Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
…najwspanialszym:
mojemu narzeczonemu Kamilowi Olszewskiemu,
przyjaciółce Joannie Będziejewskiej i mojemu koniowi Watażce.
Kiedy ujrzał zaorane pola, wiedział, że dotarł do miejsca, którego szukał. Nie dostrzegł chaty, ale musiała gdzieś tam być. Skrywała się zapewne za łagodnymi stokami wzgórz. Uśmiechnął się sam do siebie i poluźnił koniowi wodze. Nie musiał się już spieszyć. Spienione zwierzę westchnęło z wdzięczności i wyciągnęło szyję. Od wielu godzin przemierzali wypalone słońcem jałowe ziemie Pustkowia.
W takim miejscu może mieszkać tylko banita lub szaleniec – pomyślał Werlit. Jemu samemu by się zwyczajnie nie chciało. Może w młodości, ale na pewno już nie teraz. Mimo upływu lat, wciąż utrzymywał swoje ciało w doskonałej formie, a jednak robił się coraz bardziej leniwy i wygodny. Po trzech dniach w siodle zesztywniały mu plecy, wyraźnie też czuł ciężar kolczugi.
Szukał pewnego człowieka. Opowieści, że zamieszkał on gdzieś na tym odludziu, przynieśli kupcy. Wielu z nich wierzyło, że to sam Biały Płomień uprawia te pola.
Werlit odwiedzał kiedyś krainy dalekiej północy i słyszał tam niejedną opowieść o tym czerwonookim, białowłosym szermierzu. Czasem opisywano go jako szlachetnego bohatera, czasem jako mordercę, a nawet gwałciciela. Byli też tacy, którzy twierdzili, że to po prostu najemnik, dla pieniędzy gotów zrobić wszystko. W jednym wszyscy byli zgodni, czerwonooki miał podłużne, szpiczaste uszy, charakteryzujące nieśmiertelnych z Prastarej Rasy, która przed setkami lat opuściła dostępne ludziom światy.
Niektórzy spośród kupców protestowali, słysząc pewnie wypowiadane słowa towarzyszy. Mówili, że to po prostu staruszek. Utrzymywali, że widzieli go pracującego w polu, że jest niski i chudy, zakutany w szare łachmany.
- To na pewno biedak – stwierdzali. – Na starość zabrakło mu sił, stracił gospodarstwo i żeby przetrwać, zaczął uprawiać ziemię niczyją, gdzie nikt nie upomni się o podatek.
Mówili ze współczuciem, ale też nigdy nie uważali za konieczne, żeby zaofiarować mu pomoc czy choćby porozmawiać.
Inni jednak upierali się, że to nie starzec. Zarzekali się, że widzieli go, jak wstrzymuje w polu konia i prostuje plecy zgięte nad pługiem, jak odrzuca z głowy kaptur i ociera spocone czoło. Mówili, że człowiek ten ma nienaturalnie jasną skórę, białe włosy i szpetną bliznę na policzku. Ich słowom mało kto dawał wiarę. Wszyscy wiedzieli, że podróżnicy lubią opowiadać niestworzone historie, by ci, którzy nigdy nie wyściubiają nosów ze swoich domów, uważali ich życie za ciekawe, a ich samych za dzielniejszych, niż byli w istocie.
Werlit wierzył jednak w relacje o białowłosym. Wierzyli w nie wszyscy mieszkańcy Zielonej Twierdzy. Wszyscy, od żołnierzy służących na zamku do urzędników, od kucharek i pokojówek do dam dworu, powtarzali opowieści sprzed dziesięciu lat, kiedy to nowo wybrany przez elektorów władca został zamordowany i obrabowany z prastarych insygniów. Mówiono, że mordercą był białowłosy człowiek o czerwonych oczach. Wielu go widziało. Twierdzili, że człowiek ten był na dworze także dwa lata wcześniej, gdy Zieloną Twierdzą władała jeszcze pani Axia, nieśmiertelna, której panowanie trwało setki lat i było wspominane jako czas ogólnej szczęśliwości. Czerwonooki prosił ponoć o audiencję u władczyni. Wkrótce po rozmowie z nim nieśmiertelna popełniła samobójstwo, nabijając się na miecz. Za jej śmierć również obarczano go winą.
Owszem, wszyscy mieszkańcy Zielonej Twierdzy wierzyli w opowieści. Jednak tylko Werlit zmobilizował się, żeby wyruszyć na łowy. Inni byli zbyt tchórzliwi lub gnuśni. Kiedy zaczął snuć plany wyprawy, mówili mu, że kupcom nie ma co wierzyć i że to mało prawdopodobne, żeby zbrodniarz zamieszkał przy szlaku handlowym. Pomstować było łatwo. Do chwycenia za broń i spędzenia wielu dni w siodle brakowało chętnych. Przez chwilę Werlit pławił się w samozadowoleniu. Dużo widział i dużo potrafił, a teraz jeszcze mógł okryć się chwałą.
Jak na razie, wszystko wskazywało, że tak będzie. Mieszkańcy rozsianych wzdłuż krawędzi Pustkowia malutkich wiosek potwierdzili, że faktycznie w okolicy mieszka białowłosy. Powiedzieli, że to drobny mężczyzna, który handluje skórkami królików i lisów. Ponoć też przed laty pomógł ująć jakiegoś koniokrada. Śmiali się jednak, gdy Werlit mówił o nim, jako o nieśmiertelnym. Oni przecież odeszli już dawno. Ostatnią była niepokonana wojowniczka Dżana. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi wiedziało to każde dziecko. O jej wyczynach wciąż śpiewano pieśni, mimo że minęło już blisko trzysta lat od dnia, gdy odeszła na drugą stronę bytu.
Wreszcie zza wzgórza wyłoniła się wybudowana wśród pustkowi chata. Miała dach kryty strzechą, a ściany oblepione gliną. Takie domy faktycznie budowali biedacy. O niczym to jednak nie świadczyło.
Werlit nie popędził konia. Potrzebował czasu, by wszystko jeszcze raz przeanalizować. Chciał odnaleźć czerwonookiego, pomścić zabitego władcę i, jeśli to w ogóle było możliwe, odzyskać skradzione klejnoty. Zdawał sobie sprawę, że nieśmiertelny może być niebezpiecznym przeciwnikiem, ale nie bał się. Był gotów do konfrontacji. Sam był niezłym szermierzem. Specjalizował się w szybkich, śmiertelnych pchnięciach, lecz nieobce były mu też mniej czyste sztuczki.
Chata powoli rosła w oczach. Była stanowczo zbyt obszerna i za dobrze utrzymana, jak na domostwo ubogiego starca. Stający przy niej wóz o wyplecionych z gałęzi burtach też raczej nie należał do biedaka.
Werlit wstrzymał wierzchowca przy drzwiach. Zdziwił go umieszczony tam koniowiąz, taki sam jak te, które zwykle można spotkać przed gospodą. Ostatecznie jednak utwierdził go w przekonaniu, że nie trafił na dom byle kogo.
Zsiadł z wierzchowca. Rzucił wodze na koniowiąz i owinął je dwa razy wokół żerdzi. W razie czego jednym szarpnięciem zdąży odwiązać konia.
Załomotał do drzwi. Czekał przez chwilę na jakąś reakcję. Otworzyła wysoka kobieta o płomiennie rudych włosach. Jedną ręką przytrzymywała siedzącego jej na biodrze małego chłopca z głową obwiązaną chustką, spod której wystawały rude kosmyki. Za nią, czepiając się jej ubrania, stała jeszcze czwórka dzieci – dziewczynka i trzech chłopców. Każde z rudą burzą włosów.
Choć kolor włosów i rysy twarzy wskazywały, że gromadka musiała być potomstwem kobiety, ona sama miała figurę, jakby nigdy nie rodziła. Nie wyglądała też jak wieśniaczka, a tym bardziej jak mieszkanka jałowych pustkowi. Była szczupła, trzymała się prosto. Zamiast spódnicy nosiła wąskie spodnie z cienkiej skóry.
- Kim jesteś? – spytała szybko.
Mężczyznę zbiła nieco z tropu bezpośredniość tego pytania.
- Zwą mnie Werlit, służę władcy Zielonej Twierdzy – oznajmił. – Jestem strudzony drogą.
- Nic dziwnego – stwierdziła kobieta. Sama mu się nie przedstawiła. – Przybyłeś z daleka. Wejdź. Zapewne jesteś głodny i spragniony.
Zaprosiła go gestem ręki.
- Czy mogę wiedzieć, co sprowadza człowieka z Półwyspu w te strony? – zapytała, cofając się do wnętrza, co nie było łatwe z gromadką dzieci za placami.
Ona wie, gdzie leży Zielona Twierdza. Nie może być zwykłą wieśniaczką – pomyślał Werlit. Większość ludzi ze Świata zza Morza Ognia i Krwi nic nie wiedziało o Półwyspie, uważając go za krainę odległą i dziką. Przed wiekami może faktycznie taki był, ale od kiedy nawiązano kontakty handlowe z dalekimi krajami i zbudowano porządne połączenie z lądem, żyło się tam wygodnie i dostatnio, na pewno lepiej, niż na obrzeżach Pustkowia.
Wewnątrz chaty była tylko jedna izba, całkiem obszerna, jednak znacznie mniejsza, niż mogło się to wydawać z zewnątrz. Budynek musiał mieścić coś jeszcze. Stajnię? Po prawej stronie pomieszczenia znajdowała się kamienna kuchnia, stół i ławy, po lewej stały ciasno ustawione niskie łóżka przykryte siennikami. Wszystkie te meble były dość koślawe. Tylko skrzynie na rzeczy wyglądały solidnie. Podłogę stanowiło klepisko.
Kobieta posadziła chłopca na łóżku stojącym w najdalszym kącie i rozpaliła ogień pod kuchnią. Ustawiła na niej garnuszek, żeby zagotować kawę. Pozostałe dzieci przycupnęły obok swojego najmłodszego braciszka. Z ciekawością i lękiem obserwowały obcego. On usiadł przy stole. Ze zdziwieniem odkrył pozostawioną na ławie niewielką szachownicę i zrobione z kamienia figury. Szachownica miała obtłuczone krawędzie. Nawet w tym stanie nie pasowała jednak do ubogiej chaty. Kto bowiem grywał w szachy? Tylko dobrze urodzeni, którzy musieli często się nudzić, bo nie wypadało im zajmować się czymś pożytecznym.
Werlit starał się przesadnie nie rozglądać, by nie budzić podejrzeń, policzył jednak łóżka. Było ich siedem. Z kobietą i jej dziećmi musiało nocować sporo osób. Przecież tylko bardzo bogatym przychodziło do głowy kładzenie dzieci w oddzielnych łóżkach, nie mieszkańcom lepianek. Gdzie jednak teraz byli ci ludzie i czym się zajmowali? Narzędzi zgromadzonych w rogu izby było niewiele. W oczy rzucały się dwie kosy.
- Szukam pewnego człowieka – powiedział. – Władca Zielonej Twierdzy bardzo interesuje się tym, jak wyglądało życie w minionych wiekach. Dotarły do nas plotki, że gdzieś w tych okolicach można znaleźć nieśmiertelnego. On mógłby zapewne odpowiedzieć na wiele pytań nurtujących mojego władcę.
- Nie ma już nieśmiertelnych – kobieta weszła mu w słowo.
- Kupcy z północy twierdzili, że widzieli jednego.
- Ludzie opowiadają wiele niestworzonych historii.
Postawiła przed Werlitem gliniany kubek pełen gorącej kawy i usiadła naprzeciwko niego. Sama nie piła.
- Z pewnych przyczyn wierzę w ich słowa.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Człowiek, którego szukam, ma białe włosy i czerwone oczy. Kogoś o takim wyglądzie się nie zapomina – ciągnął Werlit wytrwale.
- Czemu szukasz go tutaj, panie?
- Ludzie powiadają, że widziano go w tej okolicy.
- Musiałeś zabłądzić. Tu nie mieszka nikt oprócz mnie i moich dzieci, a ja nikogo takiego nie widziałam.
- A ich ojciec?
- Jestem sama.
Nadmierna wścibskość Werlita wyraźnie zaczęła złościć rudowłosą. Jej wąskie zielone oczy zapłonęły gniewem.
- Musi być ci ciężko.
- Jest ciężko. – Oczy kobiety dawały do zrozumienia, że Werlit nie jest już gościem mile widzianym w jej domu.
- Pora mi w drogę, muszę kontynuować swoje poszukiwania – powiedział wstając.
Nie wypił kawy. Tylko raz zamoczył w niej usta. Nie mógł być pewien, czy rudowłosa nie dodała czegoś do jego napoju.
- Szczęśliwej drogi. – Głos kobiety brzmiał zimno.
Nagle otworzyły się drzwi. Rudowłosa zesztywniała. Zacisnęła szczęki. Do izby wbiegł chłopiec w płaszczu, kaptur miał odrzucony na plecy. Był blady, miał idealnie białe włosy i czerwone oczy.
- Mamo! Mamo! – zawołał. – Chodź szybko! Kluska okulała! Galopowałem, ale niezbyt ostro... - Urwał w pół zdania. Spojrzał na obcego, potem na matkę. Zrozumiał, że stało się coś złego.
- Nigdy nie widziałaś czerwonookiego? – spytał Werlit.
- Daj spokój mnie i mojemu synowi. – Kobieta próbowała zachować zimną krew, ale nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – To nie zbrodnia, tak wyglądać.
Chłopiec podszedł do matki. Już wiedział, co się stało i teraz chciał się przekonać, czy nie była na niego zła. Rudowłosa położyła mu rękę na ramieniu.
- Nie oskarżam cię, pani – powiedział Werlit. – Ja również nie zawsze mogę sobie pozwolić na szczerość.
- Odejdź – poprosiła kobieta.
- Niejedna kobieta oddała serce mordercy.
Werlit odwrócił się i wyszedł na dwór. Był prawie pewien, że odnalazł dom człowieka, którego szukał. Wiedział już, że wróci do chaty na Pustkowiu ze zbrojną drużyną. Teraz nie będzie mu już trudno ją skrzyknąć. Nie zamierzał być łaskawy dla nieśmiertelnego. Przez moment było mu jednak żal tej kobiety.
Odwiązał konia, obok którego stał teraz kudłaty, okrągły siwy kucyk.
- W stronę naszej wioski zbliżają się dziwni wędrowcy – zakomunikowała zdyszana wysoka, szczupła dziewczyna nosząca ubranie z cienkiej skóry, charakterystyczne dla zwiadowców i myśliwych. Ciemne włosy miała obcięte po męsku. – Mają broń. I są dziwni. Naprawdę.
- Nie gorączkuj się.
Szef nie patrzył na córkę. Stał plecami do niej, wyglądał przez okno gabinetu. Z wysokości pierwszego piętra widać było główną drogę biegnącą przez środek wioski.
Dziewczyna miała szesnaście lat, nasłuchała się zbyt wielu legend o wielkich wojowniczkach i sama marzyła o potyczkach i bohaterskich czynach. Szef pozwalał jej na zabawę w zwiadowcę i strzelanie z łuku do wiewiórek. Miał nadzieję, że z czasem dziewczyna jeszcze zmądrzeje.
On sam wiedział, jak zapewnić dobrobyt i bezpieczeństwo swoim ludziom nie kiwnąwszy nawet palcem. Był mądry i bogaty w lata życiowych doświadczeń. Tytuł szefa nosił zwyczajowo, i to od tak dawna, że nikt nie pamiętał, dlaczego mu go przyznano. Był najzamożniejszym mieszkańcem wsi. Formalnie nie sprawował żadnej władzy, faktycznie nic nie działo się bez jego wiedzy i zgody.
- Powiedz mi, spokojnie, ilu ich jest i jak wyglądają.
- Ośmioro – odpowiedziała. – Dwoje dorosłych i sześcioro małych dzieci. Mają wóz, klatki z kurami, konia pociągowego, konia gorącokrwistego, chyba szlachetnej rasy, i trzy kucyki. Są z dziećmi, więc podróżują powoli. Uznałabym ich za zwyczajną rodzinę szukającą nowego miejsca zamieszkania, ale... – urwała nagle.
- Co? – Odwrócił się i uderzył w nią wzrokiem.
Przez chwilę milczała. Po jej twarzy widać było, że biła się z myślami. Szef zaczął bębnić palcami lewej ręki w blat ciężkiego biurka.
- Tato, znasz opowieści o...
- Ty i te twoje opowieści. – Mężczyzna burknął lekceważąco.
- Ale... – Dziewczynie znowu zabrakło odwagi, żeby powiedzieć to, co chciała. – Wśród nich jest czerwonooki o białych włosach! – wyrzuciła z siebie w końcu.
- Że co?!
- Czerwonooki – powtórzyła dziewczyna. – Chodzi w kapturze, który skrywa jego twarz. Ale widziałam go, gdy zdjął kaptur. Ma długie, białe włosy. Jest strasznie blady i brzydki. Ma bliznę na twarzy. – Dziewczyna dla zobrazowania swoich słów przeciągnęła palcem po policzku. – Jest niski i szczupły, a u pasa nosi długi miecz. Naprawdę miecz, jak jakiś duch z... – urwała. Zrozumiała, że słowo, którego chciała użyć, zdenerwuje ojca. Postanowiła wyrazić swoje odczucia inaczej. - Za długi dla niego.
Przez moment milczeli oboje. Dziewczyna powiedziała, co miała do powiedzenia i teraz czekała na reakcję ojca. Szef rozważał słowa córki. Co, jeśli miała rację? Jeśli faktycznie do ich wioski zbliżał się nieśmiertelny z opowieści? Czy coś im zagrażało? Czy można było to wykorzystać? Szef od pewnego czasu wiedział, wyraźnie przeczuwał, że nad pogranicze Dominium nadciąga burza. Czy czerwonooki będzie miał z tym coś wspólnego?
- Więc sądzisz, że to Biały Płomień? – zapytał. Jego głos brzmiał tak, jakby wcale nie czekał na odpowiedź, a nawet nie był w stanie jej usłyszeć. Myślami przebywał w innym świecie.
- Tak.
- Pry, mały, pryyy – zawołał Riauk pociągając za lejce. Zaprzęgnięty do wozu niezbyt wysoki, ale za to potężny jasnogniady koń o poczciwym pysku ozdobionym szeroką łysiną zatrzymał się bez protestu.
- Trzymaj. – Riauk wręczył lejce siedzącemu obok niego na koźle pięcioletniemu synkowi. Sam zwinnie zeskoczył na ziemię. W czasie, gdy jego towarzyszka i trójka dzieci zsiadali ze swoich wierzchowców i uwiązywali je przy wozie, sprawdził, czy uprząż nie obtarła nigdzie konia pociągowego.
- Co, Maciuchna? Zmęczony jesteś? – wyszeptał klepiąc konia po mokrej od potu szyi. Był upał, jak prawie zawsze w tej części dostępnych ludziom światów, a oni przebyli daleką drogę.
Riauk był dość niski i bardzo szczupły. Mimo upału nosił sięgający ziemi szary płaszcz, a twarz skrywał mu zaciągnięty na oczy kaptur.
- Gwiazdka jest najlepszym kucykiem pod słońcem – oznajmiła piegowata dziewczynka, poklepując swoją kasztanowatą klaczy. – Jest taka śliczna i taka wytrzymała, nawet się nie spociła. – Klacz faktycznie była bardzo urodziwa, z konopiastą grzywą i dużą, okrągłą gwiazdką na czole.
- Ale Kluska jest silniejsza – zaperzył się najstarszy chłopiec, noszący płaszcz z kapturem, tak samo, jak jego ojciec.
- A Demon jest najszybszy! – zawołał sześciolatek, zmagający się z uwiązaniem nieco narowistego, karego kucyka.
- Właśnie, on jest za szybki dla ciebie, Ferro. – Dziewczynka podparła się pod boki. – Jesteś za mały, żeby jeździć na takim koniu. Demon powinien należeć do Oiolose.
- Ale ja go nie chcę – zaprotestował chłopiec w kapturze, obejmując szyję swojej siwej klaczy. – Ja kocham Kluskę.
Siedzące na wozie młodsze dzieci nie brały udziału w dyskusji rodzeństwa. Wiedziały, że są jeszcze za małe, by opiekować się własnymi końmi, a pięcioletni Kit był w tej chwili zbyt dumny z trzymania lejców dużego konia, żeby zwracać uwagę na cokolwiek innego.
- Patrzysz na nie? – spytała towarzyszka Riauka, wysoka, rudowłosa kobieta w stroju zbrojnego jeźdźca.
Mężczyzna w kapturze podskoczył wyrwany z zadumy.
- Tak – przyznał. – Nie zasługują na takiego ojca, jak ja.
- Teraz powinieneś myśleć o czymś innym – rzuciła kobieta, ale na moment go objęła.
Gdy para obcych weszła do gabinetu pełniącego funkcję sali audiencyjnej, szef stał zwrócony w stronę okna. Zatrzymali się tuż przy drzwiach. Szef słyszał, że ich kroki ustały. Jeszcze przez moment patrzył przez okno na dzieci i konie, kazał im czekać. Wiedział, że takie zachowanie odbiera ludziom śmiałość.
W końcu powoli odwrócił się i zmierzył ich spojrzeniem. Kobieta wyglądała na najemniczkę. Na podróżne ubranie założyła kolczugę noszącą ślady wielu napraw. Czym mógł się zajmować jej o pół głowy niższy towarzysz?
- Kim jesteście i czego tu szukacie?
Obcy zwrócili ku sobie głowy, porozumiewając się spojrzeniem. Potem mężczyzna wyprostował się dumnie i zsunął z głowy kaptur. Szefowi z trudem udało się zachować spokój. Widok twarzy obcego zrobił na nim niemałe wrażenie. Ostre rysy, wąskie, czerwone oczy i podłużna, różowa, pomarszczona blizna na policzku zdawały się sugerować, że człowiek ten jest niebezpieczny. Mimo to, obcy nie wyglądał na pewnego siebie. Głos zadrżał mu, gdy się odezwał.
- Jestem Riauk, a to moja... – zawahał się, szukał słowa - żona, Teena. Byliśmy najemnikami, ale teraz chcielibyśmy żyć spokojnie, wychować dzieci. Chcielibyśmy kupić kawałek ziemi w tej okolicy. Nie mamy jednak dużo pieniędzy.
Szef uśmiechnął się pod nosem.
- Zacząłeś od sedna sprawy, ja też więc przejdę od razu do rzeczy. Jesteś nieśmiertelny?
- Jestem – przyznał zaskoczony Riauk.
Szef uśmiechnął się. Nie mógł się pomylić. Szpiczaste uszy zbyt dobrze świadczyły o pochodzeniu obcego.
- Oboje jesteśmy – dodała Teena.
- Przyjąłem to do wiadomości. – Szefa niewiele rzeczy dziwiło. – Ale wróćmy do ciebie – mówił dalej do Riauka. – To ciebie w opowieściach nazywa się Białym Płomieniem i uważa za zbrodniarza?
Mięśnie mężczyzny napięły się tak, jakby jego ciało rozważało szanse ucieczki. Ręka wykonała ruch, szukając miecza, ale ten został u strażników przed drzwiami domu szefa.
- Tak, mnie – wykrztusił w końcu. – Ale nie jestem winien większości tego, o co się mnie posądza.
Szef odwrócił się do nich plecami i znowu spojrzał przez okno na dzieci i konie.
- Nie obchodzi mnie to – powiedział. – Nie obchodzi mnie, ilu ludzi zabiłeś i czy w ogóle kogoś zabiłeś. Niedaleko wioski jest na wpół zawalona chałupa i zapuszczone pola przy niej. Możecie tam zamieszkać.
- Nie rozumiem – wyjąkał Riauk.
Szef odwrócił się. Jego ciemne oczy błyszczały kpiąco.
- Jeśli tu zostaniecie, będziecie podlegać prawom tej wioski. Staniecie się moimi ludźmi, a ja widzę w tym interes. Jutro ktoś pokaże wam wasz nowy dom. Tę noc spędźcie w gospodzie na drugim brzegu rzeki.
- Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy, przybywając tutaj – powiedziała Teena, gdy odebrali już broń od strażników szefa.
- Dlaczego? – zapytał Riauk. – To spokojne, w miarę bezpieczne miejsce. Znam je z opowieści ojca. Niewiele się tu zmieniło od czterystu lat.
- Tak, ale ten człowiek wyraźnie czegoś od nas chce.
Zatrzymali się przy koniu pociągowym, z dala od dzieci. Nie chcieli, żeby słyszały ich rozmowę.
- Mogłaś czytać w jego myślach – zauważył Riauk. Stojąc w gabinecie szefa, wyprostowany, z kapturem odrzuconym na ramiona, choć przestraszony, wyglądał jak wojownik. Teraz, schylony, ponownie z ukrytą twarzą, sprawiał wrażenie słabego człowieka zmęczonego życiem. Jak było naprawdę, tego chyba nawet on sam nie wiedział.
Teena chciała coś odburknąć, ale w porę ugryzła się w język.
- Ludzie zawsze będą czegoś od nas chcieć – powiedział Riauk cicho. – Musimy się cieszyć, jeśli nie chcą nas od razu zabić. Jeśli będziesz ze mną, nigdy nie zaznasz spokoju. Człowiek z moją twarzą nie ukryje się, sama to kiedyś powiedziałaś.
- Przepraszam – wyszeptała.
- Czyś ty zwariował? Przychodzisz tutaj w biały dzień? – warknął gruby karczmarz, otwierając drzwi na tyłach gospody.
- Musiałem – pisnęła istota, która przycupnęła na progu. Miała ludzkie kształty, jednak jej wydłużona twarz przypominała psi pysk, a z boków głowy sterczały pokaźnych rozmiarów szpiczaste, wilcze uszy. – Jest coś, o czym musisz wiedzieć.
- Wejdź – polecił karczmarz.
Człekopies wsunął się do środka, poruszając się na czworakach.
- Kiedy zastanawialiśmy się gdzie zamieszkać, mówiłeś, że tu będzie bezpiecznie – powiedział z pretensją w głosie. Usiadł po psiemu na kuchennej podłodze. – „Blisko Świata zza Morza Ognia i Krwi, ale nie w jego granicach, bo ten świat zawsze ma strażników” – przypomniał słowa karczmarza sprzed lat. – Teraz jednak istota ze Świata zza Morza Ognia i Krwi jest tu, w naszej wiosce, i stanowi dla nas zagrożenie.
- Z tym przyszedłeś do mnie w biały dzień?! – Karczmarz był wyraźnie zły. – Nie pomyślałeś, że ktoś cię zobaczy? Że to zagraża nam bardziej niż jego obecność?
- On ma broń.
- Co w tym dziwnego? Może to po prostu wędrowiec. Może on wcale na nas nie poluje.
- Oni wszyscy polują na takich jak my – upierał się człekopies. – A ten ma złe, czerwone oczy i stary miecz.
- Akurat my nie powinniśmy oceniać nikogo po pozorach – zauważył karczmarz.
- Ale ta dziewczyna, co w stroju chłopaka biega po krzakach, mówiła swojej przyjaciółce, tej z ładnymi włosami, że on jest łowcą demonów.
- Większego autorytetu już nie mogłeś przytoczyć. To tylko dziewczyna i do tego trochę stuknięta – karczmarz wciąż odczuwał głównie złość na człekopsa, ale ani odrobiny lęku. – Nawet zwiadowca z niej żaden, skoro jeszcze cię nie wytropiła. Myślę, że nie ma się czym martwić. Być może ten twój przybysz szybko stąd odejdzie. Na razie po prostu nie rzucajmy się w oczy, zwłaszcza ty. Idź już.
- Pożałujesz swojej beztroski – burknął człekopies i powlókł się na czworakach do drzwi.
W pokoju, który wynajęli w gospodzie, stały cztery łóżka. Oiolose usiadł skulony w kącie. Reszta dzieci kłębiła się wokół rodziców.
- Ja chcę spać pod oknem! – piszczała Dżana.
- Mnie się tu nie podoba. Dlaczego nie mogliśmy zostać w domu? – grymasił Kit.
- Przecież wiesz – powiedziała cicho Teena. – Ten człowiek, który nas odwiedził, był bardzo niebezpieczny. Musimy się przed nim ukryć.
- Dlaczego tata nie mógłby z nim walczyć? – drążył sprawę Kit.
- Walka nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem.
Riauk usiadł obok najstarszego syna.
- Co się stało?
- Źle się czuję – poskarżył się Oiolose płaczliwym głosem.
- Wiem synku. Ale musisz spróbować sam sobie pomóc. Ja mogę tylko poprowadzić twój umysł.
Teena odwróciła się od nich. Nie chciała teraz patrzeć na te dwie, dotknięte tą samą chorobą, bliskie jej istoty. Łzy nabiegły jej do oczu, ale nie mogła pozwolić im popłynąć.
- Dzieci, kładźcie się do łóżek - zarządziła. – Dżano, możesz spać pod oknem, ale weź do siebie Loravandila. Pomóż mu się rozebrać. Ferro i Kit, wy będziecie spać razem tu, przy drzwiach – komenderowała dziećmi, żeby czymś się zająć.
- Nie chcę spać z Kitem, on się kręci – zaprotestował Ferro.
- Ale ktoś musi. To tylko jedna noc. Bluszcz, będziesz spał z Oiolose... Ale na razie poczekaj, teraz chodź tu do mnie. – Nie chciała, żeby malec przeszkadzał ojcu i starszemu bratu.
Riauk był zmęczony. To z czym musiał się zmagać, przekraczało jego możliwości. Był chory. Gdyby nie moc, którą władał, umarłby już dawno. Moc jednak nie zawsze wystarczała. Czasem, w środku nocy, Teena słyszała, jak jej ukochany kaszle. Kładła dłoń na jego plecach, przytulała go. Sama nigdy nie sypiała. Nie potrafiła, jak wszystkie przedstawicielki jej rasy. Kiedy nie mogła już znieść cierpienia Riauka, używała własnej mocy, by mu ulżyć. Zawsze potem był na nią zły.
- Muszę być samowystarczalny – mówił. Był dumny. Był przecież mężczyzną, był wojownikiem. Teena zdawała sobie sprawę, że miał w tym trochę racji.
Oiolose urodził się chory, bo wtedy nie umieli jeszcze w pełni panować nad swoimi ciałami. Riauk od samego początku uczył Oiolose, jak powinien radzić sobie z chorobą. Uczył go tego, czego jego samego nauczono bardzo późno. Był dobrym ojcem, odpowiedzialnym. Czasem jednak zasoby energii dziecka okazywały się zbyt małe. Riauk oddawał mu swoją, a wtedy sam cierpiał bardziej.
Dźwięk tłuczonego szkła wyrwał Teenę z zadumy. Przez okno gospody wleciało jakieś naczynie i roztrzaskało się na podłodze między łóżkami. Zawierało przeźroczystą ciecz, która rozbryznęła się na boki. Riauk i Oiolose odskoczyli w tył na łóżko. Dżana porwała w ramiona Loravandila i podbiegła do matki. Chwilę później przez okno wpadła pochodnia. Ciecz błyskawicznie zajęła się ogniem. Wszyscy rzucili się do drzwi, ale te okazały się zamknięte od zewnątrz. Riauk natarł na nie ramieniem, ale nie ustąpiły.
- Odsuńcie się! – krzyknął.
Stojące pod oknem łóżka już zajęły się ogniem. Riauk dobył miecza i uderzył w drzwi. Deski zajęczały. Dżana zapiszczała ze strachu. Loravandil zaniósł się płaczem. Teena wyrwała go z ramion dziewczynki i posadziła sobie na biodrze.
- Mocą, głupcze! – krzyknęła.
Wszyscy czuli żar płomieni na plecach. Riauk raz jeszcze uderzył mieczem w drzwi. Te otworzyły się nagle. Zamek rozsypał się w pył. Było to dzieło Teeny.
- Spalilibyśmy się przez ciebie!
Nie pomyślał o tym, by sięgnąć do mocy. Nigdy tego nie robił, jeśli naprawdę nie musiał, choć potrafił znacznie więcej, niż Teena. Jego energię pochłaniało utrzymywanie się przy życiu. Tę odrobinę, którą mógł swobodnie dysponować zostawiał sobie na najczarniejsze chwile. W efekcie prawie nigdy jej nie używał, zawsze mu się wydawało, że jeszcze może być gorzej.
Kiedy uciekali przed człowiekiem z Półwyspu, użył mocy, by przenieść ich w przestrzeni daleko od domu i Jedynego Miasta Świata zza Morza Ognia i Krwi, ku sercu Pustkowia. Chciał zyskać na czasie i nie pozostawić śladów. Liczył, że jeśli szybko i niepostrzeżenie przekroczą granicę swojego świata, będą już bezpieczni. Teena prosiła, by przenieśli się jeszcze dalej, ale on się nie zgodził. Nie chciał narażać się na taki wydatek energii. Nie chciał też, by ktokolwiek zobaczył, jak nagle wyłaniają się znikąd. Zawsze starał się, by dla innych wyglądali tak normalnie, jak to tylko możliwe.
Wypadli na korytarz. Riuak schował miecz i wziął na ręce Bluszcza. Rzucili się biegiem ku schodom. Po drodze walili pięściami w drzwi pozostałych pokoi na górze i krzyczeli, by przed pożarem ostrzec innych. Po chwili tumult zapanował już w całej gospodzie. Gości było niewielu, lecz we wspólnej sali piło jeszcze sporo wieśniaków.
Wydostali się na zewnątrz, przebiegli przez podwórze gospody i zatrzymali dopiero na drodze. Riauk spojrzał na płonący budynek. Ogień buchał z okna ich byłej sypialni i kilku sąsiednich pokoi. Znaleźli się już ludzie, którzy zaczęli czerpać wodę ze studni. Dostarczenie jej na górę zajmowało jednak sporo czasu, mimo że chłopi, zmuszeni sytuacją do błyskawicznego wytrzeźwienia, ustawili się w szeregu i podawali sobie wiadra z rąk do rąk.
Wszystko spłonie – pomyślał Riauk.
- Zostańcie tu – nakazał rodzinie. – Wyprowadzę konie.
Ruszył biegiem w stronę stajni, gdzie oprócz ich zwierząt stały jeszcze cztery konie zaprzęgowe kupców z północy, oraz koń i dwie krowy karczmarza. Najpierw wyprowadził Kvälla, starego deresza szlachetnej rasy, który od lat wiernie mu służył. Uwiązał go do sztachety płotu z dala od budynków. Koń zachowywał się spokojnie, jeszcze nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które za chwilę mogło mu grozić. Potem Riauk wyprowadził zimnokrwistego Maćka. Kiedy wracał po kucyki, kupcy wreszcie przypomnieli sobie, że wypadałoby pomyśleć o koniach i wspomogli go w tym zadaniu. Nikt mu się nie przyglądał, nikt nie dziwił się jego wyglądem. Nie było czasu.
Kiedy wszystkie zwierzęta znalazły się na zewnątrz, Riauk znowu przeniósł uwagę na budynek gospody. W ogniu stał już cały dach. Wieśniacy wciąż czerpali wodę ze studni, choć ich wysiłki niewiele pomagały. Jakaś postawna kobieta krzyczała:
- Moje dziecko! Tam jest moje dziecko!
Karczmarz trzymał ją za ramiona, nie pozwalając rzucić się w płomienie. Riauk nie zastanawiał się nad tym długo. Przypadł do kobiety.
- Gdzie ono jest? – zapytał.
- W pokoiku za kuchnią – rzuciła. – Na prawo.
Teena nie słyszała, co powiedziała kobieta. Widziała tylko, że Riauk pobiegł ku płonącej karczmie. Nikt go nie powstrzymał.
Teena patrzyła na jego oddalającą się sylwetkę, na plecy szczupłego, zwinnego wojownika. Było ciemno, więc mógł odrzucić kaptur. Długie, białe włosy zebrane w kucyk powiewały za nim jak ogon komety. Teenie nie przyszło do głowy nic innego, jak tylko wniknąć do jego myśli i śledzić umysł, jak już robiła to wiele razy. Riauk bał się, bardzo się bał, a jego strach stał się jej strachem. Potem poczuła jego ból, przerażający ból. Nie zniosła go. Przerwała połączenie. Osunęła się na kolana i wybuchła płaczem.
- Mamo, co się stało? – zapiszczała Dżana, ale nie usłyszała odpowiedzi.
Riauk wbiegł do wspólnej sali gospody. Zatrzymało go uderzenie gorąca. Rzucił na boki głową. Zamrugał oczami. Gryzący dym utrudniał zobaczenie czegokolwiek. Zdołał jednak zarejestrować, że schody na górę stoją w ogniu. Przez moment może się wahał, potem usłyszał przejmujący krzyk przebijający się przez szum płomieni. Ruszył biegiem. Kierował się bardziej wspomnieniem wyglądu wspólnej sali, niż wzrokiem. Dostał się za kontuar i z stamtąd do kuchni. Miał problem ze złapaniem oddechu, ale to nie było dla niego nowością. Rozejrzał się, szukając drzwi po prawej stronie. Stały w ogniu, podobnie większość mebli kuchennych. On jednak musiał przejść. Musiał podążyć za krzykiem, który nagle przerodził się w opętańcze wycie. Pchnął drzwi. Ogień sparzył jego dłoń i zaczął pochłaniać rękaw płaszcza. Poczuł ból, ale nie zwrócił na to uwagi, nie zdążył. Wpadł do pokoiku na zapleczu. Tutaj także meble i ściany zajęły się ogniem. Zobaczył miotające się dziecko. Włosy i ubranie dziewczynki płonęły, całe ciało pokrywały rany oparzeń. Riauk podbiegł do niej i porwał ją w ramiona. Szamotała się i wyrywała, bo jego dotyk wzmógł cierpienie. Ciało Riauka również objął ogień. Wybiegł z nią do kuchni, a potem do wspólnej sali. Tam rzucił się na podłogę i zaczął tarzać, by zagasić płomienie. Jeszcze działał, ale był już bliski utraty zmysłów.
Ból, ból nie do zniesienia, przyprawiający o szaleństwo. Gdyby był człowiekiem, umarłby od oparzeń. Ale on władał mocą. Jeśli nie musiał, nie uciekał się do jej pomocy. Teraz musiał.
- Dlaczego płaczesz?
Klęcząca Teena nieprzytomnie poderwała głowę. Nie poznała głosu, który od lat słyszała codziennie.
Riauk znów był przy niej, cały i zdrowy. Na jego ciele pozostała tylko stara blizna na policzku. Z ognia nie wyniósł żadnych obrażeń. Nie miał nawet osmalonych włosów. Jego ubranie też było całe. Wyglądał tylko na bardzo zmęczonego.
- Poczułam twój strach i twój ból – wyszeptała. Wargi jej drżały. – Pomyślałam, że to koniec.
- Ale to nie był koniec. Nawet ja wiem, że czasami trzeba korzystać z mocy. – Uśmiechnął się słabo. – Przecież to tylko pożar. Mieliśmy w życiu groźniejsze przygody.
- Nie próbuj robić z siebie legendy, którą inni w tobie widzą. Przede wszystkim jesteś ojcem moich dzieci. - W jej głosie nie słychać było gniewu. Jedynie smutną troskę.
Wziął Bluszcza na ręce.
- Powinniśmy pójść do koni.
- Riauku... – Teena nie była jeszcze gotowa, żeby podnieść się z klęczek. – Przepraszam. Uratowałeś dziecko.
Spróbował się uśmiechnąć, ale ponownie przyszło mu to z trudem. – Byłaś zdenerwowana i wystraszona.
Nie rozmawiali o tym, co teraz zrobią. Oboje bez słów uznali, że powinni wyruszyć w dalszą drogę. Zamknięte drzwi pokoju dawały do zrozumienia, że ktoś z miejscowych bardzo chciał ich śmierci. Podejrzewali, że gospoda spłonęła tylko dlatego, że w niej nocowali.
Z daleka, w tłumie rozpaczających i lamentujących ludzi, dostrzegli szefa rozmawiającego z karczmarzem. Nie zauważyli, kiedy zjawił się przy dogasających zgliszczach gospody wraz z dwojgiem ludzi ze swojej obstawy. Nie miało to jednak dla nich znaczenia. Trzeba było zaprząc konia, osiodłać kucyki i uspokoić dzieci. Zapewnić je, że już po wszystkim i nic złego im nie grozi.
- Riauku.
Biały wojownik odwrócił się od wozu. Zobaczył przed sobą szefa w otoczeniu jego przybocznych.
- Tak?
- Przykro mi, ale w sytuacji, jaka zaistniała, nie mogę sprzedać wam tego gospodarstwa, o którym rozmawialiśmy. Zamieszka tam karczmarz, dopóki nie uda mu się odbudować gospody, a to pewnie zajmie sporo czasu.
- Rozumiem. Właśnie szykujemy się do dalszej drogi.
- Chciałbym coś powiedzieć. – Karczmarz i jego żona z córką na rękach także podeszli do nich. Dziewczynka, stanowczo już za duża, by ją nosić, dygotała wczepiona w matkę i kryła twarz na jej ramieniu. – Ten człowiek – karczmarz wskazał na Riauka – uratował życie naszemu dziecku. Zdecydowaliśmy, że przez pewien czas moglibyśmy zamieszkać razem. Oczywiście pod warunkiem, że on i jego rodzina zgodzą się na to.
- Ale... – Teena chyba chciała powiedzieć o zamkniętych drzwiach, Riauk wszedł jej jednak w słowo:
- Zgadzamy się – skinął głową - jeśli wy tego naprawdę chcecie. – Pokusa, żeby gdzieś zostać na stałe, była silniejsza, niż zdrowy rozsądek, który sugerował, że powinni odejść.
- Niech więc tak będzie – zgodził się szef.
Kiedy dotarli do zrujnowanego gospodarstwa, był środek nocy. Budynek, w którym mieli odtąd zamieszkać, był obszerny, a w ciemnościach zdawał się posępny i wrogi. Część dachu zapadła się. W oknach brakowało szyb.
- Połóż dzieci spać – polecił Teenie Riauk. – Ja pójdę coś upolować, przecież nie zdążyliśmy zjeść kolacji. Zdjął z wozu prosty łuk i zamontował na nim cięciwę.
- Po ciemku? – zdziwił się karczmarz. Wtedy odezwał się po raz pierwszy, od kiedy razem wyruszyli w drogę.
- Dla mnie to bez różnicy. – Riauk wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru nikomu tłumaczyć, że w nocy widzi lepiej, niż w dzień, bo światło księżyca nie zadaje jego oczom takiego bólu, jak jasne światło słońca.
- Nie jesteś zbyt zmęczony? – zapytała Teena.
- Poradzę sobie. A... – przypomniał sobie. – Podziel się kocami z... – Spojrzał na karczmarza i jego żonę. Nie był pewny, czy się nie przedstawili, czy po prostu nie zapamiętał ich imion. Karczmarz nie zauważył jednak jego rozterki i nie odezwał się. – Z naszymi sąsiadami – wybrnął z problemu Riauk. Karczmarzowi z całego dobytku pozostał tylko gniady zimnokrwisty koń i dwie krowy.
- Oczywiście – zgodziła się Teena.
- Bardzo jesteśmy wam wdzięczni – żona karczmarza drgnęła, jakby chciała się im pokłonić w pas i w ostatniej chwili się rozmyśliła, ale ona także nie przypomniała swojego imienia.
Kiedy Riauk wrócił z jeszcze ciepłymi ciałkami dwóch zajęcy, zastał Teenę i karczmarza z żoną siedzących przy małym ognisku przed chatą. Teena trzymała na kolanach Loravandila.
- Nie mogliśmy spać – powiedział karczmarz. – Chyba jesteśmy zbyt roztrzęsieni.
Riauk skinął głową i zabrał się za oprawianie upolowanych zajęcy. Zanim mięso się upiekło, trochę rozmawiali, ale rozmowa niezbyt się kleiła. Karczmarz ubolewał nad tym, co się stało i zastanawiał się, skąd weźmie materiał na odbudowę gospody. Wydał większość oszczędności na odkupienie tego budynku od wdowy po poprzednim właścicielu. Starowinkę daleka rodzina zabrała do siebie. On gospodarował w tym miejscu dopiero od paru cykli księżyca, po raz pierwszy bez żadnego pana nad sobą. Teena tłumaczyła ich przybycie do wioski kiepskim klimatem w miejscu, gdzie dotąd mieszkali. Opowiadała o wiecznie panującej suszy i jałowej ziemi. Jedni i drudzy coś ukrywali. Atmosfera była napięta. Riauk prawie się nie odzywał. Męczył go kaszel.
Podzielili pieczeń między siebie. Nie budzili dzieci. Uznali, że skoro Loravandila, wciąż leżącego na kolanach Teeny, nie obudziły ani ich głosy, ani zapach jedzenia, to zapewne sen jest teraz dzieciom bardziej potrzebny, niż kolacja. Riauk i Teena byli przyzwyczajeni do dzikiego życia, ale karczmarzowi i jego żonie też zdawał się zupełnie nie przeszkadzać brak sztućców i zastawy.
- Idź spać. – Teena położyła Riaukowi dłoń na kolanie, kiedy tylko skończyli jeść. – Weź z sobą Loravandila. Tu na dworze jest trochę zimno. Ja posiedzę jeszcze chwilę.
- Tak. Masz rację. Położę się. – Riauk otarł usta rękawem, dłonie wytarł w nogawki spodni. Wstał i wziął od Teeny dziecko.
- To wielkie szczęście mieć tyle dzieci – powiedziała żona karczmarza. Teena skinęła głową z uśmiechem. – My mieliśmy jeszcze starszego syna, ale zginął – ciągnęła dalej żona karczmarza. – Potem los długo nie dawał nam dziecka, aż urodziła się Sasanka. A dziś i ją mogliśmy stracić. Kiedy wybuchł pożar doiłam krowy. Jak się zorientowałam, chciałam do niej biec. Wszyscy mówili, że już za późno, że sama zginę. – Urwała. Może było jej wstyd, a może właśnie zaczęła się zastanawiać, jak Riauk przeżył coś nie do przeżycia. – Gdyby nie twój mąż, już by nie żyła – dodała po chwili.
Przez moment wszyscy milczeli. Teena nie umiała znaleźć odpowiedzi.
- Ale... – zająknęła się żona karczmarza. – Jak ty i on...
- Chodzi ci o jego wygląd? – Teena przeciągnęła palcem po policzku.
- Tak. Nie obraź się, ale twarz twojego męża jest dość upiorna.
Teena uśmiechnęła się.
- Już od dawna o tym nie myślę. Przyzwyczaiłam się. Teraz wydaje mi się nawet przystojny.
Znowu na moment zapadło niezręczne milczenie.
- Powiedz mi jeszcze jedno – poprosiła żona karczmarza, zdobywając się na odwagę. – On jest na coś chory?
- Tak. – Teena skinęła głową.
- To zaraźliwe?
- Nie.
- On umrze?
- Nie wcześniej, niż inni, pod warunkiem, że będzie dużo odpoczywał i dbał o siebie. To trudne i upokarzające dla takiego dumnego mężczyzny. – Teena nie widziała czemu język nagle jej się rozwiązał. Poczuła jednak jakąś dziwną bliskość z karczmarzem i jego żoną, choć wyraźnie w coś z nimi grali. Przez moment była nawet gotowa powiedzieć całą prawdę o sobie i Riauku. Coś jej podpowiadało, że by to zrozumieli i zaakceptowali. – Czy wiecie, że w okolicznych światach nie ma lepszego szermierza, niż on?
- Dobrze mieć takiego człowieka w wiosce – uznał karczmarz.
- Miło to słyszeć. – Teena znowu się uśmiechnęła. – Ludzie z reguły się go boją.
Dlaczego zdecydowałeś się tu zostać? – Gdy Riauk rano otworzył oczy i poruszył się, próbując przeciągnąć, w jego głowie rozbrzmiało pytanie Teeny. Leżała, jak zwykle, przytulona do jego pleców. Przed innymi udawała, że śpi.
Mijając góry, przekroczyliśmy granicę. Ten człowiek z Zielonej Twierdzy nie ma prawa nas tu ścigać - odpowiedział, przymykając powieki i zamierając w bezruchu. Teraz on także udawał, że wciąż się nie obudził. Skulone na nagiej podłodze, pozawijane w koce dzieci jeszcze spały. Ale żona karczmarza próbowała już sprzątać i zamiatała miotłą naprędce zrobioną z witek.
To wiem – stwierdziła Teena. – Chodziło mi o to konkretne miejsce.
Przypomniałem sobie, co mi kiedyś powiedziano. Trochę za późno, ale zawsze – oznajmił. – W którą stronę by się nie podróżowało, w końcu zawsze dotrze się do morza. Nie można ciągle uciekać. Uświadomiłem sobie, że sami nie obronimy się przed wszelkimi niebezpieczeństwami światów. Ale jeśli gdzieś zostaniemy na stałe i damy się poznać, może się udać, może zostaniemy zaakceptowani. Staniemy się częścią społeczności. Jeszcze ktoś będzie o nas dbał, nie tylko my sami.
Teena przez chwilę nie mogła sformułować myśli. Zmagała się z wrażeniem, że choć wypowiadane w myślomowie słowa brzmiały sensownie i musiały być prawdziwe, u podstaw decyzji Riauka leżało jeszcze coś, co próbował przed nią ukryć. Nie udało jej się jednak wymyślić, co to mogło być. - Chcesz to zrobić, tak nagle, tu, w miejscu, gdzie chciano nas zabić? – zapytała w końcu.
Nie odpowiedział wprost - wiesz, że ta dziewczynka nie jest człowiekiem? - Poprzedniego wieczoru, używając mocy, odbudował swoje, ale także i jej ciało zniszczone w pożarze, przy okazji ucząc się go, wszystkich jego tajemnic i dziwactw.
A czym?
Nie wiem. I czy to ważne? Chyba większość ludzi w dostępnych nam światach nie wiedziałaby, czym my jesteśmy, nawet gdybyśmy zaprezentowali swoje zdolności. Może tu jest więcej takich istot? Innych, jak my, niepasujących do światów. Rodzice tej dziewczynki chyba całkiem nieźle się tu urządzili. Mimo, że są dziwni.
Pamiętasz ich imiona?
Nie. Wydaje mi się, że się nam nie przedstawili.
I mimo to chcesz z nimi mieszkać?
Początki mogą być trudne. Ale my dobrze zaczęliśmy. Uratowałem dziecko z pożaru. Jestem bohaterem. Takie rzeczy działają na ludzi i pewnie na nieludzi także.
A jeśli ktoś znowu będzie próbował nas zabić?
To może zdarzyć się zawsze i wszędzie. Daj miejscowym szansę.
Karczmarz pracował w lesie. Ściął już dwa drzewa i właśnie zmagał się z trzecim. Szło mu powoli, bo w ciągu ostatnich paru lat odwykł od takiej pracy. Jego grube, spocone ciało powoli jednak przypominało sobie, jak najlepiej ułożyć w dłoniach siekierkę. W swoim długim życiu imał się wielu prac. Wiele potrafił.
Tego dnia wybrał się do lasu z koniem pociągowym. Szef pozwolił mu, zupełnie za darmo, ściąć kilka drzew, by mógł pociąć je na deski. Powoli zaczynał gromadzić materiały do odbudowy gospody. Pocieszał się myślą, że kiedy parobkowie szefa uporają się z uprzątnięciem zgliszczy, pomogą mu w lesie. Szef mu to obiecał. Wtedy praca będzie szła szybciej. Ale drewno nie było przeznaczone wyłącznie na odbudowę gospody. Część desek miała posłużyć także do remontu opuszczonego domu, ale tym zajmował się Riauk. Z młotkiem i gwoździami radził sobie lepiej, niż z siekierą. Na siekierę był po prostu zbyt drobny i zbyt słaby.
Karczmarz otarł pot z czoła. Był zmęczony, ale cieszyła go praca jako taka, jej cel, a także to, że miał w tej dziedzinie przewagę fizyczną nad odważnym szermierzem. Wszystko zresztą układało się znacznie lepiej, niż się spodziewał. Dobroć szefa przerosła jego oczekiwania. Dostali od niego trochę starych ubrań, naczynia i koce. Pożyczył im też sporą kwotę, owszem, na procent, ale mogli zacząć spłacać dopiero za rok.
- Wreszcie jesteś sam.
Karczmarz podskoczył przestraszony.
- To tylko ja. – Z krzaków tuż przed nim wynurzył się człekopies.
- Czego chcesz?
- Powiedzieć ci, że jesteś głupcem – warknął.
- Niby czemu?
- Zamieszkałeś pod jednym dachem z myśliwym ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. To straszny świat. On jest strasznym człowiekiem. A nawet gorzej, bo przecież człowiekiem nie jest!
- Nie obchodzi mnie, czym jest. – Karczmarz wzruszył ramionami. – On, tak jak my, szuka spokojnego kąta. A poza tym jest ciężko chory.
- I umrze? – oczy człekopsa zabłysły.
- A chciałbyś, żeby umarł?
- Pewnie. – Człekopies energicznie skinął głową i z podniecenia wywalił język. Próbował zabić obcego i nie udało się. Gospoda spłonęła, a Riauk przeżył. Ponieśli większe straty niż obcy i dlatego człekopies nienawidził przybysza jeszcze bardziej. Sam jakoś nie czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. Nie należał do istot grzeszących rozumem. Starczyło mu go jednak na tyle, by nie przyznać się do swoich czynów.
- A inni? – spytał karczmarz. – Inni też chcą, żeby umarł? Rozmawiałeś z kimś o tym?
Człekopies milczał, co kazało podejrzewać, że mówił tylko i wyłącznie w swoim imieniu.
- Myślałeś o tym, żeby go zabić?
- Cały czas o tym myślę – przyznał człekopies. – Ty mógłbyś go dopaść we śnie.
- Nie! – zaprotestował karczmarz gwałtownie. – W wiosce od razu wszyscy by się dowiedzieli, że to ja zabiłem. Musiałbym stąd odejść. Nie skrzywdzę go i ty też tego nie próbuj. Ale będę go mieć na oku.
Sasanka wspięła się na dach, gdzie pracował obcy. Jedną ręką przyciskała do boku dzban z mlekiem, ale mimo to po drabinie poruszała się zwinnie jak kotka.
- Moja matka właśnie wydoiła krowy – powiedziała, stając przy Riauku. – Przysłała mnie z mlekiem do ciebie. Pracujesz tak długo w upale, pewnie chce ci się pić.
- Dziękuję. – Riauk obrócił ku niej głowę i przesłał jej uśmiech, ledwie widoczny w cieniu kaptura. Wydawał się łagodny, a jednak w jego twarzy kryło się coś upiornego. Dziewczynka zadrżała, ale nie cofnęła się. Riauk odłożył młotek i wziął od niej dzban. Wtedy stało się coś niespodziewanego. Dziewczynka złapała go za przegub ręki i wyszeptała:
- Twoje dłonie.
Riauk spojrzał na wierzch swoich dłoni. Skórę na nich spaliło słońce, otwierając ogromne rany. Ból był czymś, z czym żył na co dzień, przestał więc zwracać na niego uwagę i zapomniał wyleczyć rany, by ukryć je przed dziewczynką. Do bólu potrafił się przyzwyczaić, ale nie do noszenia rękawiczek.
- To nic. Słońce mi to zrobiło, ale się zagoi.
- Zagoi się w ciągu paru chwil i nie zostaną blizny – powiedziała Sasanka.
Riauk oniemiał. Do tej pory liczył, że dziewczynka była w zbyt wielkim szoku, by pamiętać, czego dokonał przy użyciu mocy, wynosząc ją z pożaru.
- Jesteś magiem? – spytała.
- Nie – pokręcił głową.
- W ogóle więc nie jesteś człowiekiem – stwierdziła Sasanka. – Jesteś czymś o wiele potężniejszym, prawda?
- Tak – zgodził się, nie całkiem pewny, czy powinien brnąć w tę rozmowę. – Ale ty też nie jesteś człowiekiem.
Dziewczynka zamarła przerażona. Miała najwyżej dziesięć lat, była drobniutka i bardzo szczupła. Złote włosy matka zebrała jej w dwa cieniutkie warkoczyki. Wydawała się słodkim, bezbronnym stworzeniem. Jednak jej wygląd nie mówił o niej najważniejszego. Istoty takie jak ona ludzie nazywali demonami, choćby dlatego, że nie było dla nich żadnej innej nazwy. Zważywszy jednak, jak przeróżne stwory otrzymywały takie miano, nie mogły mieć jednej genezy. Czemu wcześniej o tym nie pomyślał?
Riauk patrzył na nią, wspominając stare opowieści. Jego ojciec zabił wiele demonów. On sam też je zabijał. Kiedyś uważał, że demony rodzą się złe i nie mogą być inne. Teraz miał wątpliwości. W opowieściach, które znał, coś przeoczono. Albo przemilczano.
- Mówiłaś komuś, co potrafię? – spytał najłagodniej jak potrafił.
- Nie – wyszeptała dziewczynka. – I tak nikt by nie uwierzył – dodała trochę mocniej. O stworach takich jak ona, mówiło się po wsiach, ale o kimś takim jak on chyba nikt nigdy nie słyszał.
- Więc nie powiemy nikomu o tym, co oboje wiemy – zaproponował Riauk cicho. – Ja nie powiem o tobie, a ty o mnie. To będzie nasza tajemnica.
Dziewczynka tylko skinęła głową.
Mężczyzna z przybocznej ochrony szefa osadził konia w miejscu przed chatą.
- Jest tu kto? – krzyknął.
- Jestem – odparł Riauk z dachu. Odłożył na bok młotek i otarł rękawem pot z czoła. Na przybysza patrzył z zaciekawieniem, ale też z niechęcią. Miał dużo pracy. Nie chciał, żeby ktoś zawracał mu głowę.
Był sam w obejściu. Karczmarz znowu pracował w lesie. Teena była w polu, z pomocą zimnokrwistego konia zaprzęgniętego do pługa próbowała przywrócić do życia zaniedbaną ziemię. Zadanie to nie wydawało się właściwe dla kobiety, ale Teena była po prostu silniejsza od Riauka. Żona karczmarza poszła do wsi, zamierzała wymienić wyrabiane przez siebie masło i sery na mąkę i jakieś warzywa. Kury dochodziły do siebie po trudach podróży i jeszcze się nie niosły, nie mieli więc jajek na wymianę. Dzieci pasły konie i krowy. Każdy robił to, w czym był najlepszy. Mniej więcej. Riauk nie wiedział właściwie nic, o układaniu gontów, ale ponieważ wszyscy byli zbyt zajęci i nikt nie interesował się tym, co robił na górze, mógł przed rozpoczęciem pracy dokładnie obejrzeć, jak były skonstruowane te kawałki dachu, które przetrwały próbę czasu.
- Ty jesteś Riauk? – spytał mężczyzna.
- Tak.
- Szef chce, żebyś natychmiast się u niego stawił.
- Po co?
- Nie wiem. Miałem tylko przekazać wiadomość. Ale na twoim miejscu bym nie zwlekał.
Kiedy w jakiś czas później wszedł do gabinetu szefa, ktoś już tam był – obcy człowiek w mundurze. Musiał być kimś ważnym, bo szef pozwolił mu zająć miejsce na jednym z ozdobnych, wyściełanych skórą krzeseł stojących obok jego biurka. Wieśniacy w czasie rozmowy z nim zawsze musieli stać przy drzwiach. Tam też zatrzymał się Riauk.
- Wzywałeś mnie?
- Tak – odparł szef zimno, obdarzając go tylko przelotnym spojrzeniem. – Oto delegat, którego wyśle moja wioska – zwrócił się do obcego w mundurze.
- On nie wygląda na kogoś z... Deret – zaoponował tamten, lekko chyba przerażony aparycją Riauka. – Co to w ogóle za nazwa? Dlaczego nie nazwaliście swojej wsi jakoś normalnie, Kozia Górka, czy coś?
- To od nazwiska założycieli. Ich już nie ma. Nazwa została. A on jest mieszkańcem tej wioski. Wyślę jego i nikogo innego.
- Ale...
- Mogę dyskutować z zarządcą, nie z tobą. – Głos szefa brzmiał twardo. – Przekażesz mu, że nie przyślę nikogo, jeśli on wcześniej nie złoży mi wizyty z wyjaśnieniami, lub przyjmiesz tego kandydata.
- Niech tak będzie – skapitulował człowiek w mundurze.
- Czy mogę wiedzieć, o co chodzi? – spytał Riauk. W jego głosie słychać było nutkę gniewu. Nie podobało mu się, że rozmawiano o nim, jakby go przy tym nie było.
- Oto Jazel, posłaniec zarządcy Dalekiej Południowej Prowincji Dominium. – Siedzący mężczyzna lekko skłonił głowę w bardzo powściągliwym geście powitania. Riauk nie odpowiedział mu w żaden sposób. – Zarządca każdego lata organizuje turniej, na który każda wioska i miasto muszą wysłać swojego reprezentanta. Najlepsi zostaną wcieleni do armii prowincji, inni zginą. Kazano wyznaczyć mi naszego reprezentanta, a więc wybrałem ciebie.
- A jeśli ja nie zgodzę się wziąć udziału w turnieju? – spytał Riauk hardo.
- Nie masz wyboru – stwierdził szef. – Jesteś mieszkańcem mojej wioski, moim człowiekiem. Nie możesz mi odmówić. Jeśli przeżyjesz turniej i trzy lata w armii, ta wioska będzie domem dla ciebie i twojej rodziny, domem w którym znajdziesz schronienie.
- Nie zamierzam płacić takiej ceny za ziemię, którą otrzymałem. Jeszcze dziś opuścimy wieś.
Riauk odwrócił się do drzwi.
- Pamiętam co mi powiedziałeś. Wielu rzeczy potrafię się też domyślić. Jeśli odejdziesz, zawsze będziesz już tylko uciekinierem, łowną zwierzyną bez bezpiecznej przystani. Wiesz o czym mówię?
- Wiem.
Nocą długo dyskutował z Teeną. Siedzieli skuleni na podłodze pod ścianą. Dzięki naprawie dachu, mieli do dyspozycji już trzy pomieszczenia. Jedno zajęli oni z dziećmi, zyskując trochę prywatności, drugie karczmarz z rodziną, trzecie stanowiło wspólną kuchnię i jadalnię. Łóżek jeszcze nie mieli, Riauk dopiero miał je zrobić. Dach i urządzenie kuchni miały pierwszeństwo.
Wróciły wątpliwości, które roztrząsali po pożarze.
- Nadal chcesz zostać częścią tej społeczności, nawet za taką cenę? – spytała Teena próbując zrozumieć, czemu się właśnie nie pakują. Była zła.
- Trzy lata to niewiele dla nieśmiertelnych – odparł lekko.
- Ale dużo dla dzieci. Czemu nie ruszymy w dalszą drogę?
Riauk zagryzł dolną wargę.
- Szef dał mi do myślenia. Jest sprytnym draniem. Być może faktycznie inaczej się nie da.
- Powinniśmy byli o tym pomyśleć, zanim tu przybyliśmy. – Teena nie potrafiła mu odpuścić.
- I co, zabić tamtego z Zielonej Twierdzy? Wiesz, że tak nie można – w głosie Riauka pojawiła się nuta irytacji.
- Niech cię demony rozszarpią - syknęła. – Czemu ja z tobą zostałam?
- Bo mnie kochasz.
- I teraz będę cię musiała opłakiwać. – Wysunęła do przodu dolną szczękę i zwiniętą w pięść dłonią uderzyła w kolano.
- Co by się nie wydarzyło, wrócę do ciebie – obiecał żarliwie. – Władam mocą. Nic nie może mi się stać.
Oboje wiedzieli, że to nieprawda.
- Powiedz mi szczerze, kiedy ostatni raz walczyłeś? – spytała Tenna, w jej oczach tańczyły łzy.
- A jakie to ma znaczenie?
- Możesz opowiadać wieśniakom, że jesteś wspaniałym szermierzem, bo nim byłeś, a w ich oczach nadal pewnie mógłbyś za takiego uchodzić. Nie jesteś chyba jednak tak głupi, by wierzyć, że zachowałeś sprawność. Od twojej ostatniej walki minęło prawie dziesięć lat!
- Osiem.
- Osiem lat chodzenia za pługiem i macania kur.
- Jakoś sobie poradzę. – Riauk nie patrzył na nią. Słowa Teeny raniły go do żywego, ale wiedział, że miała rację. Nie walczył, nie trenował ani szermierki, ani posługiwania się mocą. Chciał żyć spokojnie, pracować w polu, wychować dzieci. Było tyle rzeczy do zrobienia, a większość z nich i tak okazywała się dla niego zbyt trudna. Wciąż był zmęczony. Wciąż brakowało mu energii.
- Ucieknijmy. Proszę – powtórzyła, jakby wszelkie argumenty do niej nie dotarły. – Szef cię wykorzystuje. Pewnie o to chodziło mu od początku.
- Pewnie tak. Ale to on ma atuty w ręku. Ja też myślę o dzieciach.
- A twój Kit? On mógłby nas zabrać do innego świata. Zniknęlibyśmy stąd.
- Nie masz pewności, że istnieje jakiś świat, w którym umielibyśmy żyć.
- Jest ich nieskończenie wiele!
- Jeden bardziej niezrozumiały od drugiego.
- Moglibyśmy spróbować – głos Teeny załamał się.
- Sama wiesz, że gadasz bzdury – burknął Riauk. – Ruszając w nieznane, bardzo szybko moglibyśmy wpaść w kłopoty. Trafić na rzeczy, których byśmy nie pojmowali. To mogłoby nas narazić na jeszcze większe niebezpieczeństwo - przekonywał. – Właśnie za sprawą Kita widziałem dość, żeby tego nie próbować. My naprawdę musimy w końcu gdzieś zostać.
- Mieliśmy już dom. – Teena nieco odzyskała równowagę, w jej słowach znów pobrzmiewała złość, a nie rozpacz.
- Rozmawialiśmy o tym.
Ta sprawa została załatwiona zanim wyruszyli w drogę.
- Czy naprawdę musimy ucieka? – spytała Teena. – Sam mi mówiłeś, że w Świecie zza Morza Ognia i Krwi nikt nie potraktuje poważnie roszczeń ludzi z Półwyspu, a tu nie zrobiłeś nic złego.
- Tam też nie – burknął wtedy.
- Dlatego może powinieneś porozmawiać z tym człowiekiem, jeśli tu wróci, zamiast od razu uciekać.
- Ty też mogłaś, a nie udawać, że mnie nie znasz.
Miał rację.
- Zaskoczył mnie – tłumaczyła się Teena. - Ale minęło tyle lat, może udałoby się pomówić na spokojnie o tym, co się u nich wydarzyło.
- Wiele lat, gdy oni hodowali żal i urazę, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś jest nie tak. W ogóle o tym nie pomyślałem, a przecież zbyt dobrze wiem, że oskarżenia przychodzą ludziom bardzo łatwo. Wiem też, że szybko chwytają za broń. Nie chcą słuchać, jak było. Zwłaszcza, jeśli masz szpetną twarz i towarzyszy ci zła sława. Ty też to wiesz. A ja nie chcę zabić kogoś tylko dlatego, że jest zbyt pochopny.
- Ale trzy lata? – zapytała Teena teraz.
- Chyba nie zostanę tam tyle czasu – potrząsnął głową. – Jak zdarzy się okazja, ucieknę.
- I na dokładkę zostaniesz dezerterem?
Wzruszył ramionami.
- Już jestem poszukiwany, więc nic się nie zmieni. Nie sądzę, żeby komukolwiek chciało się ścigać pojedynczego dezertera. Podejrzewam też, że nie będę ani pierwszym, ani ostatnim, który zbiegł z armii.
- I co? Wrócisz tutaj? Szef cię aresztuje i będzie po sprawie.
- Jeśli aresztuje.
- Dlaczego miałby tego nie zrobić? Zwłaszcza jeśli dostanie taki rozkaz.
- On czegoś od nas chce, więc pewnie ma jakiś plan. Może nawet założył, że spróbuję uciec.
- Jednak czytałeś mu w myślach? – zdziwiła się Teena.
- Nie – oburzył się. – Czuję to.
- A może chodziło właśnie o ten turniej?
- Może. – Znów wzruszył ramionami. – To się okaże. Jeśli będzie źle, wyjdzie na twoje i uciekniemy.
- Możemy nie zdążyć. Dzieci są małe...
Riauk mocno zacisnął szczęki.
- Wiem, co chcesz powiedzieć – wydusił po chwili, odwracając wzrok. – Nie potrafię wymyślić niczego innego.
Przez chwilę trwali w bezruchu. Potem Teena położyła dłoń na jego dłoni w przepraszającym geście. Rozmawiając o narażaniu dzieci na niebezpieczeństwo, wchodzili na grząski grunt. Mogliby się rozpędzić i uznać, że nigdy nie powinni powołać ich do życia. Przerabiali to nie raz.
- Nie zrób niczego głupiego. I uważaj na siebie – powiedziała cicho.
- Ty też bądź ostrożna – wyszeptał. Potem ją pocałował. Teena nie odwzajemniła pieszczoty, miała ochotę po prostu się do niego tulić. Usnął w końcu z głową na jej kolanach, a ona do świtu głaskała go po włosach. Po twarzy płynęły jej łzy.
Rano już nie rozmawiali. Riauk tylko pocałował Teenę na pożegnanie. Musiał poświęcił uwagę rozpaczającym dzieciom, wytłumaczyć im, dlaczego wyrusza. Nie wspomniał nic o tym, jak długo miałoby go nie być.
- Nie poradzę sobie sam – wyszeptał Oiolose tuląc się do niego. Starał się, żeby żadne z rodzeństwa nie usłyszało jego słów.
- Mama ci pomoże – odpowiedział Riauk równie cicho. W gardle rosła mu ogromna gula utrudniająca wypowiadanie słów.
W końcu dosiadł Kvälla. Pod domem szefa czekał na niego jeździec w mundurze. Miał być jego towarzyszem i przewodnikiem w drodze do stolicy prowincji. A przede wszystkim pilnować, by dotarł do celu. Żadnego z nich nie cieszyło towarzystwo drugiego. Posłaniec nieswojo czuł się przy Riauku. On z kolei wolałby po prostu podróżować sam.
Jednak, kiedy tylko wyjechali z pomiędzy zabudowań na wąski trakt, to Riauk rozpoczął rozmowę.
- Nie jestem z Dominium, ale spędziłem sporo czasu w centralnych prowincjach. Nigdzie jednak nie spotkałem się z czymś takim, jak ten wasz turniej.
- Bo to chyba faktycznie lokalna tradycja – przyznał Jazel.
- A jaki jest w niej sens?
- Sens? – Mężczyzna wzruszył ramionami. – A musi jakiś być? Ludzie lubią patrzeć, jak się coś dzieje. Potem mają o czym mówić.
- Ale w ten sposób ginie bardzo dużo osób, silnych mężczyzn, którzy mogliby się do czegoś przydać i których ktoś zapewne opłakuje.
Jazel przez chwilę milczał. Był przyzwyczajony do wykonywania rozkazów. Nie zastanawiał się nad nimi. Z początku uznał, że Riauk jest bardzo naiwny. Teraz jednak rozważał jego słowa. Coś w nich było.
- W sumie nie zawsze było tak, jak teraz – stwierdził. – Jeszcze jak byłem dzieciakiem, na turniej zgłaszali się ochotnicy. Zwycięzcy zawsze zostawali żołnierzami. O to chodzi, żeby do służby przyjąć najlepszych, zdeterminowanych. Bo wiesz, wielu z nich zostałoby odrzuconych przez normalne komisje poborowe, choćby z powodu krzywych nóg.
- A ty? Zwyciężyłeś w turnieju?
Jezel uśmiechnął się krzywo.
- Nie. Ja poszedłem na komisję i wzięli mnie z szerokimi uśmiechami. W wojsku dobrze płacą.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Kiedyś nie było wolno zabijać na arenie – dodał Jazel - choć zdarzało się, że ktoś umarł od ran.
- Dlaczego to się zmieniło?
- A bo ja wiem. – Jazel znów wzruszył ramionami. – To się chyba działo stopniowo. W każdym razie zarządca lubi te turnieje.
- Ludzie nie protestują? Nie próbowali wzniecać buntu?
- Buntu? Ludzie się cieszą, że nie na nich padło i siedzą cicho. Zresztą, od tego jest wojsko, żeby wszystko toczyło się tak, jak tego chcą zarządcy i imperator.
Potem popędzili konie i do wieczora już się nie odzywali.
Riauk siedział przy ogniu z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nad światem dawno zapadła noc. Patrzył w płomienie. Milczał i właściwie o niczym nie myślał.
Było mu zimno. Nawet tutaj, na południowym krańcu Dominium, klimat był znacznie ostrzejszy, niż w jego świecie. Dni były tu, co prawda, tak samo upalne, noce przynosiły jednak chłód nieznany po przeciwnej stronie oddzielających ich światy gór.
A przecież, gdyby nie ten chłód, mógłby mieć wrażenie, że znajduje się na Pustkowiu Świata zza Morza Ognia i Krwi. Wysokie suche trawy i drobne krzaczki wszędzie wyglądały tak samo. Jednak ubita droga, na skraju której się zatrzymali, niezmiennie przypominała Riaukowi, że opuścił swój rodzinny świat.
Drażniło go, że jego przewodnik mu się przyglądał. W końcu tego nie wytrzymał.
- Czemu ciągle na mnie patrzysz?
- Nie czuj do mnie urazy – zaczął ostrożnie umundurowany mężczyzna – ale dziwny z ciebie człowiek.
- Coś takiego – burknął Riauk i zmienił pozycję prostując nogi.
- Nie chodzi o to, jak wyglądasz – zaczął się tłumaczyć jego przewodnik - choć musisz przyznać, że twój wygląd jest... niecodzienny. Chodziło mi raczej o to, jak podchodzisz do tego, co się zdarzyło. Już nieraz prowadziłem delegatów. Niektórzy próbowali uciekać, inni lamentowali i prosili o łaskę, o wyznaczenie kogoś innego. A ty tylko zastanawiałeś się nad sensem turnieju. Czasem też ktoś próbował mnie przekupić.
- Żałujesz, że nie próbowałem?
- Raczej ci się dziwię. Tobie za argument wystarczyła obietnica, że możesz wrócić. A przecież każdy może wrócić do domu, gdy zrobi to, co do niego należy.
Riauk nie odpowiedział.
- Kim ty jesteś? – pytał dalej Jazel. – Twój koń to bojowy rumak, ale jest już stary. Miecz, który nosisz u boku, ma kilkaset lat. Twojego wieku nie potrafię odgadnąć, ale widzę, że nie jesteś w najlepszej formie. Dlaczego nie boisz się śmierci?
Boję się – pomyślał Riauk.
- Chciałbyś, żebym opowiedział ci teraz historię mojego życia?
- To byłaby zapewne ciekawa historia.
- Daj mi spokój. – Odwrócił się plecami do człowieka w mundurze. Położył się, wkładając sobie siodło pod głowę. Szczelnie zawinął się kocem. Niewiele to pomogło. Ziemia, na której miał spać, była zimna i twarda.
Dlaczego nie uciekli? Teena przecież chciała uciekać. Tylko dokąd? Jak długo? Poza Dominium i Światem zza Morza Ognia i Krwi istniały jeszcze jakieś krainy. Nie musieli od razu wyruszać do innych światów, jak proponowała Teena. Czy do dalekich krain powędrowałyby za nim oskarżenia? Czy gdzieś tam w ogóle dałoby się żyć? Dlaczego nie chciał tego sprawdzić? Bo dzieci nie powinny się tułać.
Powinny też mieć ojca. Tylko ten ich ojciec, wciąż zbyt pochopny, nie potrafił odejść daleko od swojego świata. Dlaczego?
Było już za późno na rozważania. Teraz musiał przeżyć turniej, a potem, gdy stanie się nieważnym pionkiem w szeregach armii, uciec. I tak to załatwić, żeby nie ruszyli za nim w pogoń. Powiedział Teenie, że ucieknie. Dlaczego po turnieju miałoby to być bezpieczniejsze niż teraz? Bo jako żołnierz, jeden z wielu, mniej się będzie rzucał w oczy? Czy on ze swoją twarzą mógł mniej się rzucać w oczy? Trzy lata to, co prawda, niewiele, gdy jest się nieśmiertelnym. Jednak w tym czasie jego dzieci urosną, jak powiedziała Teena. A jego tam nie będzie, nie będzie ich uczył i nie będzie się z nimi bawił. Stanie się kimś obcym. Dzieci inaczej postrzegają czas, nawet te nieśmiertelne. W ciągu trzech lat dopełni się też zapewne czas Kvälla. Wspaniały ogier padnie w jakiejś dusznej, ciemnej stajni, zamiast na bezkresnej równinie. A czy on przy nim będzie? Czy przeżyje ten nieszczęsny turniej? Może faktycznie, jak skończony głupek, dobrowolnie idzie na śmierć?
Na wysypanej piaskiem arenie na obrzeżach miasta ścierały się pary walczących. Wchodziło dwóch, schodził tylko jeden. Ciało tego drugiego ściągano na bok. Czasem byli to najemnicy, częściej jednak zwyczajni wieśniacy. Tłum dopingował ich krzykiem. Zarządca prowincji w milczeniu przyglądał się zmaganiom z wysokiej, drewnianej trybuny. Kiedy któryś z walczących padał martwy, jego surowa twarzy rozjaśniała się na moment uśmiechem.
Riauk przyglądał się pojedynkom razem z innymi delegatami, stojąc na przylegającym do areny obszernym ogrodzonym terenie. Płot był wysoki, nie dało się go przeskoczyć, czy szybko się po nim wspiąć. Większość z mężczyzn była bardzo zdenerwowana. Przyglądali się sobie. Rozważali z kim mają szansę zwyciężyć, a komu będą musieli ulec. Jednak nawet najsłabsi wydawali się łudzić nadzieją, że szczęście się do nich uśmiechnie i będzie im dane przeżyć. Byli tacy, którzy się przechwalali.
- Uważajcie na mnie, porozwalam wam łby. – Paru takich już zginęło, barczystych, młodych osiłków, których życie nie zdążyło nauczyć rozumu.
Pojedynczy patrzyli na potencjalnych przeciwników z góry, wyraźnie dając do zrozumienia, że niejedno już dali radę osiągnąć. Niekoniecznie znaczyło to, że zejdą z areny żywi.
Riauk nie bardzo zwracał uwagę na nich wszystkich. Był przerażony tym, co będzie musiał zrobić. Dla niego turniej był zwykłą rzezią. W swoim życiu przelewał krew. Czasem także niepotrzebnie. Nie chciał jednak robić tego nigdy więcej. Na pewno nie chciał zabić kogoś niewinnego i przerażonego, kogoś wyszkolonego gorzej, niż on. Ale musiał przeżyć. Teena na niego czekała.
Może mógłby uciec już teraz? Mocą mógłby skruszyć kraty. Gdyby wszyscy delegaci ruszyli do ucieczki, powstałby ogromny bałagan, w którym o nim mogliby zapomnieć. Ale zapewne też doszłoby do rozlewu krwi. A on raczej nie zdołałby dobiec do koszar, gdzie zostawił Kvälla. Mógł wspomóc się mocą i dokonać przeskoku w przestrzeni. Ale gdyby ktoś spostrzegł jego zniknięcie czy nagłe pojawienie się i połączył to z wcześniejszymi opowieściami o Białym Płomieniu, to nie byłby już tylko zwykłym przestępcą. Ludzie mogliby naprawdę uznać go za potwora, a wtedy wysłano by za nim w pościg nie tylko żołnierzy, ale też łowców demonów, egzorcystów i innych fanatyków.
Mógł jednak spróbować ucieczki z areny. Była spora. Otaczał ją tylko płot z żerdek. Po obok bokach trybuny zarządcy usypano niskie ziemne wały, a na nich ustawiono ławki. Ludzie zebrali się więc naprzeciwko zamkniętych delegatów i po ich lewej stronie, gdzie musieli stać. Gdyby przeskoczył płot, pewnie nie udałoby mu się przedrzeć przez tłum. Po prawej stronie areny składowano ciała. Od tamtej strony też żołnierze wyprowadzali zwycięzców. Umundurowanych ludzi nie było bardzo wielu. Mógłby spróbować przebić się pomiędzy nimi. Legendarnej Dżanie pewnie by się udało. W dzieciństwie słyszał wiele opowieści o jej wyczynach. On zacząłby się dusić.
Osłonił ręką oczy, by spojrzeć w twarz zarządcy. Jakim potworem trzeba być, żeby cieszyć się taką jatką? Czy to mógł być człowiek? A dlaczego nie? Spotkał dobre bezimienne stwory, może naprawdę demony, a zło i brak skrupułów bardzo często były domeną ludzi.
Spuścił głowę. Za bardzo bolały go oczy, by mógł dłużej patrzeć w stronę wysokiej trybuny. Słońce mogło przynieść mu zgubę. Jego jasne promienie zupełnie go oślepiały.
Lata temu, w innym życiu, dostał od ojca ciemne szkiełka w wąskiej metalowej oprawie. Ojciec nazwał je okularami słonecznymi. Miały chronić jego oczy przed światłem. Chroniły. Nie raz jednak wbiły mu się boleśnie w twarz, gdy potrącił go koń. Utrudniały też celowanie przy strzelaniu z łuku. Nie zdołał się do nich przyzwyczaić, tak jak nie zdołał się przyzwyczaić do rękawiczek. Ale w sumie niezbyt długo próbował.
Lewa dłoń bez udziału woli uniosła się do twarzy, dotykając policzka. Blizna znów nie spełniła swojej funkcji. Miała mu przypominać, że nie powinien postępować zbyt pochopnie. Nic z tego. Jak mógł wierzyć, że jakoś to będzie, że coś wymyśli? Miał stanąć na arenie w zabójczych promieniach słońca i przelewać krew. A wszystko dla wizji prawdziwego domu, którego prędko nie zobaczy. Jakby ktoś taki jak on mógł mieć dom. Był skończonym głupcem.
Wreszcie przyszła pora na niego. Nie wywołano go po imieniu. Herold wyczytał nazwę wsi, z której przybył – Deret, a w chwilę później kolejnej – Wola Górka.
Jego przewodnik kazał mu zostawić konia w wojskowej stajni, dostał na to kwit. Potem skierowano go pod bramę koszar. Tam zapisano skąd przybył i jakie nosi imię, zapytano, czy ma broń. Dostał miskę skąpo okraszonej kaszy. Nakazano mu przespać noc na słomie w ogromnej hali razem z tłumem innych mężczyzn. Niektórzy uważnie mu się przyglądali. Może podejrzewali, kim jest. Nikt o nic jednak nie zapytał. Zapewne zniechęcało do tego jego spojrzenie. Niektórzy wieczorem rozmawiali, biadolili lub się przechwalali, inni grali w kości. Doszło nawet do jednej bójki. Ale walczący zostali rozdzieleni przez towarzyszy niedoli, zanim w sprawę wmieszali się strażnicy. Ktoś dywagował, czy w tym roku przybędzie wojowniczka Dżana i czy w końcu uda jej się doprowadzić do przerwania turnieju. Ponoć przed rokiem nieźle narozrabiała, ale w sumie niczego nie wskórała. Ktoś inny wyśmiał te słowa i przypomniał, że Dżana umarła przed setkami lat. Riauk wiedział, że to prawda. Dżana była jego babką. Nic jednak nie powiedział. Wolał przespać cały czas, jaki im dano. Na śniadanie każdy dostał grubą pajdę chleba ze smalcem. Potem zapędzono ich za ogrodzenie i zamknięto za nimi bramę. Drugie wyjście, podnoszona krata, prowadziło wprost na arenę.
Teraz otworzono je dla niego i jego przeciwnika, człowieka uzbrojonego w rapier. Tamten nie był wieśniakiem, a miejskim stróżem prawa. Umiał więc posługiwać się bronią i wyglądało na to, że jest zdecydowany walczyć o swoje życie do ostatniej kropli krwi.
Riauk bardzo chciałby móc to samo powiedzieć o sobie. Ale czy był gotów zabić, by ocalić swoje życie? Dlaczego jego istnienie miało być ważniejsze, niż czyjeś inne? Ponieważ miał dzieci? Może. Zabijania było jednak zbyt wiele. W przeszłości zabijał częściej, niż powinien. Czy jednak ruszając w tę drogę, automatycznie nie podjął decyzji, że zabije? Powinien, ale wolał odsuwać od siebie tę myśl.
Herold dał sygnał do walki.
Gotujące się w głowie Riauka myśli spowalniały ruchy. Słońce odbijało się refleksami od klingi jego własnego miecza i raziło go w oczy. Przeciwnik miał przewagę. Jego prawdopodobnie nie zaprzątały podobne dylematy. Trzymana pewnie broń pozwalała na wykonywanie szybkich pchnięć. Miecz Riauka był długi i ciężki. Kiedy go wykuto, stanowił broń wyjątkową, dużo lżejszą niż inne miecze tych rozmiarów. Teraz wywoływał kpiący uśmiech na twarzach oglądających turniej gapiów.
Przez moment tańczyli wokół siebie, zadając niecelne ciosy. Przeciwnik napierał, Riauk się cofał. Zabić, czy zostać zabitym? Odpowiedź nie była prosta. Słońce nie pomagało się skupić.
Nagle zimna stal przecięła skórę na boku Riauka. Ostrze rapiera przesunęło się po dolnych żebrach. Ból przywołał go do rzeczywistości, uświadomił, że pojedynek prędzej, czy później się skończy. I że może skończyć się jego porażką. W głowie zahuczał mu śmiech zarządcy, radosny, podniecony.
Kim jest? Co się z nim stało? Kiedyś był najlepszym szermierzem w znanych mu światach. Był szybki i zwinny. Chlubił się tym. Nazywali go Białym Płomieniem.
Od lat nie walczył, ale czy ciało mogło już wszystko zapomnieć? Czy naprawdę aż tak bardzo się zaniedbał? Nawet jeśli tak było, teraz musiał spróbować przezwyciężyć swoją słabość. Nie zgadzał się na nią.
Czy jednak powinien zabić?
Nie, znalazł inne rozwiązanie. Już się nie cofał, nie unikał ciosów. Sam zaatakował. Srebrne ostrze świsnęło w powietrzu. Okrzyk zdumienia wyrwał się z gardeł gapiów. Ostrze rapiera pękło. Stróż prawa pozostał bezbronny i tak zaskoczony, że nie był zdolny do podjęcia żadnej akcji. Riauk pchnął go płazem miecza w pierś i przewrócił. Postawił nogę na torsie leżącego, a ostrze miecza oparł na jego gardle. Uniósł głowę i spojrzał w twarz zarządcy. Starał się wyglądać dumnie, choć nie sprzyjało temu mrużenie oczu.
- Wygrałem! – zawołał.
- Dobij go! – ryknął zarządca.
- Dobij! Dobij! – zawtórował tłum.
- Nie!
- Dobij go! – powtórzył zarządca.
- Nie! – sprzeciwił się. – Pokonałem go i mógłbym go teraz zabić. Czy to nie wystarczy?
Tłum zamilkł i wlepił oczy w Riauka, obcego, drobnego mężczyznę o białych włosach. W dziwoląga, który ośmielił się sprzeciwić zarządcy.
- Albo go dobijesz, albo sam zostaniesz zabity! – Oczy zarządcy zapłonęły złością. – Nikt nie może odmówić wykonania mojego rozkazu.
- Ja mogę.
Riauk zrozumiał, że przesadził, ale nie było już sposobu, żeby się wycofać. Wiedział, że za chwilę przyjdzie mu użyć mocy, żeby zabijać. Tylko musi to zrobić tak, żeby wydawało się, że dosięgnął przeciwników mieczem. Chciał tego uniknąć, a stało się jeszcze gorzej. Czy starczy mu sił? Zobaczy. Innej drogi już nie ma.
- Zabić go! – wrzasnął zarządca. Spod loży ruszyli jego ludzie. Wskoczyli na arenę. Riauk stał niewzruszenie. Jeszcze czekał. Lewą dłoń przycisnął do rany. Ciepła, lepka krew płynęła pomiędzy jego palcami. Czuł ból, silny ból pulsujący w boku. Nie starczy mu siły, żeby zabić ich wszystkich. A tym bardziej, żeby im uciec. Jednak nie starczy. Już to wiedział. Był albinosem trawionym chorobą. Nic nie znaczyło, że w jego żyłach płynie krew Prastarej Rasy, ani to, że posiadł wiedzę, o której nie mógł marzyć nikt w dostępnych mu światach. Nic nie znaczyło to, że kochał i miał dzieci. Jego życie było snem, który za chwilę miał się skończyć.
Zbrojni byli coraz bliżej, a on po prostu stał z mieczem na szyi pokonanego przeciwnika.
- Dżana! Dżana jedzie! – przez tłum przeszedł pełny niepokoju szmer.
Chwilę potem Riauk usłyszał tętent ciężkich kopyt.
Dżana? Jego legendarna babka? A więc to naprawdę był sen.
Ogrodzenie areny przesadziła masywna tarantowata klacz. Grzywę i ogon miała ufarbowane na płomiennie czerwony kolor. Dosiadała jej dziewczyna o piaskowych włosach. Za nią gnali inni jeźdźcy z szablami w dłoniach. Po kolei wskakiwali na arenę. Z pysków ich koni obrywały się płaty piany.
- Dżana!
Ludzie uskakiwali spod kopyt koni, przepuszczając je. Czy stali po stronie Dżany, czy też ratowali własne życie?
Dżana? Riauk spojrzał na nią. Tak. Dżana miała tarantowatą klacz o rudej grzywie, ale to było przed setkami lat.
Jeźdźcy kilkakrotnie okrążyli arenę galopem, roztrącając zbrojnych. Riauk wciąż stał z nogą na torsie przeciwnika i ostrzem miecza przy jego gardle.
- Wskakuj, szermierzu! – Dziewczyna wyciągnęła ku niemu rękę. Pochwycił ją i pozwolił się wciągnąć na grzbiet galopującego zwierzęcia.
- Brać ich! Zabić! – ryczał zarządca.
Konie były jednak zbyt szybkie i zwrotne, by piesi gwardziści mogli zagrozić ich jeźdźcom.
Riauka opuszczała świadomość. Zdołał się jeszcze uleczyć, a potem zapadł w ciemność, pozwalając jego wybawcom zabrać się w nieznane.
Kiedy Werlit ze zbrojną drużyną powrócił do chaty na Pustkowiu, nie zastał tam już nikogo. Większość mebli wciąż stała na swoich miejscach, brakowało jednak kilku skrzyń, które zauważył poprzednio, naczyń, koców, skór, a nawet sienników. Ten, którego szukał, uciekł mu sprzed nosa.
Werlit na długo zgubił ślad Riauka i jego rudowłosej kobiety. W końcu go jednak odnalazł i trafił do wioski leżącej u podnóża gór, już poza światem, z którego pochodził. Granicę przekroczył jednak sam. Towarzysze nalegali, żeby zawrócił razem z nimi. Mówili, że niezależnie od wszystkiego, po drugiej stronie gór prawo nie będzie już po ich stronie. A polując na kogoś, sami staną się przestępcami. Chyba też trochę bali się wkroczyć na ziemię Dominium. On się nie bał. On już tam był.
Kiedy wpuszczono go do gabinetu szefa, dumnie się wyprostował. Czuł się kimś lepszym niż człowiek zarządzający jakąś marną wioską. Szef nie poświęcił mu jednak zbyt wiele uwagi. Gdy Werlit wszedł, nie odwrócił się od okna i stojąc plecami do niego zapytał:
- Czego chcesz?
- Jestem Werlit, służę Władcy Zielonej Twierdzy – powiedział, ale to nie zrobiło wrażenia na szefie. – Szukam mężczyzny o białych włosach. Ma czerwone oczy i szpiczaste uszy, jak istoty z Prastarej Rasy. Może być z nim ruda kobieta.
Szef odwrócił się powoli.
- Dlaczego go szukasz? – zapytał tylko.
- To morderca i złodziej.
- Być może – powiedział szef.
- Co to znaczy? Czy wiesz, gdzie jest?
- Znaczy to tyle, że nie obchodzi mnie, kim jest – odparł szef. – Był tu, ale już go nie ma. Wyruszył do miejsca, z którego zapewne nie wróci. Gdyby mu się jednak udało, nie wydałbym ci go. On jest dla mnie użyteczny. I póki będzie użyteczny, nie wydam go nikomu.
Werlit na moment zaniemówił.
- Ale to morderca – wyjąkał po chwili. – Ścigam go na rozkaz Władcy Zielonej Twierdzy.
- I cóż z tego – szef wzruszył ramionami. – Zielona Twierdza leży daleko i nie ma żadnej władzy nad naszą ziemią. Ja podlegam Dominium, a więc zarządcy tej prowincji. Muszę słuchać jego rozkazów, żadnych innych. Powiedziałem ci, co miałem do powiedzenia. Teraz odejdź. Nie mogę zaproponować ci noclegu w naszej wiosce, bo jak sam zapewne zauważyłeś, nasza gospoda spłonęła. Przepraszam za tę niedogodność.
Werlit odwrócił się. Nie pozostało mu nic innego, jak posłuchać szefa. Nie zamierzał jednak poddać się tak łatwo.
Riauk powoli odzyskiwał świadomość. Słyszał głosy, choć jeszcze nie do końca je rozumiał.
- Co z nim zrobimy? – spytał jakiś mężczyzna.
- Zabierzemy do naszej kryjówki – odpowiedziała dziewczyna.
- Niczego o nim nie wiesz. Co, jeśli nas zdradzi?
- To prawy człowiek.
- Dlaczego tak myślisz?
- Pokazał to na arenie.
- Co pokazał? Ja nie potrafię powiedzieć, co się tam działo. Tylko, że panował bałagan, zanim przybyliśmy.
- Nie zabił swojego przeciwnika.
- Jesteś tego pewna?
- Nikt nie straszy trupa ostrzem miecza. Zresztą, gwardziści, którzy byli na arenie, pewnie szli po niego. Mam nadzieję, że zostanie z nami.
- Jesteś naiwna.
Riauk jeszcze przez moment nie był zdolny, by podjąć jakąś akcję lub wykrztusić z siebie choćby słowo. Czuł pod sobą ruch konia, a za sobą ciało dziewczyny. Jej prawe ramię obejmowało go w pasie i podtrzymywało. Kiedy podała mu rękę, wskoczył za siodło i to on objął ją w pasie. Inaczej by się przecież nie dało. Musiał spaść, gdy stracił przytomność. Nagły ból w plecach potwierdził jego domysły.
Galopowali. Ciągle galopowali. Znowu odpływał.
Koń pod nim zahamował nagle, ściągnięty pewną ręką. Białowłosy ocknął się nagle zupełnie przytomny. Znajdowali się na podwórzu dużego gospodarstwa. Wokół stały masywne, drewniane budynki: chałupa, stajnia, stodoła i wiatrak.
Zeskoczyli z koni – dziewczyna i sześciu młodzieńców. On także. Ponownie poczuł, że jest bardzo potłuczony. Bolało go prawe udo i bark. Szumiało mu też w głowie. Dziewczyna wręczyła komuś wodze tarantowatej klaczy i pociągnęła Riauka za sobą do wnętrza chaty. Poszedł za nią, lekko kulejąc. Mocą szukał w swoim ciele obrażeń. Dziewczyna posadziła go na krawędzi łóżka, jednego z wielu stojących w izbie.
- Kim jesteś? – zapytała, nie patrząc na niego. Czegoś szukała. – Ivik, gdzie bandaże?
- W skrzyni pod oknem – odpowiedział zgrzytliwy głos. Wtedy Riauk spostrzegł, że w chacie znajduje się jeszcze ktoś poza nimi. Przykurczony mężczyzna z pokaźnym garbem.
Raptem drzwi otworzyły się gwałtownie pchnięte ręką. W progu stanął jeden z młodych mężczyzn.
- Wiatr się zmienia – oznajmił. – Trzeba obrócić wiatrak.
Dziewczyna ruszyła do drzwi, garbaty mężczyzna także, mimo że mocno utykał. Riauk w nagłym odruchu zerwał się z łóżka, gotowy iść z nimi, chociaż niezupełnie wiedział, o co chodzi.
Dziewczyna odwróciła się.
- Ty zostań – nakazała. – Jesteś ranny.
- Nie jestem – zaprzeczył.
- Jak to nie? Oberwałeś w walce. Straciłeś przytomność i...
- To było tylko draśnięcie – skłamał Riauk.
Dziewczyna spojrzała na niego. Rozcięta, skórzana bluza nosiła plamy krwi, ale przeświecająca przez dziurę biała skóra wyglądała na nietkniętą.
Dziewczyna uznała, że to nie czas, by zastanawiać się nad tym, co zobaczyła.
Na zewnątrz wszyscy pochwycili za długą belkę wystającą ze ściany wiatraka i naparli na nią z całych sił. Riauk także, choć nie miał pojęcia, co robi. O wiatrakach wiedział tylko tyle, że istniały.
Wiatr dął solidny, ale z zupełnie niewłaściwego kierunku. Gdyby się jeszcze wzmógł, mógłby połamać łopaty wiatraka, ale nie wprawiłby ich w ruch.
Potężna drewniana konstrukcja przypominająca wieżę zadrżała, a potem zaczęła się powoli obracać.
Jak to możliwe, że my naprawdę poruszamy budynek? – pomyślał Riauk. Wiele wiedział o tym, co wieśniacy nazywali siłami nadprzyrodzonymi, ale sprawy związane z techniką stanowiły dla niego tajemnicę. Podobnie jak dla większości mieszkańców Świata zza Morza Ognia i Krwi. Byli zacofani w stosunku do ziem leżących na północy. Jednak wcale im to nie przeszkadzało. Nie potrzebowali wyszukanych technologii. Byli rolnikami lubiącymi spokój. Po swojej stronie mieli łagodny klimat, a także góry i ogromne puszcze odgradzające ich od potencjalnych najeźdźców. O bohaterskich czynach opowiadali sobie wieczorami. Znali legendy tak stare, że inne światy dawno już o nich zapomniały. Nie rwali się jednak nigdy do wojaczki ani przygód. Nie musieli. Ich świat zawsze miał obrońców, szalonych awanturników, takich właśnie jak Dżana. Tamta prawdziwa Dżana.
- Jeszcze trochę – komenderował garbaty mężczyzna.
Jeźdźcy naparli mocniej. Wiatrak zaczął przekręcać się szybciej.
Belka wymknęła się Riaukowi z rąk. Stracił oparcie i upadł na kolana. Zakasłał, przyciskając dłoń do piersi. Dziewczyna pozostawiła dalsze operacje przy wiatraku młodzieńcom i przykucnęła przy nim. Położyła mu dłoń na ramieniu w opiekuńczym geście.
- Mówiłam, że jesteś ranny.
- Nie jestem – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Uniósł głowę i spojrzał na nią.
Zadrżała i cofnęła się. Spojrzenie Riauka ugodziło w nią niczym miecz. Jego upiorne oczy o czerwonych tęczówkach pałały gniewem. Kryła się w nich moc potężniejsza, niż było w stanie pomieścić jego wątłe ciało, wciąż walczące o kolejny oddech.
- Kim ty jesteś? – spytała, ale nie uzyskała odpowiedzi.
- Już! – krzyknął garbaty Ivig.
Młodzieńcy przestali napierać na belkę. Wiatr poruszył łopatami wiatraka i te zaczęły się obracać, najpierw powoli, a potem coraz szybciej.
- Dobrą mamy dziś pogodę – powiedział Ivig. – Nadgonimy z robotą.
Sasanka często sama bawiła się w lesie. Czasem po prostu włóczyła się, chodząc boso po igłach, ocierając się o drzewa i podziwiając niebo poprzez kołyszące się na wietrze liście. Czasem, tak jak tego dnia, układała fantastyczne wzory z szyszek na jednej z zalanych słońcem polanek. Rzadko robiła coś razem z dziećmi z wioski. Wiedziała, że jest inna niż wszyscy. Że powinna być ostrożna. Kiedy tylko nauczyła się rozumieć słowa, wiedziała już, co ludzie zrobili jej bratu, gdy dowiedzieli się, kim był.
Oczywiście mogłaby bawić się z dziećmi białego wojownika. One też musiały być inne i coś ukrywać. Było ich jednak sześcioro, wystarczająco dużo, by nikt inny nie musiał towarzyszyć im w zabawach.
- Nie powinnaś chodzić sama do lasu!
- Ach! – krzyknęła dziewczynka i odskoczyła w tył. Przed nią, jak spod ziemi wyrósł człekopies.
- Musisz być bardziej czujna – upomniał ją.
- Nastraszyłeś mnie. Nieładnie się tak skradać i straszyć. – Dziewczynka ani trochę nie przejęła się słowami człekopsa.
- Powinnaś być czujna – powtórzył. – Tu nie jest bezpiecznie.
- A tata mówił, że tu nie musimy się niczego bać. Byle nie rzucać się ludziom w oczy.
- Mylił się. Teraz jest tu rodzina białego wojownika. Oni są ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. Oni są niebezpieczni. W ich świecie nienawiść do demonów jest dużo większa niż tam, skąd przybyliśmy. Strzeż się rodziny białego. Trzymaj się od nich z daleka. Zapamiętaj to – nakazał. – I zmykaj stąd.
- Oni nie są źli – zaprotestowała dziewczynka.
- Są źli i niebezpieczni. – Człekopies zmarszczył pysk i cicho zawarczał.
- Nie są!
- Są.
- Ale on mnie ocalił – upierała się Sasanka. – Paliłam się, wszystko mnie bolało, a białowłosy przyszedł, dotknął mnie i ból minął. – Bardzo dobrze pamiętała tamten wieczór. Obudziły ją krzyki i tupot nóg. Ukryła się pod łóżkiem. Rodzice zawsze ją przestrzegali, żeby się chowała, gdyby działo się coś złego. Liczyła, że szybko po nią przyjdą. Nie przyszli. Pojawił się Riuak. – On jest dobry. Pomaga ojcu. Łata dach. Jest miły.
- Co ty tam wiesz – fuknął człekopies. – To wszystko może być jedynie podstęp, żeby uśpić naszą czujność. On chce, żebyśmy mu zaufali. A kiedy to zrobimy, pewnej nocy zabije nas wszystkich.
Podstęp? Dziewczynka przypomniała sobie, jak kiedyś zaniosła pracującemu Riaukowi dzbanek mleka. Przyznał się wtedy przed nią, że umie swoją wolą leczyć rany. Zresztą, już wcześniej była przekonana, że to potrafi. Powiedział: „Niech to będzie naszą tajemnicą.” Nie chciał, żeby jej ojciec poznał jego zdolności. Może faktycznie coś knuł?
- Co tak zamilkłaś? Nie stój jak tyka, zmykaj – ponaglił ją człekopies.
- Dlaczego? – Sasance mimo wszystko nie podobał się pomysł pozostawienia kompozycji z szyszek.
- Ja tu poluję! Uciekaj!
- Kim ty jesteś? – dziewczyna spytała kolejny raz.
Riauk siedział przy stole. Wciąż oddychał z trudem.
Pozostali porozsiadali się po całej izbie. Tylko ona nie zamierzała spocząć. To stawała przy oknie, by ze zmarszczoną brwią wyglądać na podwórze, to znów zajmowała miejsce za plecami Riauka, co budziło jego nieskrywaną irytację. Być może myślała, że w ten sposób będzie sprawiać groźne wrażenie, ale było jasne, że jest po prostu bardzo zdenerwowana. Mimo gorących chęci i zapalczywego charakteru nie nadawała się na przywódczynię buntowników. Była jeszcze zbyt naiwna, brakowało jej doświadczenia.
- A kim jesteś ty? – odparł ze złością.
Sam nie wiedział, co się z nim działo. Nie ochłonął jeszcze po okropnościach turnieju. Denerwowała go słabość jego ciała. Dziewczyna również, choć jeszcze nie do końca pojmował, dlaczego.
- Ja jestem Dżaną, już ci to mówiłam – powtórzyła uparcie. – Wypowiedziałam wojnę zarządcy prowincji. Chcę położyć kres bezsensownemu rozlewowi krwi, turniejom, uciskowi biedaków.
- Chcesz skończyć z rozlewem krwi i posługujesz się mieczem.
- Nie próbuj mnie pouczać! – Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. – Sam nosisz miecz, którym byle kto nie umiałby wywijać.
Miała rację. Nie miał prawa jej oceniać.
- Ale Dżaną nie jesteś. Czemu się pod nią podszywasz?
Spojrzała w jego oczy, upiorną czerwoną otchłań. Odważyła się na to dopiero drugi raz. I jak poprzednio, zadrżała. To nie były oczy człowieka, lecz istoty, która wiele wiedziała i wiele przeżyła, oczy kogoś, kto jak nikt inny wiedział, co to ból.
- Dlaczego miałabym nią nie być? – spytała.
- Dżana należała do Prastarej Rasy nieśmiertelnych, ale przyjęła dar śmierci. Wiem to, gdyż była moją babką. Ale nawet, gdyby ta wiedza nie była mi dana, potrafię dostrzec, że jesteś śmiertelna, i w dodatku młoda.
Dziewczynie na moment odebrało mowę.
- A więc jesteś nieśmiertelnym? – wyjąkała w końcu.
- Jestem – przyznał. – I dziwię się, że mnie wcześniej nie rozpoznałaś. Ty, która podajesz się za Dżanę, znasz jednak zbyt mało legend. Nie słyszałaś o białowłosym szermierzu? Jestem Riauk, ale ludzie stąd nazywają mnie Białym Płomieniem.
- Ty... - Dziewczyna zająknęła się, tracąc werwę. – Bez urazy, ale tam, na arenie, nie wyglądałeś na aż tak legendarną postać. Uratowaliśmy ci życie.
- Słońce raziło mnie w oczy – rzucił krótko. - Dlaczego podszywasz się pod moją babkę? – szybko zmienił temat.
- Żeby porwać ludzi do walki. Żeby łatwiej im było mi zaufać – odparła zupełnie szczerze. – Jak zauważyłeś, jestem młoda. Mam dziewiętnaście lat. Od trzech lat razem z Ivikiem, moim bratem, dbamy o wiatrak odziedziczony po zmarłych rodzicach. Przejęliśmy po nich młynarskie rzemiosło. I nigdy nie wyrabiamy się na czas z robotą. Prawdziwa ja nie wzbudzi szacunku i zaufania. Do tego potrzeba Dżany.
Riauk milczał. Odpowiedź dziewczyny zaskoczyła go. Spodziewał się czegoś mniej prozaicznego.
- Już wiesz o mnie wszystko – ciągnęła – więc teraz pomówmy o tobie. Jeśli naprawdę jesteś Białym Płomieniem, możesz bardzo pomóc naszej sprawie. Oczekuję, że się do nas przyłączysz.
- Nie zrobię tego. – Riauk potrząsnął głową. – Nie będę walczył. Nie chcę więcej zabijać.
- Ale w turnieju wziąłeś udział.
- Nie miałem wyboru. Nie zabiłem jednak. Sama to widziałaś.
- Chyba. – Dziewczyna podparła się pod boki i zmierzyła go wzrokiem. Na moment odzyskała pewność siebie. Obcy mówił jak ktoś słaby, przestał wydawać się groźny. – Masz więc pecha. Jeśli ktoś nie walczy po naszej stronie, walczy przeciwko nam, a ty poznałeś miejsce naszej kryjówki. Jeśli się do nas nie przyłączysz, będziemy musieli cię zabić. Podobno nieśmiertelni nie byli tak niezniszczalni, za jakich chcieli uchodzić.
- Masz rację – przyznał Riauk. Wyglądał teraz na kogoś niesamowicie zmęczonego. Nie tylko chorobą, nie tylko ciężkim dniem, ale powtarzaniem tego samego, wciąż i wciąż przez lata. – Nie próbujcie jednak się ze mną mierzyć. Nie chcę zrobić wam krzywdy, a będę musiał. Nie macie szans, a ja, mimo najszlachetniejszych chęci, nie poddam się bez walki. Mam żonę i dzieci. Chcę do nich wrócić.
- Nie przeceniaj się! – krzyknęła dziewczyna. – Nie zastraszysz nas słowami. Przecież cię widzę. Widzę, jak krztusisz się przy najlżejszym wysiłku. Nie jesteś wystarczająco silny, by sobie poradzić z nami wszystkimi.
- Nie? – Wściekłe oczy Riauka rzucały skry. – Mogę dużo więcej, niż się wam wydaje.
Drzwi chaty wyleciały nagle z zawiasów, które rozpadły się w pył. Dziewczyna krzyknęła przestraszona hukiem i zasłoniła dłonią usta. Ivig wybałuszył oczy. Pozostali zamarli w osłupieniu.
Riauk skulił się w sobie i zaniósł kaszlem.
- Władam mocą – powiedział, kiedy już udało mu się odkrztusić śluz, zaklejający mu drogi oddechowe. – Nawet jeśli wyglądam na słabego, mogę w jednej chwili rozprawić się z wami wszystkimi. Powtórzę jednak: nie chcę zabijać. I tobie, dziewczyno, też tego nie radzę.
- Mów co chcesz – burknęła. – Nie zaprzestanę walki, póki ten potwór będzie zarządzał naszą prowincją.
- Co więc planujesz zrobić?
- Zabić go!
- Ile razy już zabijałaś, dzielna Dżano, przywódczyni chłopskiej rewolty? Oboje to wiemy. Może sieknęłaś kogoś z grzbietu swojej klaczy, a może ona kogoś potrąciła w galopie. Nie zabiłaś nikogo w uczciwej walce. Ze swoimi towarzyszami siejesz tylko zamęt. Gdyby było inaczej, już by was dawno wytropiono. Myślicie o zamachu. Załóżmy, że będziesz mieć szczęście i ci się uda. Chcesz żyć z piętnem mordercy? Ja z nim żyję. – Na jego szpetnej twarzy znów zagościł wyraz znużenia.
- Nie ucz mnie. Nie jesteś ani moim ojcem, ani kapłanem. Łatwo wielkiemu wnukowi prawdziwej Dżany jest szydzić sobie z naszej rebelii. Niech tyran nami rządzi, niech ziemia naszych przodków spływa naszą krwią. Wnuk prawdziwej Dżany każe nam się podporządkować, bo sam nie potrafi zabijać, gdy jest to konieczne, ponieważ nabawił się złych wspomnień.
- Chcę ci oszczędzić cierpienia, jakie jest moim udziałem.
- Nie zacznę kasłać, jeśli kogoś zabiję. – Dziewczyna roześmiała się nerwowo.
Riauk przez chwilę milczał.
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz o czym mówię? Musisz dostać się w pobliże zarządcy, a potem z zimną krwią zadać mu śmierć. Naprawdę to potrafisz? Może będziesz czynić przygotowania, zbierać informacje. Niezależnie od tego zapewne zginiesz, choćby dlatego że was jest niewiele.
- Nie boję się śmierci – zapewniła zapalczywie. – Nikt z nas się jej nie boi. Przecież nie rozpoczęlibyśmy rebelii, gdybyśmy się bali.
- Jeśli jakimś cudem nie zginiesz – ciągnął dalej – wyślą za tobą listy gończe. Będziesz musiała opuścić to miejsce, a może i Dominium. Całe życie będziesz już uciekać.
- Z tym też się liczę.
- Ale nie wiesz, co to naprawdę znaczy.
- A ty z kolei wiesz wszystko – zadrwiła.
- To wiem na pewno. Też byłem młody. Młodzi nie zdają sobie sprawy, co dokładnie mogą dla nich znaczyć konsekwencje ich czynów.
- Jesteś wojownikiem czy filozofem? – Zaśmiała się ostro, nieprzyjemnie.
- To bardziej przyziemnie: skąd wiesz, że nowy zarządca będzie kimś lepszym? Obierzecie własnego? Dominum zrobi z wami porządek, żeby dać przykład wszystkim prowincją.
- Jak masz nam tak gadać, to dobrze, ruszaj w swoją stronę. Za chwilę odwieziemy cię stąd z zawiązanymi oczami, żebyś nie zdołał wskazać nikomu drogi.
Mógł na to przystać. Wróciłby do domu. Okropności turnieju i widok twarzy zarządcy sycącego się rozlewem krwi były jednak zbyt świeże w jego pamięci. Czy wsparcie tej grupki dzieciaków nazywających się na wyrost rebelią, było czymś sensownym i słusznym? Ale czy nie tym zajmowali się jego przodkowie – naprawianiem świata na własną rękę? Nie był pewny. Wiedział tylko, że współczuje stojącej przed nim dziewczynie. Była na dobrej drodze, żeby zmarnować sobie życie.
- Jednak nie umiesz zabijać – powiedział.
Dziewczyna milczała.
- Skoro jesteś zbyt uparta, by po prostu mi uwierzyć, mogę zaproponować ci pewien układ – stwierdził. – Nie chcę zabijać, ale już to robiłem. Splamiłem swój miecz krwią niewinnych.
Przewróciła oczami.
- Zabiję dla ciebie zarządcę – powiedział Riauk, a ona zesztywniała. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. – Zrobię to sam. A potem odejdę w swoją stronę, a ty mi obiecasz, że przestaniesz podszywać się pod Dżanę, złożysz broń i zajmiesz się swoim wiatrakiem. I będziecie na czas wyrabiać się z robotą.
- Nie wymagasz ode mnie za wiele? – spytała niepewnie.
- Za wiele? – zdziwił się.
- No bo...
- Robię to dla twojego dobra. – Jego brzydka twarz była teraz twarzą kogoś wiekowego i mądrego, dlatego dziewczyna na moment zamilkła. Zabrakło jej odwagi, żeby kwestionować jego słowa. Nikt inny również się nie odezwał.
- Na pewno dasz radę to zrobić? – zapytała po chwili.
- Tak. Musicie mi pozwolić przespać spokojnie jedną noc. A rano opowiecie wszystko, co wiecie o zarządcy, jego zwyczajach, jego pałacu, jego wojsku. Każdy strzęp informacji, każda plotka może być bardzo przydatna. A jeśli mi się nie uda, ty nie poniesiesz żadnego ryzyka. Nie mam racji?
Skinęła głową.
Ukryty w zaroślach człekopies przyglądał się rudowłosej kobiecie piorącej nad strumieniem. W pracy pomagał jej najstarszy z synów, jak jego ojciec okrywający ciało płaszczem z kapturem.
Biały wojownik ze Świata zza Morza Ognia i Krwi opuścił wioskę, ale jego kobieta i dzieci zostały. Człekopies rozważał właśnie, czy powinien ich zabić. Być może pozbawiony rodziny wojownik nie chciałby pozostać w miejscu, które budziłoby w nim bolesne wspomnienia. Być może, gdyby dotarła do niego wiadomość o śmierci kobiety, w ogóle by do wioski nie wrócił. W ten sposób znikłoby wszelkie zagrożenie. Istniała jednak możliwość, że poprzysięgnie zemstę mordercy i będzie starał się go odnaleźć. Rozwścieczony byłby zapewne bardziej niebezpieczny, niż jest teraz. Poza tym, może się zdarzyć i tak, że już nigdy nie wróci do rudowłosej. Może zginąć lub pokochać inną.
Zostawała jednak sprawa jego synów. Czy kiedy dorosną, nie staną się niebezpiecznymi łowcami potworów? Jak wychowa ich matka?
Pogrążony w rozmyślaniach człekopies ani na moment nie stracił jednak czujności. Dzięki temu w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, czego nie spostrzegła kobieta. Nie byli w lesie sami. Był tu także człowiek z Półwyspu.
Szef kazał Werlitowi opuścić wioskę i nie wtrącać się do spraw jej mieszkańców. On jednak nie chciał tak łatwo dać za wygraną. Przyszło mu do głowy, że jeśli uda mu się pojmać kobietę białowłosego, będzie mógł go zwabić w śmiertelną pułapkę. Co prawda, jeszcze nie wiedział, jak ma ta pułapka wyglądać. Wiedział tylko, jak całą sprawę rozpocznie.
- Au! – Rudowłosa sięgnęła dłonią do nasady szyi. Pomyślała, że ukąsił ją jakiś owad. Szybko zrozumiała swój błąd. Jej palce natrafiły na grot małej strzałki. Wyciągnęła ją z rany i przyjrzała się jej. Nie mogła pojąć, co się stało. Nie mogła skoncentrować myśli, ani skupić na strzałce wzroku. Nagle nogi złożyły się pod nią. Runęła na ziemię.
- Mamo! – wyrwało się z piersi jej pierworodnego. Było to jednak wszystko, na co chłopiec mógł się zdobyć. Nawet do niej nie podbiegł. Stał jak skamieniały.
Werlit wyszedł ze swojej kryjówki ze sznurem w ręce. Paraliżująca trucizna, jaką nasączył strzałki do dmuchawki, zadziałała pierwszorzędnie. Teraz zamierzał kobietę związać. Nie wiedział jeszcze, co zrobi z dzieckiem. Może nic, może zostawi je samo sobie? Dziecko nie było mu potrzebne. Kobieta wystarczyła. Zresztą chłopiec mógłby o wszystkim opowiedzieć ojcu i w ten sposób sprowadzić go do niego.
Człekopies przyglądał się z ukrycia działaniom łowcy. Był zszokowany.
Łowca był kimś obcym. Przybył z południa, tak jak i biały wojownik, a jednak nienawidził białego wojownika, tak samo jak człekopies. Ale czy w jego przypadku to była nienawiść? Nie. Człekopies musiał przyznać się do tego sam przed sobą. On po prostu bał się białego przybysza.
Czy jednak powinien się bać? Może to Sasanka miała rację. Riauk był uciekinierem, tak jak kiedyś człekopies, karczmarz i ich pobratymcy kryjący się po okolicy. Uratował Sasankę. Nie był zły. Jego ciało trawiła choroba. Należało mu współczuć, a nie bać się go. Wyruszył z wioski, bo szef mu tak kazał. Robił wszystko, by zapewnić sobie bezpieczne miejsce na ziemi. Marzył o tym samym, co człekopies. A teraz ktoś chciał skrzywdzić kobietę białowłosego, gdy ten nie mógł jej obronić.
Człekopies nagle przeżył olśnienie. Kimkolwiek był biały wojownik, nie różnił się wiele od niego i karczmarza. Był obcym, innym, prześladowanym. No i uratował Sasankę. Teraz on postanowił uratować jego kobietę.
Wyskoczył ze swojej kryjówki i zaszarżował na łowcę.
Riauk obudził się z krzykiem. Po plecach płynęły mu strużki zimnego potu. Drżał. Usiadł na posłaniu, wcisnął głowę między kolana i objął nogi ramionami. Chciał uciec od tego, co zobaczył we śnie. Jednak wizja trwała nadal.
Dziewczyna, która nazywała siebie Dżaną, również nie spała. Krzyk Riauka wyrwał ją ze snu. Otworzyła oczy i przyglądała mu się. Nie miała jednak odwagi, by się poruszyć. By jakimkolwiek hałasem wedrzeć się w przeżycia obcego. Przerażało ją to, co działo się z białym wojownikiem. Skulony na łóżku wyglądał na kogoś bezbronnego. Biała skóra jaśniała w mroku, podkreślając chudość ciała. Jego słabość przeraziła dziewczynę, tym bardziej, że był nieśmiertelnym o nadprzyrodzonych zdolnościach.
Riauk widział leżącą na ziemi Teenę oczami swojego ośmioletniego syna. Wraz z nim odczuwał paraliżujący strach. Widział też mężczyznę zakładającego jej pęta i szarżujące na niego dziwne stworzenie, jakby pół-człowieka, a pół-psa.
Mężczyzna podniósł do strzału kuszę, celował w istotę. Wtedy chłopiec nagle przyskoczył i pchnął jego rękę. Riauk czuł przekonanie syna, że zwierz chce pomóc Teenie. Przekonanie tak silne, jakby Oiolose przeczytał to w myślach tamtego.
Bełt nie sięgnął celu. Stwór skoczył. Mężczyzna odrzucił go od siebie silnym kopniakiem i jednocześnie zacisnął na gardle chłopca lewą rękę o długich, silnych palcach. Riauk sięgnął do własnej szyi. Nie mógł złapać oddechu i tym razem nie było to winą choroby. Śmierć była blisko i mały chłopiec wiedział o tym tak samo dobrze, jak jego ojciec. Oiolose spostrzegł jednak długi nóż za pasem napastnika. Sięgnął po niego i mocno pochwycił. Bez zastanowienia wbił ostrze w brzuch mężczyzny. Lepka i ciepła krew ubrudziła jego ręce. Czerwona krew, tak silnie kontrastująca z białą skórą chłopca. Palce mężczyzny zwolniły uścisk i chłopiec odzyskał oddech. Zaraz potem tajemniczy stwór skoczył mężczyźnie na plecy i wszystko zawirowało.
Przekaz urwał się, a Riauk poczuł się nagle zupełnie bezradny. Nigdy nie sądził, że dziecięcy umysł jest zdolny do przesłania myśli i uczuć na tak wielką odległość. Jednak on i jego najstarszy syn byli ze sobą bardzo związani. Łączyła ich nie tylko miłość, ale i dzielone cierpienie, ta sama choroba, której wyrywali każdy dzień. Umysł przerażonego chłopca wysłał więc do ojca niekontrolowany przekaz, a on go odebrał, zapewne z dużym opóźnieniem.
Nie powinien był zostawiać Teeny ani dzieci. Nigdy nie powinien zostawiać ich samych. Przez moment chciał zerwać się z łóżka i ruszyć w drogę powrotną.
Wiedział jednak, że teraz ma coś do zrobienia tu, gdzie jest. To co widział, już się zdarzyło. A Teena i Oiolose wyszli z tego cało. Sprawdził to mocą. Nie mógł teraz wrócić do domu, choć pragnął tego całym sobą.
Jego ośmioletni syn zabił człowieka. On także wkrótce zabije.
Pod zamknięte powieki Riauka napłynęły obrazy z jego własnej przeszłości. Widział twarz pierwszej osoby, którą pozbawił życia – młodzieńca, który obraził go w gospodzie. Tamten patrzył na niego oczami pełnymi niedowierzania. Nie mógł pojąć, że długie, chłodne ostrze naprawdę rozpłatało mu brzuch. Nie mógł uwierzyć, że to już koniec. Jego towarzysze za to doskonale wiedzieli, co się dzieje. Nie mieli broni, ale gołymi pięściami byliby w stanie zatłuc Riauka. Chcieli się na niego rzucić, ale zatrzymali się w pół ruchu.
- Który następny! – wrzasnął wywijając przed nimi zakrwawionym mieczem.
- To jakiś demon! – usłyszał jeszcze, potem uciekł. A przecież mógł spróbować uzdrowić swojego przeciwnika. Nie myślał jednak wtedy jasno. Był pijany.
O ile jego życie byłoby prostsze, gdyby wtedy tak pochopnie nie wyciągnął miecza. Przeklinał tamtego siebie. Przeklinał też głupotę niby Dżany, która nie chciała go posłuchać. Może powinien jeszcze raz spróbować z nią porozmawiać? Jeśli jednak wraz z towarzyszami uznałaby go za wroga ich sprawy, musiałby użyć przemocy w obronie własnej. Przemocy, która zupełnie nie była potrzebna. Mógł też oczywiście po prostu im uciec, wyspać się, a potem zniknąć. Tylko że to nie byłoby uczciwe. Ale czy musiał być uczciwy? Czy dla wszystkich nie byłoby lepiej, gdyby właśnie wybrał ucieczkę? Nie. Owszem, czasem uciekał, ale nie cierpiał tchórzy i uciekinierów.
Skulił się w sobie i zaszlochał nad swoją bezradnością. Dziewczyna zadrżała. Nie rozumiała, co się z nim dzieje, ale jego płacz poruszył ją do głębi. Co mogło być aż tak straszne, by nieśmiertelny wojownik płakał? Nie miała pojęcia, ale w jej głowie wciąż nieznośnie kołatały się jego słowa – Chcesz żyć z piętnem mordercy? Ja z nim żyję.
Rano Riauk poprosił Dżanę, żeby opisała położenie pałacu zarządcy i naszkicowała jego plan. Okazało się jednak, że miała bardzo mętne pojęcie o wszystkim, o co pytał. Zwłaszcza podanie wymiarów budynku przekraczało jej możliwości. Więcej mógł wywnioskować z własnego wspomnienia o szarych wieżach, majaczących nad kamiennymi domami. Widział je, kiedy przybył na turniej. Nie poświęcił im wtedy jednak uwagi. Ani słowa dziewczyny, ani zapamiętane przez niego obrazy nie umożliwiały mu odbycia skoku w przestrzeni.
- Czy widziałaś kiedyś pałac z bliska? – spytał.
Dżana skinęła głową.
- A wiesz, które okna mogą należeć do prywatnych komnat zarządcy?
- Chyba tak.
Wciąż było za dużo niewiadomych. Ale przecież coś trzeba było zrobić. Za każdym razem, gdy chciał się poddać, przypominał sobie, ilu mężczyzn ginie na każdym turnieju. Ilu mężczyzn ginie, choć nie ma ani wojny, ani głodu, choć nie szaleje żadna zaraza.
- Pozwolisz zajrzeć mi do swoich myśli? – spytał.
- To też potrafisz? – Nie był w stanie stwierdzić, czy w głosie dziewczyny brzmiała tylko ciekawość, czy też odrobina kpiny.
- Tak.
- Tak całkowicie? – Dżanie nieco zrzedła mina.
- Nie będę zaglądać w twoje prywatne sprawy. Wyobraź sobie pałac i okna zarządcy. Ułatwi mi to zadanie.
- Dobrze.
- Powinno mi się udać – stwierdził po chwili milczenia.
- Już mi grzebałeś w głowie?
- Tak.
- Nic nie czułam.
- Osoby nieszkolone w posługiwaniu się mocą, nie czują takich rzeczy.
- Więc możesz wszystkim ot tak czytać w myślach?
- Mogę, ale tego nie robię.
- Oczywiście.
Wstał. Wziął głęboki oddech.
- To ruszam – powiedział. – Pamiętajcie o naszej umowie i życzcie mi szczęścia.
Nikt się nie odezwał.
Prawie nigdy nie używał mocy, by przenosić się w przestrzeni. Było to bardzo wyczerpujące i dość niebezpieczne. Zwłaszcza gdy słabo znało się miejsce docelowe, bo pociągało za sobą ryzyko zmaterializowania się wewnątrz jakiejś przeszkody – skały, drzewa czy choćby krzesła.
Tym razem obawiał się tego tym bardziej, że przenosił się w miejsce znane mu tylko ze wspomnień dziewczyny. Znalezienie się pod murem na zewnątrz byłoby o wiele łatwiejsze, ale on musiał przenieść się do środka. Nie potrafił znaleźć innego sposobu na wtargnięcie do strzeżonego pałacu. Wziął poprawkę na grubość ścian. Liczył, że nikt nie postawił żadnego mebla pod oknem. No i że dziewczyna nie pomyliła okien.
Zamknął oczy. Chwilę stał bez ruchu. Potem znikł.
Pojawił się w czyjejś sypialni. Czuł się nieco zdezorientowany, tak samą podróżą w przestrzeni, jak i wyglądem miejsca, w którym się znalazł. Otoczył go przepych, jakiego nigdy w życiu nie widział. Na podłodze leżały skóry zwierząt. Riauk rozpoznał pośród nich niedźwiedzia i dzika. Była tam też chyba skóra wilka, tylko nie wiedzieć czemu, białego. Reszty nie potrafił nazwać. Pomarańczowe zwierzę w pasy musiało być bardzo długie, a płowe, nakrapiane – szczupłe. Ściany sypialni pokrywały ornamenty pełne złotych zawijasów. Na najdłuższej, naprzeciwko przesłoniętych ciężkimi zasłonami okien, znajdowało się gigantyczne łoże z baldachimem przykryte fioletową kapą. Pod jednym z okien stał głęboki fotel (dobrze, że się w niego nie wpakował), na krótszej ścianie, bliżej drzwi – komody, skrzynie na ubrania i mały stolik, a na nim kilka kryształowych karafek i szklanek. Po przeciwnej stronie wisiał ogromny obraz w złoconych ramach, przedstawiający starcie ludzi z demonami. Rogate stwory o czerwonej skórze władały bronią monstrualnych rozmiarów. Na twarzach ludzkich wojowników malowały się grymasy strachu i bólu. Co to było za zdarzenie? Czy w ogóle miało miejsce? A jeśli tak, to kiedy i gdzie? Riauk zapatrzył się na malowidło, na moment tracąc czujność.
Z odrętwienia wyrwał go odgłos kroków. Powinien się gdzieś ukryć, zorientować w sytuacji, a potem zaatakować z zaskoczenia. Nie było już jednak na to czasu. Drzwi skrzypnęły. Do wnętrza wszedł mężczyzna, który na turnieju wydał na niego wyrok śmierci.
- Czego chcesz? – zapytał. Nie wyglądał na przestraszonego, ani nawet na zaskoczonego.
- Chcę kogoś uratować. – Riaukowi lekko zadrżał głos. Przy użyciu mocy zatrzasnął i zamknął drzwi na skoble. Pomyślał o tym, choć słowa zarządcy zbiły go z tropu.
- Jak? Zabijając mnie? – głos zarządcy brzmiał lekko. Mężczyzna zupełnie nie przejął się tym, co się wydarzyło. – To jakiś żart?
Riaukowi krew odpłynęła z twarzy. Czuł jak narasta w nim uczucie paniki. Najgorsze było to, że nie pojmował, co się dzieje. Zarządca był krępym mężczyzną średniego wzrostu o nalanej twarzy i wąskich, lekko skośnych oczach. Nie nosił broni. Czy naprawdę się nie bał, czy aż tak dobrze panował nad emocjami?
- Owszem, przyszedłem cię zabić – powiedział Riauk. – Ale możemy po prostu porozmawiać.
Zarządca minął go i podszedł do stolika. Nalał sobie do szklanki przejrzystego płynu.
- Porozmawiać? Napijesz się wody, czy wolisz wino?
- Nie jestem spragniony.
- Nie będę nalegał. Chcesz mi coś zaproponować?
- Nie zrobię ci krzywdy, a ty zakażesz zabijania ludzi na arenie.
Zarządca roześmiał się.
- Dlaczego sądzisz, że mógłbyś zrobić mi krzywdę?
- Władam mocą.
- Ach. – Zarządca upił łyk wody. Potem odstawił szklankę. – Powiedz mi, jakie nosisz imię, nierozsądny narwańcu. Skoro mamy rozmawiać, to chyba powinieneś mi się przedstawić.
- Jestem Riauk. – Chciał, żeby jego głos brzmiał dumnie.
- Umierający? Dziwne nosisz imię – powiedział zarządca cicho.
Biały wojownik zadrżał. Dla większości ludzi jego imię nic nie znaczyło. Prawie nikt nie wiedział, że pochodziło z języka zapomnianego przed wiekami. Ale zarządca rozumiał to słowo.
- Rodzice musieli szczerze cię nienawidzić, skoro cię tak nazwali.
- Kochali mnie – warknął Riauk. Czuł, że rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku. – Ja sam nadałem sobie takie imię.
- Ciekawy pomysł. – Zarządca uśmiechnął się pod nosem. – Czemu jednak Umierający myśli, że dziś to umrze kto inny? Może to ja zabiję ciebie? Powiedz mi, skąd przyszedł ci do głowy tak szalony pomysł, by tu wtargnąć?
- Krzywdzisz ludzi, każesz im zabijać dla swojej przyjemności. Gnębisz wieśniaków, którzy nie marzą o niczym innym niż spokojne życie. Prowokujesz ich, by chwytali za broń. Jesteś złym człowiekiem. Czy to nie wystarczy? – Pytanie Riauka miało być retoryczne, ale zawahał się, wypowiadając je.
- Nie jestem człowiekiem, tak jak i ty nie jesteś. – Głos zarządcy brzmiał lekko. – I pod pewnymi względami nie jestem wiele gorszy od ciebie. W końcu chcesz mnie zabić, ewentualnie zaszantażować.
- Masz rację – przyznał Riauk, zupełnie zbity z tropu. Pokrętny wywód pulchnego mężczyzny trafił w jego czuły punkt. Nie całkiem przy tym do niego dotarło, do czego zarządca właśnie się przyznał. – Jest jednak między nami pewna różnica. Ja żyję w cieniu i nie pożądam władzy ani widoku ludzkiej krwi.
- Tak, jak widać, jesteś obłudnym idealistą. – Mężczyzna zaśmiał się cicho. – Ale mało zabawnym i mało inteligentnym. Pora z tym kończyć. - Zarządca uniósł w górę rękę i wycelował dłonią w pierś Riauka.
Ciało białego wojownika zareagowało instynktownie, bez udziału umysłu. Dobył miecza i odbił wiązkę światła, która wystrzeliła z dłoni zarządcy.
Riauk nie znał śmiercionośnej mocy tego światła. Jego babka, prawdziwa Dżana, stawała niegdyś do walki przeciw takiemu orężu, ale on nie mógł o tym wiedzieć.
Skry posypały się z miecza, a tumany pyłu uniosły ze ściany, gdy uderzyła w nią odbita wiązka światła.
Zarządca cofnął się. Riauk stał z uniesionym mieczem. Nagle wydało mu się, że jego przeciwnik zaczął się bać. Ale czego? Czyżby szybkości białowłosego? Przecież władał potężną bronią. Sam kunszt szermierczy może nie wystarczyć, żeby w ogóle dało się do niego zbliżyć. Nie, Riauk zupełnie nie wiedział, co mogło wywołać strach zarządcy.
Stali bez ruchu naprzeciwko siebie. Riauk wciąż nie opuścił miecza. W tej pozycji, z czego zupełnie nie zdawał sobie sprawy, idealnie prezentował zarządcy znaki wyryte na klindze, które rozbłysły, gdy odbił wiązkę zabójczego światła.
- Skąd masz ten miecz? – zapytał w końcu zarządca. Jego głos nie brzmiał już pewnie.
- Mój miecz? – Riauk był zupełnie zdezorientowany.
- Skąd go masz? – zarządca opanował już strach. Teraz jego głos pobrzmiewał złością.
- Dostałem go od ojca.
- A on?
- Odziedziczył go po dziadku.
- A dziadek?
- Nie wiem. – Riauk potrząsnął głową. Był tak zdezorientowany, że nie przyszło mu do głowy odwarknąć, że to nie sprawa jego przeciwnika. – Ten miecz po prostu należał do mojego dziadka. Nie wiem, skąd go wziął.
- A wiesz, co jest na nim napisane?
Co się dzieje? Dlaczego teraz rozmawiamy o moim mieczu? – Riauk nie mógł tego pojąć.
- Wiem, że to w języku Ludu Lasu, zwanego teraz Prastarą Rasą. Nikt jednak nie potrafi tego odczytać... – Miał możliwość, żeby się tego dowiedzieć. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy zapytać o napis na swoim mieczu. Był ignorantem, wciąż był wielkim ignorantem, mimo całego ogromu wiedzy, jaki posiadł. Uczył się chyba nie tego, co powinien.
- Ja potrafię to odczytać – powiedział zarządca. Znowu zaczynał czuć się pewnie. – Na klindze twojego miecza napisane jest: „Śmierć wrogom, chwała bohaterom. Niech szczęście sprzyja Wybrańcowi”. I jest jeszcze jego imię: „Ferro”.
- Ferro? – powtórzył Riauk.
- Mówi ci to coś?
- Takie imię nosił mój dziadek. – Myśli kłębiły się w głowie Riauka. Wiedział, że jego miecz został wykuty przez mistrzów kowalstwa Ludu Lasu, przy użyciu zapomnianej już sztuki. Ale dlaczego zrobili to specjalnie dla jego dziadka? Ferro był postacią tragiczną. Wojownikiem odważnym i prawym, ale nie mógł zbyt wiele dokonać – niski, kaleki, wiecznie w cieniu Dżany, ostatniej z Ludu Lasu. Chciał oczyścić Świat zza Morza Ognia i Krwi ze zła, ale mu się nie powiodło, a jego imię zostało zapomniane. Dlaczego jego broń miałaby przerazić zarządcę? Czy Ludzie Lasu sprawili, że ma w sobie jakąś magiczną moc? Ojciec Riauka twierdził, że ten miecz przynosi szczęście. Nie wiedział niczego więcej.
Zarządca cofnął się o krok.
- Jestem prawie pewien, że nie miałbyś ze mną szans w walce – powiedział zupełnie spokojnie. – Myślę, że zabiłbym cię bez trudu. Jesteś błaznem i nieukiem. Nie chcę jednak ryzykować. Skoro jesteś też wnukiem Wybrańca, władasz jego mieczem i udało ci się wedrzeć do moich komnat, to możesz być bardziej niebezpieczny, niż na to wyglądasz. Być może los ci sprzyja i w czasie naszego starcia zdarzyłoby się coś, co przyniosłoby ci zwycięstwo. Wolę lepiej się przygotować, zanim cię unieszkodliwię.
- Kim jesteś? – zapytał Riauk szybko. Już podejrzewał, co się za moment wydarzy.
Odpowiedział mu śmiech.
- Czas naszej rozmowy minął. Zmarnowałeś go. Ja dowiedziałem się wiele o tobie, ty o mnie nic. – Zarządca uśmiechnął się. - Straże! – krzyknął nagle. Uśmiechnął się raz jeszcze. - Oczekuj mnie, wkrótce powrócę w te strony – powiedział i znikł.
Riauk w końcu opuścił miecz. Jego ramiona zwisły bezwładnie. Był zupełnie zdezorientowany i rozbity. Zarządca nie był człowiekiem, to oczywiste. Kim więc był? Jak bardzo groźnym?
To były ważne pytania, a mimo to umysł Riauka zaprzątała inna sprawa. Kim był on sam? Zawsze postrzegał się jako tułacza, włóczęgę bez swojego miejsca na ziemi. Był uciekinierem, tropionym przestępcą, kimś uwikłanym w sprawy, w których niewiele zawinił. Widział się też jako dziwaczną istotę, wspomnienie po dawnych czasach. Teraz dowiedział się, że był też czymś więcej – częścią świata, którego ogrom nagle go przytłoczył, był częścią legendy. Był uwikłany nie tylko w błędy swojej młodości, ale także w zawiłą sieć historii, której wystarczająco dobrze nie znał. Nie wiedział przecież nawet wszystkiego o swoich dziadkach, Dżana i Ferro.
Nagle do jego świadomości wdarł się odgłos łamanego drewna. Straże? Spojrzał w stronę drzwi. Deski powoli ustępowały. Nie pozostało mu nic innego, jak wydostać się stąd tym samym sposobem, w jaki tu przybył.
Ognisko dogasało powoli, dając niewiele ciepła, ale Riauk nie miał już dość siły, by dorzucić do ognia. Na nocleg zatrzymał się w szczerym polu na skraju drogi. Miał nadzieję, że szlak, który wybrał, był na tyle rzadko uczęszczany, że i tak nikt na niego nie natrafi. Pospiesznie zebrał trochę chrustu. Więcej zrobić nie był już w stanie. Zwinął się na ziemi przy ogniu. Oddychał z trudem. Jego ciałem co chwila wstrząsał kaszel. Pluł śluzem. Organizm z całych sił próbował się uwolnić od lepkiej mazi zaklejającej oskrzela i gardło. Przycisnął dłonie do brzucha, licząc, że w ten sposób złagodzi ból. Na moc nie miał już co liczyć. Zużył cały zasób energii, jakim dysponował. To nie było mądre, ale czy miał wybór?
Dostanie się do pałacu zarządcy prowincji i ucieczka zeń – już to wymagało od Riauka przeogromnego wysiłku. Ale on nie mógł na tym poprzestać.
Do tej, która nazywała siebie Dżaną, nie wrócił. Próbował dotrzymać obietnicy. Teraz mógł tylko liczyć, że dziewczyna to zrozumie. Należało w końcu zadbać o siebie i swoją rodzinę, wrócić na własną drogę.
Musiał natomiast odzyskać wierzchowca. Minęły dwa dni, od kiedy zostawił go w koszarach. Miał kwit. Ale nie mógł go od tak odebrać. Gdyby pokazał się komuś z armii, od razu by go rozpoznano, jako tego, który sprzeciwił się woli zarządcy, a potem uciekł z buntownikami. Po raz kolejny w życiu wystąpił w roli przestępcy. Miał nadzieję, że w bałaganie, jaki zapanuje po zniknięciu tamtego, wszyscy zapomną o incydencie na arenie i nikt nie każe go szukać. Jednak nie należało przypominać o swoim istnieniu. Oczywiście o ile zarządca faktycznie zniknął. Powiedział, że wróci niedługo. To zapewne nie znaczyło, że od razu następnego dnia.
Riauk mógł porzucić konia i użyć mocy, by wrócić do domu. Jednak przeniesienie się na tak dużą odległość udałoby się jedynie, gdyby odpoczął jedną noc i odzyskał siły. Musiałby się ukryć gdzieś w mieście. To mogło być trudne i niebezpieczne. Nie chodziło jednak o to. Kväll był dla niego jak rodzina. Ojciec nauczył go miłości i szacunku do koni. Wpoił w niego przekonanie, że to nie tyko zwierzęta wierzchowe, ale też partnerzy i przyjaciele, mimo iż czas ich życia jest tak krótki, zwłaszcza z punktu widzenia nieśmiertelnych.
Użył mocy, by niepostrzeżenie dostać się do stajni. Wcześniej dokładnie ukrył pod ubraniem włosy i zaciągnął głęboko kaptur. Także przy użyciu mocy wydostał się poza miasto razem z koniem. Gdyby ktoś miał go gonić, zyskał w ten sposób co najmniej jeden dzień. Ale korzystał z mocy tyle razy i w tak wyczerpujący sposób, jak jeszcze nigdy w życiu. Teraz jego płuca i wątroba płaciły za to wysoką cenę. Ból brzucha był straszny. Riauk z całych sił zaciskał szczęki. Z jego czerwonych oczu, których białka zupełnie teraz pożółkły, płynęły ogromne łzy.
Kväll stał nad nim cichy i poważny, jakby rozumiał, co się dzieje. Był stary i kościsty. Niewiele już w wyglądzie flegmatycznego deresza świadczyło, że był kiedyś pięknym zwierzęciem. Riauk pamiętał jednak tego ogiera szlachetnej rasy z jego młodych lat – pełnego werwy, dynamicznego, niepokonanego. Teraz ten staruszek nie był już właściwym wierzchowcem dla wojownika. Wiele jednak razem przeszli. Zawsze dbał o Kvälla najlepiej jak mógł i wierzył, że gdyby zaszła taka potrzeba, koń umiałby mu za to odpłacić. Nigdy jednak nie miał okazji przekonać się o tym i nieraz sam siebie ganił, że był zbyt sentymentalny. Może Kväll nie był taki, jak legendarne konie jego ojca. Może był po prostu zwykłym zwierzakiem, niezdolnym do głębokich uczuć i podejmowania decyzji. Ale dzieci Riauka bardzo kochały Kvälla, a koń miał do nich ogromną cierpliwość.
Kaszel powoli ustawał. Jeśli uda mu się zasnąć, wszystko będzie w porządku.
- Pomógłbym wam z tymi workami, Virginio, ale w plecach strzeliło mi strasznie. Dzisiaj patrzyłem jak żona i córka pakują je na wóz, a potem pomogły mi się wgramolić – przepraszał opasły mężczyzna, który przyjechał z ziarnem do zmielenia.
- Nie takie ciężary dźwigałam – odparła młoda kobieta, przez wielu znana jako Dżana. Miała na sobie białą bluzkę i spódnicę w pasy, wyglądała jak każda wiejska dziewczyna. Ona i jej ludzie w ubraniach ubrudzonych wtartą mąką rozładowywali wóz.
- Czy wiecie, co się zdarzyło w stolicy?
- Nic nie wiem.
Woźnica zakołysał się na koźle i natychmiast syknął z bólu.
- Straszny bałagan. Zarządca prowincji znikł. Parę dni temu słychać było hałasy dobiegające z jego komnaty. Wezwał straże, ale kiedy przybyła jego gwardia, zastali tylko zaryglowane drzwi. Gdy je sforsowali, nikogo w środku nie było. Niektórzy mówią, że słyszeli wybuch. Inni, że z okien zamku padały dziwne błyski. Są tacy, co twierdzą, że widzieli zarządcę odlatującego w niebo. Jakby nie było, trwają jego poszukiwania, żywego lub martwego, ale niektórzy sądzą, że żywego raczej go już nie zobaczymy.
Myśli zakłębiły się pod czaszką dziewczyny. Czyżby Riauk naprawdę zrobił to, co obiecał? Co ona teraz powinna zrobić? Skończyć z walką? Prowadzić młyn? Założyć rodzinę? Wszystko to wydawało się strasznie nijakie. Pociągał ją tętent kopyt i broń u pasa. Cel walki stał na drugim planie.
Czy odkryła to teraz, czy wiedziała o tym już wcześniej? Powinna się ponownie zastanowić, co mówił obcy o białej skórze. On dotrzymał swojej części umowy. Może i ona powinna? Albo i nie. To on wymyślił ten układ. Ona nie dała mu słowa. Mogła po prostu wykorzystać jego determinację. Nie czuła się jednak z tą myślą dobrze.
- Niektórzy się cieszą, że zarządcy nie ma. Już go pochowali. Ale ja tam myślę, że jeszcze nie czas, by się cieszyć. Cieszyć się będziemy, jak nam przyślą nowego, a on będzie porządnym człowiekiem. Ale co, jeśli zarządca wróci? Albo jeśli nowy będzie gorszy od tego potwora?
- Gorszy? – powtórzyła za nim dziewczyna. Na jej twarzy malował się wyraz wielkiego zdziwienia. – Czy ktokolwiek może być gorszy?
- Długo już żyję i różne rzeczy widziałem. Nieraz człowiekowi wydaje się, że gorzej być nie może. A potem okazuje się, że źle mu się wydawało.
Czy to możliwe, że nie dość, iż wykorzystała Riauka, to jeszcze mogło to nie mieć żadnego znaczenia? On zabił dla niej, choć nie chciał zabijać. Nic by to miało nie zmienić? Miała ochotę się rozpłakać.
Szef stał przy oknie gabinetu. Patrzył na powracającego wędrowca, który wjechał do wioski. Ludzie rzucali ku niemu ukradkowe, niepewne spojrzenia. Nie potrafili zrozumieć, jak to się stało, że wrócił i to tak szybko. Tylko szef wcale nie był zdziwiony jego przybyciem. Już pół dnia na niego czekał. Jego niemądra córka, wciąż bawiąca się w zwiadowcę, wypatrzyła go na równinie z wysokiego drzewa.
Poznał go z daleka, co nie było trudne. Wracał, dosiadając tego samego kościstego deresza, na którym odjechał w towarzystwie wysłannika zarządcy.
Był środek dnia i słońce świeciło mocno. Mężczyzna krył więc twarz pod kapturem. Szczupły, niezbyt wysoki, wydawał się słaby i kruchy. Jego powrót w jakiś niepojęty sposób wzruszył szefa.
Wzruszenie? Czy takie myśli powinien wywoływać wojownik? Chyba nie, ale nie miało to znaczenia. W tym wątłym ciele kryły się niezbadane pokłady mocy, a szef wiązał z nim własne plany. Owszem, Riauk wracał za wcześnie. Gdy wyruszał, był dzień po nowiu, teraz zbliżała się pełnia. Przeżył, musiał być silny i sprytny, ale też zapewne ściągnął na siebie nowe kłopoty. Może i na szefa. Ale to było do przewidzenia. Szef od początku nie sądził, że będzie musiał czekać aż trzy lata na powrót białego wojownika.
Nagle w jego polu widzenia znalazła się wysoka, rudowłosa kobieta. W jednej ręce niosła kosz z warzywami kupionymi od sąsiadów, drugą podtrzymywała siedzącego jej na biodrze chłopca. Zmierzała w stronę gospody.
Już od kilku dni trwały prace przy odbudowie spalonego budynku. Wznosząca go ekipa była dość dziwna, ale wioska zdążyła do tego przywyknąć. Jeśli szef się na coś zgadzał, ludzie też to akceptowali. Tak było od bardzo dawna. Karczmarzowi i jego żonie pomagały w pracy niesamowite istoty – pół-ludzie, pół-zwierzęta. Okazało się, że od paru cykli księżyca kryło się ich w okolicy całkiem sporo. Więcej, niż szef podejrzewał, po rozważeniu kilku relacji o dziwnych śladach i dźwiękach w lesie, jakie usłyszał od kobiet zbierających jagody i swojej własnej córki.
Pierwszym, który się ujawnił, był człekopies. Przybiegł do szefa z pyskiem i łapami umazanymi krwią. Pilnujący drzwi wejściowych strażnicy pewnie by go usiekli, gdyby szef ich nie powstrzymał. Zobaczył stwora z okna i wyszedł mu na spotkanie. Wiedział, że taka istota, pojawiając się w środku dnia we wsi, nie może mieć złych zamiarów.
- Kobieta białego! Potrzebuje pomocy! Jest ranna! – wykrzykiwał stwór. – Pomocy! Proszę! Pomóżcie jej!
Szef wypytał go, o co chodzi. Zresztą nie tylko jego. Chwilę później zjawił się człowiek, który miał śledzić Werlita. Okazał się powolniejszy i niestety, również mniej rozgarnięty niż człekopies. Potwierdził jednak relację tamtego.
Potem szef pozwolił zaprowadzić się na skraj lasu. Towarzyszyło mu dwóch przybocznych. Tam znalazł nieprzytomną Teenę, ciało Werlita z nożem w brzuchu i śladami zębów na szyi oraz małego chłopca o czerwonych oczach. Chłopiec siedział nieruchomo obok matki. Dłonie miał umazane krwią. Tępo patrzył w przestrzeń. Nie powstrzymał prania unoszonego przez nurt strumienia. O tym pomyślał człekopies, goniąc za koszulami i wyciągając je z wody wciąż zakrwawionymi łapami.
Szef zabrał oboje żywych do swojego domu, a potem posłał po żonę karczmarza, żeby się nimi zajęła. Ciało pozostawił kapłanowi. Sam zajął się przesłuchaniem człekopsa. Pytał o Werlita, ale nie tylko. Chciał wiedzieć, kim jest człekopies i skąd wziął się na jego terenie.
Niewiele się jednak dowiedział. Człekopies przybył na peryferia Dominium wraz z grupą innych dziwacznych istot w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Wieś zarządzana przez szefa wydała im się spokojnym miejscem. Ci, którzy najbardziej przypominali ludzi, jak karczmarz i jego żona, osiedlili się oficjalnie, choć nie powiedzieli nikomu prawdy o sobie. Ci, wyraźnie noszący na ciele ślady pokrewieństwa ze zwierzętami, ukrywali się w pobliskich górach. I to było właściwie tyle. Więcej człekopies nie chciał lub nie umiał powiedzieć.
Szef dopilnował, by dziwolągi zostały do niego sprowadzone i żeby żadnemu z nich nie stała się krzywda. Wszystko przebiegło najspokojniej, jak tylko się dało, choć niektóre stwory próbowały uciekać czy nawet stawać do walki. Oczywiście nie obyło się też bez złorzeczenia i szlochu kobiet, zwłaszcza tych o ludzkich kształtach. Żona karczmarza padła przed nim nawet na kolana i prosiła o łaskę dla swojego dziecka. Rogaty mężczyzna, gdy go sprowadzono do wioski, rzucił się ze wściekłością na człekopsa, krzycząc, że go zabije. Potrzebnych było trzech ludzi, żeby ich rozdzielić, a człekopies długo potem lizał poobijaną łapę. Szef przepytał wszystkich po kolei i od wszystkich usłyszał mniej więcej to samo. Niektórzy potrafili dodać, że przyszli na świat w głębi Dominium. Swoich rodziców w większości nie pamiętali. Ktoś wspomniał o panu, który go bił i zmuszał do pracy. Wszystko co mówili, było bardzo nieskładne. Nie byli jednak stworzeniami agresywnymi czy niechętnie nastawionymi do ludzi. Po przesłuchaniu szef, szokując wszystkich, oficjalnie udzielił im zgody na osiedlenie. Mieszkańcy wsi co prawda bali się dziwnych stworzeń, ale nie kwestionowali tej decyzji. Ufali szefowi. Przemawiały do nich argumenty, że stwory były w okolicy od dawna i nic nikomu nie zrobiły, a człekopies uratował chłopca przed obcym bandytą.
Szef podejrzewał, że w trudnych czasach, które miały nadejść, dziwne stwory mogą przydać się wiosce, podobnie, jak powracający właśnie wędrowiec. Tylko szef zdawał sobie sprawę, że nad obrzeża Dominium nadciąga wielka burza. Nie zamartwiał się jednak, a przynajmniej nie przesadnie. Wiedział, że ma czas. Sądził też, że mając po swojej stronie białego wojownika, ze wszystkiego wyjdzie obronną ręką.
Chociaż może były to płonne nadzieje? Białowłosy wracał przecież zbyt wcześnie. Czy to on mógłby się okazać przyczyną nadchodzącej zawieruchy? Może.
Jednego szef był pewien. Wyraźnie czuł, że to, co ma się wydarzyć, nie skończy się całkowitą tragedią dla jego wioski, a jego córka kiedyś będzie szczęśliwa. Przeczucia nigdy go nie myliły. Już tak miał.
Powracający wędrowiec spostrzegł kobietę. Zsunął się z siodła i podbiegł do niej. Ona upuściła kosz z warzywami, a potem delikatnie postawiła dziecko na ziemi. Objęli się i zaczęli całować na środku drogi. W porywie namiętności kaptur zsunął się z głowy wędrowca, ukazując białe włosy i jasną skórę. Wojownik był niższy o pół głowy od swojej kobiety. Niech to, naprawdę wyglądał rozczulająco, może nawet nieco śmiesznie.
Wreszcie się od siebie oderwali. Prawie, bo wciąż trzymali się za ręce. Ona o coś pytała, on znów ukrył twarz pod kapturem. Dziecko starało się wcisnąć między nich.
Szef uśmiechnął się sam do siebie. Miłość jest czymś pięknym, nawet w przededniu kataklizmu. Tych dwoje musiało mieć sobie wiele do opowiedzenia, a szef wiedział, że zdążą, zanim burza rozpęta się na dobre.
19.01.2005 – Warszawa
C.D.N.