Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Strugi wody uderzały z ogromną siłą w dach i ściany budynku. Tak było od rana i nic nie wskazywało, że w najbliższym czasie pogoda mogłaby się poprawić. Ci, którzy mieli tego dnia wyruszyć w drogę, rozmyślili się i pozostali w gospodzie na jeszcze jedną dobę. Zabijali czas pijąc, grając w karty i w kości. Ci, którzy tego dnia przybyli, byli zmarznięci i przemoczeni.
Niski młodzian o kędzierzawych, wciąż wilgotnych włosach usiadł ciężko przy końcu stołu. Przyniósł sobie trzecie piwo. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Nie powinieneś tyle pić – zauważył siedzący pod ścianą staruszek. Jego zebrane w luźny kucyk, długie włosy były zupełnie siwe, twarz pokrywały głębokie zmarszczki, plecy wciąż miał jednak proste. – Potem będziesz żałował.
- Ja nie miewam kaca – burknął młodzian. Nie miał ochoty na rozmowę, a tym bardziej na wysłuchiwanie pouczeń. Nie po to opuszczał dom.
- Znałem kiedyś młodzieńca, który też tak mówił. – Staruszek za to chciał porozmawiać. – Powtarzał to za każdym razem, gdy siadaliśmy razem w gospodzie. „Ja nie miewam kaca”. I zawsze potem rzygał.
Młodzian nic nie powiedział. Westchnął i wziął solidny łyk piwa.
- Myślę, że w końcu zapił się na śmierć, chyba, że zżarły go demony – powiedział staruszek.
Młodzian odwrócił się do niego plecami. Zdjął but. Przeczesał palcami włosy porastające jego stopę.
- Nie jesteś Małym Człowiekiem czystej krwi? – spytał staruszek. – Jesteś na to za wysoki.
- A to ma jakieś znaczenie? – Młodzian był wyraźnie zły.
- Od lat wędruję po Dominium – powiedział staruszek. – Ale dotąd tylko raz spotkałem mieszańca Małego Człowieka z dużym.
- Przeszkadza ci to? – warknął młodzian.
- Nie. – Staruszek nie zauważył, że jego słowa wyprowadziły młodzieńca z równowagi. Myślami był w innym świecie. – To właśnie mój towarzysz sprzed lat był mieszańcem i miał włosy na stopach. Tylko jego były białe. Był albinosem.
- Przepraszam. – Od stołu obok przesiadł się do nich niemłody już mężczyzna o gęstych, sterczących we wszystkie strony, przyprószonych siwizną włosach. Miał na sobie zniszczone, podróżne ubranie, w jego ruchach kryło się jednak coś wielkopańskiego. – Czy mogę się do panów dosiąść? Jestem Baldwin.
- Loravandil – przedstawił się staruszek.
- Filin – rzucił młodzieniec, ale starsi mężczyźni nie zwrócili na niego uwagi.
Baldwin zmarszczył czoło. Spojrzał na Loravandila.
- Czy myśmy się kiedyś nie spotkali? – spytał. – Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś wasze imię.
- Pewnie nie jeden człowiek je nosi – odparł staruszek.
- Pewnie tak. – Baldwin uśmiechnął się. – Ale... Opowiadaliście o albinosie z włosami na stopach. Czy moglibyście powiedzieć o nim coś więcej? Ja też kiedyś znałem kogoś takiego. Może to była ta sama osoba, bo ilu może być takich albinosów?
- Mój towarzysz był niski i chudy. Miał bliznę na lewym policzku. Zaplatał włosy w warkocz. Nosił u boku starodawny, długi miecz, ponoć po dziadku. Ten miecz był dla niego za długi, ale on nauczył się wyczyniać z nim cuda. Dużo pił. Mówił, że jest łowcą demonów. – Staruszek uśmiechnął się sam do siebie. – Pracowaliśmy razem. Ochranialiśmy kupców, ale on brał też inne zlecenia. Wiele razy, gdy dorwał jakiegoś zwyrodnialca, wmawiał ludziom, że tamten był opętany przez demona, żeby zgarnąć większą nagrodę. Ale na prawdziwe demony też polował. – Mężczyzna, jak wielu starszych ludzi, nie mógł przestać mówić. To, co życie pozostawiło w jego wspomnieniach, wydawało mu się ważniejsze i ciekawsze, niż to, czego teraz doświadczał. – Byłem z nim, kiedy zabił swojego pierwszego. To była straszliwa, skrzydlata bestia. Poszedłem z nim. Bałem się o niego. Był strasznym narwańcem i często na własne życzenie pakował się w kłopoty. Wtedy niewiele jednak byłem w stanie zdziałać. Moje strzały przechodziły przez ciało potwora, nie czyniąc mu krzywdy. A on rozwalił mu łeb. Naprawdę. Wiele jednak go to kosztowało. Po walce był wyczerpany. Musiałem mu wtedy pomóc iść. – Staruszek na dobre zatopił się we wspomnieniach. – Oparł się na mnie. Wydawało mi się, że nic nie waży. Zapytałem go, czemu robi rzeczy, które są dla niego za trudne. Powiedział, że dla niego wszystko jest za trudne. To był wariat, ale też prawdziwy wojownik.
- Jak miał na imię? – spytał Baldwin.
- Riauk.
- Riauk – powtórzył Baldwin. – To musiał być on – stwierdził. – Choć...
Filin założył but i obrócił się w stronę starszych mężczyzn. Teraz już słuchał z uwagą.
- Mężczyzna, którego znałem, nosił takie samo imię, też był niski i szczupły. Również miał na policzku bliznę. Nie brał jednak alkoholu do ust. Kiedy siedzieliśmy razem w gospodzie, udawał tylko, że pije...
- Chcesz powiedzieć, że zmądrzał? – staruszek ożywił się.
- W tej kwestii chyba tak. – Baldwin uśmiechnął się. – Skąd jednak wiecie, że znaliście go wcześniej?
- Tak założyłem. Kiedy go poznałem, blizna na jego policzku jeszcze się w pełni nie wygoiła. Mówił, że zranił go demon.
- A więc tak, wy znaliście go wcześniej – przyznał Baldwin. – Mnie nie mówił, skąd ma bliznę. Czasem jej dotykał, gdy był zakłopotany.
- Jeśli to naprawdę był on, to cieszę się z tego, co od ciebie usłyszałem – powiedział Loravandil. – Nie sądziłem, że mógł długo pożyć. Teraz mam nadzieję, że nie byłeś świadkiem jego śmierci.
- O nie! – Baldwin roześmiał się głośno. – Co prawda, jak to ujęliście, zmądrzał tylko w kwestii alkoholu. Nie przestał jednak pchać się w kłopoty i robić za trudnych dla siebie rzeczy. Ale ze wszystkiego, czego się podejmował, wychodził zwycięsko. Nie raz widziałem jak walczył i także, jak zabijał demony. Faktycznie posługiwał się długim, starodawnym mieczem. Był szybki, jak nikt. – Teraz Baldwin się rozmarzył. – Uderzał jak błyskawica...
- Wiele nauczył się od naszego dowódcy Weigira – zauważył staruszek, ale Baldwin nie zwrócił na to uwagi.
- Słusznie przezwano go Białym Płomieniem.
- To był on? – Loravandil zesztywniał.
- Nie wiedziałeś? – zdziwił się Baldwin, przypadkowo przechodząc ze staruszkiem na ty.
- Więc... – Głos Loravandila drżał. – Czasem wydawał mi się szalony, ale nigdy zły. Jak to się stało, że stał się mordercą? I czy ty... – Tego pytania nie zdołał zadać.
- To nie tak. – Baldwin potrząsnął głową. – Posądzano go o wiele zbrodni. Zawsze powtarzał, że jego twarz nie budzi zaufania. Poza tym, niektórym było na rękę zwalać na niego przeróżne wydarzenia. Czasem zresztą po prostu je wymyślano. I nie, nie słyszałem tego od niego. Mógłby przecież kłamać. Usłyszałem to od tego, który rozpuszczał te plotki. A sam Riauk wiele razy mi udowodnił, że jest szlachetny i prawy. Zawsze można było na nim polegać. – Mężczyzna uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Zdarzyło mi się trochę służyć w armii, ale niezbyt mi to szło, przyznaje. W każdym razie, dowodziłem oddziałem pilnującym granicznej strażnicy. Kiedyś Riauk sam bronił tego mojego posterunku, gdy ja z oddziałem uganiałem się po górach za potężnym magiem, którego sobie uroiłem. Nieważne. – Machnął ręką. – Atakowały nas wtedy siły przyrody, a ja koniecznie chciałem wierzyć, że to była magia. A kiedy zjawił się prawdziwy wróg, Riauk był na posterunku sam i walczył za nas, choć przecież nie musiał. Nie był ani mieszkańcem Dominium, ani tym bardziej wojskowym. Ale wiedział, co jest ważne i potrafił być lojalny nawet wobec takiego głupka, jakim wtedy się okazałem. – Baldwin roześmiał się.
- Chyba nie znałeś go długo. – Nagle koło nich stanęła kobieta o jasnych włosach, w których pojawiły się już siwe pasma. Uderzyła dłonią w stół, aż huknęło. Miała szerokie ramiona wojowniczki.
- Usiądź z nami pani i opowiedz swoją historię – zaproponował Baldwin szarmancko.
Kobieta opadła ciężko na ławę koło niego. Przedstawili jej się po kolei. Ona miała na imię Virginia.
- Mieszkałam kiedyś w Kron, małej wiosce w Najdalszej Prowincji. Razem z bratem obsługiwaliśmy wiatrak. Rodzice wcześnie nas osierocili, ale jakoś sobie radziliśmy. Byłoby dobrze, gdyby nie zarządca prowincji. To był szaleniec. Co roku podnosił podatki, aż doszły do niewyobrażalnego poziomu. Ale to jeszcze dałoby się znieść. Choć tych, którzy nie dawali rady płacić, surowo karał. Zarządca wymyślił jednak krwawe turnieje. Każda wieś i miasteczko musiały wystawić po jednym reprezentancie, a ci walczyli potem na śmierć i życie na jego oczach. Najlepsi i tak nie mogli wrócić do domów, bo nagrodą dla zwycięscy było wcielenie do armii prowincji. Byłam młoda, naiwna. Marzyłam o poprowadzeniu buntu, zabiciu zarządcy... – Na moment zamilkła.
Wszyscy czekali na dalszy ciąg opowieści. Na razie nie wiedzieli, co Riauk miał z tym wspólnego.
W głębi sali pulchny młodzieniec o złotych włosach zaczął stroić cytrę. Zgromadzeni w gospodzie goście mogli liczyć, że bard za chwilę rozpocznie występ.
- Stworzyłam zbrojną drużynę. Przebierałam się za wielką wojowniczkę Dżanę. Nawet swojej klaczy ufarbowałam grzywę na czerwono, żeby wyglądała jak klacz Dżany z legend – ciągnęła dalej Virginia. – Uderzaliśmy tu i tam. Przeszkadzaliśmy w wymierzaniu kar biedakom, którzy nie płacili podatków. Czasem psuliśmy turnieje. Nie mieliśmy odwagi na więcej. Kiedy Riauk stanął na mojej drodze, właśnie próbowaliśmy przerwać turniej. Był jednym z uczestników...
- A więc on też mieszkał w Najdalszej Prowincji? – zdziwił się Baldwin.
- Wtedy tak. – Virginia skinęła głową. – Kiedy przybyłam, właśnie wygrał pojedynek. Rozbroił przeciwnika i odmówił zabicia go. Za to zarządca kazał go stracić. Zabrałam go stamtąd. Nie wiem w sumie czemu. To był poryw serca. Nie mógł być tak sprawnym wojownikiem, jak mówicie. Wtedy, tam na arenie, został poważnie ranny. Może dlatego zabrałam go do siebie. Kiedy jednak chciałam go opatrzyć, okazało się, że jego rana znikła. Powiedział mi potem, że potrafi robić różne takie rzeczy, niby niemożliwe, jak leczenie myślą...
- Mówimy o tej samej osobie? – upewnił się Loravandil.
- Tak – stwierdził Baldwin.
- A ilu może być albinosów z blizną? – zdziwiła się Virginia. – Potrafił też zepsuć mi drzwi do chaty, choć ich nie dotknął. Był dziwny, ale pomyślałam, że mógłby z nami zostać. Jego zdolności wydawały się użyteczne. Nie chciał jednak z nami współpracować. Powiedział, że zabieram się za rzeczy zbyt duże dla mnie. Radził, żebym przestała bawić się w wojowniczkę, jakby sam był kapłanem. – Kobieta prychnęła gniewnie. – Kiedy dowiedział się, że chcę zabić zarządcę, stwierdził, że zrobi to za mnie, pod warunkiem, że złożę broń. Powiedział, że nie chce, żebym zabijała, że ciężko się żyje, kiedy ma się zbrodnie na sumieniu, że on sam coś o tym wie.
- Mnie też coś takiego kiedyś powiedział – przypomniał sobie Baldwin.
- Więc jednak zabijał – westchnął Loravandil. – Wszyscy błądzą – dodał ciszej sam do siebie i z żalem spojrzał w swój pusty talerz.
- Zgodziłam się – mówiła dalej Virginia. – Co mi szkodziło? On wyruszył na zarządcę. Powiedział, że jeśli dostanie plany jego zamku, będzie mógł dostać się tam, dzięki tym swoim zdolnością, wprost z mojego domu. Umiał w każdym razie zniknąć. Na początku myślałam, że zrobił to, co obiecał, bo zarządca zaginął. Wrócił jednak jako dowódca armii. W prowincji mówiło się o wojnie. W przebraniu chłopaka zaciągnęłam się. Chciałam mieć wszystko pod kontrolą, wiedzieć, co się dzieje. Ciągle mnie coś pchało w przód. Żołnierze rozpytywali w okolicy o albinosa z blizną. Może chciałam go ostrzec, a może dowiedzieć się dlaczego nie dotrzymał obietnicy.
- Nie dał rady – powiedział Baldwin, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
- Potem działy się dziwne rzeczy. Od kogoś żołnierze dowiedzieli się, że Riauk mieszka w Deret, wiosce przy samej południowej granicy. Kiedy dotarliśmy do celu, wieś była opuszczona. Pozostał w niej jeden, jedyny mężczyzna. Zarządca pytał go o Riauka, ale ten roześmiał się tylko i powiedział: „Ode mnie niczego się nie dowiecie”. Zarządca mówił coś o imperatorze, ale tamten dodał, że to, że ich istota jest taka sama, nie znaczy, że grają w tę samą grę. Niewiele z tego zrozumiałam. Tamten mężczyzna przemienił się w niedźwiedzia, ale zarządca i tak go zabił, a my spróbowaliśmy przejść przez góry. Gdzieś za nimi leżało ponoć królestwo, któremu mieliśmy wypowiedzieć wojnę. Nie daliśmy jednak rady przebyć tych gór. Wędrowaliśmy przez wiele dni i wciąż byliśmy w tym samym miejsc. Nikt nie rozumiał dlaczego. W końcu zawróciliśmy. Zarządca był wściekły, żołnierze też. Żeby ich trochę udobruchać pozwolił im grabić wsie leżące przy granicy.
- Po naszej stronie? – spytał zaskoczony Baldwin.
- Tak. Po naszej. Żołnierze Dominium palili wioski leżące w Dominium i nikomu to nie przeszkadzało. Kron też spłonęło. Mój brat zginął. Nie byłam w stanie go obronić. Straciłam wszystko: brata, wiatrak i dom. I nagle znów pojawił się Riauk. Znikąd zjawił się na zgliszczach. Mówił coś, że bardzo mu pomogłam, ale tego nie pamiętam, bo potem trzeba było cofnąć czas. Jakby to było możliwe. – Kobieta uderzyła pięścią w stół tak mocno, że puste naczynia podskoczyły. – Nie zrozumiałam wiele z tego, co mówił, ale też szczególnie mnie to nie obchodziło. Przepraszał mnie i obiecywał, że jeszcze zabije zarządcę. Ale co to mogło dla mnie znaczyć? Nie widziałam go nigdy więcej. Natomiast wysłuchałam wielu opowieści o jego zbrodniach. Ponoć zabił nawet imperatora. Tyle mogę powiedzieć o waszym szlachetnym i prawym towarzyszu.
Loravandilowi zaczęły drżeć dłonie, a jego oczy zaszkliły się.
- Riauk nie zabił naszego poprzedniego imperatora – powiedział pewnie Baldwin.
- Skąd wiesz? – spytała Virginia gniewnie.
- Bo kiedy zabito imperatora, on akurat był ze mną. Poza tym, imperator tak naprawdę nie zginął.
- Gadanie – burknęła Virginia.
- Opowiem, jak było naprawdę, choć trudno będzie wam w to uwierzyć – stwierdził Baldwin.
- To długa historia? – spytał Filin.
- Długa.
- To może przyniosę wszystkim po piwie? – zaproponował.
- Przynieś – zgodzili się Virginia i Baldwin. Loravandil pokręcił głową.
Dopóki młodzieniec nie wrócił z pełnymi kuflami, milczeli. Bard rozpoczął występ, śpiewając rzewnym głosem.
Włóczyłem się jak duch,
Czekałem na jakiś cud.
- Teraz posłuchajcie – zarządził Baldwin. – Włóczyłem się z grupą przyjaciół.
- Jak duch – parsknęła Virginia.
- Robiliśmy różne rzeczy i tak trafiliśmy na Riauka – ciągnął niezrażony Baldwin. - Najpierw chcieliśmy zgarnąć za niego nagrodę. Szybko nam jednak udowodnił, że jest zbyt dobrym szermierzem, żebyśmy mieli z nim szansę. Jednemu z moich towarzyszy końcem miecza zdjął z twarzy okulary i nawet go nie zadrasnął...
- Kiedy Weigir sprawdzał go, czy nadaje się na członka naszej grupy, Riauk przeciął mu pas i też go nie skaleczył – przypomniał sobie Loravandil. – Wszyscy śmialiśmy się wtedy z głupiej miny Weigira. A ja byłem z siebie dumny, bo to ja go zwerbowałem. – Jego głos brzmiał tak, jakby przywoływał bardzo bolesne wspomnienie.
Niezbyt mądre słowa wyśpiewywane przez barda znowu doleciały do ich uszu:
Ty drżysz jak świecy blask.
Ja jednak muszę iść.
Darujesz mi gwiezdny pył.
Ulotna łza drży, wiem.
Lecz będziesz czekać, wiem.
- Sam Riauk miał co do nas inny plan – kontynuował swoją opowieść Baldwin. – Chciał z nas zrobić swoją zbrojną drużynę. Nie miał nam czym zapłacić, ale mówił, że idąc z nim, zrobimy coś dobrego dla Dominium...
- Wykorzystał was – stwierdził obcy, barczysty mężczyzna, siadając obok Filina.
- Nie. – Baldwin uśmiechnął się. – Posłuchaj mnie do końca.
- Też go znałeś? – spytała Virginia.
- Tak – powiedział mężczyzna.
- Czy jest w tej knajpie ktoś, kto go nie zna? – rzuciła Virginia ironicznie.
Nikt tego nie skomentował. Musieli w duchu przyznać, że ich spotkanie jest dziwnym zbiegiem okoliczności, ale doświadczyli w życiu już tylu dziwnych i nieprawdopodobnych wydarzeń, że w pewnym sensie do nich przywykli. Przedstawili się nowemu towarzyszowi. On miał na imię Belik.
- Riauk twierdził, że imperator jest demonem i że wszyscy, którzy dzierżą w Dominium władzę, są demonami. Nie wierzyliśmy mu. A potem ogłoszono, że imperator został zabity i że zrobił to Biały Płomień. Tylko, że on wtedy, kiedy to się stało, siedział z nami i opowiadał o demonach.
- Więc może Riauk nie był Białym Płomieniem? – spytał z nadzieją Loravandil.
- To nie takie proste. – Baldwin potrząsnął głową. – Ogłoszono wtedy, że Kapłani Boga Stwórcy Ziemi przed setkami lat stworzyli kulę, w której, dzięki zamkniętym w niej boskim mocom, można zobaczyć miejsce pobytu każdego człowieka przebywającego w Dominium. Ale o tym może słyszeliście?
- Coś tam słyszeliśmy – przytaknęła Virginia.
- Nie. – Loravandil pokręcił głową.
- Więc, ci kapłani, przed laty ukryli tę kulę w specjalnie w tym celu wybudowanym podziemnym labiryncie, w górach, przy północno-wschodniej granicy – ciągnął dalej Baldwin. – Jak twierdzili, ukryli kulę, bo w niepowołanych rękach mogłaby stać się zbyt potężną bronią. Wtedy jednak, kiedy ponoć zabito imperatora, oficjalnie oznajmili, gdzie kula się znajduje i wyznaczyli nagrodę dla tego, który przyniesie ją do stolicy. Kula miała im pomóc w schwytaniu Białego Płomienia. Riauk twierdził, że to mistyfikacja i że to wszystko, co się dzieje, to sposób imperatora, żeby wciągnąć go w pułapkę. Według niego imperator nie zginął. Uważaliśmy, że jest szalony i że cierpi na manię prześladowczą, ale okazało się, że to on miał rację. Wyruszyliśmy w drogę, kierując się wskazaniami kapłanów. Ale oczywiście nie znaleźliśmy kuli, bo to faktycznie była pułapka. Na końcu drogi czekał na nas ten, którego nazywałaś zarządcą – zwrócił się do Virgini. – Twój problem polegał na tym, że przez przypadek stałaś się częścią bardzo złożonej historii.
- Niech demony porwą wszystkie historie – burkną Belik.
- Riauk zabił zarządcę, choć ten był demonem. Widziałem na własne oczy jak z jego dłoni wystrzelało złote światło, które paliło wszystko, co miało na swojej drodze. Riauk został wtedy ciężko ranny. Prawie zginął. Potem uzdrowił swoje rany. Faktycznie to potrafił i wiele innych rzeczy. Pamiętam, jak głupie miny mieli ludzie, w których rękach broń nagle rozpadała się w pył. Wracając jednak do opowieści, po walce z zarządcą Riauk był słaby. A czekało nas jeszcze spotkanie z imperatorem, który faktycznie nie zginął i smokiem, którego miał na swoich usługach.
- Smoki nie istnieją – stwierdziła Virginia.
- Też tak myślałem – zgodził się Baldwin. – Ale po tym, jak zobaczyłem dwa, zmieniłem zdanie.
- Pewnie, smoki – burknęła kobieta.
- Riauk długo dyskutował z imperatorem. – Baldwin niewzruszenie ciągnął dalej. – Imperator chciał się go pozbyć. Dlatego zastawił na niego pułapkę i dlatego rozpuszczał informacje o jego zbrodniach. Chciał podbić świat, z którego Riauk pochodził, ale bał się, że on mu w tym przeszkodzi. Ponoć przed setkami lat zostało przepowiedziane, że pewien Mały Człowiek na trwałe uwolni tamten świat od demonów. To był dziadek Riauka. Z tego co zrozumiałem, dziadkowi Riauka się nie powiodło, ale póki żyli jego potomkowie, imperator wolał zachować ostrożność. Powinienem jeszcze powiedzieć – przypomniał sobie Baldwin – że imperator jako demon był nieśmiertelny, ale co jakiś czas pozorował swoją śmierć, a potem udawał swojego własnego młodego krewnego, żeby stwarzać pozory, że jest człowiekiem.
- Od jak dawna to trwa? – spytał Loravandil.
- Od setek lat – odparł Baldwin.
- A skąd wiesz, że to naprawdę był demon? – O to zapytał Filin.
- On też strzelał z dłoni raniącym światłem. Przebił mnie nim. Już bym nie żył, gdyby Riauk nie uzdrowił moich ran. Poza tym, był dużo szybszy od Riauka. Sprawa wydawała się przegrana. – Baldwin opowiadał dalej. – Ale Riauk mimo wszystko spróbował zabić imperatora. Nie udało mu się. Imperator o dziwo jednak go nie zabił. Powiedział, że podoba mu się siła woli i determinacja Riauka. I choć trudno w to uwierzyć, zawarli coś na kształt przymierza. Riauk obiecał, że nie podniesie więcej ręki na imperatora i jego podwładnych, a imperator, że nie zabije Riauka i zrezygnuje z podboju jego świata.
- I imperator nie ma nic przeciwko temu, co o nim opowiadasz? – spytał Filin. Jego ton wskazywał, że nie brał słów Baldwina poważnie.
- Chyba nie. – Mężczyzna o kędzierzawych włosach wzruszył ramionami. – Nie kazał nam trzymać w tajemnicy tego, co widzieliśmy. Poza tym... Myślę, że on w jakiś sposób doskonale wie, co mówię i robię, a że ciągle żyje, wskazuje na to, że najwidoczniej moje opowieści zupełnie mu nie przeszkadzają. Zresztą, mało kto mi wierzy.
- Słuszne spostrzeżenie. We wszystko, co mówisz, trudno uwierzyć – stwierdziła Virginia. - Poza tym, coś zaczyna mi świtać, że słyszałam o kimś, kto dostał nagrodę za odnalezienie tej kuli. No i Białego Płomienia w końcu ujęto.
- To były kolejne kłamstwa imperatora – zapewnił Baldwin. – Sama musisz pamiętać, że ani proces, ani egzekucja tego pseudo Białego Płomienia nie były publiczne.
- Czy Riauk nie polował więcej na demony? – spytał Loravandil.
- To nie tak. – Baldwin potrząsnął głową. – Owszem, walczył potem z demonami, ale tylko z takimi, które występowały przeciw imperatorowi i zagrażały ludziom. Imperator nie miał raczej nic przeciwko temu. Raz zresztą przysłał Riaukowi do pomocy swojego smoka.
- Oczywiście – burknął Belik.
- Dlaczego tak reagujesz na wszystko, co mówię? – spytał Baldwin.
- Bo gadasz, jak ktoś, kto sam tego nie przeżył. Tobie nie sposób uwierzyć.
- Bolą mnie twoje słowa.
- Powinny – stwierdził Belik. – Życie boli. Kiedyś uczyłem się na bajarza. Uczyłem się opowieści o bohaterskich czynach, o wielkich wojownikach. Brzmiały, za przeproszeniem Baldwinie, jak to, co usłyszałam od ciebie. Zazdrościłem bohaterom tych opowieści, chciałem być sławny, tak jak oni – niespodziewanie zaczął opowiadać o swoim życiu. – Byłem tylko dzieciakiem ze wsi. Skąd miałem wiedzieć, co to wszystko znaczy? Riauk powiedział, że uczyni z nas wojowników, ze mnie i z tych, z którymi się uczyłem. Mieliśmy stać się bohaterami opowieści, częścią historii. Razem z nim mieliśmy wyruszyć na demona od lat pustoszącego okolicę, w której mieszkaliśmy. Kto by na coś takiego nie przystał?
Wszyscy przy stole milczeli, Belik uznał więc, że się z nim zgadzają.
- Nauczył nas walczyć i lepiej jeździć konno. Kupił nam nawet broń. Uczynił ze mnie tego, kim dziś jestem. Zostałem najemnikiem, nie wróciłem do opowiadania baśni.
- Żałujesz? – spytał Baldwin.
Belik nie odpowiedział.
- A co stało się z tym demonem, z którym mieliście walczyć? – To chciał wiedzieć Filin.
- Pokonaliśmy go. Ale kilku z nas straciło życie. Najgłupsza była śmierć Livi, jedynej dziewczyny wśród nas, i zupełnie niepotrzebna. – Głos Belika zaczął się łamać. – Osłoniła Riauka własną piersią. To on powinien zginąć, ale ją zbałamucił, zawrócił jej w głowie. Livia była tylko zwykłą dziewczyną, a jednak wykazała się refleksem, którego jemu zabrakło, choć uważał się za niewiadomo kogo. Przecież potrafił leczyć myślą rany. Zawsze nas leczył po tym, jak nas pokaleczył w czasie treningów. Ale jej wyleczyć nie zdążył, przeklęty palant.
- Kochałeś ją – stwierdził Baldwin.
- Pewnie. Ale ona wolała tego cudaka. – Belik walnął pięścią w stół. – Każdy z nas był lepszy od niego! Przecież on nawet nie wyglądał jak człowiek, a poza tym, był nadętym dupkiem.
- Po prostu wciąż jeszcze jesteś o niego zazdrosny – zawyrokował Baldwin. – Chyba każdy powinien zdawać sobie sprawę, że walcząc z demonem można zginąć.
Belik nie odpowiedział.
- Czy Riauk powiedział wam, czemu akurat was szkoli i czemu nie pójdzie na demona sam? – drążył temat Baldwin.
- Powiedział – przyznał Belik niechętnie. – Ponieważ dorastaliśmy w sąsiedztwie demona, byliśmy odporniejsi, niż inni, na jego wpływy. Zresztą, nie musiał nam tego mówić, to wiedzieliśmy sami. Ponoć też tego demona nie można było pokonać w pojedynkę. Mówił, że wcześniej próbował.
- Może dlatego ta dziewczyna wolała jego, a nie ciebie – zawyrokowała Virginia. – Może był draniem, ale nie był naiwnym głupcem.
- Niech was...
Belik gwałtownie wstał od stołu. Wyszedł z gospody trzaskając drzwiami. Do wnętrza wdarł się zimny podmuch wiatru, przyprawiając o dreszcze. Pogoda była niezmiennie obrzydliwa.
Przez chwilę wszyscy milczeli.
- Mam nadzieję, że pójdzie po rozum do głowy i schroni się w stajni – powiedział Baldwin. Nikt jednak nie ruszył się, by sprawdzić, czy faktycznie tak się stało.
- Jeśli znałem tę samą osobę, co wy – powiedział powoli Loravandil – to czemu nic nie wiem o jego nadprzyrodzonych zdolnościach?
- Bo z reguły je ukrywał – wyjaśnił Baldwin. – My też nie dowiedzieliśmy się o jego mocy od razu, a dopiero wtedy, gdy musiał jej użyć, by ratować nam życie.
- Ale dlaczego?
- Był na coś chory. Mówił, że nie sposób się tym zarazić, że takim trzeba się urodzić. Nie wiem dokładnie, na czym polegała jego choroba. Ale na pewno odbierała mu siły, powodowała, że dużo kasłał i czasem nie mógł złapać oddechu. Mówił, że przez tę chorobę jest zbyt słaby, żeby w pełni korzystać ze swoich umiejętności i że osobą nie znającym się na tym, miałby problemy z wytłumaczeniem co i kiedy może robić. Uważał też, że gdyby się z tym afiszował, ludzie jeszcze bardziej by się go bali.
- Pewnie miał rację. – Loravandil westchnął. – Że był chory też nie wiedziałem. Ale faktycznie słyszałem czasem, jak kasłał nocami. – Głos staruszka brzmiał smutno. – Powinienem się domyślić. Był taki chudy. Szybko się męczył. I przecież powiedział mi, że dla niego wszystko jest za trudne. Ja chyba nie chciałem tego wiedzieć. – Na moment zawiesił głos. – I teraz, jak o tym pomyślę, może faktycznie opisujesz tę samą osobę. Z kupcami, których ochranialiśmy, regularnie przemierzaliśmy tereny zamieszkane przez zielone. No i czasem te stwory na nas polowały. Czasem ktoś zginął. I raz, koń jednego z naszych towarzyszy został ugryziony przez zielonego. Wszyscy radzili, żeby dobił konia, zanim paraliż obejmie jego ciało. Ale nie miał serca tego zrobić. Okazało się zresztą, że nie musiał. Koń przeżył. Skoro mówiłeś, że Riauk umiał leczyć rany, to może mógł też uratować konia przed paraliżem?
- To możliwe – zgodził się Baldwin.
- Ale rana konia nie znikła – przypomniał sobie Loravandil.
- Pewnie nie chciał, żebyście się zorientowali.
- Tak, to jest zrozumiałe. – Loravandil pokiwał głową.
Znowu przez chwilę milczeli. Baldwin przyglądał się staruszkowi. Nie potrafił zrozumieć, czemu wszystko, co było mówione, wpędzało Loravandila w jeszcze większą melancholię.
- Posłuchajcie – nakazał Virginia.
Nastawili uszu, łowiąc słowa barda, teraz znacznie bardziej składne i poważniejsze.
trawy wciąż szumią to samo
gdy błądzisz przez wieczność
marsz ślepego przeznaczenia
mieni się poprzez waleczność
Biały Płomieniu dokąd tak gnasz?
czy duchy przeszłości nie dają Ci spać?
te duchy przeszłości coś we wsi śpiewał
Livii pod drzewem zrozumienia?
twoje pijackie stare wybryki
zabójstwo w widzie plam na honorze
chłopca co mógłby czyścić Ci buty
duchy cię straszą i spać nie możesz?
oto kompania ciągnie twym śladem
tylko drużyna zniszczy demona
możesz być dzielny możesz być śmiały
wybierasz smutek nędzę i rozpacz
lecz oni idą w zwartym szeregu
Belik i Sylba w czele tuzina
za nimi ukryta w cieniu zmroku
mknie zakochana dziewczyna
trawy wciąż szumią to samo
gdy błądzisz przez wieczność
marsz ślepego przeznaczenia
mieni się poprzez waleczność
Ty wciąż o sobie wciąż o wieczności
pokochaj przecież już możesz
nim przyjdzie walkę stoczyć z przedwiecznym
weź sobie Livię za żonę
nadejdzie bitwa i jej pokłosie
Belik wymierzy cios bestii
stracisz przyjaciół – tak bywa w bitach
stracisz też szczęście na wieczność
choć cuda czynisz i mocą władasz
nie wprawisz znowu w rytm serca
które wygasło by bronić Twoje
które wygasło ze szczęścia
trawy wciąż szumią to samo
gdy błądzisz przez wieczność
marsz ślepego przeznaczenia
mieni się poprzez przekleństwo
- Czy dobrze zauważyłem, że w tej pieśni padło imię naszego niedawnego towarzysza? – spytał Baldwin.
- Tak. – Filin skinął głową. – Belik był wyliczony wśród walczących. Stał się bohaterem opowieści, tak jak ten wasz Riauk mu obiecał.
- Szkoda, że tego nie słyszał – stwierdził Baldwin.
- Tylko czemu ta pieśń miałaby być prawdziwa, skoro według ciebie większość opowieści o Białym Płomieniu taka nie jest? – spytała Virginia, gniewnie spoglądając na Baldwina.
- Może dlatego, że w dużej mierze zgadza się z tym, co mówił Belik.
Bard przestał grać.
- Potrzebuję chwili przerwy – oznajmił całej sali.
- Słuchajcie, zaproszę go do nas – zaproponował Baldwin i nie czekając na reakcję towarzyszy ruszył w stronę artysty. Po chwili wrócił z pulchnym młodzieńcem, który wyglądał na zupełnie niezaradnego.
- Filin, skocz po piwo – zarządził. – Napijesz się z nami? – zapytał barda, gdy młody Mały Człowiek pół krwi wyruszył w stronę kontuaru.
- Oczywiście. – Muzyk uśmiechnął się. Ton jego głosu, jak i spojrzenie taksujące zebranych przy stole, kazały sądzić, że nie był taką fajtłapą, na jaką wyglądał.
- Bardzo zainteresowała nas twoja ostatnia pieśni – oświadczył Baldwin.
- Miło mi to słyszeć.
- Ty jesteś jej autorem?
- Nie. – Młodzian potrząsnął głową.
- A kto?
- Dziękuję. – Bard uśmiechnął się do Filina, który właśnie postawił przed nim piwo. – To o czym to miałem mówić? A, o pieśni. Wiecie, powiem szczerze. Jakiś czas temu spotkałem dziwnego dzieciaka. Grał na cytrze i śpiewał pieśni, które, jak twierdził, sam napisał. Powiedziałem mu, że nie może tu wystąpić, bo to mój rewir. Poprosił jednak, żebym pozwolił mu zaśpiewać. Powiedział, że to dla niego bardzo ważne. Obiecał też, że odda mi wszystko, co zarobi. Zgodziłem się. Spodobały mi się zresztą jego pieśni, choć większość była dość zawiła. Dwóch mnie potem nauczył. Tej o Białym Płomieniu i o dziewczynie na ganku.
- A potrafisz nam coś powiedzieć o tym chłopaku? – spytał Baldwin.
- Pochodził z południa, tak w każdym razie mówił. Na imię miał Loravandil. – Staruszek nagle spojrzał na barda. Wydawało się, że bardzo chce o coś zapytać. – Był bardzo młody i bardzo nieśmiały, więc nie wróżę mu powodzenia w tej profesji. W sumie szkoda, bo śpiewał naprawdę nieźle. To wszystko, co mogę o nim powiedzieć. – Dodał bard i staruszek oklapł.
- Szkoda – powiedział Baldwin. – I tak dziękujemy, że poświęciłeś nam swój czas. Zwróciliśmy uwagę na twoją pieśń, bo właśnie rozmawialiśmy o Białym Płomieniu. Tak się składa, że większość z nas go w życiu spotkaliśmy.
Bard uśmiechnął się.
- Dziękuję za piwo. Muszę wracać do pracy. – Wstał. – Miło się z wami rozmawiało, ale muszę powiedzieć, że osobiście nie wierzę, że Biały Płomień w ogóle istniał.
- No i macie – zaśmiała się smutno Virginia. – Nie istniał.
- Tak jak smoki Baldwina – rzucił Filin.
- Czy myślicie, że ten chłopak, którego zabił w pojedynku, to mogła być jego jedyna niewinna ofiara? – w głosie Loravandila słychać było nutkę nadziei.
- Tak, i pewnie jeszcze był wybrańcem bogów – burknęła Virginia.
- Jeśli ten wasz Riauk, jest tym samym, którego przed laty spotkał mój ojciec, to... Może nie był wybrańcem, ale na pewno bogowie nie byli przeciwni temu, co robił – oznajmił Filin.
Wszyscy spojrzeli na młodzieńca zaskoczeni.
- Jak to? – Nawet Baldwin się zdziwił.
- Ja urodziłem się za morzem – zaczął opowiadać Filin. – Ale moi rodzice pochodzili z Dominium. Poznali się na statku, właśnie w czasie wyprawy za morze. Ten statek zatonął, ale im udało się uratować. Katastrofę przeżyli jeszcze Bluszcz, Riauk i jego wielki koń...
- Bluszcz? – spytał zaskoczony Baldwin. – To był taki dziwak, niedoszły kapłan?
- Skąd wiesz?
- Ja też go poznałem. Riauk przedstawił go, jako swojego dawnego znajomego – wyjaśnił Baldwin. – Ale trafiliśmy na niego przypadkiem. Wyratowaliśmy go z łap bandy kryjącej się w górach na południowym wschodzie. To były dziwne stwory, pół-ludzie, a pół-zwierzęta. Takie istoty hodowały demony i niektórzy szaleni magowie. Chcieli stworzyć z nich doskonałą armię dla imperatora – wspomnienia poniosły Baldwina. Na moment zapomniał, że teraz to on miał słuchać. – Nie wiem co prawda, co myślał o tym sam imperator, wiem natomiast, że poza masą cierpień, nic z tego nie wyszło. Te istoty nie nadawały się na żołnierzy, były z reguły słabe fizycznie i dość nieobliczalne. Riauk trochę się takimi stworami opiekował, gdzieś tam w swoim świecie. Ale wracając do Bluszcza, to przez jakiś czas włóczył się z nami, ale nie całkiem mu to pasowało. Był odludkiem.
- Tak – lekko zirytowanemu Filinowi udało się znowu dojść do głosu. – Ojciec opowiadał, że obaj i Bluszcz, i Riauk byli niesympatyczni, a Bluszcz sam mówił, że nie lubi ludzi. No więc, nie byli dobrze dobraną grupą, nie przypadli sobie do gustu i sobie nie ufali, ale tylko oni przeżyli, więc musieli współpracować, zwłaszcza, że w katastrofie stracili bagaże. Musieli jakoś zdobyć pieniądze na dalszą podróż. Tak się akurat złożyło, że trafili do wioski rybackiej, w pobliżu której jakiś morski rozbójnik ukrył swoje skarby. Pewien rybak pożyczył im łódź i obiecał wskazać miejsce, gdzie te skarby są ukryte w zamian za podzielenie się z nim znaleziskiem. Mój ojciec bez końca potrafi opowiadać o pułapkach czyhających na nich w drodze do skarbu, ale ja sobie daruje szczegóły. W każdym razie Riauk musiał użyć swoich nadprzyrodzonych mocy, żeby rozbroić kilka z tych pułapek. I faktycznie, jego zdolności przerażały mojego ojca. Kiedy dotarli do skarbu, okazało się, że jest on umieszczony na wysokiej półce skalnej. Ojciec opowiadał, że Riauk wszedł Bluszczowi na ramiona, dosiągł końcami palców krawędzi półki skalnej i wciągnął się na górę. Myślę, że ojciec w tej opowieści przesadza, bo nie sądzę, żeby ktoś umiał zrobić coś takiego.
- On umiał – wszedł mu w słowo Loravandil. – Kiedy z nami podróżował, miał wielkiego, dereszowatego ogiera szlachetnej rasy. Ten koń był sporo wyższy od niego, a jednak umiał położyć mu dłoń na kłębie i wskoczyć na niego bez większego wysiłku. Kiedyś ta jego zdolność uratowała nas wszystkich. A także to, że zawsze potrafił obudzić się na czas. Nie wiem, jak to robił, ale nigdy nie spotkałem kogoś, kto by tak czujnie spał.
- A niech to! – Baldwin zaśmiał się i klepnął dłonią po udzie. – Kiedy tylko poznaliśmy się z Riaukiem, wprosił się w gospodzie do naszej izby. Jeszcze wtedy mu nie ufaliśmy i może nawet wciąż myśleliśmy o zgarnięciu za niego nagrody. A on najspokojniej w świecie rozebrał się i poszedł spać, odwracając się do nas plecami. Pomyślałem wtedy, że jest szalony, ale skoro mówisz...
- A czy Filin nie miał nam opowiedzieć o tym, co o Riauku myślą bogowie? – przerwała mu Virginia.
- Właśnie – burknął młodzieniec. – Już prawie do tego doszedłem. Riauk wciągnął się tam na górę do skarbu i nagle, nie wiedzieć skąd, spadła krata, uniemożliwiając mu powrót do mojego ojca i Bluszcza. A potem przemówiła do niego Kheila. Zapytała czy kradł, kłamał i czy kiedyś zabił niewinnego. A on odpowiedział, że trochę kłamał i, że zabił. Mimo to bogini stwierdziła, że jest prawy i pozwoliła mu zabrać część skarbu. Ojciec wiele razy podkreślał, że choć Riauk był niesympatyczny, to nie był zły. Mówił też, że kiedy dzielili się znaleziskiem, Riauk wziął tylko tyle, by kupić sobie nowe siodło.
- Dlaczego nie opowiedziałeś tego wcześniej? – spytał Loravandil.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
- Przepraszam, jestem Zygfryd, do tej pory tylko słuchałem. – Do ich stołu podszedł młody mężczyzna. – Wszystko, co mówiliście, było bardzo interesujące. Ja nie poznałem nigdy Riauka, ale w świecie, z którego pochodzę, ktoś o tym imieniu został uznany za mesjasza.
- Co? – wyrwało się z kilku gardeł.
Młody mężczyzna usiadł obok Filina.
- Dla wyjaśnienia, pochodzę z Międzymiasta, z odległego, małego świata, gdzie czas płynie szybciej, niż tutaj.
- A to w ogóle możliwe? – spytała Virginia.
- Możliwe – zapewnił Baldwin. – Słyszałem coś o tym od Riauka i imperatora...
- I smoka – dodała kwaśno Virginia.
- Nie musicie mi wierzyć – żachnął się Zygfryd.
- Ależ wierzymy – zapewnił Baldwin.
- W każdym razie – ciągnął dalej Zygfryd – my w naszym świecie byliśmy więźniami. Jeśli ktoś wyruszył do innych światów, nie mógł już wrócić, bo groziła mu kara śmierci. Nie każdy zresztą w ogóle mógł próbować. Żeby opuścić nasz świat, trzeba było mieć dobrego konia, a w naszym świecie było mało koni. Bez konia nie dało się przebyć Międzybagna oddzielającego nas od innych światów. Niektórzy wierzyli, że pewnego dnia przybędzie mesjasz i poprowadzi nas ku większym, wolnym światom. Niektórzy wierzyli, chociaż to była wiara zakazana. Ale on przyszedł. Wyglądał tak, jak ten, którego opisywaliście i nosił takie samo imię. Upierał się, że nie jest mesjaszem i że żaden mesjasz nigdy nie przybędzie...
- Riauk zawsze powtarzał, że bogowie to nasz własny wymysł – wyrwało się Baldwinowi.
- A przecież po rozmowie z boginią powinien zmienić zdanie – dodał Filin.
- To on jednak stał się dla nas mesjaszem – powiedział pewnie Zygfryd. – Jesteśmy przekonani, że swoimi słowami tylko nas sprawdzał. Może was także. – To stwierdzenie nie zostało już skomentowane. – Wskazał nam drogę. A po jego pojawieniu się, nasz świat zaczął się zmieniać. I w końcu, tym, którzy chcieli, pozwolono odejść i zamieszkać w Świecie zza Morza Ognia i Krwi na południowy-zachód od Dominium.
- Ale tam są Nadmorskie Królestwa – zauważył Filin.
- Tak – zgodził się Baldwin. – Ale Świat zza Morza Ognia i Krwi też tam jest.
- To akurat prawda – zgodziła się Virginia. – W każdym razie nie tylko wy tak uważacie. Ale trzeba umieć tam dojść. Armia, z którą próbowałam tego dokonać, nie umiała.
- Albo był w niej demon, a Riauk zamknął demonom drogę do swojego świata.
- Mówiłeś, że były zarządca Najdalszej Prowincji był demonem, więc tak, według tego był w niej demon – przyznała niechętnie.
- A jak on zamknął ten świat? – spytał Filin.
- Tego akurat nie wiem – przyznał Baldwin z uśmiechem. – Kiedy podróżowaliśmy z Riaukiem, tyle się działo, że nie o wszystkim mieliśmy czas rozmawiać.
- On nigdy nie przestał brać się za zbyt wielkie rzeczy – westchnął Loravandil, patrząc na Zygfryda.
- I nie przestał się mieszać w sprawy innych – dodał Baldwin.
- Niszcząc im życie – burknęła Virginia.
- My akurat jesteśmy mu bardzo wdzięczni za to, co zrobił – oznajmił Zygfryd głośno. – Nawet jeśli naprawdę nie kierowała nim boska ręka.
- Ale kto dał mu do tego prawo? – Virginia wciąż była zła.
- Czasem ktoś musi dać światu kopa, żeby coś się zmieniało – powiedział Baldwin pewnie. – Riauk ze swoimi zdolnościami mógł się tym zajmować. Ja też trochę ulepszałem świat na własną rękę.
- Depcząc życia innych? – naciskała na niego Virginia.
- Staraliśmy się zawsze nie zabijać bez potrzeby. Ale tak, mogliśmy kogoś skrzywdzić. Taka jest kolej rzeczy.
- Gorzej jest, jak samemu stanie się ofiarą. Póki nie, wszystko jest dobrze.
- Nie patrzył bym tak na to. – Głos Baldwina brzmiał poważnie. – Zresztą, nie nam sądzić. Kiedyś osądzą nas bogowie.
- Wierzysz w nich?
- Tak. Ja tak.
Drzwi gospody otworzyły się. Do wnętrza weszło kilku ludzi w płaszczach. Ociekali wodą. Wyglądali na najemników lub poszukiwaczy przygód. Mogli też jednak stanowić zbrojny orszak ekscentrycznej szlachcianki. Wśród młodych, uzbrojonych po zęby mężczyzn była bowiem siwiejąca już kobieta, która rozejrzała się uważnie wokół, gdy tylko zrzuciła z głowy mokry kaptur.
- Kupcie sobie coś do jedzenia i picia – zwróciła się do swoich towarzyszy. – Ja dziś wieczorem zostawię was samych. Widzę tu starego druha. Witaj, Baldwinie! – rzuciła przez pół gospody i ruszyła w jego stronę.
- Znowu się włóczysz! Z twoimi korzonkami więc lepiej?
- Właśnie sama odpowiedziałeś sobie na pytanie. – Baldwin uśmiechnął się kwaśno. – Nic się nie zmieniłaś Seleno.
- Nie przesadzaj. – Twarz niemłodej już kobiety promieniała radością. To sprawiło, że wydawała się niezniszczalna, może nawet nieśmiertelna.
- Mówiłem o twoim charakterze, nie o...
- Nie kończ Baldwinie.
- Nie uwierzysz, jakie zebrało się tu towarzystwo. – Baldwin zmienił temat. – Usiądź z nami. – Zaprosił ją gestem ręki. – Wszyscy ci ludzie spotkali w swoim życiu Riauka. Dowiedziałem się o nim wielu ciekawych rzeczy.
- Szkoda, że się spóźniłam na te opowieści – stwierdziła Selena. – Nie zgadniesz kogo ostatnio spotkałam.
- Nie zgadnę – zgodził się. – Czyżby kogoś z naszych dawnych towarzyszy? Selena i ja kiedyś razem włóczyliśmy się po Dominium. – Wyjaśnił pozostałym.
- Nie. – Potrząsnęła głową. – Spotkałam Loravandila.
Staruszek drgnął.
- Kogo? – spytał zdziwiony Baldwin.
- Najmłodszego syna Riauka.
- A więc stąd znałem to imię? Jakoś wcześniej nie byłem w stanie tego skojarzyć. Kiedy pierwszy raz razem podróżowaliśmy, on coś wspominał, że martwi się o swojego najmłodszego, który przestał mówić, czy coś takiego. A potem, kiedy spotkaliśmy się ponownie, że już wszystko w porządku. To o tego dzieciaka chodzi?
- O tego – zgodziła się Selena. – Ale teraz to już nie dzieciak, a młody mężczyzna. I skutecznie się wyleczył, bo został bardem.
- Bardem? – Spojrzeli po sobie.
Czyżby pieśni, których dziś słuchali, napisał syn Riauka? To mogło tłumaczyć, dlaczego inaczej przedstawiał Białego Płomienia, niż śpiewacy mieli to w zwyczaju.
- Podróżował z kobietą demonem. Tak na niego trafiłam – ciągnęła dalej Selena. – Wędrowni kupcy skarżyli się, że zostali przez tę parę napadnięci. Postanowiłam się tym zająć...
- Więc dalej polujesz na demony? – spytał Baldwin.
- W odróżnieniu od ciebie nie spoczęłam na laurach i nie pławię się w dawnej chwale – odpowiedziała ze śmiechem.
- Wypraszam sobie. – Baldwin udał oburzenie. – Kiedyś trzeba oddać pałeczkę młodym, trzeba też zdążyć odpocząć przed śmiercią.
- Bo umierać należy wypoczętym. – Selena znowu się śmiała. – Wracając do Laravandila, chłopak przedstawił mi sprawę zupełnie inaczej. Według niego kupcy byli sprytnie maskującymi się rabusiami, a on i jego towarzyszka tylko się bronili. Nie uwierzyłabym mu, ale wydał mi się bardzo podobny do Riauka. Owszem, był wysoki i rudy, ale miał takie same rysy twarzy, szpiczaste uszy i rzadkie włosy od spodu stóp. Kazałam mu zdjąć buty. A on mnie na szczęście posłuchał. Zwłaszcza te jego stopy mnie przekonały. Chociaż on nawet czesał się jak Riauk... – Spojrzała na siedzącego pod ścianą staruszka. – I jak wy – dodała.
- To jest Loravandil. Dawny towarzysz Riauka – wyjaśnił Baldwin.
- Nigdy bym nie pomyślał, że on może mieć kiedykolwiek dzieci – powiedział staruszek. – A tym bardziej, że jedno z nich będzie nosiło moje imię.
- On ma ich sześcioro – powiedziała Selena. – Córkę i pięciu synów, jeśli dobrze pamiętam. I chyba nie był złym ojcem. Ten Loravandil to miły i rozsądny chłopak.
- Tak lekko mówisz o kimś, kto podróżował z demonem? – oburzyła się Virginia.
- Demony są bardzo różne – stwierdziła Selena. – Nie wszystkie są niebezpieczne, choć czasem bywają nieokrzesane. Ta kobieta była jednak miła. Ostrzegłam ich, że podróżując razem po Dominium, narażają się na niebezpieczeństwo. Przyznali mi rację. I ona stwierdziła, że niedługo wróci do siebie.
- Czyli dokąd?
- Pewnie tam, gdzie mieszka Riauk – powiedział Baldwin. – Nigdy nie byłem w tej jego wiosce poza Dominium, ale ponoć miał wśród sąsiadów także demony i inne dziwne stwory. Zresztą, poznaliśmy kiedyś przyjaciela Riauka, który był demonem. Pamiętasz? – Baldwin zwrócił się do Seleny, a ona skinęła głową.
- Nigdy nie próbowałem szukać Riauka, ani jego wioski – odezwał się Zygfryd. – Chyba nie umiałbym rozmawiać z mesjaszem, ale mogę potwierdzić, że w Świecie zza Morza Ognia i Krwi żyją stwory, których nie ma nigdzie indziej i traktuje się je jak ludzi. To jest dobry świat.
- Jakie stwory? – spytał Filin, oczy zabłysły mu jakby podejrzewał Zygfryda o jakieś niecne myśli.
- One nazywają siebie glumami – wyjaśnił Zygfryd. – Są nieco niższe od Małych Ludzi. Mają żółto-czerwono-zielone włosy i potężne szczęki z ogromnymi zębami. Nie potrzebują broni, bo tymi zębami świetnie potrafią zabijać, ale z reguły żyją spokojnie, pracując w polu, jak zwyczajni wieśniacy.
- Wróćmy jednak do demonów – zadecydował Baldwin. – Przez wybuch zostaliśmy uwięzieni w grocie w górach na wschodzie. Wejście zasypało. Riauk mógł nas stamtąd wydostać, dzięki swoim zdolnościom. Ale był ciężko ranny i nie miał siły nawet sobie samemu pomóc. I wtedy nagle, tak jakby z nikąd, pojawił się w grocie między nami łysy mężczyzna. Pamiętam, że był z niego straszny kpiarz i że niczym się nie przejmował. Pogderał coś, że Riauk zawsze pcha się w kłopoty, a potem wszystkich nas stamtąd zabrał. – Baldwin znowu się rozgadał. – Kiedy Riauk przenosił mnie w przestrzeni, a parę razy to zrobił, nagle po prostu znajdowałem się w innym miejscu i zawsze kręciło mi się potem w głowie.
- Raz nawet zwymiotowałeś – weszła mu w słowo Selena, ale Baldwin nie zwrócił na to uwagi.
- Ten mężczyzna zrobił to inaczej. Jakby na chwilę wyprowadził nas poza świat, by wrócić w innym miejscu. Riauk mówił nam potem, że to demon, który nie raz już uratował mu życie.
- A ty przypadkiem nie dosiadałeś też smoka? – spytała Virginia kwaśno.
- Nie. Do takiej sztuki zdolny byłby chyba tylko imperator – odpowiedział Baldwin zupełnie poważnie.
- Poznaliśmy też kiedyś dziewczynę, Rosę, w której zakochał się demon – dodała Selena. – Z tym nie dało się rozsądnie porozmawiać, ale w sumie niczego złego nie robił. Tylko, kiedy ktoś chciał podnieść rękę na Rosę, od razu zjawiał się niewiadomo skąd i rozrywał delikwenta na strzępy.
- Ładne mi nic złego.
- Riauk chciał go zabić – ciągnęła dalej Selena. – Wtedy myślał, że jego przyjaciel jest wyjątkowy. Dopiero potem miał się przekonać, że demony to po prostu istoty, różne, jak i ludzie są różne. Rosa prosiła go jednak, żeby nie zabijał jej demona. Uległ jej.
- A więc łowca demonów zaczął się z nimi zaprzyjaźniać i wczuwać się w ich intencje – skomentował jej wypowiedź Filin.
- Dokładnie tak – zgodziła się Selena. – Choć ja ciągle poluję na demony. Riauk mnie sporo o nich nauczył. Wiele z nich to mimo wszystko niebezpieczne bestie. Nawet imperator nie ma nam za złe, że te bestie usuwamy.
- Ty też uważasz, że imperator jest demonem? – upewniła się Virginia.
Selene uniosła rękę do ust. Była zakłopotana. Wyraźnie było widać, że uważa, że się zagalopowała.
- Oczywiście – zapewniła jednak. – Byłam przy tym, gdy powiedział to Riaukowi. A Riauk chyba nie tylko zaprzyjaźnia się z demonami – uśmiechnęła się. – Loravandil i ta kobieta wyglądali na zakochanych.
- Jesteście wartą siebie bandą pomyleńców – zawyrokowała Virginia.
Na moment zapadło milczenie.
- Poczekajcie, a jak to jest z tą nieśmiertelnością? Bard śpiewał, że Biały Płomień był nieśmiertelny – przypomniał Filin. – To w ogóle możliwe?
- Nie słyszałeś nigdy o Prastarej Rasie? – zdziwił się Baldwin. – Nie słyszałeś o szpiczastouchych nieśmiertelnych? Powszechnie uważa się, że wymarli już dawno temu. Ale to nie prawda. Spotkałem kilku z nich...
- Tak, tak. – Virginia pokiwała głową. – Ty wszystko widziałeś i wszystko wiesz.
Selena parsknęła cicho, hamując śmiech.
- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że taka może być przyczyna jego dziwnego wyglądu – powiedział Loravandil. – Właściwie... Przecież czasem rodzą się cielęta o dwóch głowach. A on był albinosem. Był słaby. Wydawało mi się, że to wystarczy... Ale kiedy pomyślę o rysunkach przedstawiających Prastarą Rasę...
- Ale jego dziadek był Małym Człowiekiem – przypomniał Filin.
- A prababka należała do Prastarej Rasy – wyjaśniła Selena. – Tak mi powiedział.
- Co wy jeszcze potraficie wymyślić? – Virginia zakryła dłonią oczy i potrząsnęła głową.
Baldwin nie zwrócił na nią uwagi, spojrzał na staruszka.
- Wyglądasz, jakby coś cię trapiło – stwierdził. Miał to powiedzieć dużo wcześniej, ale rozmowa wciąż uciekała do innych tematów i budziła kolejne wspomnienia.
- Bo tak jest – przyznał Loravandil. – Cieszy mnie wiele z tego, co od was usłyszałem, ale są sprawy, które nie dają mi spokoju.
- Jakie?
- Dlaczego pewnego dnia znikł bez słowa. – Wszyscy milczeli, jakby czekali, że staruszek rozwinie tę myśl, Loravandil zaczął więc mówić dalej. - Raz nam nie poszło w starciu z rabusiami. Solidnie wtedy oberwałem. Towarzysze mówili, że zginąłbym, gdyby nie to, że Riauk mnie osłaniał, kiedy upadłem. Im się wydawało, że bronił trupa. Zawdzięczam mu więc życie. Nigdy mu jednak nie podziękowałem. Nie zdążyłem. Zanim wydobrzałem na tyle, by dźwignąć się z łóżka, on zniknął. Towarzysze mówili mi, że ni stąd, ni zowąd rzucił robotę, nie tłumacząc się ze swoich pobudek i odjechał. Spędził z nami cztery lata, a potem po prostu sobie poszedł. Czemu się nie pożegnał i czemu mi nie ufał...
- Był młody i głupi – wypaliła Selena. – Ale bez wątpienia cię podziwiał.
- Pewnie. – Uradowany Baldwin plasnął dłonią o stół. Sam na to nie wpadł, ale teraz słowa Seleny sprawiły, że wszystkie informacje w jego głowie wskoczyły na właściwe miejsce. – Pewnie na twoją cześć zmienił fryzurę.
Podekscytowany głos Baldwina zagłuszył wypowiedziane bardzo cicho słowa Seleny:
- I bał się zobaczyć, jak umierasz.
- ...chciałbym też wiedzieć, jak to było naprawdę z jego zbrodniami – staruszek dokończył swoją myśl.
Znowu wszyscy przez chwilę milczeli.
- Wiesz – powiedział w końcu Baldwin. – Od lat zastanawiałem się, czy go kiedyś nie odwiedzić w tym jego świecie. To podróż na kilka tygodni w jedną stronę. Mógłbyś pojechać ze mną. We dwóch będzie raźniej. Sam go o wszystko zapytasz.
26.06.2012 – Warszawa
C.D.N.