kawałek świata przemierzyłeś. Jak jest tam u was?
- Cieplej, niż tu. – Znowu się śmiał.
To, co mówił Loravandil, było ciekawe, jednak kupców dużo bardziej, od jego słów, interesowały pieśni. Śpiewał więc dla nich co wieczór.

Był środek nocy. Na granicy jawy i snu usłyszał coś, jakby przeciągły jęk i wymamrotane pod nosem przekleństwo. Choć może mu się to śniło. Wyraźnie dotarło do jego świadomości tylko, że przemarzł do kości. Nie potrafił tego zrozumieć. Przecież kładł się spać przy ognisku. Przecież ktoś miał czuwać i dokładać do ognia.
Nagle poczuł tuż obok siebie gwałtowny ruch. Potem rozległo się przeraźliwe wycie. Otworzył oczy. W ciemnościach widział więcej, niż większość ludzi, mimo to nie bardzo wiedział, co działo się tuż obok niego. Dwóch mężczyzn stało na przeciwko siebie. Obaj trzymali w rękach broń. Obaj byli zbryzgani krwią. Co stało się tym ludziom? Przecież byli jego towarzyszami podróży, rozmawiał z nimi, chwalili jego pieśni. Czyżby zwariowali? Czyżby zamierzali zrobić sobie krzywdę? Czy jemu też zagrażali? I gdzie podziali się pozostali? Instynktownie sięgnął po miecz, ale nie był gotowy podjąć jakiejkolwiek akcji.
Nagle jeden z mężczyzn zacharczał i osunął się na kolana. Szabla wypadła z jego dłoni. Powolnymi, nieskoordynowanymi ruchami jeszcze przez chwilę próbował zatamować krew płynącą mu z brzucha. Potem zwalił się na bok. Drugi odwrócił się w stronę Loravandila. Jego oczy kipiały szaleństwem. W ręku trzymał skrwawiony rapier.
Loravandila wrzasnął. Wtedy człowiek o szalonych oczach rzucił się na niego. Wydawało się, że nie wiedział, co robi. Ciało Loravandila zareagowało odruchowo, przypominając sobie lekcje szermierki, których udzielał mu ojciec. Nigdy w nich chętnie nie uczestniczył. A jednak się przydały. Gwałtownie zerwał się z ziemi, wyszarpując miecz z pochwy. Jeszcze przed chwilą klinga spoczywała spokojnie pod tybinką siodła, a więc i pod jego policzkiem. Zablokował ostrze napastnika. Spojrzeli sobie w oczy.
Jeden z nas musi zginąć – zrozumiał to od razu.
Uwolnił oręż przeciwnika i sam zadał cios. Ciął w twarz. Głowa kupca odskoczyła w tył. Krew obryzgała Loravandila. Mężczyzna wypuścił z ręki broń. Poderwał obie dłonie do twarzy. Wyjąc opętańczo zwalił się na ziemię. Loravandil nie był w stanie znieść jego wycia. Uderzył mieczem na oślep, próbując dobić przeciwnika, a niedawnego towarzysza podróży. Chyba mu się udało, bo wycie umilkło. Nogi załamały się pod nim. Runął na kolana. Nie był w stanie opanować żołądka. Zwymiotował nagle. W oczach stanęły ma łzy. Zabił. Po raz pierwszy w życiu zabił.
Zamknął oczy i zwinął się w kłębek na ziemi obok swojej ofiary. Chciał przestać istnieć.

Nie wiedział, jak długo leżał bez ruchu. Czas przestał dla niego istnieć. Pogrążył się w bólu. Ten stał się jedyną rzeczywistością, przeżył w niej całą wieczność. Tak naprawdę nie minęło jednak więcej, jak kilka uderzeń serca. Bodźce z zewnętrznego świata powoli znowu zaczęły do niego docierać. Jego ramienia dotknęły ciężkie, twarde dłonie.
- On żyje – powiedział ktoś.
- Kto by pomyślał, że jest taki szybki.
- Może powinniśmy mu wszystko wyjaśnić?
- Nikt się nie spodziewał, że ten dupek spartoli swoje zadanie i będzie tyle hałasu.
- Ma za swoje, partacz jeden. Kupiec załatwił go na cacy.
Loravandil nie zrozumiał niczego z toczącej się nad nim rozmowy. Mocne ramiona posadziły go siłą. Ktoś podał mu manierkę.
- Napij się.
Wziął potężny łyk. Zakrztusił się i rozkasłał. Spodziewał się wody lub wina, a napił się dużo mocniejszego trunku. Dobrze mu to jednak zrobiło. Ciepło wypełniło jego pierś i członki, przywracając im życie.
Nie był jednak jeszcze w stanie się pozbierać. Trzej mężczyźni, którzy tej nocy stracili życie, zostali pośpiesznie pogrzebani w lesie. Loravandil był jednak zbyt nieprzytomny, by wziąć w tym udział. Zarejestrował tylko, że nad ciałami nikt nie zmówił modlitwy, choć ludzie z Dominium z reguły mieli to w zwyczaju.
- Wstawaj. Musimy jechać. – Ktoś klepnął go w ramię.
Chłopak podniósł się. Nogi pod nim drżały, ale był w stanie osiodłać i dosiąść konia.

Zbyt bolała go głowa, by mógł się skupić i zastanowić, co zaszło. Było mu też niesamowicie niedobrze. W drodze, jak i na popasie towarzysze podróży nadal kurowali go zbyt mocnym dla niego trunkiem i to, co go męczyło, było najzwyczajniejszym kacem. Szok, spowodowany zadaniem komuś śmierci, nadmiar alkoholu i zmęczenie odebrały mu zdolność logicznego myślenia na cały następny dzień. Potem udało się im dotrzeć do jakiegoś miasta. Znowu nocowali w gospodzie, a nie pod gołym niebem. Loravandil po raz pierwszy od nocy, gdy przelał krew, śpiewał i grał. Pieśń o dziewczynie, która boi się miłości, sprawiła, że zapomniał o otaczającym go świecie. Muzyka uspakajała go. Była tym, w czym się odnajdywał, w czym się sprawdzał. Oklaski, które zbierał, nie miały znaczenia, choć były bardzo miłe.
Kiedy odstawił cytrę, by zająć się piwem, przy stole jego towarzyszy siedziała już dwójka nieznanych mu ludzi: starszy mężczyzna i młoda dziewczyna. Szybko został poinformowany, że był to kupiec handlujący jedwabiem i jego jedyna córka. Towarzysze Loravandila im także zaproponowali wspólną podróż.
- Razem będzie bezpieczniej. Ostatnio lasy są pełne zbójców – powiedzieli, a on pojął nagle, że coś bardzo ważnego umknęło mu z wydarzeń ostatnich dni.

„Może powinniśmy mu wszystko wyjaśnić?”
Próbował wrócić myślami do nocy, kiedy jego towarzysze zadali sobie śmierć. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Przewracał się z boku na bok pod plandeką jednego z wozów. Nie mógł znaleźć wygodnej pozycji na nierównych pakach z nieznanymi mu towarami. Noc była zimna i wietrzna. Co jakiś czas padał też przelotny deszcz. Dlatego nie rozpalili ogniska i wszyscy spali na wozach. Loravandil był bardzo wdzięczny swoim towarzyszą, że jemu także pozwolili nocować na jednym z nich. Zawsze byli dla niego mili i chwalili jego pieśni. Nie był już jednak do końca przekonany, że byli dobrymi ludźmi. Pochowali poległych, ale nie rozpaczali nad ich śmiercią. Może było tak dlatego, że za krótko się znali? Może nie zdążyli się z sobą zżyć? To dało się zrozumieć. Ale dlaczego przywłaszczyli sobie ich wozy? Co innego mieli zrobić? Porzucić je? Poszukać rodzin poległych i oddać im ich własność? Może oddadzą im pieniądze, kiedy sprzedadzą wszystkie towary? Tylko dlaczego o tym nie rozmawiali?
„Nikt się nie spodziewał, że ten dupek spartoli swoje zadanie i będzie tyle hałasu.”
Loravandila nagle olśniło. Usiadł gwałtownie. Szczelnie otulił się płaszczem, jakby to miało go uwolnić od dreszczy chodzących mu po plecach. Ci ludzie, którzy pozabijali się nawzajem, wcale nie postradali zmysłów. Nie dotknęło ich żadne przekleństwo. Ci, z którymi jadł i pił, byli po prostu bandytami. Chcieli zabić swoich towarzyszy podróży we śnie, żeby przejąć ich majątek. Jeden z mężczyzn się jednak obudził. Próbował się bronić. To był ten, którego oczy rozpaliło szaleństwo, ten, którego on zabił. To było wielkie nieporozumienie. Ból rozdarł serce Loravandila i mało go nie powalił. Jakim strasznym głupcem się okazał. Nie miał jednak czasu, żeby nurzać się w cierpieniu. Niedługo jego towarzysze zapewne zrobią to samo raz jeszcze. Dlaczego go oszczędzili? Bo niczego nie miał? Bo lubili jak śpiewał? Ta myśl przeraziła go nie na żarty. Przecież, w ciągu ostatnich dni, jego towarzysze zapewne uznali go za równego kolesia, skoro nie zaprotestował przeciwko temu, co zrobili. A on był po prostu zbyt naiwny, by zdać sobie sprawę, co się wokół niego działo.
Po cichu wysunął się spod plandeki wozu. Musiał ostrzec kupca i jego córkę, a potem jak najszybciej zniknąć. Niebo było szare. Powoli wstawał świt. Musiał się śpieszyć. Osiodłał Przestwora Niebios, potem odnalazł wóz kupca. Z wnętrza doszły go głosy – stłumiony jęk, rechot i wypowiedziane gniewnym głosem polecenie: „trzymaj mocniej”.
Błyskawicznie wsunął się pod plandekę, choć nie wiedział, co zamierza zrobić. Nie miał nawet przy sobie broni. Jego miecz pozostał przytroczony do siodła.
To, co zobaczył, sprawiło, że znieruchomiał. Wewnątrz leżało ciało kupca z poderżniętym gardłem. Jego córka była związana i zakneblowana. Jeden z jego towarzyszy trzymał ją, żeby się nie wyrywała, drugi dobierał się do niej ze spuszczonymi spodniami. To był ten sam człowiek, który podał Loravandilowi manierkę z wódką. Chłopak poczuł odrazę do siebie, ale wciąż nie mógł uwierzyć w to, co widział. Wszystko miało być inaczej. Dlaczego nie zdążył ostrzec kupca i jego córki? Dlaczego niczego nie usłyszał? Przecież tej nocy nie spał. Jak te zbiry zdołały bezszelestnie podejść kupca? No i w końcu, czemu ci ludzie nie byli dobrzy?
- Puść ją – rzucił. Głos mu drżał. – Nie możesz tego zrobić.
- Dlaczego nie mogę? – spytał ten sam mężczyzna, którego dłoń przed paroma dniami w opiekuńczym geście spoczęła na jego ramieniu.
- Takich rzeczy się nie robi.
- Młody, nie przejmuj się tak bardzo. – Zbir wyprostował się i zwrócił twarzą w jego stronę. Jedną ręką przytrzymywał spodnie. – Czasem trzeba się zabawić. Też mógłbyś spróbować.
- Nie – głos Loravandila przeszedł w pisk. – Puść ją. Mówię ci. Władam mocą. Jestem niebezpieczny. Mogę zabić cię myślą.
Mężczyzna zarechotał.
- Ty? Niebezpieczny? Nie żartuj sobie.
W tym momencie Loravandil powinien zaprezentować możliwości mocy, jak to z reguły robił jego ojciec. Mógł choćby zmienić w pył więzy krępujące córkę kupca. Nie zrobił jednak nic, mimo że ona patrzyła na niego z nadzieją. Powinien jej pomóc, ale nie umiał. Mimo tego, co widział, wciąż nie był zdolny do podjęcia jakiejkolwiek akcji. Zadanie śmierci, czy tylko bólu, komuś, kto wprost go nie atakował, było ponad jego siły. A przecież, nie byli w stanie uciec bez podjęcia walki.
- Proszę – wyszeptał postępując krok naprzód. Wtedy usłyszał szelest. Do wozu podszedł ktoś jeszcze.
- Co jest? – Usłyszał głos z zewnątrz.
- Młody się rzuca – odpowiedział zbir podtrzymujący ręką spodnie.
Czy oni mnie zaatakują? Dlaczego? Przecież niczego im jeszcze nie zrobiłem – to były ostatnie myśli Loravandila. Poczuł jeszcze, że ktoś złapał go za nogę i pociągnął w dół. Potem zapadł w ciemność.

Riauk siedział za stołem w chacie rodziców. Las po Burzy zajęła miejsce naprzeciwko niego. Wezwała go w myślomowie. Przekazała mu, żeby przybył natychmiast. Oznajmiła, że musi porozmawiać z nim o czymś bardzo ważnym. Użył mocy, żeby w mgnieniu oka stawić się na to spotkanie. Matka jednak wciąż milczała, rzucając na niego tylko co i rusz ukradkowe spojrzenia. W końcu tego nie zniósł.
- Co się takiego stało, że najpierw mnie wzywasz, a potem nie masz odwagi się do mnie odezwać? – zapytał w końcu.
- Widzisz, ja i Mery... – wyjąkała Las po Burzy. – A raczej głównie ja... – Zamilkła. Szukała właściwych słów. – Jestem w ciąży – wyznała w końcu. – To znaczy, to jest dopiero parę komórek. Nie muszę urodzić tego dziecka.
- A więc to ja mam zdecydować, czy ty urodzisz dziecko? – spytał zaskoczony Riauk.
- Bo to będzie córka – wyjąkała Las po Burzy nie do końca z sensem. – Będzie zdrowa i będzie kochana. Pomyślałam, że mógłbyś czuć się zazdrosny, że mogłoby ci to przeszkadzać. Dlatego wolałam najpierw poznać twoje zdanie.
- Miałbym być zazdrosny o niemowlę?! – Riauk potrząsnął głową. – Może, gdybym był chłopcem, gdybym miał siedem, czy nawet piętnaście lat, byłbym zazdrosny. Ale ja jestem dorosłym mężczyzną. Nawet moje dzieci są już dorosłe. Naprawdę potrafię zrozumieć, że chcecie mieć drugie dziecko. A jeśli będziecie umieli je kochać, to tylko lepiej dla niego. – Wypowiedział te słowa lekko podniesionym głosem z ogniem w oczach. Las po Burzy skuliła się w sobie.
- Przepraszam – wyszeptała.
- Nie. To ja przepraszam – zreflektował się Riauk. - Uniosłem się, a nie powinienem. – Mówienie takich rzeczy stanowiło dla niego nie lada wyzwanie, ale potrafił już pohamować swój wybuchowy temperament i zastanowić się, jakie wrażenie mogą wywrzeć na odbiorcy jego słowa. – Zaskoczyłaś mnie tym pytaniem. – Raz jeszcze potrząsnął głową. – Nie powinnaś zastanawiać się nad tym, co było w przeszłości. Żyj tym, co jest teraz.
Las po Burzy skinęła głową, ale nie zdołała się odezwać, ani spojrzeć na niego. Jej nieudany, chory syn był twardszy i mądrzejszy od niej. Uświadomienie sobie tego faktu bardzo ją bolało. Może był istotą, która nigdy nie powinna się narodzić, ale lepiej radził sobie ze swoim życiem, niż ona z rolą matki.
Riauk wyczuł jej ból. Wyciągnął rękę przez stół i ujął jej dłoń. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie pocieszał własną matkę. Przez wiele lat nosił w sercu żal do niej. Czas jednak biegł w przód, a on uczył się coraz więcej o świecie i o sobie.
- Nie myśl o przeszłości. Urodź mi zdrową siostrę i kochaj ją najmocniej jak będziesz mogła – powiedział. – Tak będzie dobrze.

Kiedy Loravandil odzyskał przytomność nie było nic, oprócz bólu. Czaszka mu pulsowała. Nogi i lewą dłoń palił żywy ogień. Leżał w nieznanym mu łóżku, w nieznanym pomieszczeniu. Czuł smród potu, moczu i krwi. Miejsce, w którym się znalazł, było złym miejscem. Nie zastanawiał się jednak nad tym, gdzie był. Sięgnął mocą ku swoim kończynom. Chciał odkryć, co się z nim stało i uwolnić się od bólu. Nie odnalazł jednak swoich stóp. Przy lewej nodze nie miał nawet kolana. Przerażony sprawdził, co działo się z ręką. Ta kończyła się tuż przed nadgarstkiem. Wszystko było skończone. Okaleczono go. Nigdy nie będzie już chodził. Nie będzie grał na cytrze. Nie ułoży już żadnej pieśni. Nie zmieni świata. I jeszcze ta dziewczyna. Widział ją wewnątrz swojego umysłu. Patrzyła na niego. Liczyła, że ją ocali. Nie potrafił tego zrobić. Był nikim. Był śmieciem. Zasłużył sobie na to, co go spotkało.

Schorowany staruszek nie mógł spać. Ból w spuchniętych nogach i niepokój, nie dawały mu zmrużyć oka. Rodzina oddała go do przytułku, tłumacząc, że tylko tam lekarze będą mogli otoczyć go fachową opieką i ulżyć w cierpieniu. Nie zaznał jednak wytchnienia. Jego cierpienia nie miały końca. Wiedział też swoje, z takich miejsc już się nie wracało. A rodzina wraz z nim chciała pozbyć się kłopotów. Śmierć mogła zabrać go w każdej chwili. Dlatego starał się spać jak najmniej. Bał się, że któregoś ranka już się nie obudzi. Mimo wszystko wciąż chciał żyć. Życie, oprócz bólu, dawało też piękne chwile: promienie słońca tańczące na twarzy i rozgrzewające członki, śpiew ptaków, lekkie podmuchy wiatru, chmury wędrujące po niebie i szum deszczu. Co miało być po drugiej stronie, nie wiedział i bał się nieznanego.
I jeszcze ten chłopak z sąsiedniego łóżka. Przyniesiono go przed trzema dniami. Dopóki był nieprzytomny, był spokój. Choć staruszkowi było go żal. To był jeszcze dzieciak, bardzo szczupły, rudowłosy. Tego dnia odzyskał przytomność. Potwornie jęczał i płakał, naprawdę jak dziecko. Dopiero grubo po północy ucichł. Chyba zabrakło mu sił i zasnął.
Nagle między nim, a rudowłosym młodzieńcem pojawiła się z nikąd postać w długim płaszczu z kapturem.
Śmierć przybyła. To było dla staruszka jasne.
- Nie zabieraj mnie – poprosił szeptem. Wargi mu drżały. – Nie chcę jeszcze umierać.
Postać w kapturze obejrzała się na niego.
- Nie hałasuj – nakazała mu. – Twój czas jeszcze nie nadszedł.
Staruszek zamilkł. Starał się nawet oddychać jak najciszej, żeby nie przypominać śmierci o swoim istnieniu. Postać w kapturze przestała zwracać na niego uwagę. Odwróciła się i pochyliła nad rudowłosym młodzieńcem. Nienaturalnie jasną, długą dłonią pogładziła go po czole.

Lekarz nie spał, choć zdawał sobie sprawę, że powinien w końcu porządnie wypocząć. Cały dzień uwijał się między łóżkami chorych i na papierkową robotę nie starczyło mu czasu. Teraz, w środku nocy, siedział przy nikłym świetle lampy olejowej i robił rachunki, których wyniki, jak zwykle doprowadzały go do rozpaczy. Wydatków było zawsze więcej, niż przychodów.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Lekarz poderwał głowę znad papierów. Kto mógł chcieć od niego coś w środku nocy? Pewnie znowu przyniesiono mu jakiś beznadziejny przypadek, z którym nie potrafili poradzić sobie wiejscy znachorzy. Pukanie powtórzyło się. Lekarz wstał od stołu i powoli podszedł do drzwi.
- Kto tam? – zapytał, zanim odsunął skoble.
- Przychodzę w sprawie jednego z waszych pacjentów.
- I musisz w środku nocy?
- Tak. Obawiam się, że on umiera.
Zrezygnowany lekarz otworzył drzwi. Do wnętrza małego pokoiku, który służył mu za biuro i sypialnię, wsunął się niski, szczupły człowiek w płaszczu z kapturem zaciągniętym tak daleko na oczy, że zasłaniał mu twarz. Lekarz cofnął się o krok. Obcy miał pod płaszczem długi miecz i to go zaniepokoiło. Czasem zdarzało mu się leczyć poszukiwaczy przygód i wiedział, że wszyscy oni byli potencjalnie niebezpieczni.
Obcy zdjął kaptur.
- Jestem Riauk – powiedział. – A w tym przytułku leży mój syn Loravandil.
Lekarz nie słuchał go uważnie. Cofnął się pod ścianę. Twarz obcego przeraziła go bardziej, niż jego miecz. Stał przed nim bowiem człowiek o nienaturalnie jasnej skórze, długich, białych włosach i wąskich, czerwonych oczach. Jego lewy policzek przecinała podłużna blizna, a uszy miały dziwny, zbyt szpiczasty kształt.
- Jesteś demonem. – To była jedyna rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Nigdy w życiu nie widział demona, ale od poszukiwaczy przygód słyszał o nich to i owo. Podobno w Dominium można było ich spotkać całkiem sporo. Lekarz nie raz, gdy był zmęczony pracą, pocieszał się myślą, że przynajmniej nie musi włóczyć się po bezdrożach, co uchroni go przed spotkaniami z potwornymi istotami. Tym czasem taka istota przyszła do jego przytułku. Był środek nocy, a wszystkie złe istoty lubowały się w ciemnościach. Tak mu kiedyś powiedziano.
- Jestem albinosem – odparł przybysz, w jego głosie słychać było nutę urazy. – Lekarz powinien to wiedzieć.
Medyk wziął głęboki oddech.
- Albinos. Tak. To czasem się zdarza – wyjąkał. – Albinosi są chorowici, słabi i z reguły krótko żyją. Ponieważ ich skóra i oczy są bardzo wrażliwe na światło, ludzie dotknięci tą przypadłością są często myleni z wampirami lub demonami – wyrecytował czego przed laty go nauczono.
- Dokładnie tak. – Riauk skinął głową. – Poza tym szczegółem, że żyję już dość długo.
- Tak. Przepraszam. – Lekarz powoli przychodził do siebie. – Nie często miewam tak niezwykłych gości i do tego w środku nocy. Poza tym, tyle się tu słyszy o demonach.
- Wiem coś o tym – zgodził się Riauk. – Może jednak pomówimy o moim synu.
- Wasz syn?
- Loravandil.
- Nie mamy tu nikogo o takim imieniu.
- Ma długie, rude włosy. Jest wysoki i chudy.
- Ach. – Lekarz nagle spochmurniał. – Kupcy przywieźli tu kogoś takiego. Nie potrafili mi jednak powiedzieć, jak się nazywa. Twierdzili, że znaleźli go rannego na drodze. Sądząc po obrażeniach, myślę jednak, że sami przejechali go swoim wodzem. Trudno tylko odgadnąć, jakim cudem dostał się im pod koła.
- Dlaczego amputowaliście mu kończyny?
Lekarz spojrzał na Riauka. Coś mu nie pasowało. Przybysz wydawał się być za młody, by mógł mieć dorosłego syna, nie o to jednak chodziło. W jego głosie słychać było wyrzut, ale brakowało rozpaczy, którą powinien czuć ktoś, kogo syn był o krok od śmierci.
- Nie mogłem zrobić niczego innego. Jego nogi i dłoń były zupełnie zmiażdżone. Nie było nadziei, żeby się zrosły. I tak byłyby niesprawne, a mogła wdać się gangrena. Był nieprzytomny, miał gorączkę. Jego organizm jest zbyt słaby, żeby walczyć z zakażeniem.
- Tak – zgodził się Riauk. Głos przybysza znów nie brzmiał tak, jak według lekarza powinien. Białowłosy mężczyzna był przekonany, że medyk popełnił błąd w swej sztuce. Może tak było naprawdę? Nie. Niemożliwe. Z niewyspania mieszało mu się w głowie.
- Czy mógłbym go stąd zabrać?
- On nadal ma gorączkę. Jego stan niewiele się poprawił. W każdej chwili może umrzeć. Chyba sami już o tym mówiliście.
- Więc tym bardziej powinienem go zabrać – stwierdził przybysz. – Niech umrze w domu.
- Przyjechaliście zaprzęgiem?
- Nie, wierzchem.
- To, co chcecie zrobić, jest szalone i naprawdę może tylko chłopcu zaszkodzić.
- Czy mimo to mogę zabrać syna?
- Nie zabronię wam. – Lekarz potrząsnął głową. I tak nie miał wielkiej nadziei, że chłopak przeżyje. Zresztą, dla niego lepiej chyba by było, gdyby umarł. A jeśli umrze poza przytułkiem, przynajmniej nie będzie problemu ze zwłokami.
- Chodźmy więc po niego.
- Nie poczekacie do rana?
- Chyba nie ma na co czekać.
Lekarz wziął z biurka lampę i wyszli z małej chatki przytulonej do obszernego budynku przytułku. Na zewnątrz stał kościsty koń o jasnej sierści. Nie był uwiązany. Wyglądał na zdenerwowanego. Położył po sobie uszy i uniósł głowę, łapiąc wiatr w rozdęte chrapy.
- Spokojnie Cień – powiedział białowłosy mężczyzna, przechodząc obok zwierzęcia.
Przed chwilą konia tam jeszcze nie było, bo tak naprawdę nie przyjechał wierzchem, a przybył używając mocy. Kiedy zorientował się, w jakim stanie jest Loravandil, poprosił Teenę w myślomowie, żeby osiodłała dla niego konia i używając mocy sprowadził zwierze do siebie. Nie chciał wracać z Loravandilem do domu. Gdyby naprawdę niczego nie dało się już zrobić, musiał najpierw przygotować Teenę na powrót syna. Widok Loravandila w tym stanie zapewne stanowiłby dla niej szok.
Cień parskał nerwowo. Konie źle znosiły przeskoki w przestrzeni. Nie rozumiały ich.
Riauk i lekarz weszli do ogromnej sali pełnej łóżek ze schorowanymi ludźmi, stojącymi na granicy życia. W przytułku śmierć była częstszym gościem, niż uśmiech ozdrowieńca. Lekarz szybko znalazł łóżko Loravandila. Oświetlił lampą jego twarz. Chłopak spał. Był bardzo blady.
- To on?
- Tak. – Riauk skinął głową.
Lekarz przyjrzał się chłopcu. Nie mogło być wątpliwości, że ci dwaj byli ze sobą spokrewnieni. Obaj mieli ostre rysy, szczupłe twarze, wąskie oczy i te dziwaczne, szpiczaste uszy. Trudno było jednak uwierzyć, że to ojciec i syn. Riauk wyglądał raczej na starszego brata Loravandila. Białowłosy pochylił się nad łóżkiem i dźwignął chłopaka na ręce. Stanowiło to dla niego wyraźny wysiłek. Chłopak zamamrotał coś.
- Wszystko będzie dobrze – zapewnił go Riauk.
Chłopak objął go prawą, zdrową ręką za szyję, okaleczoną, lewą przyciskał do piersi. Przez twarz Riauka przebiegł skurcz bólu.
Lekarz starał się na nich nie patrzeć. W łóżkach jego przytułku umarło już wielu ludzi. Byli fiaskiem jego medycznego kunsztu i kłopotliwymi zwłokami. Lekarz wiedział, że ludzie muszą umierać. Na wiele rzeczy nie było rady, choćby na starość. Nie odczuwał współczucia wobec swoich podopiecznych. Jednak żal ich bliskich był czymś, z czym nie umiał sobie radzić. Na szczęście rzadko się z nim spotykał. Najczęściej trafiali do niego kłopotliwi starcy, których nikt nie żałował. Gdyby trafiali mu się tylko oni, byłby naprawdę szczęśliwy.
Wyszli przed przytułek.
Riauk spojrzał najpierw na konia, potem na lekarza.
- Potrzymacie go przez chwilę? – zapytał. – Wsiądę na konia, a potem mi go podacie.
- Dobrze – zgodził się lekarz i przejął ciało Loravandila, choć chwilę zajęło, zanim Riaukowi udało się odczepić rękę chłopca od swojej szyi. Loravandil był dużo lżejszy, niż lekarz sądził. Białowłosy nie mógł być zbyt silny. To, czego nauczono go o albinosach, musiało być prawdą. Jednak temu cherlawemu człowiekowi udało się wychować syna, a nawet miało mu się udać go przeżyć. Nie. W lekarzu budziły się uczucia, które przed laty odrzucił. Powinien się opanować.
Riauk dosiadł konia. Lekarz podał mu ciało chłopca. Riauk posadził go przed sobą na siodle i objął ręką w pasie, drugą ujął wodze. Uda chłopaka odruchowo zwarły się na bokach zwierzęcia. Ciało wciąż wiedziało, jak to jest być jeźdźcem.
Długo już mu ta wiedza nie będzie potrzebna – pomyślał lekarz.
Loravandil był od Riauka sporo wyższy. Gdyby miał nogi, białowłosemu zapewne nie udałoby się go wziąć na ręce. Lekarz znalazł jakąś dobrą stronę w nieszczęściu i poczuł, że wraca do stanu równowagi psychicznej.
- Dziękuję za opiekę nad synem. – Te słowa z trudem przeszły Riaukowi przez gardło. Obrócił konia i odjechał stępa w noc.
Kiedy znikł lekarzowi z oczu, ten uświadomił sobie, że w sumie białowłosy powinien mu zapłacić.

Ludzie oglądali się za Riaukiem, gdy niósł okaleczone ciało syna przez wspólną salę gospody. Nie wiedział, jak nazywa się miasto, w którym się zatrzymali. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Zawsze, korzystając z mocy, mógł znaleźć się gdzie indziej.
Przede wszystkim chciał porozmawiać z Loravandilem. Potem dopiero zamierzał zastanowić się, co robić. Pozwolił jednak synowi się wyspać. Ciała chłopaka nie trawiła już gorączka. Riauk uzdrowił go. Wygoił też rany na kikutach. Gdyby lekarz nie amputował Loravandilowi kończyn, mógłby poskładać je mocą. Loravandil mógłby zresztą zrobić to sam, gdyby był przytomny. Teraz jednak nie można było odtworzyć tego, co zostało utracone.

Staruszek nie potrafił sobie uświadomić, kiedy zmorzył go sen. Widział śmierć pochylającą się nad rudowłosym chłopcem. Nie pamiętał niczego więcej. Teraz był ramek, a on nie czuł bólu. Może jednak umarł? Może śmierć go oszukała?
Otworzył oczy. Wciąż znajdował się w przytułku. To go trochę uspokoiło. Odsunął przykrycie i spojrzał na swoje nogi. Opuchlizna znikła. Usiadł i powoli zsunął stopy na ziemię. Zaśmiał się sam do siebie. W oczach stanęły mu łzy. Śmierć powiedziała mu prawdę. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Czuł się dużo lepiej, niż przez wiele ostatnich lat. Wstał. Nogi drżały pod nim, ale były mu posłuszne.
Staruszek nigdy nie miał się dowiedzieć, jak to się stało, że wyzdrowiał. Lekarz powiedział mu, że to cud. Staruszek uznał, że stało się tak za sprawą spotkania ze śmiercią. Miał w tym trochę racji.
Choć Riauk doskonale wiedział, że choroby i śmierć są naturalną częścią rzeczywistości, nie potrafił przejść obojętnie obok cierpienia śmiertelnych.

- Dlaczego nie wezwałeś mnie na pomoc? – W głosie Riauka słychać było wyrzut. – Nie odnalazłbym cię, gdybym nie poczuł twojego bólu. W takich sytuacjach nie można liczyć na przypadek.
- Mnie już nie można pomóc – wyszeptał Loravandil. Nie patrzył na ojca. Odwrócił twarz w stronę ściany. Nie spróbował usiąść na łóżku.
- Oczywiście, że można – zaprotestował Riauk. – Ty sam nie dasz rady cofnąć czasu, ale ja mogę to zrobić. – Teoretycznie wiedział od Nany jak to zrobić. Nigdy jeszcze nie próbował, ale raczej nie było powodów, dla których miałoby mu się to nie udać. – Przeżyjesz wszystko jeszcze raz. Poprawisz to, co zrobiłeś źle i nie znajdziesz się w tym stanie. – Riauk w ogóle nie zastanawiał się, czy cofanie czasu jest słuszne, czy nie, ani jakie są tego konsekwencje. Oczywiście gdzieś w podświadomości kołatała mu się myśl, że czasu nie powinno się cofać, ale nie miało to dla niego znaczenia. Liczył się tylko Loravandil. To był jego syn, który jeszcze tak niedawno miał wielkie, szalone marzenia.
- Niczego nie dam rady poprawić – powiedział Loravandil zdławionym głosem. – Nie chcę tego jeszcze raz przeżyć. To ponad moje siły.
- Co takiego się wydarzyło?
- Zawiodłem – zajęczał chłopak. – Ale nie byłem w stanie postąpić inaczej. Po prostu nie. Nie ja. Jestem słaby. Jestem nikim. – Zacisnął prawą dłoń w pięść i uderzył nią w pościel.
- Uspokój się! – nakazał mu Riauk. Podszedł do łóżka. Oparł dłonie na ramionach syna. – Opowiedz mi spokojnie o tym, co się stało. Razem na pewno uda nam się coś wymyślić.
- Nie. – Loravandil zamknął oczy. Po policzkach płynęły mu łzy. – Nie chcę o tym mówić. To, co się ze mną stało, to kara, na którą zasłużyłem. Tak jak jest, jest dobrze.

Ku wielkiemu zaskoczeniu Riauka znalezienie stolarza, który umiałby wykonywać protezy nóg, wcale nie było trudne. Sporo ludzi w Dominium potrzebowało podobnych usług.
Już trzy dni mieszkał z Loravandilem w gospodzie. Nie wiedział, co robić dalej. Chłopak nie chciał mu powiedzieć, co go spotkało. W ogóle nie chciał z nim rozmawiać. Na zmianę spał, milczał i płakał. Czy tak miało być już zawsze? Zawsze to szczególnie złowrogie słowo dla nieśmiertelnych. Riauk oczywiście mógł wedrzeć się do umysłu syna i przetrząsnąć jego wspomnienia. Chłopak pewnie by się bronił, ale on bez trudu przełamałby jego blokady. Mógł też wedrzeć się do jego umysłu w czasie snu. Przed laty ustalili jednak z Teeną, że będą szanowali prywatność umysłów swoich dzieci. Jakby to nie wydawało się niemądre, Riauk zamierza się tego trzymać. Bał się, że Loravandil mógłby mu nie wybaczyć, gdyby zajrzał do jego wspomnień.
Stolarz powiedział mu, że musi zdjąć z chłopaka miarę.
- To ważne – tłumaczył. – Protezy muszą być dostosowane do wzrostu. Poza tym, skoro kikuty są nierówne, protezy też muszą być różnej długości.
Kikuty – to słowo przerażało Riauka tak samo, jak słowo „zawsze”.
Loravandil spał jak zabity, gdy w ich pokoju zjawił się obcy mężczyzna. Nie drgnął nawet, gdy ten dotykał jego okaleczonych nóg.
- On udawał – powiedział stolarz, kiedy wyszedł z Riaukiem przed gospodę.
- Tak podejrzewałem. – Riauk skinął głową.
- On bardzo cierpi.
- Wiem. Rozumiem to.
- Nie rozumiesz. – Stolarz potrząsnął głową. – Ty miałeś w życiu szczęście. Mogłeś przecież stracić oko.
Szczęście? O tym Riauk nigdy nie pomyślał. Uniósł rękę do twarzy i dotknął lewego policzka. Ognisty bat mógł ugodzić go nieco wyżej. Odstęp między początkiem blizny, a okiem nie był większy, niż szerokość kciuka. Ale nawet, gdyby stracił oko, to nic w porównaniu z nogą.

Usiadł na krawędzi łóżka syna. Loravandil nadal nie drgnął.
- Tak nie można – powiedział. – Wiem, że udajesz. Wiem też, że nie powinieneś. – Na chwilę zamilkł. Wziął głęboki oddech i ciągnął dalej. – Ty pewnie nie pamiętasz, co cię spotkało, kiedy byłeś mały. Łowca nagród, który polował na mnie, przeciął cię na pół. Uzdrowiłem cię mocą, ale przeżyłeś szok i nie umiałeś się z niego otrząsnąć. Nie mówiłeś i nie ruszałeś się, a ja nie wiedziałem, co zrobić. W końcu zacząłem po prostu do ciebie mówić tak, jak mówię teraz. Powiedziałem ci, że czasem ja też jestem słaby, że ja też się boję, że bardzo chcę ci pomóc, ale nie umiem. Teraz chciałbym powiedzieć to samo. – Spod powiek Loravandila wytoczyły się łzy. – Nie chcesz mi powiedzieć, co cię spotkało. Nie chcesz, żebym cofnął czas. Nie podoba mi się to, ale w porządku. Będzie tak, jak chcesz. Nie możesz jednak tak po prostu tu leżeć. Musisz żyć. Musisz nadal walczyć i marzyć. Nigdy nie wiadomo, co jeszcze może nas spotkać. Może jeszcze być dobrze.
- Nie może – jęknął chłopak.
- Twój dziadek, Mery, stracił w walce palce i stopy. Co prawda jego matka, Dżana, mu je przyszyła. Nie miał jednak potem czucia w dłoniach i stopach. Tak. Był w lepszej formie, niż ty. Ale on w tym stanie samotnie wędrował po Pustkowiu Świata zza Morza Ognia i Krwi i walczył w jego obronie. Potem został uzdrowiony, dopiero potem. Ale ty przecież wszystko to wiesz. Musisz wiedzieć. Ty też możesz niejedno jeszcze osiągnąć.
- Nie mogę. – Loravandil znowu zaczął walić pięścią w pościel.
Riauk powstrzymał jego rękę. Pochylił się i przygarnął syna do siebie. Objął go tak, jakby ten nadal był dzieckiem.
- Jeszcze wiele możesz zrobić. Twoje życie dopiero się zaczęło – zapewnił, kołysząc go w ramionach.
- Ale już nigdy nie będę grał. – Chłopak rozszlochał się. Spazmy wstrząsnęły jego ciałem.
Riauk nie powiedział niczego więcej. Jego słowa nie trafiały do syna. Tylko tulił i kołysał Loravandila, który powoli się uspakajał. Objął ojca zdrową ręką i przylgnął do niego. Kochali się, ale nie mogli dać sobie niczego więcej, poza tym dotykiem.

Kiedy Riauk przywiózł Loravandila do domu niewiele zmieniło się w nastawieniu chłopaka do życia. Kuśtykając na drewnianych nogach był w stanie przejść od łóżka do ławki przed domem. Czasem robił też parę kroków w stronę wioski. Raz czy dwa zdarzyło się, że upadł. Leżał wtedy płasko na ziemi płacząc. Nawet nie próbował się podnieść. Wciąż nie chciał się przyznać, co go spotkało. W ogóle niewiele mówił. Patrzył w przestrzeń. Uparcie ignorował swojego bratanka, małego Dröma, który właśnie z raczkowania próbował przejść do chodzenia i parę razy utrzymywał pozycję stojącą, chwytając się jego drewnianych nóg. Loravandil starał się nie zauważać, ani dziecka, ani jego ojca. Nie wypowiedział ani jednego słowa do starszego brata, czy do jego żony. Trwał w świecie swojego bólu, a życie wioski toczyło się obok niego.
Tak jak on wszystkich ignorował, tak inni zaczęli ignorowali jego, nie umiejąc przełamać muru milczenia. Teena płakała całymi dniami, kuląc się pod nogami zimnokrwistego Gucia. Ze dwa razy też się upiła, samotnie opróżniając w spiżarce zapasy miodu pitnego.

Riauk długo siedział w milczeniu za stołem w chacie Erlenda. Nie potrafił się zebrać, żeby coś powiedzieć. Wystarczyła już, że tu przyszedł i oznajmił, że chciałby prosić o pomoc.
- Ty? – spytał Erlend tylko i to wystarczyło, żeby Riauk poczuł się jeszcze gorzej. Był potężnym nieśmiertelnym, takim poznał go mag. A to, że od lat starał się stronić od zwykłych ludzi, mogło być odbierane jako przejaw dumy. Ale to nie było tak. Tym czasem Erlend patrzył na niego z typową dla siebie wyższością, sztywno wyprostowany i wyniosły. Mimo prostego życia, jakie wiódł na wygnaniu, pozostał szlachcicem pełną gębą.
Dom Erlenda tylko z zewnątrz wyglądał jak każda inna wiejska chałupa. Wewnątrz wszystkie ściany pokrywały półki z książkami, oczywiście poza skrawkiem zajętym przez piec i naczynia. Liczba ksiąg onieśmielała Riauka. A przecież wiedział, że Erlend pozostawił sporą część swojego zbioru, uciekając z Dominium. Jego żona, Dita, jak na gospodynię przystało, zagotowała dla nich kawę, a potem usiadła przy piecu i zabrała się za cerowanie ubrania. Ośmioletni syn, Edar, leżał rozciągnięty na brzuchu i z zapartym tchem studiował jakieś opasłe dzieło. Był bardzo mądrym dzieckiem i w przyszłości, jak ojciec, też pewnie miał zostać magiem. Już teraz potrafił rzucić parę prostych zaklęć. Riauk widział jednak głównie jego skróconą klatkę piersiową, łukowato wygięty kręgosłup i krzywe nogi. Może mocą udałoby się przebudować ciało tego chłopca. Dla niego było to jednak za trudne, dla Mistral i Tiki też, choć od lat zajmowały się leczeniem mieszkańców wioski. Zresztą, gdyby nie moc, ten chłopiec nigdy nie przyszedłby na świat.
Dita dwa razy poroniła, a potem powiła córkę, która umarła w dniu narodzin. To Mistral i Tika odkryły, że specyfiki, które Erlend podaje Ditcie dla utrzymania przeszczepów, zatruwają dzieci w jej łonie. Riaukowi przyszło odholować do domu pijanego do nieprzytomności, szlochającego Erlenda, który po śmierci córki topił w alkoholu swój ból. Riauk nie miał pojęcia, czemu ta pijacka wędrówka zakończyła się właśnie u niego. Może Erlend podświadomi liczył, że on mógł udzielić mu pomocy. Prowadząc słaniającego się, o głowę wyższego od siebie mężczyznę, Riauk był przekonany, że nic nie zdoła dla niego zrobić. Parę razy razem upadli. Ostatnio te wspomnienia wróciły do Riauka z ogromną siłą, gdy musiał pozbierać z podłogi Teenę.
Dawno temu, po tym, jak Riauk ułożył Erlenda do snu w jego własnej stodole i próbował wytłumaczyć przed zbolałą żoną, zaczęło mu już świtać, że chyba jednak coś da się dla nich zrobić. Przyszło mu do głowy, że jeśli przez cały czas ciąży codziennie będzie się oczyszczać ciało nienarodzonego dziecka ze szkodliwych substancji, to być może ono przeżyje. Jego pomysł okazał się wykonalny. Tak na świat przyszedł Edar, zdeformowany, ale żywy. Ale zapewne można było zrobić więcej.
- Chcesz spirytusu do kawy? – spytał Erlend.
- Nie. Dziękuję – odpowiedział Riauk i nadal milczeli.
- Z przeszczepami nie jest tak prosto – powiedział w końcu gospodarz. Sam zrozumiał, po co Riauk do niego przyszedł. O nieszczęściu jakie spotkało Loravandila sporo mówiło się w wiosce. – Żeby cudze członki nie zaczęły się psuć, już do końca życia trzeba przyjmować magiczne napoje, a one wywołują mutacje. Sam to wiesz. Poza tym, kończyny skądś trzeba wziąć. Ktoś musi umrzeć, ktoś o podobnej budowie.
Riauk w milczeniu przyglądał się swoim dłoniom obejmującym gliniany kubek z kawą, w której nawet nie zamoczył ust.
- Można też użyć ręki czy nogi kogoś żywego – zaważył.
- Chciałbyś oddać Loravandilowi swoją dłoń? – Erlend od razu zrozumiał o czym jego gość myśli.
- Tak. Dałbym sobie radę bez jednej dłoni.
- Ty tak – stwierdził Erlend, wciąż pozostał wyniosły, ale teraz na jego surowej twarzy pojawił się też wyraz troski. – Ale jeszcze Loravandil musiałby się na to zgodzić. Nie sądzę, że poradził sobie z takim ciężarem, jakim byłoby dla niego twoje poświęcenie.
Riauk skinął głową. Zagryzł wargi.
- Ale jeśli kiedyś trafi się jakaś ręka...
- Wtedy mu ją przyszyję – zapewnił Erlend. – Pod warunkiem, że on, nie ty, zaakceptuje skutki mutacji.

- Nie możesz wciąż siedzieć na tej ławce – powiedział Riauk do syna. Wyszedł właśnie ze stajni prowadząc z sobą osiodłanego izabelowatotarantowatego kucyka. To był Promień Słońca, wierzchowiec Loravandila z czasów, gdy ten był chłopcem. – Nie ma powodu, żebyś nie mógł jeździć konno.
- Promień. – Chłopak wyciągnął zdrową rękę i pogładził chrapy konia. – Mój staruszek. – W oczach stanęły mu łzy.
- Wsiadaj na niego – nakazał Riauk. – Pomogę ci. – Nie mógł dopuścić, żeby Loravandil znowu zaczął płakać.
Dostanie się na grzbiet kuca nie było łatwym zadaniem, ale chłopak w końcu znalazł się w siodle. Wtedy jego ciało zareagowało odruchowo. Zwarł uda i wyprostował plecy. Wziął wodzę w jedną rękę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby pozwolić prowadzić konia ojcu. Przez moment był prężnym człowiekiem gotowym do działania.
- Będę cię asekurował – powiedział Riauk, ale jego słowa nie były w tej chwili potrzebne. Zrobili duże koło stępa. Riauk szedł obok kuca. Potem Loravandil pchnął swojego wierzchowca do kłusa i zostawił ojca w tyle. Nie potrzebował pomocy strzemion, żeby utrzymać równowagę. Był świetnym jeźdźcem. Spośród synów Riauka, chyba tylko Ferro radził sobie z końmi lepiej, niż on. Na twarzy Loravandila po raz pierwszy od wielu tygodni pojawił się uśmiech.
Urzeczony wrażeniem odzyskania swobody ruchów popchnął kuca do galopu. Niemłody już, okrągły zwierzak nie był w stanie rozwinąć dużej prędkości, galop zawsze jednak pozostawał galopem, aktem najczystszej wolności, kiedy koń i jeździec razem zrywają związek z ziemią i mierzą się z wiatrem.
Na twarzy Riauka pojawił się lekki uśmiech. Z okaleczonym ciałem dało się żyć. Gdyby tylko udało mu się dowiedzieć, co stało się z duszą syna i jakoś wyleczyć go z wyrzutów sumienia, wszystko jakoś by się ułożyło. Riauk nie rozumiał, co mogło tak bardzo gryźć Loravandila. Co tak bardzo złego zrobił, że uważał utratę kończyn za odpowiednią za ten czyn karę? On sam zabił kogoś, kogo zabić nie powinien. Parę razy twarz tamtego młodzieńca powróciła do niego w sennych koszmarach. Parę razy płakał z rozpaczy. Potem już zawsze dwa razy się zastanowił, zanim wyciągnął miecz. Ale to było wszystko. Przez jeden błąd nie zamierzał przekreślać całego swojego życia, nie zamierzał rezygnować z marzeń, choć wydawały się nieosiągalne. Co gorszego, niż zabicie niewinnej osoby, mógł zrobić Loravandil? Był od Riauka wrażliwszy. Ale żeby aż tak?
Chłopak nagle stracił równowagę. Zachwiał się niebezpiecznie na siodle, pochylając w przód. Zdołał jednak ściągnąć wodze. Kuc zatrzymał się, a Loravandil złapał się siodła, żeby nie spaść. Nie wyprostował się już. Nie zmusił konia do dalszego biegu. Zastygł w bezruchu.
Kuc wyciągnął szyję ku kępie trawy. Riauk podszedł do nich.
- Wszystko w porządku? – spytał.
- Nie. – Loravandil znowu miał w oczach łzy. – Jak cokolwiek może być w porządku po tym, co zrobiłem? Przez moment poczułem się szczęśliwy. Tak, mógłbym znowu jeździć konno. Pewnie mógłbym nauczyć się też wielu innych rzeczy. Ale ja nie zasługuję nawet na odrobinę szczęścia. Wszytko zrobiłem nie tak. Okazałem się głupcem. Nie umiałem zachować się jak mężczyzna. Mój Przestwór Niebios został sam, porzucony na pastwę losu. Moje pieśni... – Chłopak nie był w stanie mówić dalej. Szlochał.
Riauk objął go, bo znowu niczego innego nie mógł zrobić. Loravandil osunął się z grzbietu konia w jego ramiona.
- Powiedz mi w końcu, co się wydarzyło.
- Nie. – Chlipnął chłopak tylko.

Odnaleźć umysł Baldwina było bardzo łatwo. Dużo trudniej było się do niego odezwać. Riauk wiele razy mówił sobie, że zerwał kontakt z ludźmi z Dominium dla ich dobra. Im jednak tego nie powiedział. Nie pożegnał się z Baldwinem, Seleną, czy kimkolwiek innym. On po prostu przestał się odzywać. Teraz było mu wstyd, zwłaszcza, że miał prosić o pomoc.
Pamiętasz mnie jeszcze?
Myśli Baldwina zakłębiły się, zanim zdołały ułożyć się w sensowne pytanie. – To naprawdę ty? Ile minęło lat? Dziesięć?
Chyba jedenaście. Przepraszam.
No, ja myślę. Co robiłeś przez ten czas? – spytał Baldwin.
Wychowywałem dzieci. Uprawiałem pola. Mieszałem się do nie swoich spraw. Z raz próbowałem uratować świat. Nic szczególnego – odpowiedział Riauk. – A ty?
Ja? W końcu postanowiłem się ustatkować. Porzuciłem armię. Objąłem dziedziczne włości. Trochę się bawiłem w tresowanie niedźwiedzi.
Riauk roześmiał się. Przypomniał sobie, że Baldwin coś kiedyś opowiadał, że jego rodzina zna piosenki obłaskawiające zwierzęta. Wtedy nikt mu nie uwierzył.
Oczywiście, ty nie mógłbyś robić nic normalnego – zauważył.
Oczywiście. Ale czemu się odzywasz?
Mam problem.
Bo tak po przyjacielsku to nie mogłeś?,br> Przepraszam. Ja... – Riauk czuł się zmieszany i nie potrafił znaleźć właściwych słów. - Wydawało mi się, że tak będzie lepiej, że kiedy coś się dzieje, zbyt na mnie polegacie.
Ale można było to powiedzieć – stwierdził Baldwin.
Nie jestem dobry w takich rzeczach.
Wiem. Dlatego ci daruje. – Riauk miał wrażenie, że Baldwin, gdzieś tam daleko, gdzie był, śmiał się. - Jaki masz problem?
Kiedyś pracowałeś dla jakiegoś człowieka, który próbował konstruować ruchome protezy. Masz z nim jeszcze kontakt? Czy mu się udało? Mój syn miał wypadek. Stracił dłoń i...
Masz zaskakująco dobrą pamięć.
Przecież przepraszałem cię już kilka razy.
To nie była obelga, a komplement. Tak. Ritterowi się udało i tak, mogę do niego napisać. Rozstaliśmy się w przyjaźni.

Przeniósł się na wąską, ciemną uliczkę. Wyglądała dokładnie tak, jak we wspomnieniach Baldwina, przez lata nic się więc tam nie zmieniało. Budynki po jego lewej ręce wydawały się opuszczone. Straszyły ciemnością otulającą wszystko za powybijanymi oknami. Natomiast w kilku oknach po prawej paliły się lampy dające światło o przyjemnej, ciepłej barwie. Riauk podszedł do drzwi. Zapukał. Tylko chwilę czekał, aż ktoś mu otworzy. Na progu pojawiła się krągła kobieta o jasnych włosach i przemiłym uśmiechu.
- Ty jesteś tym sławnym Riaukiem? – spytała.
- Sławnym...
- Sierżant Riczes wiele o panu opowiadał.
- Kto? – Nie zrozumiał.
- Ach, Baldwin. Przepraszam. Proszę wejść. – Kobieta dopiero zreflektowała się, że cały czas tarasowała mu sobą przejście. Cofnęła się o krok. Zrobiła to jakoś dziwnie niezgrabnie. – Witam. Jestem Lena von Ritter. Moj mąż pana oczekuje.
Wszedł do środka. Przez chwilę wahał się, czy zsunąć z głowy kaptur. Nie chciał przestraszyć kobiety.
- Miło mi. Ja faktycznie jestem Riauk Biały Płomień.
Wzdrygnęła się lekko.
- Faktycznie jest pan brzydki, tak jak mówił sierżant. To skutek eksperymentów z magią?
- Urodziłem się taki – bardzo starał się, żeby jego głos nie zabrzmiał wrogo. Kobieta była bezpośrednia, ale nie wydawała się niechętnie do niego nastawiona. Miała też w sobie dużo uroku.
- Przepraszam. Przykro mi – jej skrucha także była szczera. – Zaprowadzę pana do męża.
- W porządku.
Kobieta odwróciła się i ruszyła w głąb budynku. Idąc chybotała się na boki. Była nieco niższa od Riauka. Mimo szerokich bioder i krągłych ramion, miała wąską talię. Zapewne pod sukienką nosiła gorset, jak na szlachciankę przystało. Korytarz, którym go prowadziła, był jednak ascetycznie pusty i niezbyt czysty. Nie tak powinni mieszkać dobrze urodzeni. W domu brakowało też służby. Kobieta zatrzymała się przed jakimiś drzwiami. Zapukała, potem otworzyła.
- Przyszedł Riauk – oznajmiła w głąb pomieszczenia.
- Niech wejdzie – rozległo się ze środka, powiedziane w sposób stanowczy, choć nie wyniosły.
- Proszę. – Kobieta przepuściła go i zaprosiła do wnętrza gestem ręki.
Riauk wszedł do pomieszczenia, którego wszystkie ściany pokrywały pułki zastawione księgami. Poza nimi, we wnętrzu nie było jednak wiele – biurko, lampa i dwa wytarte fotele. Na jednym z nich, twarzą do drzwi, siedział gospodarz, wysoki, szczupły mężczyzna. Miał na sobie mundur, teraz jednak rozchełstany pod szyją. Nie był już młody, a jednak Riauk pomyślał, że zapewne wciąż jeszcze byłby w stanie błyskawicznie zerwać się z miejsca i chwycić za broń. Na powitanie wstał. Faktycznie jego ruchy były sprężyste, choć niegdyś zapewne ciemne włosy ostro przyprószyła już siwizna.
- Martin von Ritter, wojskowy mag w stopniu półkownika – przedstawił się, wyciągając rękę.
- Riauk.
- Coś wam przynieść? – spytała kobieta.
- Wino czy kawa? – Ritter spojrzał na Riauka.
- Kawa – zdecydował gość.
Kobieta wycofała się i zamknęła za sobą drzwi.
- Usiądź – gospodarz wskazał mu drugi fotel. – Od Baldwina wiem już, że interesują cię moje protezy – powiedział siadając. – Jest wiele spraw, o których chętnie bym z tobą porozmawiał. Przyznam, że Baldwin wiele mi o tobie opowiadał, a ja niezbyt mu wierzyłem. Przybyłeś tu jednak tak szybko, że bez tajemnych mocy nie byłoby to możliwe. Dopiero przedwczoraj odpisałem Baldwinowi. A więc on pewnie dostał mój list dziś rano. – Riauk siedział pochylony w przód, splatał i rozplatał palce wciśniętych pomiędzy kolana dłoni. – Myślę, że to jednak nie pora, na takie rozmowy. Co innego ci teraz w głowie.
- Tak – przyznał z ulgą. – Mój syn miał wypadek. Ostatnio myślę tylko o tym, jak mu pomóc.
- Czego dokładnie potrzebujesz?
- Dłoni. Słyszałem, że potrafisz wykonać ruchome protezy. I może... On był bardem, grał na cytrze.
- To nie takie proste. – Ritter odwrócił twarz, nie patrzył na Riauka.
- Ale przecież ci się udało?
- I tak i nie. Dłoń jest bardzo skomplikowaną strukturą. Pracowałem głównie nad nogami. Być może jednak umiałbym skonstruować funkcjonalną dłoń. Czy jednak by działała, to inna sprawa. To, że się poruszamy i czujemy, to zasługa nerwów. Wiesz o tym?
- To te sznurki, które przekazują informacje?
- Dokładnie. One nie chcą się jednak zrastać. Kiedy komuś przyszyje się odciętą wcześniej rękę lub nogę, one często i tak dobrze nie funkcjonują. – Riauk przypomniał sobie opowieść, jak jego ojciec stracił czucie w palcach i stopach. – A cudzej ręki lub nogi po prostu przyszyć się nie da.
- Erlendowi się udało – zaprotestował Riauk.
Ritter nerwowo potrząsnął głową.
- Bo posłużył się zakazaną magią. Jaką jednak jego ofiary zapłaciły cenę?
- Mutowały – rzucił Riauk bez namysłu. Potem się zreflektował. - Nie ofiary, on to zrobił swojej żonie. Bez tego by nie chodziła.
Mag zasłonił dłonią twarz. Długo milczał.
Riauk wiedział, że w Dominium niektóre rodzaje magii były zakazane, ale nie rozumiał dlaczego, choć Selena próbowała mu to kiedyś wytłumaczyć. Zakazane było to, co ingerowało w ludzkie ciało. Czy dlatego, że mogło robić krzywdę? Chyba nie tylko. Chodziło o jakieś zasady, ponoć sformułowane przez bogów. Córka szefa też przynajmniej w część z nich wierzyła, lub przed wieśniakami udawała, że wierzy. Kiedy Riauk sprowadził Erlenda do ich wioski, wzięła maga na długą rozmowę o tym, jakie eksperymenty będzie mu wolno prowadzić, a jakich nie.
- On to naprawdę zrobił żonie? – zapytał Ritter opuszczając dłoń. Wypowiadał słowa bardzo wolno i cicho. Jego głos był lodowato zimny.
- Wtedy jeszcze nie była jego żoną, a gosposią. Zawalił się na nią mór i zmiażdżył nogi. Mieli jakiś wielki napad rozbójników na miasto. Zakochali się dopiero potem. Wiem od niego, że się znaliście. On nie myśli o tobie dobrze, ale ty...? Ty chyba myślisz jeszcze gorzej – powiedział Riauk, zupełnie nie pojmując, dlaczego w ogóle porusza ten temat.
- Nie opowiadał, co mi zrobił? – spytał mag.
- Nie.
- Uczyliśmy się razem – powiedział Ritter, znowu nie patrzył na Riauka, a gdzieś w bok. – Obaj mamy tytuły szlacheckie, ale moja rodzina była zawsze dość uboga. On nie wiedział, co to znaczy, gdy na coś brakuje pieniędzy. Uwielbiał je trwonić. Balował, eksperymentował, niczego nie brał poważnie. Kiedy odziedziczyłem ten dom, urządziłem tu laboratorium. A on, przez swoje niemądre pomysły, mi je wysadził. Ucierpiał też budynek naprzeciwko. Kilka rodzin zostało bez dachu nad głową. A dziewczyna, z którą miałem się ożenić, straciła nogi. Wstąpiłem do armii, żeby móc spłacić długi i odtworzyć laboratorium. Chciałem pomagać ludziom swoją wiedzą, a nie palić rabusiów ognistymi kulami.
Drzwi otworzyły się. Ritter umilkł gwałtownie. Do pomieszczenia weszła żona maga z tacą, na której stał dzbanek i dwie filiżanki z cienkiej porcelany w drobne, niebieskie kwiatki. Postawiła tacę na biurku. Straciła przy tym na moment równowagę. Wydawało się, że runie i potłucze delikatne naczynia. Nic takiego się jednak nie stało. Wycofała się, uśmiechając przepraszająco.
Mag podniósł dzbanek i nalał ciemnego, aromatycznego płynu do filiżanek. Riauk podniósł do ust delikatne naczynie. Filiżanka była wyszczerbiona. Ritterom wciąż musiało brakować pieniędzy. Starali się jednak żyć na poziomie, do jakiego nobilitowało ich pochodzenie. Kawa smakowała jakoś inaczej, niż ta, którą Riauk przygotowywał w domu. Miała bogatszy aromat i intensywniejszą barwę.
- Ona ma te twoje protezy? – zapytał, kiedy kobieta zamknęła za sobą drzwi.
- Tak – powiedział Ritter zdławionym głosem.
- Erlend nie oferował ci pomóc?
- Powiedział „przepraszam”, z głupią miną i że znajdę sobie inną dziewczynę. Potem go wyrzuciłem i więcej nie rozmawialiśmy. Zniszczył życie mnie i Lenie. Nigdy nie rozumiał, co to miłość, przywiązanie, cierpienie.
- Już rozumie – powiedział Riauk cicho. – I odpokutował swoje winy.
- W protezie coś musi zastąpić nerwy, sznurek, czy drut. – Ritter nie skomentował jego słów, po prostu zmienił temat, a Riauk pomyślał, że mimo wciąż odczuwanej urazy, mag zachował się bardzo w porządku wobec byłego przyjaciela. Baldwin trafił do Erlenda, tropiąc ludzi posługujących się zakazaną magią. A kiedy zrozumiał, że za poczynaniami maga stoją szlachetne pobudki i że jeśli go aresztuje, jego zmutowana gosposia nie będzie miała się gdzie podziać, poprosił Riauka, żeby pomógł Erlendowi w ucieczce z Dominium. Ritter o tym wszystkim wiedział. Nie wyciągnął jednak żadnych konsekwencji wobec Baldwina, nie tropił Erlenda, a teraz rozmawiał z Riaukiem bez żadnych uprzedzeń, czy wymówek. – Nie ma jednak sposobu, żeby zespolić przedmiot z ludzkim ciałem – ciągnął Ritter. – Próbowałem różnych rzeczy, a potem pewien młodzian, którego umysłu nie krępowało jeszcze uczucie porażki, podsunął mi pomysł. To połączenie nie musi być fizyczne, może być magiczne. Wystarczy odpowiednia formuła. Trzeba określić, co ma na co reagować. Z nazwaniem nerwów nie ma problemu. Medycy wszystkie je już opisali. Trzeba jednak zawrzeć w formule do kogo one należą. I nie mogę powiedzieć, że do Leny. To nikogo nie określa. Dużo jest na świecie kobiet o tym imieniu. Muszę napisać, że chodzi mi o nerwy radosnej, szczerej, dobrej kobiety o złotych włosach. Ten opis musi zawierać jeszcze więcej informacji. Żeby stworzyć taką formułę, trzeba kogoś dobrze znać. – Nagle mag spojrzał na Riauka. – Ile twój syn ma lat?
- Dziewiętnaście.
- Pewnie więc nawet on nie zna siebie dobrze.
- Odmawiasz mi?
- Nie. Chcę ci uświadomić, że żeby skonstruować działającą protezę trzeba włożyć dużo pracy w samą konstrukcję i w poznanie jej przyszłego użytkownika. Możesz sprowadzić do mnie swojego syna. A ja spróbuję mu pomóc. Ale zanim nam się uda, minie dużo czasu. Może też się nigdy nie udać. Musicie być na to przygotowani i ty i on.
- Dziękuję.

Teena klęczała na ziemi pomiędzy domem, a kurnikiem. Zobaczyć mógłby ją tylko ktoś, kto wyjrzałby przez okno na tyłach domu. Nie było jednak nikogo, kto mógłby wyjrzeć. Loravandila nic nie interesowało. Riauk znowu gdzieś zniknął. Ostatnio często wychodził z domu, nie mówiąc dokąd się udaje. Czasem polował. Czasem jednak, tak jak teraz, nie zabierał z sobą broni. Cierpiał, ale nie umiał o tym mówić. Nie potrafił też zauważyć, że jej przydałoby się wsparcie. Nie obwiniała go za to. Wiedziała, że taki właśnie był.
Palcem wyrysowała przed sobą na piasku wizerunek węża. Nożem przecięła wnętrze lewej dłoni. Ścisnęła rękę w pięść i skropiła krwią rysunek.
- Panie mroku, który jednym gestem niszczysz i stwarzasz, wybacz mi – wyszeptała. Przestała się modlić dużo wcześniej, niż poznała Riauka. Usunęła też z piersi tatuaż przedstawiający węża. Sama doszła do wniosku, że wszelkie religie to brednie. Nie mogą dać ukojenia, jeśli samemu nie jest się w stanie znaleźć go w swoim sercu. Nawet tak potężny i mało wymagający bóg, jak żyjący głęboko pod powierzchnią ziemi Tkhoz przybierający czasem kształt gigantycznego węża, niczego nie mógł jej zaofiarować. Bo przecież nie istniał. Za dużo wiedziała, żeby wierzyć, a jednak teraz, gdy nie pozostało jej już nic innego, chwytała się odrobiny nadziei, że jednak się myli. – Nie modliłam się. Wątpiła. Nadal wątpię – szeptała, a racjonalna cząstka jej świadomości śmiała się, że upadła aż tak nisko. – Panie mój, proszę, wybacz mi. Niezbyt udany ze mnie sługa. Obiecuję jednak, będę składać ci ofiary z mojej krwi. Oddam ci swoją duszę. Proszę cię tylko, niech mój syn Loravandil znów się uśmiechnie. – Głos jej się załamał. Z oczu popłynęły łzy. – Proszę cię, panie mroku, spraw, żeby mój syn odnalazł sens życia.
Oparła czoło o ziemię. Łzy wciąż płynęły jej po twarzy. Nie uleczyła rany na dłoni. Fizyczny ból do pewnego stopnia sprawiał jej przyjemność. Odciągał myśli od rzeczywistości. Był taki prosty, taki zrozumiały i tak łatwo było się od niego uwolnić.
Przez moment pomyślała, że gdyby córka szefa dowiedziała się, co właśnie robi, miałaby spore problemy. Kult Tkhoza był w Dominium zakazany. Chyba dlatego kiedyś ją zainteresował. Niósł w sobie dreszcz emocji, których brakowało w jej pustym życiu.
- Wybacz panie – wyszeptała raz jeszcze w skrusze za swoje myśli. Niech dzieje się co chce, jeśli Tkhoz ocali jej syna, będzie mu wierna.
Nie sądziła, że jeszcze potrafi być tak głupia. Rozszlochała się gwałtownie. Przewróciła na bok i zwinęła w kłębek.

Las po Burzy i Mery przybyli w odwiedziny pochwalić się córeczką, gdy mała miała dwa tygodnie. Oboje promienieli ze szczęścia. Byli tacy, jakimi Riauk nigdy ich jeszcze nie widział. Myśl: „Dlaczego moje narodziny nie mogły im sprawić tyle szczęścia?” – zagościła w jego głowie tylko na chwilę. Jego rodzice wiele w życiu wycierpieli i należała im się chwila radości i wytchnienia, nawet jeśli sami wcześniej zgotowali sobie swój los.
Jak ja bym chciał, być tak szczęśliwy, jak oni. – Tę myśl też szybko odrzucił. Ostatnio jego życie przypominało koszmarny sen. Każdego dnia budził się z nadzieją, że coś się zmieni, ale nic się nie zmieniało. Loravandil kuśtykał na drewnianych nogach, milczeniem odcinając się od otoczenia. Riauk odrzucił jednak zazdrość. Niemowlę nie było niczemu winne.
- Czy mogę wziąć ją na ręce? – spytał matki.
- Oczywiście. – Uśmiechnięta Las po Burzy podała mu dziecko.
- Jest śliczna – wyszeptał. Miał rację. Malutka dziewczynka odziedziczyła po matce ciemny kolor skóry, a po ojcu złotą barwę włosów i błękitne oczy. Została nazwana Guld, co w jednym z języków Świata Prawdziwego znaczyło „złoto”.
- Uśmiecha się do mnie – zauważył Riauk i sam uśmiechnął się do malutkiej dziewczynki. Serce Teeny ścisnęło się z żalu. Z twarzy jej mężczyzny czasem potrafiło promieniować światło. Czemu nie mógł uśmiechać się częściej? Czemu życie tak srodze go doświadczało? – Musicie często nas teraz odwiedzać, żeby mała nie zaczęła bać się mojego wyglądu – zwrócił się do Las po Burzy.
- Mógłbyś w końcu usunąć bliznę. Wtedy nie byłoby z tym problemu.
- Wiesz, że nie powinnaś mi tego proponować – przypomniał. W jego głosie nie słychać było gniewu.
Do tej pory siedzący w kącie Loravandil dźwignął się z trudem i ruszył w stronę drzwi. Kiedy wyszedł, Mery spojrzał na Riauka.
- Jak z nim? – spytał.
- Źle. – Uśmiech znikł z twarzy białoskórego wojownika. Zwiesił głowę. Wyglądał tak, jakby uszła z niego cała energia. – Wciąż nie wiem, co go spotkało. Uparcie powtarza, że zasłużył sobie na swoje kalectwo i nurza się w cierpieniu.
- Przykro mi – powiedział Mery tylko. Wobec nieszczęścia Loravandila wszyscy byli bezsilni.

Las po Burzy wyszła przed chatę z niemowlęciem na ręku i usiadła na ławce obok Loravandila. Chłopak obrzucił małą przelotnym spojrzeniem, a potem znowu zagapił się w przestrzeń.
- To twoja ciotka. Mógłbyś bardziej się nią zainteresować – zwróciła mu uwagę Las po Burzy.
Loravandil wzruszył tylko ramionami.
- Wiem, że cierpisz – powiedziała kobieta. – Ja wiele wiem o cierpieniu. Wiem, że nic nie jest oczywiste. Nie wierzyłam, że twój ojciec będzie kiedykolwiek mógł żyć samodzielnie. Nie wierzyłam nawet, że dożyje do dorosłości. Wiem też jeszcze jedno. My, nieśmiertelni, mamy dużo czasu, ale świat i tak na nas nie czeka. Czas, który spędzisz siedząc tu i gapiąc się w przestrzeń, nie wróci do ciebie. Dröm i Guld dorosną bez ciebie. Może to cię nie obchodzi, ale na pewno jest coś, na czym ci zależy. – Wojowniczka Nocy nie czekała na odpowiedź. Wstała i wróciła do środka.
Loravandl odwrócił się i długo patrzył na drzwi, za którymi znikła. W głowie chłopaka wciąż na nowo rozbrzmiewało zdanie: „Czas, który spędzisz tu i gapiąc się w przestrzeń nie wróci do ciebie.”

Loravandil nie potrafił powiedzieć, ile minęło tygodni od jego nieszczęsnej konfrontacji z bandytami. Monotonne, pełne cierpienia dni zlały się w jedno pasmo koszmaru. Właściwie nie miało to znaczenia. Przed nim nie było już niczego. Niczego być nie mogło, a jednak gdzieś w głębi serca czegoś oczekiwał, czegoś chciał.
Komuś musiał powiedzieć o wszystkim, co zaszło. Liczył, że usłyszy słowa przebaczenia. Tego potrzebował najbardziej. Oczy córki kupca wciąż płonęły w jego głowie.
Chyba najłatwiej byłoby mu wyznać wszystko ojcu. Ojciec by zrozumiał. Riaukowi nigdy nie przeszkadzało, że Loravandil wolał poezję od szermierki. Nigdy nie krytykował jego wstrętu do przemocy. Nie powiedział też nic na jego łzy. A jednak nie chciał rozmawiać z ojcem. Nie chciał, żeby rodzina dowiedziała się, że był jeszcze słabszy i jeszcze bardziej nieudany, niż zawsze sądzili. Poza tym, przebaczenie win z ust ojca, czy matki znaczyłoby zbyt mało. On potrzebował czegoś więcej. Tak naprawdę chciał też dużo więcej. Na dużo więcej liczył.
Z trudem podniósł się z ławki. Zrobił parę kroków w stronę wioski. Zachwiał się, zatrzymał, łapiąc równowagę. Potem użył mocy, żeby przenieść się pod dom córki szefa. Obiecała, że będzie na niego czekać. A jednak, od kiedy wrócił do wioski na pograniczu Świata zza Morza Ognia i Krwi minęło parę faz księżyca, a ona do niego nie przyszła. Nie zainteresowała się tym, jak się czuł, ani co się z nim działo. Nie kochała go, albo nie była w stanie zaakceptować tego, co się z nim stało. Był prawie pewny, że niczego między nimi już nie ma i że nie zostanie wysłuchany. Właściwie nigdy niczego między nimi nie było. Musiał jednak przekonać się o tym na własnej skórze. Bez Morel nie miał po co żyć. Z nią mógł chyba żyć nawet kaleki.
Powoli, przytrzymując się poręczy, wszedł na ganek. Zapukał do drzwi. Nikt mu nie otworzył. Nie było jej w domu. Usiadł tam, gdzie wcześniej wieczorami siadywał z nią. Zamierzał czekać tak długo, jak długo będzie musiał. To była już ostatnia rzecz, którą miał do zrobienia.

Córka szefa nie spostrzegła go, dopóki nie podeszła blisko ganku. Szła ze spuszczoną głową, pogrążona w myślach. Kiedy go zauważyła, zatrzymała się zaskoczona. Przychodził tak do niej i siadał w tym samym miejscu, zanim wyruszył w świat. Chciał być bardem. Chciał ułożyć pieśń, która zmieni dostępne światy. Jego oczy płonęły pasją. Teraz znowu tam siedział, lekko zgarbiony, wysoki, szczupły chłopak o długich, rudych włosach. Wyciągnął przed siebie sztywną, drewnianą nogę. Okaleczoną rękę przycisnął do piersi. Ale najgorsze nie było to, co stało się z jego ciałem. W jego oczach zgasł płomień.
- Lora...
- Przyszedłem dowiedzieć się, czy potrafisz mnie jeszcze kochać – powiedział zachrypniętym od długiego milczenia głosem.
- Oczywiście, że potrafię – rzuciła. Przez moment była gotowa podbiec do niego i objąć go mocno, ale tylko szarpnęła się w stronę schodów. Przerażało ją to, jakim się stał. Był nieśmiertelny. Zawsze miał już cierpieć. I ona też miała cierpieć już zawsze z nim lub bez niego. Przecież dlatego, jak dotąd, sama do niego nie poszła. Bała się. Zwyczajnie się bała. Liczyła, że da radę o nim zapomnieć.
- Poczekaj – poprosił. – Nie chodzi tylko o moje ciało, a o to, co zrobiłem, a raczej czego nie zrobiłem. W Dominium spotkałem grupę rzezimieszków, ale byłem zbyt głupi, żeby w porę zorientować się, co knuli – zaczął mówić bezbarwnym głosem zwiesiwszy głowę na piersi, a córka szefa stała u stóp schodów na ganek. Nie była w stanie się poruszyć. – Był pewien kupiec. Miał córkę. Podróżowali z nami. Kiedy zrozumiałem, co się święci, chciałem ich ostrzec, ale było już za późno. On nie żył. Ją próbowano zgwałcić. – Zamilkł. Na razie nie był w stanie mówić dalej. Był i tak zaskoczony, że zdołał powiedzieć aż tak wiele. – Chciałem ją obronić. – Słowa w końcu przedostały się przez gardło, rozrywając mu pierś i piekąc żywym ogniem. – Nie umiałem. Ona patrzyła na mnie z nadzieją w oczach, a ja nie umiałem nic zrobić. – Córka szefa cofnęła się o krok. – Nie byłem w stanie zaatakować tych ludzi. To byli źli ludzie, ale ja, mimo to, nie mogłem zadać im bólu. Boję się bólu i przeraża mnie zadawanie bólu innym. Brzydzę się widokiem krwi. Nie jestem taki, jaki powinien być mężczyzna. No więc tylko stałem i prosiłem, żeby puścili dziewczynę. A oni dali mi po głowie. Nie wiem, co stało się potem. To już cała moja historia.
- Twój ojciec potrafi cofnąć czas – usłyszał w odpowiedzi. – Musisz tam wrócić. Musisz się przemóc – wyrzuciła z siebie córka szefa. Ona też, tak jak Riauk, nie zastanawiała się, czy cofanie czasu jest w ogóle słuszne i jakie pociąga za sobą konsekwencje.
- Ale ja wiem, że niczego nie zdołam zrobić inaczej. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?! – Loravandil podniósł głos. – Gdybym był w stanie coś zrobić, zrobiłbym to. Miałem wystarczająco dużo czasu na podjęcie działania. – Znowu zamilkł. – Poza tym, czasu nie można cofać – powiedział po chwili już spokojniej. – Przecież wiesz, że zawsze gdzieś pozostanie rzeczywistość, w której nic się nie zmieni. Musimy przyjmować odpowiedzialność za nasze czyny. Ja godzę się z karą, która mnie spotkała.
Córka szefa milczała. Nie poznawała Loravandila. Kiedy wyruszał do Dominium był chłopcem, teraz stał się przedwcześnie postarzałym mężczyzną.
- Miałem na coś nadzieję – powiedział, podnosząc się z trudem. - Pomyliłem się.
- Lora...
Podszedł do schodów. Zachwiał się. Złapał ręką za poręcz, ale i tak by upadł, gdyby w końcu do niego nie podbiegła i nie potrzymała go.
- Odprowadzę cię do domu – zaproponowała.
- Nie musisz – parsknął gniewnie, tak, jak to robił jego ojciec. Serce córki szefa ścisnęło się boleśnie. – Odsuń się ode mnie – zażądał. – Władam mocą, nie potrzebuję pomocy.
Posłuchała go. Zrobiła krok w tył. Wtedy znikł. Z oczu córki szefa popłynęły łzy. Ojciec, zanim umarł, przekazał jej, że nie powinna bać się miłości, ale czasem miłość była zbyt trudna, by się jej nie bać.

Riauk nie mógł zasnąć. Rzucał się po łóżku, szukając wygodnej pozycji. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa syna.
- Chcę umrzeć. Pomórz mi w tym.
Loravandil nie powiedział mu, gdzie był, kiedy znikł z domu na cały wieczór. Wciąż też nie chciał się przyznać, co go spotkało w Dominium.
- Chcę umrzeć – powtarzał uparcie, a głos mu się łamał.
- Co byś dotąd nie zrobił, jeśli targniesz się na swoje życie, to będzie twój najgłupszy czyn – odpowiedział mu na to Riauk, z trudem powstrzymując się, żeby go nie spoliczkować. Wszystko było nie tak, jak powinno być.
Nagle usiadł na łóżku.
- Co się stało? – spytała Teena. Wciąż co noc układała się do łóżka z Riaukiem. Przytulali się do siebie. Ale już nie czerpali z siebie siły. On zasypiał. Ona cicho płakała.
- Nic. – Riauk potrząsnął głową, rozrzucając na boki rozpuszczone włosy. Odsunęli się od siebie z Teeną. To nie była wina żadnego z nich. Tak się po prostu stało. Wciąż odczuwali swoje emocje, cierpienie, które było udziałem ich obojga, którym się dzielili i wymieniali poprzez zestrojone ze sobą, obdarzone mocą umysły. Nie rozmawiali jednak o tym, co czuli. Tego nie byli już w stanie znieść.
- Nie mogę spać – dodał Riauk, naciągając spodnie. – Przejdę się. Muszę pomyśleć.
- W porządku.
Na więcej nie umieli się zdobyć. Riauk wyszedł w noc półnagi, bez koszuli, w samych tylko spodniach i butach. Zatrzymał się na progu chaty. Czy naprawdę chciał dokądś iść? Chciał znaleźć się z dala od Teeny i Loravandila, a może tylko zostać samemu.
Usiadł na ławce przed chatą i zapatrzył się w przestrzeń. Przez moment nie myślał o niczym. Czuł na plecach przyjemny chłód nocy i to wypełniło jego pierś wręcz perwersyjną radością. Oto siedział na dworze z odsłoniętymi ramionami, bez koszuli i płaszcza pod którymi musiał zawsze kryć się w dzień. Mógł poczuć na skórze delikatny podmuch wiatru, zamiast strug potu tak często spływających mu po ciele. Księżyc w pełni stał wysoko na niebie. Usiane gwiazdami niebo rozświetlał blady blask. Noc była bardzo jasna, prawie tak jasna, jak dzień, a jednak zimne światło księżyca nie raniło oczu, ani skóry Riauka. Gdyby tak mógł żyć nocą. Noc należała jednak do istot stojących po stronie sił zła, nie do niego. Gdyby mogło być inaczej.
Gdyby mogło być inaczej. Nie myślał już o sobie, a o Loravandilu. O nim powinien myśleć. Przez moment czuł się winny, że cieszył się chłodem i ciemnością. Oparł się przedramionami o uda. Pochylił głowę. Niezwiązane włosy spadły mu na twarz. Gdyby mogło być inaczej. Przecież mogło. Mógł cofnąć czas. Już się zdecydował, że to zrobi. Wystarczyło tylko wszystko dobrze sobie poukładać w głowie. Wciąż nie wiedział, co się wydarzyło, ani kiedy. Postanowił jednak cofnąć Loravandila jakieś piętnaście dni wcześniej, niż poczuł jego ból. To powinno wystarczyć. Zdawał sobie sprawę, że jeśli Loravandil nie będzie brał udziału w procesie cofania czasu, nie będzie w ogóle wiedział, że coś się zmieniło i może postąpić dokładnie tak samo, jak przedtem. Na to jednak też znalazł rozwiązanie. On sam miał zachować podwójną pamięć. Zamierzał więc śledzić umysł syna, patrzeć na świat jego oczami, czuć jego emocje, żeby ostrzec go lub popchnąć do działania, gdy będzie to potrzebne. W ogóle nie zastanawiał się nad moralną stroną swojego planu, ani nad tym, co powie Loravandil, kiedy wszystkiego się dowie. Tylko jedno go obchodziło. Nie chciał, żeby jego syn cierpiał. I mógł uwolnić go od cierpienia.
Wiem, że wiesz, co chcę zrobić. – Riauk spojrzał w gwiazdy, jakby to z nich miała spłynąć odpowiedź. Odpowiedzi jednak nie było. Wokół panowała cisza, żaden głos nie odezwał się też w jego głowie. - Zawsze wiesz, co się ze mną dzieje w takich chwilach.
Nie, to co go otaczało, nie było ciszą. Dyskretne odgłosy nocnego życia, granie owadów, na które zazwyczaj nie zwracał uwagi, stało się wręcz nieznośnie głośne.
Przecież chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz!
Po co? Żebyś mógł się usprawiedliwiać przed kimś mniej surowym, niż własne sumienie? Przecież i tak zrobisz, jak już sobie postanowiłeś. Przez tych parę miliardów lat, których nie było, zdążyliśmy się na tyle poznać, by wiedzieć o sobie pewne rzeczy. Nie mam racji?
Masz rację – przyznał nieco zbity z tropu. Oczekiwał po Kicie innej reakcji. Może nawet liczył na to, że zostanie porządnie złajany. To chyba by mu pomogło. Gdyby Kit się na niego zdenerwował, przestałby roztrząsać swoje postępowanie. Poczułby złość, która popchnęłaby go do działania i uwolniła od skrupułów. – Czy w takim razie jesteś gotów mi powiedzieć, że nie potępisz tego, co chcę zrobić? – spytał.
Uważam cię za ostatniego kretyna. I wybacz, lecz nie uczynię twojej decyzji łatwiejszą. Nie powstrzymam cię, ale zawsze będę ci przypominał, co się za twoją sprawą wydarzyło. Nie możesz przyzwyczaić się do takiego rozwiązania. Nie możesz chcieć uciec się do niego po raz kolejny. Dowiedzieliśmy się to i owo o tym, co się dzieje, gdy cofany jest czas. Co, mianowicie?
- Zawsze gdzieś powstaje świat, w którym czas nie został cofnięty – odpowiedział jednym tchem, jak uczeń wyrwany do odpowiedzi. Brzmienie jego własnego głosu w ciszy nocy przeraziło go.
Wiem, że zawsze będzie gdzieś cierpiący Loravandil – dodał już tylko w myślomowie. – Zawsze też gdzieś będę cierpiący ja. Nie obchodzi mnie to, bo to nie będę całkiem ja, ani całkiem mój syn. Jedyne, co ryzykuję, to, że świat, w którym cofnę czas, może nie interesować Opowiadaczki. Ale jeśli niczego nie zrobię, to i tak może się kiedyś zdarzyć. Nie mam wpływu na jej decyzje. Czy to więc coś złego, że chcę skorzystać z mocy, którą dał mi los? Po co Wojowniczką Nocy zdolność cofania czasu, skoro miałyby z niej nie korzystać? Tylko, że to trzeba robić rozsądnie, we właściwych momentach. Mnie ten moment wydaje się właściwy.
Gdzieś będzie cierpiący Loravandil? Nie gdzieś. Tu. Nie myślisz chyba, że jak tylko cofniesz czas, gdzieś tam powstanie wszechświat, w którym Riauk jest jeszcze głupszy, niż ty, bo nigdy nie wpadł na to, jak uzdrowić syna. Och, to nie jest takie proste. To będzie wyglądało tak: Ty spróbujesz cofnąć czas. Z jednego wszechświata powstaną dwa. Ale jednocześnie się od tego powstrzymasz. Ponieważ jednak nie masz żadnego innego pomysłu, co mógłbyś zrobić, nie wiadomo na jak długo wystarczy ci silnej woli. Może cofniesz czas jutro. Może za kilka dni. Będziesz tak cofał czas w nieskończoność i wyprodukujesz całą masę nowych rzeczywistości. Ale co by się nie wydarzyło, zawsze będziesz bezsilnie spoglądał na kalekiego syna. Czy teraz to rozumiesz? Natychmiast po tym, jak cofniesz czas, odetchniesz z ulgą, a potem pozwolisz sobie na luksus pławienia się w wyrzutach sumienia. Ale jednocześnie ty, dokładnie ty, stwierdzisz z rozpaczą, że wciąż nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni.
Właściwie wiem, że tak jest – myśli Riauka były pełne skruchy i żalu. – Po co mi jednak moc? Ty też nie znalazłeś na to odpowiedzi. A ja mam nadzieję, że ten ja, który zdecyduje się nie cofnąć czasu, będzie mądrzejszy, niż myślisz. Bo pewnie są też jeszcze inne drogi. I ten inny ja je znajdzie. Jego sytuacja nie będzie aż taka zła, by od razu miał się załamać. Przecież niczego nie straci. Dla niego nic się nie zmieni. Dlaczego więc miałbym zrezygnować z tego, co chcę zrobić? Ja, ten ja, który to zrobi, chcę usłyszeć pieśni, których Loravandil nie zdążył napisać. Powinieneś rozumieć moje uczucia. Cofałeś czas dla mnie, cofałeś czas, żeby mnie ocalić. Nie wiedziałeś wtedy jeszcze, jak to jest z czasem, choć po tym, co przeżyliśmy na Magistrali, powinno ci coś już świtać w głowie. Chyba nie żałujesz, że żyjesz w świecie, w którym i ja wciąż żyję?
Nie żałuję. Wszystko, co nas spotkało, ukształtowało nas takimi, jakimi jesteśmy. I nie chciałbym nagle stać się inną istotą. Ale to przecież straszliwe banały. Nie możesz nimi usprawiedliwiać czegoś, co dopiero zamierzasz zrobić. To również powinno być dla ciebie banalną prawdą. I nie przeciwstawiaj mojej głupoty, twojej własnej. Nie oszukuj sam siebie, że jeśli dziś nie cofniesz czasu, natychmiast staniesz się mądrzejszy, niż jesteś teraz. A skoro wspomniałeś o innych drogach, Nimrun był ich najlepszym przykładem. Dla tych, którzy go uzdrowili, Loravandil będzie banalnym zadaniem.
Tak, w świecie, którego nie znam i którego poszukiwanie może zająć mi dziesiątki lat. – W Riauku wzbierał gniew. Potrzebował porady Kita, ale nie umiał jej jeszcze przyjąć. – Poza tym, on najgorszych ran doznał na duszy, nie na ciele. Tych nic nie uleczy. A zanim znajdę ten przeklęty świat, w którym uzdrowiono Nimruna, Loravandil może targnąć się na swoje życie. On chce umrzeć, tylko jeszcze zbyt się tego boi. Zresztą, gdybym miał czas, nie musiałbym szukać żadnego innego świata. Przecież rozmawiałem z Erlendem i z Ritterem...
Chwała ci za to. Ale dusze także można leczyć. Możemy sprawić, by twój syn zasnął w niebycie, dopóki nie znajdziemy lekarstwa. Na to nie wpadłeś, prawda? Zawsze coś ci umyka. Możemy mu też kazać wyruszyć z nami w poszukiwaniu genialnych medyków. A twój syn jest obdarzony potężną mocą, jak i jego rodzice. Miej to na uwadze. Nie licz, że zupełnie nic nie będzie pamiętał. Poszukiwania nie będą zresztą trwały tak długo, jak myślisz. Światów dużo bardziej rozwiniętych, niż twój, jest tak wiele, że nie starczyłoby twojego nieśmiertelnego życia, żeby je policzyć. Nie musimy znaleźć konkretnie tego, w którym leczył się Nimrun. – Myśli Kita ucichły na chwilę. - Cóż, obiecaj mi jedno. Jeśli jednak nie cofniesz dziś czasu, wyruszymy we trzech w poszukiwaniu cudownego leku. I nie waż się uciszać tym swoich wyrzutów sumienia po tym, jak już cofniesz czas.
Obiecuję – powiedział Riauk.

- Wszyscy są, możemy więc usiąść i porozmawiać – oznajmił Riauk.
Ostatnim, który przybył, był Kit. Pojawił się nagle na środku chaty. Szczerzył się przy tym radośnie i był bardzo z siebie zadowolony. Nikt z pośród nich, podróżując w przestrzeni, nie pakował się nigdy wprost do wnętrza budynków, o ile nie było takiej konieczności. Była to bowiem sztuka bardzo brawurowa i niebezpieczna. Kit cieszył się, że udało mu się swoim wyczynem zaskoczyć rodzinę. Oczywiście usłyszał potem od matki, że jest nieodpowiedzialny i że nie powinien tego robić. Wzruszył jednak tylko ramionami. Radości z zobaczenia głupich min rodziców, gdy nagle stanął przed nimi, nic mu nie mogło odebrać.
- Wszyscy? – Dzieci spojrzały po sobie.
- Przecież nie ma Loravandila – zauważył Bluszcz.
- I nie będzie – potwierdził jego spostrzeżenie Riauk. – Loravandil ma teraz swoje sprawy do załatwienia. Poza tym, lepiej żeby go tu nie było – dodał tajemniczo. Potem podszedł do skrzyni, o którą stały oparte jego dwa miecze. Sięgnął po ten z rękojeścią owinięta skórzaną taśmą i powoli zaczął ją rozwijać.
- Chciałbym porozmawiać z wami o tym mieczu – powiedział, po czym uniósł go lekko, prezentując ogromny rubin osadzony w pozłacanej rękojeści. – To był oręż Dżany – oznajmił, choć wszyscy wiedzieli o tym doskonale. – Dostałem go, jako dowód swojego pochodzenia. Nie mogę nim jednak walczyć. Krwawe błyski rzucane przez ten rubin rażą mnie w oczy. Nie muszę też już niczego dowodzić, skoro król z Jedynego Miasta uwierzył, że jestem wnukiem Dżany. Pomyślałem, że mógłbym ten miecz komuś przekazać. Powinien się należeć mojemu pierworodnemu...
- Ale na co mi miecz? – Oiolose wszedł mu w słowo. – Jestem kronikarzem i rolnikiem. Nie zamierzam z nikim walczyć, ale nawet gdybym zamierzał... Skoro tobie przeszkadza blask rubinu, mnie także będzie. Moje oczy są równie wrażliwe, jak twoje.
- Doskonale o tym wiem, ale nie dałeś mi skończyć – powiedział Riauk. – Nie chcę dać tego miecza tobie, ale chciałbym mieć twoją zgodę na przekazanie go komuś innemu.
- Masz ją – rzucił Oiolose bez zastanowienia.
- Komu chcesz go dać? – spytała Dżana. Nutka gniewu brzmiała w jej głosie. – Ja jestem następna wedle starszeństwa.
- Zgadza się – przyznał Riauk. – A chcesz go?
- W sumie nie. – Rudowłosa dziewczyna zmieszała się lekko tonem swojej poprzedniej wypowiedzi. – Ja przecież podążę drogą Wojowniczek Nocy. – Na chwilę zamilkła. – Dasz go Ferro? – spytała.
- Chciałbyś go? – Riauk spojrzał na syna. Wysoki, barczysty, rudowłosy mężczyzna jako jedyny spośród jego dzieci naprawdę wyrósł na wojownika.
- W sumie... – Ferro zawahał się, ale wyciągnął rękę po miecz. Riauk pozwolił mu go wziąć. Ferro zwarzył oręż w dłoni.
- Jest długi i lekki – powiedział. – Dziwnie leży w ręce. Chyba nigdy nie walczyłem tak lekkim orężem.
- Bo tobie lekka broń nie jest potrzebna – zauważył Riauk. – Ludzie Lasu, jednak takiej broni potrzebowali. Wszyscy byli wysocy, ale bardzo szczupli. Nie mogli więc być silni. Pewnie dlatego stworzyli taki stop metali, twardy i lekki.
- No więc komu chcesz go dać? – spytał Kit. – Mnie on też się nie przyda. Jeśli będę miał walczyć, będę walczył mocą.
Wszyscy zebrani spojrzeli na Bluszcza.
- Jestem łucznikiem, nie szermierzem – powiedział Bluszcz spokojnie. – Poza tym... Chyba raczej także podążę drogą Wojowniczek Nocy – oznajmił, a na jego policzki wypłynął rumieniec.
- Bluszcz się zakochał, stąd jego decyzja – dodał Kit, a rumieniec na twarzy jego tak zawsze opanowanego brata pogłębił się.
- W kim? – spytał Riauk.
- W Cedrze – powiedział Kit. – Nieźle mu się udało. Poderwał najmłodszą z Wojowniczek Nocy.
- Przestań – syknął Bluszcz.
- Cedra to miła i ładna dziewczyna – przyznał Riauk. – Ale wróćmy do miecza. Czy mam rozumieć, że żadne z was go nie chce?
- Tak – padło w odpowiedzi.
- To dobrze. Bo ja chciałbym go dać Loravandilowi.
- A jemu po co miecz? – zdziwił się Kit. – Przecież jest bardem. Nawet nie wiem, czy umiałby się nim posłużyć.
- O to się nie martw – ofuknął go Riauk. – Wędrując po Dominium Loravandil musi używać miecza, żeby przeżyć i jak na razie jakoś sobie z tym radzi. Przyda mu się porządny oręż. I to właśnie on może skorzystać z jego lekkości.
- Skoro tak twierdzisz. – Kit wzruszył ramionami. – Ale czy nie chcesz zrobić z Loravandila kogoś, kim nie jest? Czy na siłę nie chcesz zrobić z niego szermierza?
Riauk zacisnął szczęki. Nie umiał odpowiedzieć synowi. Może Kit miał rację. Może tak było. Ostatnio chyba zbyt wiele ingerował w życie Loravandila. Chciał jednak tylko jednego, żeby jego najmłodszy syn żył, żeby mógł podążać za swoimi marzeniami, żeby był tym, kim sam chciał być, żeby mógł tworzyć swoje pieśni.

Kiedy Riauk spotkał na drodze córkę szefa, nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. To musiało być jednak bardzo dawno. Przywitali się, ale Riauk nie widział powodu, żeby przystanąć i zamienić z nią parę słów.
- Zaczekaj. – To ona go zatrzymała.
- Co się stało?
- Miałam dziwny sen – powiedziała, patrząc w ziemię.
- Co to ma wspólnego ze mną?
- To był sen o twoim synu.
Riauk milczał. Teraz już czekał na jej dalsze wyjaśniania.
- Śnił mi się Loravandil – powiedziała. - Przyszedł do mnie okaleczony. Nie miał nóg, ani lewej dłoni. Powiedział, że to kara, którą poniósł za swoje winy, za to, że w Dominium nie umiał stanąć w obronie kobiety. Chciał, żebym mu to wybaczyła, ale ja... – Urwała nagle. Długo przyglądała się swoim stopom, zanim wydusiła – nie umiałam go objąć.
- A więc o to chodziło – wyszeptał Riauk.
Córka szefa uniosła głowę. Jej ciemne oczy prosiły o wyjaśnienie.
- To nie był sen – powiedział, a jego głos stał się zimny i twardy. – To wszystko wydarzyło się naprawdę. Po spotkaniu z tobą Loravandil powiedział, że chce umrzeć, a ja nie byłem w stanie znieść jego cierpienia. Cofnąłem czas. Dziwi mnie, że zachowałaś pamięć poprzedniej rzeczywistości. Widocznie masz potężny umysł i Loravandil nie jest ci obojętny.
- Ja go kocham – wyszeptała. – Cofnąłeś czas, a ja zapomniałam poprzednią rzeczywistość. To brzmi logicznie. Ten sen był taki realistyczny.
- Skoro kochasz Loravandila, to dlaczego go odepchnęłaś? Był dla ciebie za słaby?
- Nie. – Córka szefa potrząsnęła głową i znów spuściła wzrok. Nie była w stanie patrzeć na Riauka. Złość wyostrzyła mu jeszcze rysy, nadając jego twarzy drapieżny wyraz. Przerażał ją, choć rozumiała, że miał prawo do złości. – To ja byłam zbyt słaba. Nie mogłam znieść jego widoku. Nie mogłam pogodzić się z tym, że jego marzenia legły w gruzach. Chciałam go nie kochać. Mówiłam sobie, że to nie mogła być miłość. Był za młody dla mnie. Ale żałuję tego, co zrobiłam. Myślę, że gdybyś nie cofnął czasu, przyszłabym do niego prosić o wybaczenie.
- Mam nadzieję, że w rzeczywistości, w której nie cofnąłem czasu, tak właśnie zrobiłaś.
- Myślę, że nawet w tej rzeczywistości powinnam go o to prosić.
- Może – zgodził się Riauk. – W końcu kiedyś musimy mu powiedzieć, co się stało. Mnie też będzie miał coś do wybaczenia. Cofnąłem go w czasie bez jego zgody.
Córka szefa przyglądała się nadal swoim stopom.
- Bardzo chciałabym go zobaczyć – powiedziała głosem rozkapryszonej dziewczynki. Wydawała się niestabilna emocjonalnie. Zatrzymała Riauka, żeby porozmawiać o swoim tajemniczym śnie. Potem musiała zmierzyć się z poczuciem winy. Teraz jednak zdawała się znowu myśleć tylko o sobie, o tym, że jest samotna. Przybrała nawet taką pozycję, by jak najlepiej prezentować Riaukowi swoje małe, kształtne piersi. – Nie wiem, kiedy wróci, ani co go spotka w Dominium. Teraz boję się o niego bardziej, niż kiedy wyruszał. Przecież już raz mu się nie udało.
- Teraz mu się uda. – Głos Riauka brzmiał zaskakująco zimno.
- Bo to twój syn? Myślisz, że jest tak twardy, jak ty?
Riauk nie odpowiedział. Wiedział, że Loravandil, żeby przeżyć, musi stać się twardszy. Ale czy to nadal miał jeszcze być prawdziwy Loravandil? Riauk czuł, że sam trochę się pogubił. Nie mógł więc osądzać córki szefa.
- Zmieniłeś się od czasu, kiedy spotkałam cię po raz pierwszy – powiedziała wdzięcząc się. – Teraz jesteś spokojniejszy. Mniej w tobie gniewu i nie afiszujesz się już tak ze swoją dumą. Może nie wszystko układa się tak, jak byś chciał, ale znalazłeś swoje miejsce w świecie. Zazdroszczę ci tego.
- Ty naprawdę musisz odpocząć.
- Ale jak? Nie mogę wyruszyć w świat. Nie mogę zostawić tej wioski, ani ludzi, za których odpowiadam. Ktoś musi służyć im radą. Ktoś musi rozsądzać ich spory. Jakbyś nie zmienił się na korzyść, ty się do tego nie nadajesz. Możesz być obrońcą tej wioski, nikim więcej.
- Nie powiedziałem, że chcę cię zastąpić. – Riauk potrząsnął głową. – Uważam tylko, że potrzebujesz chwili spokoju, żeby zastanowić się nad tym, co mówisz i robisz. Wioska wytrzyma bez ciebie kilka dni. Wyrusz do Dominium. Spotkaj się z Loravandilem. Powiedz mu, co chcesz mu powiedzieć. Mogę przenieść cię tam, gdzie on teraz jest. Przy okazji wręczysz mu przesyłkę ode mnie.
Córka szefa wybałuszyła oczy.
- Możesz mnie przenieść do niego? – W jej głosie zadźwięczała nutka podniecenia.
- Zawsze wiedziałaś, że mogę.
- Chcesz mi powiedzieć, że mój umysł mnie zawodzi?
- Ty to powiedziałaś. Ja mówiłem tylko, że musisz odpocząć. – Riauk uśmiechnął się do niej. Może córka szefa miała rację. Wciąż gubił się w tym, co było słuszne, a co nie, ale chyba dużo lepiej radził sobie z życiem, niż dawniej.

„Może powinniśmy mu wszystko wyjaśnić?”
Próbował wrócić myślami do nocy, kiedy jego towarzysze zadali sobie śmierć. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Przewracał się z boku na bok pod plandeką jednego z wozów. Najgorsze było uczucie, że kiedyś już bezowocnie próbował uporządkować te same wspomnienia. Wrażenie, że wszystko co się dzieje, już kiedyś przeżył, towarzyszyło mu od kilku dni. Zabił i wymiotował nad ciałem swojej pierwszej ofiary. Czuł się upokorzony. Kiedyś, gdzieś, w innym życiu już tego doświadczył. Jego towarzysze pochowali poległych, ale nie rozpaczali nad ich śmiercią. Może było tak dlatego, że za krótko się znali? Może nie zdążyli się z sobą zżyć? To dało się zrozumieć. Ale dlaczego przywłaszczyli sobie ich wozy? Co innego mieli zrobić? Porzucić je? Poszukać rodzin poległych i oddać im ich własność? Może oddadzą im pieniądze, kiedy sprzedadzą wszystkie towary? Tylko dlaczego o tym nie rozmawiali?
„Nikt się nie spodziewał, że ten dupek spartoli swoją robotę i będzie tyle hałasu.”
Loravandila nagle olśniło. Usiadł gwałtownie. Szczelnie otulił się płaszczem, jakby to miało go uwolnić od dreszczy chodzących mu po plecach. Ci ludzie, którzy pozabijali się nawzajem, wcale nie postradali zmysłów. Nie dotknęło ich żadne przekleństwo. Ci, z którymi jadł i pił, byli po prostu bandytami. Chcieli zabić swoich towarzyszy podróży we śnie, żeby przejąć ich majątek. Jeden z mężczyzn się jednak obudził. Próbował się bronić. To był ten, którego oczy rozpaliło szaleństwo, ten, którego on zabił. To było wielkie nieporozumienie. Ból rozdarł serce Loravandila i mało go nie powalił. Jakim strasznym głupcem się okazał. Nie miał jednak czasu, żeby nurzać się w cierpieniu. Niedługo jego towarzysze zapewne zrobią to samo raz jeszcze. Dlaczego jego oszczędzili? Bo niczego nie miał? Bo lubili jak śpiewał? Ta myśl przeraziła go nie na żarty. Przecież w ciągu ostatnich dni zapewne uznali go za równego kolesia, skoro nie zaprotestował przeciwko temu, co zrobili. A on był po prostu zbyt naiwny, by zdać sobie sprawę z tego, co się wokół niego działo.
Po cichu wysunął się spod plandeki wozu. Musiał ostrzec kupca i jego córkę, a potem jak najszybciej zniknąć. Niebo było szare. Powoli wstawał świt. Musiał się śpieszyć, czuł to, choć z drugiej strony wydawało mu się, że wszystkie jego wysiłki są daremne, że zorientował się zbyt późno. Osiodłał Przestwora Niebios, potem odnalazł wóz kupca. Z wnętrza doszły go głosy – stłumiony jęk, rechot i wypowiedziane gniewnym głosem polecenie: „trzymaj mocniej”.
Błyskawicznie wsunął się pod plandekę, choć nie wiedział, co zamierza zrobić i wszystko jednocześnie wydawało mu się daremne. Nie miał nawet przy sobie broni. Jego miecz pozostał przytroczony do siodła.
To, co zobaczył, sprawiło, że znieruchomiał. Wewnątrz leżało ciało kupca z poderżniętym gardłem. Jego córka była związana i zakneblowana. Jeden z jego towarzyszy trzymał ją, żeby się nie wyrywała, drugi dobierał się do niej ze spuszczonymi spodniami. To był ten sam człowiek, który podał Loravandilowi manierkę z wódką. Chłopak poczuł odrazę do siebie, ale wciąż nie mógł uwierzyć w to, co widział. Wszystko miało być inaczej. Dlaczego nie zdążył ostrzec kupca i jego córki? Dlaczego nie zdążył, mimo wrażenia, że wszystko, co od jakiegoś czasu przeżywał, już go kiedyś spotkało? Dlaczego niczego nie usłyszał? Przecież tej nocy nie spał. Jak te zbiry zdołały bezszelestnie podejść kupca? No i w końcu, czemu ci ludzie nie byli dobrzy?
- Puść ją – rzucił. Głos mu drżał. – Nie możesz tego zrobić.
- Dlaczego nie mogę? – spytał ten sam mężczyzna, którego dłoń przed paroma dniami w opiekuńczym geście spoczęła na ramieniu młodzieńca.
- Takich rzeczy się nie robi. – Czuł wstyd i odrazę do siebie. Dlaczego nie był w stanie zrobić niczego więcej, niż tak gadać? To przecież nie miało sensu.
- Młody, nie przejmuj się tak bardzo. – Zbir wyprostował się i zwrócił twarzą w jego stronę. Jedną ręką przytrzymywał spodnie. – Czasem trzeba się zabawić. Też mógłbyś spróbować.
- Nie. – Głos Loravandila przeszedł w pisk. – Puść ją. Mówię ci. Władam mocą. Jestem niebezpieczny. Mogę zabić cię myślą.
Mężczyzna zarechotał.
- Ty? Niebezpieczny? Nie żartuj sobie.
- Proszę – wyszeptał postępując krok naprzód. Wtedy usłyszał szelest. Do wozu podchodził ktoś jeszcze.
Uważaj, z tyłu – odezwał się w głowie Loravandila głos ojca. Czyżby ojciec śledził jego poczynania? Dlaczego? No i po co go ostrzegał? On słyszał tego człowieka. Miał czas, żeby zareagować. Brakowało mu tylko odwagi, żeby samemu zadać pierwszy cios, żeby sprawić komuś ból. Zaraz zostanie pociągnięty za nogę, spadnie z wozu i straci przytomność. Nie może stać się nic innego. Nie może? Chciał żyć i chciał, żeby ta dziewczyna żyła.
- Co jest? – Usłyszał głos z zewnątrz.
- Młody się rzuca – odpowiedział zbir przytrzymujący ręką spodnie.
Odwrócił się błyskawicznie i kopnął w miejsce, z którego usłyszał głos. Mężczyźni puścili dziewczynę i skoczyli ku niemu, ale on był szybszy. Użył mocy. Obu zadał niewyobrażalny ból i tym samym powalił ich na ziemię. Podbiegł do dziewczyny. Wyjął jej knebel z ust, a mocą skruszył krępujące ją więzy.
- Choć! – rzucił tylko pociągając ją za sobą. Oboje zeskoczyli z wozu i pognali w stronę wierzchowca Loravandila. Na pożegnanie młody bard zadał mocą ból jeszcze trzeciemu mężczyźnie, który zdążył się już pozbierać z ziemi. Podsadził córkę kupca na konia. Potem sam dosiadł zwierzęcia. Nie usiadł jeszcze dobrze w siodle, a już popędzał konia. Opuścili obozowisko wyciągniętym galopem.

Tak Loravandil, jak i córka kupca długo byli zbyt oszołomieni, by w pełni zdawać sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Przestwór Niebios niósł ich galopem w tylko jemu znanym kierunku. Wstawał świt. Młodociany bard czuł, że zrobił dokładnie to, co powinien.
Dziewczyna siedząca przed nim nagle skuliła się i zaszlochała. Wtedy ściągnął wodze. Przestwór Niebios przeszedł do stępa, a Loravandil objął dziewczynę.
- Przepraszam – wyszeptał. – Powinienem szybciej się zorientować, co oni knują. Wtedy ocaliłbym także twojego ojca.
Plecami dziewczyny wstrząsnęła nowa fala szlochu.
- Przykro mi – powiedział Loravandil, ale to niczego nie zmieniło. Przez chwilę jechali w milczeniu.
- Powiedz mi, skąd jesteś? – poprosił. – Jeśli opiszesz mi swój dom, będę mógł cię do niego odesłać używając mocy.
- Niezbyt przydatna ta twoja moc – burknęła dziewczyna. – I jak ja mam wracać do domu? Bez ojca, bez wozu, bez towarów i bez pieniędzy?
Chłopak długo milczał, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Ona też milczała. Co miał zrobić? Jak miał zbirom odebrać rzeczy dziewczyny? Zaatakować ich? Nawet, gdyby był do tego zdolny, nie poradziłby sobie sam z całą bandą. Ich było czterech, on był jeden. Miał jednak moc. Może mógł coś zrobić? Może zdoła coś wymyślić?
Mógłby cofnąć czas. Oczywiście nie sam. Nie uczył się tego. Nigdy nie myślał o tym, żeby podążyć drogą Wojowniczek Nocy. Mógłby jednak poprosić ojca o pomoc. Ojciec by mu na pewno pomógł. Tego był pewny. Mógłby też o pomoc poprosić swojego starszego brata, Kita. Kit mógł to potrafić. Kit wiele potrafił. Tę myśl odrzucił jednak bardzo szybko. Do słabości i pomyłek wołał przyznać się przed ojcem, niż przed bratem.
Po tym, jak opuścił dom, przez jakiś czas włóczył się po Dominium w towarzystwie Kita, który akurat postanowił zrobić sobie wolne od nauki. Brat w sumie niczego złego mu nie powiedział, ale traktował go z góry. Miał większe doświadczenie. Więcej potrafił. To wszystko była prawda, Loravandil źle się jednak przy nim czuł. Ciągle porównywał się z bratem, postrzegał się przez to jako jeszcze słabszego i tchórzliwszego, niż był w istocie.
Tak, wolał poprosić o pomoc ojca. Mógłby ostrzec kupca wcześniej. Uciekliby wszyscy razem. Dziewczyna, którą miał przed sobą na siodle, nie zostałaby sierotą. Mogłoby jednak dojść do walki. Wtedy też któreś z nich mogłoby zginąć. Mogliby cofnąć czas raz jeszcze. I tak w nieskończoność. To nie miało sensu. Mogło im się przecież nigdy nie udać wyjść z tego starcia cało. Odrzucił od siebie pomysł cofnięcia czasu.
- Ale co mam zrobić z tobą? – powiedział głośno. Jeśli miał pójść walczyć, nie mógł zabrać dziewczyny ze sobą.
Nie zareagowała.
- Posłuchaj – powiedział po chwili zastanowienia. – Zostawię ci swojego konia. Pojedziesz do najbliższej wioski. Zatrzymasz się w gospodzie. Znajdę cię. Czekaj najwyżej dwa dni. Jeśli się nie zjawię, to znaczy, że zginąłem. Wtedy ten koń będzie twój.
- Jak mnie znajdziesz? – Tylko o to zapytała.
- Potrafię różne rzeczy. Powiedziałem ci, że mam moc.
- Ach, tak.
Wstrzymał konia i zeskoczył z siodła.
- Jedź – nakazał jej.
Dziewczyna spięła Przestwora Niebios i pognała przed siebie galopem.
- Jestem głupcem – powiedział Loravandil sam do siebie. Wciąż jeszcze nie wiedział, co zrobi.
Przyszło mu do głowy, że zbiry mogą ich gonić, mogą chcieć się na nim zemścić, albo po prostu usunąć świadka swoich czynów. Potem uświadomił sobie, że w pewnym sensie ma szczęście. Przestwór Niebios poniósł ich w tym samym kierunku, w którym dotąd zmierzali. Jego niedawni towarzysze powinni niedługo pojawić się w pobliżu.
Usunął się z drogi. Wiedział, że nie mogą go zauważyć. Chciał ich zatrzymać, ale nie mógł tego zrobić gołymi rękami. Mógł natomiast zagrodzić im drogę zwalonym drzewem. Jak jednak miał je ściąć? Nawet gdyby miał siekierę, nie zrąbałby pewnie drzewa na czas. W takich pracach nie był dobry. Zostawała mu moc.
Spojrzał na potężny, sędziwy dąb stojący na skraju drogi. Był piękny. Stał na tym miejscu zapewne od niepamiętnych czasów. Czy dla majątku jakiejś głupiej dziewczyny, której nawet imienia nie zapamiętał, mógł pozbawić tak piękne drzewo życia? Wydało mu się to niegodziwe. Musiał jednak zatrzymać zbirów.
Rozejrzał się wokół, szukając innego drzewa, które mógłby ściąć. Jednak cienkie sosny nie odegrałyby dobrze wyznaczonej im roli. W pobliżu były jeszcze dwa drzewa wystarczająco grube, by skutecznie zatarasować drogę: drugi dąb i olcha. One też jednak były piękne i stare. Czy czyjkolwiek dobytek, mógł znaczyć więcej, niż życie drzewa? Nie. A jednak ta dziewczyna została sierotą i za pewne potrzebowała pieniędzy.
Znowu spojrzał na pierwszy z dębów. To drzewo było starsze. Z tego powodu do niego wrócił. Drzewa nie były nieśmiertelne. Dlatego właśnie zdecydował się ściąć to, które przeżyło już większą część swojego czasu.
Zostawało pytanie, co zrobić, żeby przewróciło się we właściwą stronę. Widział pracującego w lesie karczmarza. Musiał sobie tylko przypomnieć, jak tamten to robił. Należało chyba wyciąć kawałek pnia po przeciwnej stronie, niż ta, w którą drzewo miało upaść. Popatrzył na spękaną korę i poprzez nią w głąb pnia, poznając jego strukturę. Czy ktoś przed nim ścinał mocą drzewa?
- Przepraszam – wyszeptał na chwilę wcześniej, nim potężny pień runął, przegradzając drogę. Słyszał już wtedy tętent zbliżających się koni. W chwilę później na leśnej drodze pojawiły się wozy kupców-bandytów. Śpieszyli się, bo rozpędzili swoje ciężkie konie do wyciągniętego kłusa. Przed zwalonym drzewem wyhamowali.
- Niech to!
- Trzeba ściągnąć to z drogi.
Co teraz miał zrobić? Powystrzelać ich z łuku, którego używał do polowania na zające? To raczej by mu się nie udało. Zresztą, łuk, tak jak i miecz, został przy siodle. Zabrakło mu czasu, żeby zaplanować, co zrobi po ścięciu drzewa.
- Poczekajcie chwilę – wysunął się z cienia i wszedł na zwalony pień. – Zejdźcie z wozów i wycofajcie się pieszo za zakręt drogi, tak żebym was przestał widzieć – improwizował.
- Odbiło ci? – rzucił ten, którego dłoń spoczęła kiedyś na ramieniu Loravandila w przyjacielskim geście. – Dlaczego mielibyśmy cię posłuchać?
- Mam moc. Poczuliście ją już. Mogę zabić was myślą – powiedział Loravandil w myślach nazywając się skończonym idiotą. To nie mogło poskutkować.
Tętent koni wciąż brzmiał w jego głowie, choć wozy stały już od dawna. Ktoś nadjeżdżał z przeciwnej strony. Przyjaciel, czy wróg? Kącikiem oka spostrzegł sylwetkę ciężkiego konia pociągowego. Przypominał mu kasztanowatą Niepokonaną, która pracowała w polu z parobkami córki szefa. Dziewczyna nie utrzymywała przybocznej gwardii, jak jej ojciec, ale sama nigdy nie pracowała. Miała parobków i gosposie. Dlaczego o niej pomyślał?
Ktoś za jego plecami zeskoczył z konia. Zwierzę chrapnęło dziko.
- Nie! – wyrwało się z piersi jednego ze zbirów.
Loravandil usłyszał za sobą potężny ryk, jakby głos niedźwiedzia. Jego niedawni towarzysze zeskoczyli z wozów i rzucili się na oślep do ucieczki.
Przecież nie mnie się wystraszyli – przebiegło mu przez głowę. Wtedy się obrócił. Przed sobą miał ogromną, kudłatą bestię o potężnych zębach i długich pazurach. Zadrżał, ale sam nie uciekł. To nie był niedźwiedź, a jego upiorna karykatura. Nie miał wątpliwości, że stanął oko w oko z demonem. A z demonami było dokładnie tak samo, jak z ludźmi. Jedne były niebezpieczne, inne nie. Wiedział to doskonale. Dlatego czekał, co się wydarzy. Stwór tym czasem skurczył się do rozmiarów drobnej kobiety, a z jego sierści pozostała tylko czupryna krótko ściętych, ciemnych włosów.
- Lora! – zawołała i podbiegła do niego. Objęła go na moment. Potem odsunęła się ściskając w dłoniach jego dłonie. – Jesteś cały. Masz ręce i nogi – powiedziała zupełnie bez sensu.
- Morel. – Teraz on ją objął. Nie wyrwała mu się, ani nie przypomniała, że nie może nosić żadnego imienia. – Co tu robisz?
- A co ty robisz? Zostałeś rozbójnikiem?
- Nie – roześmiał się. – Miałem z nimi tylko małe porachunki.
- A ja przywiozłam ci przesyłkę od ojca.
- Nie wiedziałem, że potrafisz przemieniać się w tak strasznego potwora. – Loravandil jakby nie usłyszał jej słów.
- Ja też przed chwilą tego jeszcze nie wiedziałam – roześmiała się córka szefa. Rozmawiali o jej przemianie, jak o czymś zupełnie normalnym, bo w pewnym sensie była to rzecz zupełnie normalna. Loravandil dorastał wśród istot różnych gatunków i chyba nic co dotyczyło mocy nadprzyrodzonych, jak nazywali je prości ludzie, nie mogło go zdziwić.
- Chyba powinienem się ciebie bać.
- Nie. – Córka szefa potrząsnęła głową. – Ty ze swoją mocą, jesteś istotą dużo straszniejszą ode mnie. Czy nie ciekawi cię, co ci przywiozłam?
- Pewnie, że ciekawi – przyznał, choć przed chwilą faktycznie nie pamiętał o przesyłce od ojca. – Co to jest?
- Zaraz zobaczysz.
Córka szefa podeszła do zimnokrwistej klaczy. To faktycznie była Niepokonana. Kobieta poklepała spienione zwierze. Kasztanka wyraźnie przeraziła się jej przemianą. Córka szefa odpięła od siodła miecz ze złotą rękojeścią, w której oprawiony był ogromny rubin.
- To dla ciebie.
- Miecz Dżany. – Chłopak zacisnął dłonie na czarnej, niezdobionej pochwie. – Ale na co mi on? – spytał szeptem. Głos drżał mu lekko. – Co ojciec chciał mi przez to powiedzieć? Przecież nigdy nie będę szermierzem.
- Nie musisz – powiedziała córka szefa. – Ojciec chce tylko, żebyś żył i był szczęśliwy.

Schorowany staruszek nie mógł spać. Ból w spuchniętych nogach i niepokój, nie dawały mu zmrużyć oka. Rodzina oddała go do przytułku, tłumacząc, że tylko tam lekarze będą mogli otoczyć go fachową opieką i ulżyć mu w cierpieniu. Nie zaznał jednak wytchnienia. Jego cierpienia nie miały końca. Wiedział też swoje, z takich miejsc już się nie wracało. A rodzina wraz z nim chciała pozbyć się kłopotów. Śmierć mogła zabrać go w każdej chwili. Dlatego starał się spać jak najmniej. Bał się, że któregoś ranka już się nie obudzi. Mimo wszystko wciąż jeszcze chciał żyć.
Nagle przy jego łóżku pojawiła się z nikąd postać w długim płaszczu z kapturem. Śmierć przybyła. To było dla staruszka jasne.
- Nie zabieraj mnie – poprosił szeptem. Wargi mu drżały. – Nie chcę jeszcze umierać.
Postać w kapturze pochyliła się nad nim.
- Twój czas jeszcze nie nadszedł – wyszeptała, a potem znikła.
Choć Riauk doskonale wiedział, że choroby i śmierć są naturalną częścią rzeczywistości, nie potrafił przejść obojętnie obok cierpienia śmiertelnych. A schorowany staruszek pozostał w jego pamięci, mimo że jego syn nigdy nie trafił do przytułku na łóżko sąsiadujące z łóżkiem staruszka.

Gęsto zamieszkane tereny Dominium zostały daleko za nim. Teraz wkraczał w góry. Na plecach miał cytrę, a u boku miecz z rubinem w rękojeści. Dosiadał Przestwora Niebios. Był sam.
Morel chciała pojechać z nim, ale jej nie pozwolił. Wiele rzeczy nie było dla niego jasnych, ale ta jedna była. Szedł swoją drogą i chciał nią iść sam. Morel miała obowiązki w wiosce, o których musiał jej przypomnieć. Poza tym, wspólna podróż nie była bezpieczna, o czym przekonali się już następnego dnia po spotkaniu ze zbirami.
Grupa jeźdźców minęła ich na drodze, po czym zatrzymała się, zagradzając im przejazd. Obrócili konie głowami w ich stronę. Byli to młodzi mężczyźni wyglądający na najemników. Towarzyszyła im starsza kobieta. Była wysoka i wciąż piękna, choć czas naznaczył jej twarz zmarszczkami, a włosy przyprószył siwizną. To ona się odezwała.
- Zejdźcie z koni i trzymajcie dłonie tak, żebyśmy je widzieli.
Posłuchali jej, na walkę zawsze był czas.
- Ona jest demonem – dodała kobieta.
- Dlaczego tak myślisz? – spytał Loravandil.
- Ja to wiem – padło w odpowiedzi.
- Co z tego?
- Nic. – Odpowiedź kobiety zdziwiła Loravandila. – Nie lubię jednak, kiedy demony atakują ludzi, a ona zrobiła to wczoraj.
- Nikt nie ucierpiał, a ludzie, których nastraszyliśmy, byli zbrodniarzami – powiedział Loravandil, mając wrażenie, że znów za dużo gada, zamiast przejść do czynów. Co jednak mógł zrobić?
- Coś im ukradliście – zauważyła kobieta.
- Odebraliśmy to, co nie należało do nich.
- To są tylko słowa. Ty mówisz, oni mówili. A ja mogę wierzyć albo tobie, albo im. – Zdawało się, że kobieta nie zwraca się już do chłopaka, a mówi sama do siebie. Przyjrzała mu się jednak uważniej, a na jej twarzy pojawił się wyraz skupienia i zadumy. – Skąd pochodzisz? – spytała.
- Ze Świata zza Morza Ognia i Krwi.
- Zdejmij buty – nakazała mu nagle.
- Dlaczego?
- Zdejmij!
Loravandil posłuchał polecenia kobiety i stanął w pyle drogi boso z wysokimi butami do jazdy konnej w ręku. Wtedy wszyscy mogli zobaczyć, że jego stopy porastało rzadkie, rude owłosienie.
- Jak ma na imię twój ojciec?
- Riauk. – Chłopak zupełnie nie rozumiał, co się działo.
- A ty?
- Loravandil.
- Ach – powiedziała kobieta tylko, po czym uśmiechnęła się. – Wierze twoim słowom. Możecie iść wolno. A kiedy zobaczysz ojca, przekaż mu pozdrowienia od Seleny.
Loravandil wciąż stał bez ruchu. Pogubił się w tym, co się zdarzyło. Imię Seleny już kiedyś słyszał. Była czarodziejką, którą Riauk poznał przed laty w Dominium.
- No rusz się – ponagliła go kobieta. – Zakładaj buty. Wsiadaj na konia i jedź w swoją stronę. Niech nikt więcej tu na ciebie nie trafi.
Posłuchał jej. Nie mógł jednak dojść do siebie po tym, co się wydarzyło. Od rozlewu krwi uratował ich tylko ślepy traw. Spośród wszystkich ludzi, polujących na potwory, spotkał dawną znajomą ojca. Nigdy też nie przypuszczał, że włosy na stopach do czegoś mu się przydadzą. Dobrze, że mu wyrosły. Nie wszyscy jego bracia przecież je mieli.
- Z wyglądu jesteś podobny do ojca, ale z charakteru raczej nie – powiedziała kobieta jeszcze, a Loravandil nie wiedział, czy to komplement, czy obelga.
To po tym spotkaniu na drodze Loravandil uznał, że on i Morel nie powinni podróżować razem. Uświadomił sobie, że córka szefa nie będzie mile widziana tam, dokąd zmierzał. W końcu, po burzliwych dyskusjach, rozstali się, ale on obiecał, że wróci, a ona obiecała, że będzie na niego cierpliwie czekać.
Kiedy się pożegnali, mógł myśleć już tylko o ostatecznym celu swojej wyprawy, o celu, którego nawet Morel nie wyjawił. Zmierzał tam, dokąd chciał. Szedł swoją drogą. Czy jednak było tak, jak być powinno? Wiele rzeczy musiał przemyśleć.
Córka kupca odzyskała swój wóz z towarami i konia. Łaskawie powiedziała: „dziękuję”. Nie miał do niej żalu. Straciła ojca. Nie miała powodów, żeby się cieszyć. Odesłał ją do domu.
Trzy noce spędził z Morel. Kochali się. Po raz pierwszy w życiu był z kobietą i to było piękne. Ciało i umysł Morel należały tylko do niego i tak miało być już zawsze. Wiedział, że tego chce, choć nie od razu potrafił uwolnić się od wątpliwości, które zrodziły się w jego głowie.
Morel powiedziała mu wiele dziwnych rzeczy. Dowiedział się, że ostatnie dni przeżył po raz drugi, że ojciec cofnął dla niego czas, choć on sam tego nie chciał. Powiedziała mu także, że nie umiała go objąć, gdy przyszedł do niej kaleki i że bardzo tego żałuje. Nie wiedział, jak powinien oceniać postępowanie Morel, ojca, jak i samego siebie. Wszystkim jednak, oprócz siebie samego, wybaczył bez większego trudu.
Rozumiał lęk Morel. „Nie mogłam znieść tego, że w twoich oczach zgasł ogień” – powiedziała mu. – „Dlatego przez moment chciałam zapomnieć, że kiedykolwiek cię kochałam. Chciałam sama siebie oszukać.” Jej zachowanie mogło wydać mu się podłe, a ona sama tchórzliwa i słaba. A jednak z każdego jej słowa biło uczucie. Kochała go takiego, jakim był, dlatego nie mogła znieść myśli, że los uczynił go kimś innym. W końcu jednak by to zaakceptowała. Był tego pewny.
Wobec ojca czuł złość za to, że wtrącił się w jego sprawy, ale i głęboką wdzięczność.
Najwięcej miał do zarzucenia samemu sobie. Dlaczego nie potrafił stanąć w obronie tej dziewczyny za pierwszym razem? I dlaczego zabrakło mu odwagi, żeby o wszystkim dokładnie opowiedzieć ojcu? Gdyby to zrobił i gdyby sam zgodził się na cofnięcie czasu, zachowałby podwójną pamięć. Wiedziałby więcej. Mógłby więc ocalić życie nie tylko córki kupca, ale i jej ojca. Czy teraz powinien poprosić ojca, żeby cofnął czas raz jeszcze? Nie. Mimo wszystko, nie było pewności, że jeśli przeżyje ostatnie dni po raz trzeci wszystko ułoży się dobrze. Poza tym, czasu w ogóle nie powinno się cofać. Ten jeden raz, to i tak było za dużo. Powinien od razu umieć zachować się jak mężczyzna. Dlaczego za drugim razem mu się powiodło, a za pierwszym nie? Głos ojca w jego głowie wcale mu w tym nie pomógł. Dlaczego więc tak się stało?
Czasem sięgał ręką do rękojeści miecza i głodził rubin. „Ojciec chce tylko, żebyś żył.” Słowa Morel dźwięczały w jego głowie. Jeśli miał żyć, musiał walczyć. Jeśli chciał śpiewać pieśni, czasem też musiał być twardy. Ojciec nie chciał go zmienić. Chciał tylko, żeby był w stanie przetrwać.

Zmrok dawno już zapadł. Riauk siedział przed chatą z odsłoniętą głową. Oparł przedramiona na udach. Pochylony w przód wpatrywał się w dal, choć nie spodziewał się tam czegokolwiek zobaczyć.
- Czy świat, który zaistniał za moją sprawą, jest zły? Czy właśnie tak nie powinno być? – powiedział sam do siebie, ale jednocześnie nadał w myślomowie do Kita. Wciąż jeszcze co jakiś czas zaglądał do umysłu Loravandila, jak nadopiekuńczy rodzic, który musi się upewnić, że jego dziecko jest całe i zdrowe. Wiedział więc o pieśni, którą chłopak zaśpiewał Ludziom Lasu. Odczuwał dumę z syna, ale jego serce ściskał też żal. Dlaczego Loravandilowi nie mogło udać się za pierwszym razem?
Czekał na odpowiedź Kita, ale w jego głowie odezwał się inny głos, którego z początku nie poznał, choć już go w żuciu słyszał.
Nie różnisz się niczym ode mnie – powiedział imperator wewnątrz jego umysłu. – Jesteś potężną istotą, która prze naprzód i kształtuje świat tak, jak jest jej wygodnie.
Ja... - Riauk nie znalazł odpowiedzi. Po plecach przeszedł mu dreszcz. Słowa imperatora przeraziły go. Jak to się stało, że ten w ogóle się do niego odezwał? Czy to znaczyło, że go obserwował? Chyba musiał, skoro przed laty przysłał mu na pomoc smoka. A potem przez tego samego smoka prosił go o pomoc. Czego tak naprawdę od niego chciał? Nie miał siły tego roztrząsać, bo jednocześnie w jego sercu wezbrał stanowczy sprzeciw, przeciwko temu, co usłyszał. On chciał zmieniać świat tak, żeby ten stał się lepszy, nie chciał nim zawładnąć. Nie mógł być taki, jak demon.
To nie była obelga. – Głos imperatora znów odezwał się w jego głowie.
Riauk i tym razem nie znalazł odpowiedzi. Imperator nie czekał zresztą na nią długo. Riauk jeszcze tylko przez chwilę czuł jego obecność w swoim umyśle. Potem znów został sam ze swoimi myślami w ciszy wieczoru. Ból ściskał mu serce.
Teena wyszła z chaty i usiadła obok niego.
- Przepraszam – powiedziała - ale też słyszałam twoje myśli.
Riauk milczał, nie patrząc na nią.
- Uważam, że przesadzasz.
- On nas obserwuje.
- Oczywiście. Wiesz o tym od dawna. On pomógł tobie, a ty jemu. Jak na razie nie wynikło z tego nic złego, nie ma się więc czym martwić – tłumaczyła Teena spokojnie.
- Ale on powiedział, że jesteśmy tacy sami. Że ja jestem taki, jak demon.
- Demon to tylko inny rodzaj istoty i ty to wiesz – powiedziała Teena lekko mentorskim tonem. – Kit jest demonem i być może nasze wnuki nimi będą. Co z tego? Boisz się imperatorem, bo jest potężniejszy od ciebie. A ty jesteś potężniejszy, niż śmiertelnicy, czy nawet Ludzie Lasu. Czy oni powinni bać się ciebie? Wiesz, że nie.
- Ale on powiedział, że prę w przód i kształtuję świat tak, jak mi wygodniej.
- A czy każda istota tego nie robi? – Teena roześmiała się. – Ludzie, zwierzęta, a nawet robaki, wszyscy chcą żyć i wszyscy zmieniają świat tak, żeby żyło im się łatwiej. Każdy oczywiście na skalę swoich możliwości. Imperator zapewne chciał ci powiedzieć, że jesteś silny i to miał być komplement.
Riauk milczał zmieszany. Do tej pory uważał, że imperator z niego kpił. Było tak zapewne dlatego, że wciąż sam nie był pewny, czy to, co ostatnio robił, było słuszne.
- Wciąż dręczysz się sprawą czasu? – spytała Teena, właściwie interpretując jego milczenie. Sama również zachowała pamięć podwójnej rzeczywistości. Stało się tak dlatego, że Riauk czerpał z niej energię cofając czas. – Powinieneś dać sobie z tym spokój. Już to zrobiłeś i teraz tego nie odkręcisz. Ale nasz syn żyje. Nie cierpi. Która wersja wydarzeń była lepsza dla dostępnych światów, tego się nie dowiemy. Cieszmy się tym, co mamy.
Riauk wciąż milczał. Spojrzał jednak na nią z wyrzutem.
- Ja wiem. – Beztrosko machnęła ręką. – Ktoś musi zastanawiać się nad tym, co jest dobre, a co jest złe, żeby świat w przyszłości był lepszy, a nie gorszy. Ale to nie zawsze musimy być my.
- Musimy – zaprotestował Riauk na moment się ożywiając. – Bo tak mógłby powiedzieć każdy i wtedy...
- Wiem, wiem. – Teena zbagatelizowała jego słowa. - Ale kiedy trzeba było stawać w obronie tego świata, a nawet wszystkich dostępnych światów, robiłeś to. To, że raz postąpiłeś egoistycznie i nagiąłeś rzeczywistość do swoich potrzeb, nie zrobi z ciebie potwora.
- To dlaczego Kit się do mnie nie odezwał? – spytał Riauk płaczliwie.
- Może ma teraz coś ważniejszego do roboty. A może ciągle jest na ciebie zły i po prostu nie chce ci nawciskać.
- A jeśli...
- To twój przyjaciel! A ty nie wiesz, co mówisz. Musisz odpocząć.
- Odpocząć? – powtórzył Riauk. Oparł głowę na ramieniu Teeny i zamknął oczy. Rudowłosa kobieta objęła go ramieniem. Jak zawsze, kiedy uchodziła z niego energia, wydawał jej się bezbronny i kruchy. Nie współczuła mu jednak. Jego wątpliwości też nie zrobiły na niej wrażenia. Ona czuła spokój i tylko spokój. Aż do rana niczego nie musiała robić i to jej wystarczyło, żeby była absolutnie szczęśliwa. Oparła policzek o czoło Riauka i przymknęła oczy.
- Kocham cię – wybełkotał.
Ja też cię kocham – odpowiedziała myślą Teena, uśmiechając się sama do siebie.

- Chciałeś ze mną rozmawiać – powiedział Virgid, stając przed Stigiem, przywódcą Ludzi Lasu w jego nadrzewnym gabinecie. Był bardzo wysoki, nawet jak na potomka zapomnianej, nieśmiertelnej rasy. Jego długie włosy posiwiały, ale to była jedyna oznaka wieku, jaką nosiło jego ciało. Był najstarszym spośród Ludzi Lasu.
- Tak, jest coś, co chciałem ci pokazać.
Stig podszedł do stołu stojącego na środku gabinetu i podniósł z niego miecz w czarnej, niezdobionej pochwie.
- Pomyślałem, że go znasz.
Virgid wziął miecz. Zwarzył go w ręku. Potem pogładził dłonią złotą rękojeść z oprawionym w niej ogromnym rubinem. Błyskawicznie dobył miecza, po czym schował go do pochwy. Znał historię tego oręża, a w każdym razie znał jej początek.
Ten rubin oszlifowała Frida. Była piękną kobietą i wspaniałą jubilerką. Pracowała w nadrzewnym mieście w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, zanim wyśpiewano przepowiednie, zanim wyznaczono Wybrańca i zanim Ludzie Lasu odeszli w morze.
Oni nie odeszli. On, Stig i paru ich młodych przyjaciół. Opuścili nadrzewne miasto zanim zapadły najważniejsze decyzje. Wystarczyło im, że zostały przepowiedziane. Opuścili Świat zza Morza Ognia i Krwi. Chcieli żyć beztrosko. Chcieli zapomnieć o przemijaniu i o tym co nieuniknione. Nie udało im się. Zatrzymali się w lesie na północno-wschodniej granicy Dominium. Zagubili gdzieś swoje ideały. Zapomnieli, o co im chodziło. W tym lesie znalazł ich imperator. Nienawidzili go, ale zbyt się bali, by mu się przeciwstawić. I tak ci, którzy od setek lat walczyli z demonami, zaczęli służyć demonowi. Imperator powiedział, że mają zabić każdego, kto przekroczy granicę ich lasu. Zostawił u nich też starego smoka.
- On dopilnuje, żebyście słuchali moich rozkazów – powiedział. – Jeśli mnie nie posłuchacie, spotka was kara. Przyjrzyjcie się mu. – Wskazał na potwora. – Nie ma potężniejszych istot, niż smoki, a jednak byłem w stanie go okaleczyć, kiedy nie posłuchał mojej woli.
Ciało gada znaczyły świeże blizny, a szyję ściskała żelazna obroża. Jego skrzydła zostały urąbane u nasady.
Widząc smoka, wiedzieli, że wszystko okazało się daremne. Wybraniec musiał zawieść, skoro demony wciąż miały władzę. Co stało się ze Światem zza Morza Ognia i Krwi? Woleli o tym nie myśleć. Być może już nie istniał. Być może demony objęły nad nim władzę. A oni okazali się zbyt słabi, by wytrwać na posterunku. Pokonały ich nawet nie zastępy wroga, a czas. Znudzeni swoim życiem, odeszli szukać tego, czego znaleźć nie mogli.
Virgid raz jeszcze dotknął rubinu. Kiedy Frida szlifowała ten kamień nie znali jeszcze wielu ważnych przepowiedni, a życie wydawało się w miarę proste.
Frida wystraszyła się swojego dzieła. Zobaczyła w rubinie ból i krew. Uznała więc, że ten kamień nie nadaje się ani na diadem, ani na ozdobę paska. To nie była błyskotka dla kobiety. Przyniosła go więc kowalowi.
- Może znajdziesz dla niego zastosowanie – powiedziała. – Uważaj jednak, ten kamień ma w sobie złą moc.
Virgid długo zastanawiał się, czy wprawić rubin w rękojeść miecza. Bał się, że stworzy potworną broń niosącą z sobą widmo nieszczęścia. Potem jednak miał sen. Rubin wirował przed jego oczami oprawiony w złoto, a gdzieś wewnątrz głowy Virgida nieznany mu głos mówił, że nic nie jest oczywiste i że niewłaściwa droga może prowadzić do właściwego celu. Następnego dnia zabrał się do pracy nad wyjątkowo pięknym mieczem. Miał nadzieję, że uroda oręża zneutralizuje zło drzemiące w jego krwawym oku. Niedługo cieszył się jednak swoim dziełem. Nowo wykuty miecz ukradła z jego kuźni młodziutka Dżana, córka jednej z nich i śmiertelnego mężczyzny, awanturnika.
Pamiętał ją jeszcze jako dziecko. Zawsze włóczyła się sama, nie umiała lub nie chciała bawić się z innymi dziećmi. A może to one nie chciały bawić się z nią, bo była mieszańcem, bo narodziła się ze związku, który trwał tylko kilka dni. Wydawała się wciąż przebywać myślami we własnym świecie. Całymi dniami potrafiła słuchać starych pieśni, ale niczego z nich nie zapamiętywała. Czasem zastygała w bezruchu i gapiła się na kołyszące się liście, albo kuliła się w rogu jego kuźni. Patrzyła na skry, które wzbijał, uderzając w rozgrzany do czerwoności metal. Miała ogromne, jasne oczy i włosy w kolorze piasku. Jej spojrzenie budziło w Virgidzie współczucie. Ta dziewczynka źle czuła się w swoim świecie, nie wiedziała kim jest, ani dokąd zmierza. Uczyła się u zielarki, ale ożywiała się tylko w obecności koni. I to chyba marzenie o galopie przez pustkowia popchnęło ją do ucieczki.
Co stało się potem, Virgid nie wiedział. Czy miecz ten służył złym, czy dobrym sprawą? Czy obawy Fridy, były słuszne? Jak to się stało, że do niego wrócił?
- Ja go wykułem – powiedział pewnie. – Wykułem go przed setkami lat, a potem zwędziła mi go mała Dżana. Skąd go masz?
- Nasi strażnicy zabrali go chłopakowi, który przekroczył granice lasu. Gdyby nie niezwykły kolor włosów i oczu, można by go uznać za jednego z nas.
- Przesłuchiwałeś go? – Virgid ożywił się.
- Tak i niczego nie powiedział. – Stig potrząsnął głową. – Uparł się, że niczego nie powie, jeśli wcześniej mu nie pozwolę odśpiewać jego pieśni. Powiedział, że właśnie po to do nas przybył, że chce zaśpiewać nam pieśń o wszystkim, co się wydarzyło, a o czym nie wiemy.
- Co z nim zrobiłeś?
- Nic. Na razie siedzi w klatce.
- A co z nim zrobisz?
- Nie wiem. – Stig nie patrzył na Virgida, a w przestrzeń ponad jego ramieniem. – Smok nie żyje. Nie ma kto wyegzekwować na nas woli imperatora. Nie musimy go zabijać.
- Jeśli jednak zdecydujesz się go zabić, ja najpierw chcę z nim porozmawiać – powiedział Virgid. – A może, zanim podejmiemy decyzję, co z nim zrobić, powinniśmy pozwolić mu zaśpiewać tę jego pieśń?
- A jeśli to będą jakieś czary? Tan chłopak jest dziwny. Jest bardzo młody, ale ma potężny umysł, potężniejszy nawet niż ty.
- Czary? A nawet jeśli... – Virgid wzruszył ramionami. – Pomyśl, my chyba nie mamy już niczego do stracenia?

Virgid zatrzymał się parę kroków od klatki. Zbudowali ją, żeby zamykać tam niegrzecznych wyrostków, którzy mieli we wnętrzu zastanowić się nad swoim postępowaniem. Rzadko jednak jej używano, nawet w czasach, gdy w ich nowym nadrzewnym mieście mieszkali jacyś młodzieńcy. W tej chwili najmłodsi z nich przekroczyli pięćdziesiąt lat i dawno mieli za sobą okres, gdy głupoty przychodziły im do głowy. W nadrzewnym mieście od lat brakowało dzieci. W ich życiu zabrakło pasji i wiary. Zabrakło więc też powodu, by płodzić potomstwo.
Do tej samej klatki trafił mieszaniec o białej skórze, który nazywał siebie Umierającym. Utwierdził ich w przekonaniu, że Wybraniec zawiódł, że nigdy nie będzie już lepiej. Białoskóry uciekł z klatki nie otwierając zamka, ani nie wyrywając krat.
Teraz na jej podłodze spał obcy chłopak. Był wysoki i szczupły. Miał ostre rysy i szpiczaste uszy. Mogłoby się wydawać, że był Człowiekiem Lasu, gdyby nie płomiennie rudy kolor włosów, niewidziany nigdy dotąd w nadrzewnym mieście. Był młody, tak młody, że Virgidowi aż przeszedł po plecach dreszcz. Chłopak zwinął się w kłębek wokół drewnianego pręta znajdującego się na środku klatki. Chyba był do niego wcześniej przywiązany. Teraz jednak sznury leżały obok niego. Jak je zdjął?
Virgid podszedł bliżej. Chłopak drgnął i usiadł gwałtownie.
- Zdjąłeś sobie więzy – powiedział Virgid cicho w mowie swojego ludu.
- Tak – rzucił chłopak w tym samym języku, unosząc wzrok na najstarszego. Oczy miał zielone jak trawa wiosną. Takiego koloru oczu Virgid jeszcze nigdy nie widział u żadnego z mieszkańców nadrzewnego miasta.
- Znasz nasz język. – Najstarszy nie zapytał, a stwierdził fakt, mimo to chłopak skinął głową. – Kto cię go nauczył?
- Ojciec.
Teraz głową skinął najstarszy, zapisując tę informację w pamięci.
- Jak to zrobiłeś, że zdjąłeś sobie więzy? – wrócił do poprzedniego tematu.
- Władam mocą. – Chłopak powoli składał słowa. Nie był nawykły do mówienia w tym języku.
- Co to znaczy?
Młodzieniec wzruszył ramionami.
- To trudno wytłumaczyć. Potrafię robić różne rzeczy. Widzę strukturę rzeczywistości i potrafię ją zmieniać.
- Mógłbyś uciec z klatki? – spytał Virgid, choć już przeczuwał, jaka będzie odpowiedź. Czuł, że umysł chłopaka, faktycznie był dużo potężniejszy, niż jego własny.
- Tak.
- Dlaczego nie uciekłeś?
- Nie po to tu przybyłem. Przyszedłem zaśpiewać wam moją pieśń. Nie odejdę, póki mi na to nie pozwolicie.
- Dlaczego chcesz nam ją zaśpiewać?
- Bo są rzeczy, których nie wiecie, a powinniście.
- Pewnie masz rację. – Zamyślił się najstarszy. – Nie przedstawiłem ci się, a to nie ładnie z mojej strony. Jestem kowal Virgid, najstarszy spośród Ludzi Lasu. Myślę, że mógłbym, tak jak ty, widzieć strukturę rzeczy. Nasi mędrcy to potrafili. Mnie jednak nigdy nie interesowało nic, poza właściwościami metalu. Teraz ty mi się przedstaw. Chciałbym z tobą chwilę porozmawiać.
- Jestem Loravandil – powiedział chłopak tylko.
- To ludzkie imię – zauważył Virgid. – Ale wyglądasz jakbyś był jednym z nas i mówisz naszą mową.
- Moja praprababka pochodziła z waszego ludu – powiedział chłopak. Łagodny ton Virgida i ciepło bijące z jego błękitnych oczu rozwiązały mu język. Przy najstarszym z Ludzi Lasu czuł się zupełnie bezpiecznie, tak że na moment zapomniał, jak brutalnie potraktowali go zwiadowcy.
- Praprababka – powtórzył Virgid. – Minęło wiele pokoleń, a jednak jest w tobie coś takiego, co mieli w sobie chłopcy z naszego ludu, kiedy ja sam byłem jeszcze młody.
- Mam w sobie krew Wojowniczek Nocy. To pewnie dlatego.
- Kim są Wojowniczki Nocy?
- Potężnymi istotami – odparł Loravandil. – Ale jeśli nigdy o nich nie słyszałeś, nie powiem ci więcej. Dowiesz się o nich z mojej pieśni, jeśli pozwolicie mi ją zaśpiewać.
- Jeśli... - Virgid nie patrzył na chłopaka, a poprzez niego w przestrzeń na minione lata. – Uparty jesteś. Może uda mi się doprowadzić do tego, że zaśpiewasz, a może nie. Jestem najstarszy, ale to nie ja rządzę moim ludem. Władza też nigdy mnie nie interesowała. Musisz wiedzieć, że nasz przywódca może zdecydować cię stracić, nawet bez dalszego przesłuchania. Kiedyś karaliśmy śmiercią wszystkich, którzy przekroczyli nasze granice. Być może działasz na swoją niekorzyść, nie chcąc mi powiedzieć, o czym jest twoja pieśń.
- Jest za długa, żeby ją powtarzać, a chciałbym, żeby wszyscy ją usłyszeli – powiedział chłopak. Był blady i Virgid bez trudu mógł spostrzec, że się bał. – Wcześniej już wiedziałem, co może mnie tu spotkać. Mojego ojca nie potraktowaliście najlepiej, kiedy u was gościł. Ale taka jest moja droga.
- Twojego ojca? – Virgid zastanawiał się nad tym przez chwilę. – Nie zapytam o niego – powiedział jednak, potrząsając głową i rozrzucając na boki rozpuszczone włosy. – Pewnie on też jest częścią twojej pieśni.
- Tak. – Chłopak skinął głową.
- Zadam ci jeszcze tylko jedno pytanie, bo dotyczy sprawy dla mnie ważnej. Skąd masz miecz, który odebrali ci nasi zwiadowcy? Chciałbym to wiedzieć, ponieważ to ja go wykułem.
- Ojciec mi go dał – odparł zaskoczony Loravandil.
- Znowu ojciec. A skąd on go miał?
- Od swojego ojca.
- A on?
- Od matki.
- Zdradź mi ich imiona. Niczego więcej nie musisz już mówić.
- Umierający, Mery i Dżana.
- Dżana – powtórzył po nim Virgid. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał, potem zapytał jeszcze. – Ile potrzeba ci czasu, na odśpiewanie twojej pieśni?
- Na całą potrzeba mi trzech dni.

Mieszkańcy nadrzewnego miasta leżącego na północno-wschodniej granicy Dominium zebrali się na placu zgromadzeń. Rudowłosy więzień stanął przed nimi z cytrą w ręku. Nogi drżały pod nim ze strachu, ale jednocześnie był z siebie bardzo dumny. Tak oto spełniło się jego marzenie.
Kiedy pojął, że potrafi składać słowa i dopasowywać je do melodii, zaczął zastanawiać się, czy samym śpiewem może zrobić coś dobrego dla światów. Bohaterskie czyny nie były dla niego, nie wyzbył się jednak zupełnie ambicji swoich przodków. Na szczęście przypomniał sobie o ostatnich Ludziach Lasu, żyjących na pograniczu Dominium. Riauk wspominał o nich czasem. Zastanawiał się, czy istnieje sposób, żeby uwolnić ich od błędnych przekonań, które zawładnęły ich umysłami. Sam Riauk nigdy jednak nie wymyślił, co należy zrobić. Zresztą, chyba nie zastanawiał się nad tym zbyt usilnie. Miał zawsze za dużo bieżących spraw, tak prozaicznych jak choćby żniwa.
- Masz szansę – powiedział przywódca Ludzi Lasu. – Słuchamy cię.
- Wybaczcie, zaśpiewam w języku, w którym mówi się w Dominium – powiedział chłopak, zacinając się lekko. – Nie znam na tyle dobrze waszej mowy, by układać w niej wiersze. – Potem zamilkł i wszystkim zdawało się, że nigdy nie rozpocznie pieśni. W końcu jednak uderzył w struny i zaśpiewał czystym, pięknym głosem. Strofy pieśni opowiadały o dziewczynce Dżanie, która nie umiała odnaleźć sobie miejsca ludu matki. Ukradła miecz i konia, uciekła na pustkowie gnana w przód przez niespokojnego ducha ojca wojownika. Nigdy nie wiedziała czego chce. Szukała dla siebie miejsca w dostępnych jej światach. Próbowała być znachorką. Próbowała być opiekunką krwiożerczych bestii. Próbowała walczyć za swój świat, za Świat zza Morza Ognia i Krwi. Los połączył ją z Wybrańcem, który nie był Człowiekiem Lasu, a Małym Człowiekiem. Pokochali się od pierwszego wejrzenia, choć Dżana nie potrafiła okazać mu uczucia i długo przeciwstawiała się miłości łączącej dwie tak odmienne istoty. Razem walczyli za Świat zza Morza Ognia i Krwi, a mimo to Wybraniec zawiódł. Nie udało mu się usunąć z tego świata całego zła.
W tym miejscu chłopak zamilkł. Był już zachrypnięty. Na ciąg dalszy jego pieśni Ludzie Lasu musieli poczekać do następnego dnia. Zaśpiewał im wtedy o synu Wybrańca, Merym, który także walczył za swój świat, ale o którym nikt wcześniej nie ułożył pieśni i nikt nie zapamiętał jego imienia, bo tak zostało przepowiedziane. Jego pieśń opowiadała też o Wojowniczce Nocy, która stanęła na drodze Merego i o ich synu, Umierającym, który nigdy nie powinien się narodzić i którego jego matka nie potrafiła kochać. Głos drżał młodemu śpiewakowi, gdy drugiego dnia kończył pieśń.
Trzeciego dnia rudowłosy chłopak śpiewał o czynach Umierającego, o tym jak ten walczył za swój świat i za swoją rodzinę. Pieśń opowiadała między innymi o jego wizycie w lesie Ludzi Lasu i o spotkaniu z imperatorem. Na koniec chłopak zaśpiewał parę strof o sobie, jako o tym, który chciał muzyką czegoś dokonać i wierzył, że jego pieśń może otworzyć oczy Ludziom Lasu, uświadomić im, co dzieje się w dostępnych im światach od setek lat.
Kiedy skończył, Ludzie Lasu długo milczeli, a on był tak zmęczony, że nie potrafił zebrać myśli. Nie był też w stanie się bać. W końcu przemówił Stig.
- Długo będziemy musieli myśleć nad tym, co nam wyśpiewałeś. Jeśli twoim zamiarem było przewrócenie naszego życia do góry nogami, udało ci się to. Nie musisz już bać się o życie. Nie zabijemy cię, nie będziemy też cię więzić. Możesz odejść, kiedy tylko chcesz.
- Ja dodam jeszcze coś od siebie – odezwał się Virgid i wystąpił na środek. Oczy wszystkich Ludzi Lasu zwróciły się w stronę najstarszego. – Czegoś bowiem w tej pieśni zabrakł. – Pokazał wszystkim miecz z rubinem w rękojeści i opowiedział o pięknej Fridzie, która oszlifowała kamień i zobaczyła w nim ból i krew. Opowiedział jak wahał się, czy wprawić ten kamień w rękojeść miecza i powtórzył słowa ze swojego snu: „Nic nie jest oczywiste. Niewłaściwa droga może prowadzić do właściwego celu.”
- Teraz wiem, że taka jest prawda – powiedział. – Ten miecz, który został ukradziony i przelał więcej krwi, niż musiał, uczynił jednak dostępne nam światy lepszymi. – Po tych słowach Virgid podszedł do Loravandila. – Twój ojciec chciał, żebyś go nosił – powiedział. – Nie miał prawa nim rozporządzać, bo to wciąż moja własność. Przychylę się jednak do jego woli. Jestem pewny, że w rękach barda oręż ten nie wyrządzi nikomu szkody. Jest twój – oznajmił i podał młodzieńcowi miecz.
Loravandil zacisnął dłonie na czarnej, niezdobionej pochwie.
- Dziękuję – wyszeptał, był zbyt wzruszony, by powiedzieć więcej.

Las po Burzy i Mery przybyli w odwiedziny pochwalić się córeczką, gdy mała miała dwa tygodnie. Oboje promienieli ze szczęścia. Byli tacy, jakimi Riauk nigdy ich jeszcze nie widział. Myśl: „Dlaczego moje narodziny nie mogły im sprawić tyle szczęścia?” – ponownie zagościła w jego głowie, ale tylko na chwilę. Jego rodzice wiele w życiu wycierpieli i należała im się chwila radości i wytchnienia, nawet jeśli sami wcześniej zgotowali sobie swój los.
- Czy mogę wziąć ją na ręce? – spytał matki.
- Oczywiście. – Szeroko uśmiechnięta Las po Burzy podała mu dziecko.
- Jest śliczna – wyszeptał. Miał rację. Malutka dziewczynka odziedziczyła po matce ciemny kolor skóry, a po ojcu złotą barwę włosów i błękitne oczy. Została nazwana Guld, co w jednym z języków Świata Prawdziwego znaczyło „złoto”.
- Uśmiecha się do mnie – zauważył Riauk i sam uśmiechnął się do malutkiej dziewczynki. Teena także się uśmiechnęła. Z twarzy jej mężczyzny czasem potrafiło promieniować światło. – Musicie często nas teraz odwiedzać, żeby mała nie zaczęła bać się mojego wyglądu – zwrócił się do Las po Burzy.
- Mógłbyś w końcu usunąć bliznę. Wtedy nie byłoby z tym problemu.
- Wiesz, że nie powinnaś mi tego proponować – przypomniał. W jego głosie nie słychać było jednak gniewu.
- Nikt nie jest tak uparty, jak ty.
- Nie uważam tego, za swoją wadę – powiedział Riauk, wciąż się uśmiechając. W głębi jego oczu krył się jednak smutek. Nie wiedział, czy to, co ostatnio zrobił, było słuszne i męczyło go to.

Las na północnym-wschodzie Dominium opuściło dwóch jeźdźców. Jednym z nich był Loravandil dosiadający Przestwora Niebios. Drugim – Virgid na siwym, dumnie noszącym głowę, rosłym ogierze, którego nazywał Miech.
- Twoja pieśń uświadomiła mi, jak niewiele wiemy o współczesnym świecie – powiedział najstarszy z pośród Ludzi Lasu, gdy Loravandil zaczął szykować się do drogi powrotnej. – Chciałbym wyruszyć z tobą i trochę się rozejrzeć. To niesamowicie przyjemne, kiedy w moim wieku odkrywa się coś nowego.
- Ale ja nie będę się śpieszył – zarzekł się Loravandil. – Nie planuję też przeżywać żadnych przygód. Chcę śpiewać moją pieśń, gdzie tylko się da, a potem wrócić do domu i może się ożenić.
- Nie jesteś na to za młody?
Loravandil zarumienił się i nie odpowiedział.
- Jakie jednak nie byłyby twoje plany – ciągnął dalej Virgid – jeśli mi tylko pozwolisz, i tak chciałbym z tobą podróżować.
- W porządku – zgodził się Loravandil.
Razem wyruszyli w drogę. Obecność najstarszego nie onieśmielała Loravandila. Mężczyzna o siwych włosach traktował go bowiem, jak równego sobie, tak, że rozmawiając z nim, zapominał, że Virgid był o wiele starszy nawet od jego dziadka.
- Mówiłeś, że masz siostrę – odezwał się nagle najstarszy spośród Ludzi Lasu. – Czy ma tak samo niesamowity kolor włosów, jak ty?
- Tak, ale ma dużo gorszy charakter ode mnie – odpowiedział Loravandil, śmiejąc się.

12.11.2007 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...