Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




22. Frustracje


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Wszystko powinno być dobrze, ale nie było. Morel tuliła niemowlę do piersi i próbowała je przekonać, żeby ssało. Malutki chłopczyk o głowie pokrytej ciemnym meszkiem nie chciał jednak jeść. Kwilił i krztusił się. Jego twarzyczka przybrała siny odcień. Nie mógł jednak być chory.
Morel była demonem. Wyglądała jak młoda dziewczyna, drobna, śniada, ciemnowłosa i ciemnooka. Już zawsze miała taką pozostać. Czas nie był w stanie wyrządzić krzywdy jej ciału zdolnemu do regeneracji i odpornemu na choroby. Mogła umrzeć tylko wtedy, gdyby ktoś przebił jej pierś lub odciął głowę. Tak samo powinno być z jej dzieckiem.
Jego ojciec także był nieśmiertelny. Trudno jednak odpowiedzieć na pytanie, czym był. Wojownikiem Nocy? Takie istoty nie istniały. A jednak urodził się obdarzony mocą dotąd przynależną tylko nieśmiertelnym, nigdy nie śpiącym kobietą polującym na demony nocy. Tak, Morel związała się z mężczyzną, który powinien być łowcą demonów. On jednak był śpiewakiem i poetą, a ona nie żyła jak demon. Śmiertelni pozwolili jej mieszkać wśród siebie, a nawet zostać naczelnikiem wioski. Funkcję tę zresztą przedtem sprawował jej ojciec. Ojciec ukrywał jednak swoją prawdziwą naturę. Zginął broniąc ziemi, którą uznawał za swoją. Była wojna. Mieszkańcy pogranicza Świata zza Morza Ognia i Krwi, Dominium i Świata Dyktującego przeżyli nie jedną wojnę. Umieli radzić sobie z przeciwnościami losu. Umieli sobie wybaczać. Nie byli małostkowi. Wielu z nich miało coś do ukrycia. Kłamstwo została mu wybaczone.
Drzwi do pokoju skrzypnęły. Na progu stanął Loravandil. Jeszcze przed chwilą gdzieś się spieszył. Teraz o tym zapomniał. Patrzył na żonę i syna.
Ślubu udzielił im kapłan, choć żadne z nich nie wierzyło w bogów. Loravandil pochodził ze Świta zza Morza Ognia i Krwi, gdzie religia i bogowie nie byli potrzebni. Tam każdy, najprostszy nawet wieśniak, wiedział, co czeka go po śmierci i nie musiał bać się nieznanego. Dla Morel religia nic nie znaczyła. Co wiara mogła znaczyć dla demonów, obcych w każdym ze światów, pozbawionych przynależności do łańcucha życia i śmierci, jak i przeznaczenia? Jednak to ona dbała o takie szczegóły, jak zawarcie związku małżeńskiego według obyczajów, które znajdujący się pod jej opieką ludzie przynieśli przed laty z Dominium. Była naczelnikiem wioski. Żyła więc tak, jak żyli jej ludzie.
Uniosła głowę i spojrzała na przybysza. Był wysoki i szczupły. Długie, rude włosy zbierał w luźny kucyk, okręcony skórzaną tasiemką. Oczy miał jasne, zielone jak trawa po deszczu. Oddała mu serce. Wiedziała, że ich wioska była dla niego za mała. Wiedziała, że Loravandil będzie wędrował, by w różnych światach śpiewać swoje pieśni. Była też jednak pewna, że będzie do niej wracał. Serce jej mężczyzny było czyste i szczere. Nie mógłby jej oszukać, ani zdradzić.
- Co się stało?
- Nie wiem. Mały nie chce jeść. – W głosie Morel czaiła się panika, a przecież na co dzień była osobą rozsądną i opanowaną.
Loravandil spojrzał na dziecko. Wciąż się krztusiło i jakby walczyło o oddech. Mężczyzna sięgnął ku niemu mocą i w chwilę później wiedział już, co się dzieje.
- Daj mi go – zażądał wyciągając ręce po niemowlę. - I niczym się nie martw – dodał. Wiedział, że powinien to powiedzieć. Jego umysł był teraz jednak zaprzątnięty czymś zupełnie innym, niż stan ducha żony.
Gdzie jesteś? Potrzebuje pomocy. Natychmiast – zwrócił się w myślomowie do ojca.
W domu – padło w odpowiedzi.
Zaraz będę u ciebie – pomyślał Loravandil, stojąc już pod drzwiami chaty Riauka. Nawet gdy się śpieszył, nie odważył się przenieść w przestrzeni od razu do wnętrza.
Zaskoczona Morel została sama. Nie mogła słyszeć rozmowy Loravandila z ojcem. Nie mogła też tak od razu podążyć za swoim partnerem, choć odgadła dokąd się udał. Podniosła się z łóżka. Ona musiała pójść tam na piechotę.

Nie zapukał. Pchnął drzwi i wszedł. Riauk odłożył na stół kozik i niedokończoną drewnianą łyżkę, którą jeszcze przed chwilą strugał. Spojrzał na syna. Ostre rysy, nienaturalnie jasna skóra, wąskie oczy o czerwonych tęczówkach i błoniasta blizna biegnąca przez lewy policzek czyniły jego twarz upiorną. Loravandil tego jednak nie dostrzegał. Widział w nim po prostu ojca, kogoś, kto go chronił, w czasach gdy był małym chłopcem, kogoś kto umiał go zrozumieć i wesprzeć, kto zaakceptował jego życiowe wybory. Ufał Riaukowi bezgranicznie. Teraz też był pewny, że ojciec ocali jego syna. I faktycznie, nie musiał niczego mówić, niczego wyjaśniać. Niemowlę w jego ramionach przestało płakać. Wiedział czyja to była zasługa. Riauk sięgnął mocą ku dziecku i wiedział już wszystko.
- On jest chory – powiedział.
Loravandil nie musiał pytać o nic więcej. Wiedział, co to znaczyło. Jego syn odziedziczył chorobę dziadka. Poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go przez łeb. To był wyrok.
- Nie bój się – powiedział Riauk spokojnie. – Usiądź i uspokój się. Nauczę cię, jak radzić sobie z chorobą, a kiedyś ty jego tego nauczysz.
Słowa ojca nie dotarły do Loravandila. Wciąż stał tuż za progiem tuląc dziecko do piersi. Wszystko było bez sensu. Wszystko było inaczej, niż być powinno.
- Usiądź. – Ojciec musiał powtórzyć to ze trzy razy, zanim go posłuchał i zajął miejsce obok niego.
- Dlaczego go to spotkało? – spytał Loravandil drżącym głosem sam siebie przy okazji zadziwiając, że mimo tego, co się stało, wciąż jest w stanie poruszać się i mówić. – Przecież ja jestem zdrowy. Zresztą syn Oiolose też jest zdrowy, mimo, że on sam odziedziczył twoją chorobę.
- Nie wiem. – Riauk potrząsnął głową. – Coś musieliśmy przeoczyć. Zakładałem, że zdrowi mężczyźni obdarzeni mocą będą mieli zdrowe dzieci ze związków z innymi nieśmiertelnymi istotami. Ale może to nie dotyczy demonów. Może złamaliśmy kolejne tabu. Wojowniczki Nocy w końcu powinny polować na demony, a nie wychodzić za nie za mąż. – Na moment zamilkł. - Nadaliście mu jakieś imię? – zmienił temat.
- Nie. – Loravandil potrząsnął głową.
- Powinniście. To przecież wasz syn.
- Wiem – wyjąkał Loravandil. – Ja chciałem, ale Morel upiera się, że demony nie mają imion.
- Ale inni mogą nadać im imię, jeśli je kochają. Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej. Nadałeś imię Morel. – Głos ojca brzmiał spokojnie i pewnie, przywracał Loravandilowi poczucie bezpieczeństwa i dawał nadzieję, że może jednak wszystko się jakoś ułoży. Rudowłosy mężczyzna wciąż jeszcze był bardzo młody i niepewny, stanowczo za mało dojrzały, by samemu pełnić rolę ojca.
- Ale on...
- Nie! On nie umrze! – Riauk podniósł lekko głos. – Czy ja umarłem?
Loravandil nie odpowiedział, ojciec ciągnął więc dalej.
- Na razie będziesz mu pomagał. Potem nauczy się radzić sobie sam. Zresztą, możecie poddać go operacji wymiany wnętrzności. Nie myśl o tym teraz. Musisz nauczyć się czyścić jego drogi oddechowe ze śluzu. Musisz też regularnie sprawdzać stan jego wątroby, a kiedy tylko coś będzie nie tak, naprawiać ją. Poprowadzę teraz twój umysł...
Drzwi chaty otworzyły się nagle. Tym razem to Morel weszła nie pukając. Miała przyśpieszony oddech, a jej policzki zaróżowiły się. Musiała całą drogę biec. Spojrzenie ciemnych, pełnych niepokoju oczu uderzyło w Riauka.
- Co z nim? – spytała.
- Już dobrze, tylko... - wyjąkał Loravandil.
Riauk wyciągnął ręce, żeby przejąć od swego syna niemowlę. Rudowłosy mężczyzna nie pojmował dlaczego powinien to zrobić, ale przekazał chłopca ojcu.
- On jest chory, tak, jak ja – powiedział Riauk.
Morel wydała z siebie wysoki, histeryczny krzyk. Potem uniosła rękę do ust i wbiła zęby w wierzch dłoni. W ten sposób próbowała powstrzymać atak histerii. Nie powinna runąć na ziemię szlochając. Myślała o tym, nawet w chwili takiej, jak ta.
Loravandil zrozumiał, czemu Riauk zabrał od niego niemowlę. Wstał. Podszedł do żony i objął ją. Jeszcze przed chwilą sam potrzebował pocieszenia, ale teraz był w stanie sprostać zadaniu, jakie los przed nim postawił. Morel przytuliła twarz do jego piersi. On lekko pochylił głowę i dotknął wargami jej włosów. Nic nie powiedział. Nie było właściwych słów.
Riauk spojrzał na niemowlę i uśmiechnął się do niego smutno. Chłopczyk był jeszcze zbyt mały, by mógł w jakiś sposób zareagować na jego uśmiech. Nie mógł też jeszcze przestraszyć się jego twarzy.

- Muszę z tobą porozmawiać – oznajmiła Morel po czym przez dłuższą chwilę milczała.
Riauk nie zareagował na jej słowa. Czekał, aż sama wydusi z siebie, z czym przyszła.
Byli w chacie sami. Teena poszła do żony karczmarza. Wiele kobiet zebrało się tam, żeby razem zajmować się robótkami ręcznymi, a przy okazji plotkować. W sumie Morel też powinna tam być. Jako naczelnik wioski musiała być na bieżąco z problemami swoich podopiecznych. Ona jednak szukała okazji, żeby zostać sam na sam z Riaukiem. Uznała, że jako świeżo upieczonej matce wybaczą jej jedną nieobecność na wieczornym spotkaniu. Jej synek zawinięty w chustę spał na jednym z łóżek stojących pod ścianą izby. Choć dzieci Riauka dawno dorosły i usamodzielniły się, każde z nich wciąż miało w jego chacie swoje łóżko, a w stajni dożywały swoich ostatnich dni należące do nich niegdyś kucyki. Z łóżek, w odróżnieniu do starych kucyków, był przynajmniej jakiś pożytek. Sypiali w nich goście. Ale cóż, ten gniewny mężczyzna o szpetnej twarzy był po prostu sentymentalny. Tkwiące w nim sprzeczności nie raz zadziwiały Morel, czasem też ją śmieszyły.
- Chcę żebyś miał świadomość, że ponosisz odpowiedzialność za to, jakie jest moje dziecko. – Głos Morel był pełen nienawiści, tak, że nawet ją samą przeraził. – Musimy zrobić coś, żeby mu pomóc. Ty musisz coś zrobić.
- Posłuchaj – Riauk odezwał się cicho i spokojnie. – To jest mój wnuk. Jego ciało trawi ta sama choroba, co moje. Tak, czuję się za niego odpowiedzialny, ale nie czuję się winny temu, co się wydarzyło. – Postawił przed Morel kubek z gorącą kawą po czym usiadł naprzeciwko niej przy starym, drewnianym stole, stojącym na środku izby. – Nie przewidzieliśmy tego, co się wydarzyło. Ja nie przewidziałem, ale ty też. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej krew Wojowniczek Nocy mieszała się z krwią demonów. Powinniśmy być wrogami. Taki jest porządek rzeczy. – Kiedy tylko odkrył, że chłopiec jest chory, faktycznie poczuł się winny. Ale potem odrzucił od siebie tę myśl. Nic z niej nie wynikało, nikomu nie mogła pomóc.
- Ale syn Oiolose jest zdrowy – głos Morel wciąż brzmiał wrogo.
- Sasanka nie jest demonem.
- Ale ona...
- Ona jest czymś. Wynikiem eksperymentów szaleńców z Dominium. Jej rodzice myśleli kiedyś, że są demonami, ale nimi nie są. Powinniśmy o tym pamiętać, ale zapomnieliśmy, i ja, i ty. – Riauk wciąż mówił spokojnie, a jego głos miał w sobie siłę.
Morel znała go od lat, ale wciąż nie mogła pojąć, jak mógł być taki, jaki był. Siedział naprzeciwko niej niski i szczupły mężczyzna o upiornej twarzy zeszpeconej blizną. Co go pchało w przód? Co utwierdzało w przekonaniu, że to, co robi, jest słuszne? Niegdyś był dużo mniej pewny siebie. Kiedy po raz pierwszy odezwał się w domu jej ojca, drżał mu głos. Już wtedy jednak wiedział, jak chce żyć. Ojciec Morel dostrzegł w nim siłę, z której sam Riauk nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Wierzył, że to ten wojownik o nie budzącej szacunku posturze, Biały Płomień, jak w tamtych czasach przezwano go w Dominium, ocali ich wioskę. Po części miał rację. Mieszkańcy wioski musieli uciec w góry, poza granice Dominium, a on sam zginął. Był jednak jedyną ofiarą zamieszek, które przetoczyły się przez tereny pogranicza. Sam zdaje się wybrał dla siebie taki los, czego Morel nigdy do końca nie potrafiła pojąć. Gdyby nie Riauk, byłoby znacznie gorzej. To on wziął w opiekę wypędzonych ze swoich ziem wieśniaków, dzięki niemu mogli zbudować nowe domy w Świecie zza Morza Ognia i Krwi. A przecież to był dopiero początek dokonań Riauka.
- Jest w tobie złość – ciągnął dalej białowłosy mężczyzna. – Chciałabyś obarczyć kogoś winą, za to, co się wydarzyło. Ale nikt nie jest winny. A może wszyscy są? Ale to nie ma znaczenia. Teraz twoje dziecko już przyszło na świat, a my zamiast się obwiniać, powinniśmy pomyśleć jak mu pomóc i jak uczynić jego życie łatwiejszym. Jednego jestem pewny. Ty i Loravandil musicie postarać się, żeby wasz syn nigdy nie pomyślał, że jest gorszy i żeby czuł się kochany. – Riauk urwał nagle. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.
Morel zagryzła wargi, a dłonie zacisnęła na kubku. Była prawie pewna, że wie, czego nie powiedział.
- Ja chciałam tylko, żebyś pomógł mi coś wymyślić, bo sama nie wiem, co robić – powiedziała Morel pokorniej. Zrozumiała, że przesadziła.
- A co widzisz złego w poddaniu go operacji wymiany wnętrzności?
- Boję się – przyznała. - Ty się jej nie poddałeś. Dlaczego?
- Nie było warto. – Riauk uśmiechnął się pod nosem. – Zanim miałem możliwość poddania się operacji, pogodziłem się ze swoim życiem i nauczyłem się panować nad swoją chorobą. Jednak w przypadku twojego syna myślę, że operacja będzie całkiem dobrym rozwiązaniem.
- Ale on jest demonem – jęknęła Morel.
- Co z tego?
- Nie pamiętasz? Walczyłeś przecież z demonami. Nasze ciała potrafią się regenerować i po rozcięciu zrastają się...
- Tak. Chyba, że bardzo szybko i bardzo precyzyjnie tnie się trzy razy w tym samym miejscu – skończył za nią Riauk. – Co z tego? Powiemy o tym lekarzom, a oni coś wymyślą.
- Ale jak im to wytłumaczymy? – Morel wciąż znajdowała nowe problemy. – Przecież to cecha demonów i...
- Nie sądzę, żeby oni tam, we wszystkich innych światach, znali się na demonach – Riauk wszedł jej w słowo. – Jesteśmy dla nich obcymi istotami, z mocą i wszystkimi innymi rzeczami, jesteśmy czymś dziwacznym. Nie musisz im zresztą mówić, że twój syn jest demonem. Powiesz im, że jest mieszkańcem pogranicza Świata zza Morza Ognia i Krwi i Dominium. To nawet prawda.
- Nie mogę tego powiedzieć. – Morel potrząsnęła głową. – To jest nazwa, a demony nie mogą nadawać sobie nazw, ani imion. My nie mamy nic, nie należymy do żadnego spośród światów.
- To nie jest nazwa! – Riauk lekko podniósł głos. – A nawet jeśli, to zauważ, że to ja wam ją nadałem. Taka jest zresztą prawda. I przestań te wszystkie brednie traktować tak poważnie! Ty już coś masz. Masz swoją ziemię, męża, dziecko, jesteś naczelniczką wioski. Już nie jesteś niewiadomo czym, niewiadomo skąd! Jesteś naszą Morel!
- Czy zastanawiałeś się kiedyś, czym jest demon? – spytała w odpowiedzi.
- Nie myślę o tym. – Riauk potrząsnął głową.
- A wtedy, kiedy jeszcze polowałeś na demony? Wtedy o tym myślałeś?
Riauk zagryzł wargi. Przez chwilę milczał. Nie był pewny, czy powinien powiedzieć prawdę, czy coś, co uspokoi Morel. Czuł, że ich rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku.
- Wtedy myślałem, że demony są materializacją zła. – W końcu wybrał prawdę.
- Widzisz.
- Niczego nie widzę! – znowu podniósł głos. – Nawet jeśli naprawdę kiedyś tym byliście, to nie ma znaczenia. Zresztą, to był tylko mój wymysł, albo ojca, czy babki. Nikt już nie zdoła stwierdzić, czym byliście, tak jak nikt nie wie, skąd wzięły się Wojowniczki Nocy. Ty, twój ojciec, Kit zrobiliście niejedno dla śmiertelnych i dla tego świata. Pokazaliście, że możecie być czymś innym – zamilkł.
Morel też milczała. Oplotła palcami kubek z kawą, która zdążyła już wystygnąć.
- Ja się po prostu o niego boję – wyszeptała w końcu. – Boję się podjąć jakąkolwiek decyzję.
- Decyzję o operacji możesz zostawić jemu – zaproponował Riauk. – Niech ją podejmie, kiedy dorośnie. Loravandil da radę zapewnić mu do tego czasu bezpieczeństwo. Ale nadaj mu w końcu imię.
- Lora mówi o nim Truggen, ale mnie się to nie podoba – powiedziała Morel. Nie patrzyła na Riauka, a do wnętrza kubka. Imię wybrane przez jej męża, jak ją poinformował, w jednym z języków Świata Prawdziwego oznaczało „cień”. – To imię opisuje jego słabość. Pokazuje, czym on naprawdę jest, że jest słabą istotą z nikąd.
- Ale kiedyś może znaczyć coś więcej. – Głos Riauka znów próbował przywołać ją do porządku. – Teena lubi moje imię – przypomniał jej.

Guld brodziła w wodzie przy brzegu rzeki. Nie myślała o niczym szczególnym. Cieszyły ją promienie słońca prześlizgujące się po jej ramionach i karku, napełniające ciało przyjemnym ciepłem. Cieszył ją chłodny prąd, obmywający jej zgrabne łydki. Nosiła ubranie typowe dla wieśniaczek, żadna wieśniaczka nie zostawiłaby jednak białej, haftowanej bluzki niezasznurowanej pod szyją, żadna nie założyłaby też pasiastej spódnicy bez halki i nie unosiłaby jej tak wysoko, bezwstydnie odsłaniając łydki i kolana. Guld nie była jednak wieśniaczką, a młodziutką Wojowniczką Nocy. Była wysoka i szczupła, trochę wyniosła. Musiała taka być. Taki wizerunek przynależał do jej rodzaju. Włosy długie i proste, w kolorze dojrzałego zboża, nosiła rozpuszczona, na co również żadna wieśniaczka by się nie zdobyła. Swoim włosom właśnie zawdzięczała imię. Guld w jednym z języków Świata Prawdziwego znaczyło „złoto”. Skórę za to miała ciemną, lekko czerwonawą, silnie kontrastującą z włosami. Wszyscy mówili, że była ładna, a jej prabratankowie zgodnie uważali, że była najpiękniejszą spośród Wojowniczek Nocy. Guld ta opinia zawsze pochlebiała, choć tak naprawdę nie miała dla niej większego znaczenia. Wyrosła w przekonaniu, że nigdy nie będzie dzieliła życia z mężczyzną i jak na razie jej to nie przeszkadzało. Choć skończyła osiemnaście lat sprawy damsko-męskie nie miały dla niej większego znaczenia.
Przez chwilę przyglądała się swoim stopom poprzez taflę wody. Ich kontury zacierały się, a cały obraz lekko falował. Napawała się pięknem świata, jak i swoją urodą. Wszystko, co ją otaczało, wydawało się przesycone spokojem, dobre i trwałe. Czy jednak faktycznie wszystko takie było?
Poczuła ukucie pod sercem. Uniosła głowę i spojrzała w stronę brzegu. Tuż przy wodzie siedział Truggen. Nie patrzył na nią. Przyglądał się za to ze skupieniem swojej dłoni. Po kolei zwijał palce, zaczynając od najmniejszego, a kiedy je rozwijał nie były już palcami, a ostrzami noży. Zwijał je ponownie i znów były jego długimi, szczupłymi palcami. Potem w ten sam sposób przemieniał je w szpony i wijące się węże. Niedawno nauczył się tej sztuczki od wuja Kita i był z niej bardzo dumny. Choć przemienianie palców wujowi wychodziło lepiej, jego węże syczały. Truggen miał czternaście lat, był szczupły i blady. Prawie czarne włosy, które niedawno zaczął zapuszczać, spadały mu na oczy. Te oczy były intensywnie zielone i bezgranicznie smutne. Guld zawsze było go żal. Może dlatego wydawał jej się taki bliski. A może z innej przyczyny. Nie wiedziała i wolała o tym nie myśleć. Każde z nich miało swoją drogę.
Guld nie urodziła się w Wiosce na Pograniczu Świata zza Morza Ognia i Krwi. Jej rodzice mieszkali w samotnej chacie na Pustkowiu. Matka – Las po Burzy była Wojowniczką Nocy i żyła jak Wojowniczka Nocy żyć powinna. Walczyła z demonami wchodząc do snów ludzi ze Świata Prawdziwego. Ojciec – Mery był nieśmiertelnym mieszańcem, pierwszym mężczyzną w dostępnych im światach, który nauczył się posługiwać mocą i podążył drogą Wojowniczek Nocy. Z racji tego, co robili, rodzice mieli dla niej niewiele czasu. Zgodnie też uważali, że Pustkowie nie jest najlepszym miejscem dla dziecka. Dlatego często podrzucali ją do wioski na pograniczu, gdzie mieszkał jej starszy brat Riauk. Dorastając, bawiła się z synami jego synów. Jednocześnie była ich praciotką i koleżanką. Guld nie potrafiła tego wyjaśnić, ale zawsze czuła, że ta sytuacja stawiała ją na szczególnym miejscu pomiędzy światem dorosłych i dzieci. Może z tej racji zawsze czuła się odpowiedzialna za swoich towarzyszy zabaw. A przecież to najstarszy z nich Dröm powinien opiekować się pozostałymi.
Guld zrobiła parę kroków w głąb rzeki, tak, że jej kolana zanurzyły się w wodzie, zmoczyła przy tym róg spódnicy. Było na tyle ciepło, że nie musiała się martwić, że zmarznie. W środku lata nie bywało inaczej. W ich świecie zresztą nie tylko latem było ciepło. Nie znali mrozów, ani śniegu. Czasem tylko padały ulewne deszcze.
Już nie patrzyła na Truggena, a na wodę. Promienie słońca tańczyły na falach, nadając im złotą barwę. Rzeki w Świecie zza Morza Ognia i Krwi były dziwne. Wypływały spod ziemi i nagle pod ziemią znikały. Nie mogły płynąć ku morzu, bo morza stanowiącego bezmiar wód w ich świecie nie było. Jedyne morze wypełniała wrzącą, buzującą krew i strzelające pod niebo płomienie. Ono też było dziwne. Istniało, choć coś takiego nie powinno istnieć. W ich świecie prawie wszystko zresztą było dziwne. Może dlatego właśnie mogli w nim żyć, ona i jej rodzina. Przecież z nimi wszystkimi było coś nie tak.
Taka choćby Sasanka ubierała się i zachowywała jak zwykła wieśniaczka z Dominium. Wyznawała nawet ich naiwną religię. Nie była jednak w stanie powiedzieć, czym jest. Jej rodzice przyszli na świat jako wynik eksperymentu jakiegoś szaleńca – człowieka lub demona. Byli częścią strategicznych planów istoty, która marzyła o władzy i potędze, nie dbając przy tym o potrzeby innych. Kiedy patrzyło się na sprawy z dystansu, wszystko było logiczne i poukładane, było częścią strategii, polityki, historii. Od dołu wyglądało jednak inaczej. Sasanka była nieszczęsną istotą bez nazwy, której się w życiu udało, bo mogła zamieszkać w ich wiosce, bo ktoś ją pokochał. Jej syn, Dröm, odziedziczył po niej złote włosy i niebieskie oczy, a po jej demonicznych, czy też zwierzęcych przodkach, łuskę na karku i pazury zamiast paznokci. Po swoim ojcu – Oiolose, najstarszym synu Riauka, odziedziczył moc. Wszędzie w Świecie zza Morza Ognia i Krwi wygląd Dröma mógł budzić niepokój, a w Dominium nawet wrogość, ale w ich wiosce wiele było podobnych mu istot. Z biegiem lat stała się ona azylem dla wszelkiego rodzaju dziwadeł.
Dröm był silny i odważny. W dzieciństwie wszyscy go podziwiali i chcieli być tacy jak on. Wszyscy, to znaczy Guld, Rolf, Ringulf i Truggen.
Rolf i Ringulf byli bliźniakami nieco młodszymi, niż Guld, obaj rudzi, piegowaci i strasznie narwani. Ich ojcem był Ferro, drugi syn Riauka, a matką piękna Njala należąca do nieśmiertelnego Ludu Lasu. Jej pobratymców w dostępnych światach pozostało już niewielu i prawie wszyscy sprowadzili się do ich wioski tuż po tym, jak Guld się urodziła. Co ich tam przywiodło? Nadzieja. Życie nieśmiertelnych było trudne, czas przygniatał ich brzemieniem rzeczy minionych i wypełniał serca żalem za tym, co utracone. Ale w ich wiosce żyli nieśmiertelni innych ras, nieśmiertelni patrzący w przód, a nie wstecz, gotowi kształtować świat tak, by sprostał ich oczekiwaniom. I znowu wszystko było proste, gdy się o tym mówiło. Chociaż z punktu widzenia osób takich, jak brat Guld, wszystko zawsze było proste.
Riauk miał swoje pola, konie i codzienne życie z Teeną, Wojowniczką Nocy, która nigdy nie podążyła właściwą drogą przynależną jej rasie. Riauka cieszyły zwyczajne rzeczy jak wschody i zachody słońca, wieczorne tańce, noce pełne pocałunków i to że zborze dawało dobre plony. Miał przeszło siedemdziesiąt lat, a jednak każdy nowy dzień wciąż był dla niego pełen uroku. Nie znał rutyny i nudy. Jego wątłe ciało trawiła choroba, a mimo to, a może właśnie dlatego, tak cieszył się życiem. Guld zawsze mu tego zazdrościła. Sama nie bardzo wiedziała, co powinna robić. Pójść drogą Wojowniczek Nocy? Tak. Ale czy to miało jej wystarczyć?
Wracając jednak do Njali, nie to było w niej niezwykłe, że pochodziła z prastarej, smutnej rasy, nie to, że mimo swojego pochodzenia lubiła się stroić i tańczyć, a to, że urodziła się jako mężczyzna. Zawsze jednak uważała się za kobietę i w końcu w odległym, obcym świecie mądrzy lekarze uczynili z niej, czy raczej z niego, kobietę. Byli to ci sami lekarze, którzy z ciała Oiolose wypędzili trawiącą go chorobę. Umiejętność wędrowania między światami przynależna Wojowniczkom Nocy i demonom była bardzo praktyczna. Tak więc Njala w końcu naprawdę stała się kobietą i urodziła synów.
- Czy ty wiesz, co chcesz robić w życiu? – Guld usłyszała pytanie Truggena, ale nie dotarło ono do jej świadomości.
Truggen był z nich najmłodszy. On jeden też nie władał mocą. No i był chory. Zawsze traktowali go jak malucha, którym trzeba się opiekować. Utrudniał im zabawy, był przysłowiową kulą u nogi. Zawsze? Nie. Tak było dawniej. Teraz już nie. Nie dla niej.
Kiedy zaczęli dorastać, podziw, jaki Guld czuła wobec Dröma, minął. Chłopak wyrósł na przystojnego, postawnego mężczyznę. Interesowały go konie i broń. Był świetnym szermierzem i jeszcze lepszym jeźdźcem, ale przede wszystkim był rolnikiem. Lubił pracę w polu. Znał się na roślinach i zwierzętach. Poznał też wszystkie obrzędy towarzyszące życiu wieśniaków i jak jego matka święcie w nie wierzył. Był dobrym, szczerym mężczyzną, ale miał prosty umysł. Jego myśli nie wybiegały poza codzienne sprawy. Guld uważała, że stanowił świetny materiał na męża dla jednej z tych nieśmiertelnych istot bez nazwy, które nie mogły żyć spokojnie nigdzie poza ich wioską, a które swoimi obyczajami i mentalnością niczym nie różniły się od prostych, śmiertelnych mieszkańców Dominium.
Z Truggenem było inaczej. Owszem, był młody, był naiwny, uwielbiał przesadzać i użalać się nad sobą, ale jego myśli gnały daleko poza ich wioskę, poza ich codzienność. Dlatego w końcu to Truggen stał się jej bliższy, niż podziwiany wcześniej Dröm.
- Czy ty wiesz, co chcesz robić w życiu? – Truggen powtórzył pytanie nieco głośniej.
Guld drgnęła i odwróciła się w jego stronę.
- O co ci chodzi?
- Odpowiedz. – W oczach chłopaka płonął ogień, który nie wróżył niczego dobrego. Guld znała go z oczu swojego brata. Gdy płonęły, był to znak, że zaraz wpadnie w gniew, a zły Riauk stawał się nieobliczalny.
- Jestem Wojowniczką Nocy i pójdę drogą Wojowniczek Nocy. To oczywiste – odpowiedziała.
- Tak – zgodził się Truggen. – Tak zrobisz. Ale czy to jest to, czego chcesz?
- Raczej nie mam wyboru. – Wzruszyła ramionami.
- Może tak jest lepiej.
- O co ci chodzi?
- Ja mam wybór, ale nie mam żadnych możliwości. – Truggen nie patrzył już na nią, a na swoje stopy obute w lekkie sandały.
- Jakich znowu możliwości?
- Jakichkolwiek. – Zwinął dłoń w pięść i uderzył się nią w udo. – Bo co mam robić? Mam wybrać sobie kawałek ziemi, wykarczować trochę drzew i zacząć uprawiać zborze? Nie bawi mnie zajęcie rolnika. I gdyby ono chociaż miało sens... Gdybym kogoś miał...
- Akurat o nieśmiertelną kobietę nie trudno. – W głosie Guld brzmiała uraza. Truggen nie zwrócił na to jednak uwagi.
- Teoretycznie nie trudno – zgodził się. – Ale kobiety z Ludu Lasu wszystkie są stare i smutne. Od dziesiątek lat nie było wśród nich dzieci.
Guld powoli ruszyła w stronę brzegu.
- Są jeszcze prawie demony i Wojowniczki Nocy – zauważyła.
- Młodych Wojowniczek Nocy też nie ma, poza tobą – zauważył. – A prawie demony... Nie. One są głupie i naiwne. Im wystarcza to nasze zwyczajne życie.
- A co złego jest w zwyczajnym życiu? – Guld usiadła obok niego.
Chłopak nerwowo rzucił głową.
- Nie ma sensu. Nie ma celu – wyrwało się z jego gardła.
Guld zagryzła dolną wargę. Czuła, że i ona i jej młodociany kuzyn czegoś jeszcze o życiu nie wiedzą, że czegoś jeszcze nie rozumieją. Nie umiała jednak ubrać tej myśli w słowa. O Riauku nie mogła powiedzieć, że był prosty, ani, że jego życie nie miało sensu, mimo że od dziesiątek lat nie zajmował się niczym innym, jak tylko codziennymi sprawami. Jednak Dröma oceniała w ten właśnie sposób.
- Widzisz, gdybym kogoś miał, mógłbym dla tej osoby pracować – Truggen ciągnął dalej swoje wynurzenia. – W sumie mógłbym też pewnie pracować dla innych. Wiesz, tak jak moja matka. Ona troszczy się o całą wioskę. To byłoby coś, kiedyś być kimś takim, jak ona. Ale ona jest nieśmiertelna. Tej wiosce nigdy jej nie zabraknie. Nigdy nie zajmę jej miejsca.
- Zaraz. – Guld nie słuchała go dokładnie i trochę się w jego wypowiedzi zgubiła. – Chciałbyś, żeby twoja matka umarła?
- Oczywiście, że nie. – Truggen znowu uderzył się pięścią w udo. – Nie o to mi chodziło. Tylko... Kiedy jest się śmiertelnym, wie się, że wszystko ma swój koniec. Jakby nie kochało się swoich rodziców, oni kiedyś odejdą. I to jest straszne. To jest coś, co trudno sobie nawet wyobrazić. Są jednak też dobre strony przemijania. Zobacz, moja matka jest naczelnikiem wioski i będzie nim już zawsze. Nie ma więc żadnej potrzeby, żebym uczył się, na czym polega jej praca, żebym próbował ją naśladować. Nigdy nie zajmę jej miejsca, nigdy nie będę wykonywał jej pracy.
- A chciałbyś?
- Nie wiem. – Truggen wzruszył ramionami. – Ale to zawsze byłby jakiś cel.
- Podobno twoja matka chciała kiedyś podróżować i poznawać dostępne światy – powiedziała Guld. – A twój ojciec także marzył, żeby jego pieśni poznali ludzie z Dominium. Dominium jest wielkie. Tymczasem on nigdy nie podróżuje dalej, niż do naszego Jedynego Miasta.
Truggen nie miał już siły się złościć. Znieruchomiał i nieprzytomnym spojrzeniem zagapił się na wodę.
- Skąd to wiesz?
- Riauk tak mówił.
- Riauk... - On musiał to wiedzieć. Był w końcu dziadkiem Truggena, a więc ojcem, jego ojca.
- Dlaczego nigdy nie zrealizowali swoich marzeń? – spytał cicho. Bał się, że zna odpowiedź.
- Morel czuła się odpowiedzialna za mieszkańców wioski – wyjaśniła Guld. – Jej ojciec opiekował się nimi przez setki lat. Ale on pozwolił się zabić. Żył długo. Nie potrafił zaakceptować zmian. Pozostawił więc swoich ludzi pod opieką Morel i Riauka. Riauk miał być ich obrońcą, a Morel rozjemcą i doradcą. Czasem czuła się tu uwięziona, ale nigdy nie potrafiła zostawić swoich podopiecznych na pastwę losu. Tyle pamiętam z kroniki naszej rodziny.
- No tak. – Truggen wciąż mówił bardzo cicho. – Mnie zawsze interesowały głównie krwawe potyczki i bohaterskie czyny.
- Nie mów, że chciałbyś być szlachetnym wojownikiem. – Guld zaśmiała się.
- Chciałbym, ale jestem demonem. – Chłopak objął ramionami kolana.
- Posłuchaj. – Rozmowa potoczyła się w złym kierunku, więc Guld spróbowała wrócić na bezpieczniejsze tory. – Być może, gdy dorośniesz, twoja matka uzna, że może całkiem bezpiecznie zacząć realizować swoje marzenia.
- Moi rodzice mieliby gdzieś razem wyruszyć? – Truggen parsknął. – Jakoś w to nie wierzę. Zresztą... Ja tak naprawdę nie chcę być naczelnikiem wioski, a oni nie mogą jej opuścić. Oni tu nie zostają z powodu swoich ludzi, a ze względu na mnie. – Wyprostował się i spojrzał na Guld. Jego jasne, zielone oczy były wilgotne od wzbierających w nich łez.
Guld nie pomyślała, że mężczyźni nie powinni płakać. Jej serce ścisnął tylko żal. Wiele razy marzyła, by móc zrobić coś, żeby Truggen czuł się nieco szczęśliwszy. Jednak, od kiedy w ich życiu pojawiły się poważniejsze problemy, niż rozbite kolana, nie umiała niczego dla niego zrobić. Kiedy on miał trzy lata, a ona siedem, wtedy umiała go pocieszyć.
- Wolałbym, żeby to oni tu zostali. A ja wędrowałbym po Dominium. Tam może nawet mógłbym znaleźć partnerkę, kobietę demona. Ale ja nie mogę wędrować. Nie władam mocą. Przecież wiesz. Ktoś się musi cały czas mną opiekować. Jeśli zostanę sam, to umrę – głos Truggena załamał się i przeszedł w pisk.
- Nie dramatyzuj. – Guld próbowała zbagatelizować jego słowa. – Jesteś jeszcze dzieckiem. Kiedyś nauczysz się władać mocą i panować nad swoją chorobą. Wtedy wyruszysz w świat.
- Dzieckiem – parsknął Truggen. – Dobre sobie. Twój ojciec miał czternaście lat, kiedy został sam na Pustkowiu, a twój brat siedemnaście kiedy wyruszył w świat. Tyle pamiętam z rodzinnych kronik. Ja mam czternaście lat, jak twój ojciec wtedy i też chcę być już wolny. Jest jeszcze coś, co pamiętam, choć mnie wprost nikt nie miał odwagi tego powiedzieć. – W głosie chłopaka słychać było gorycz. – Twój ojciec nie urodził się obdarzony mocą i nauczył się nią posługiwać, ale zajęło mu to trzysta lat.
- Może ty będziesz pojętniejszy – parsknęła Guld i nagle odwróciła się w jego stronę. Pchnęła go ręką w ramię i przewróciła na plecy. Nie wiedziała, czemu to zrobiła, ale czuła, że tę rozmowę trzeba przerwać. Truggen jeszcze długo mógł wyrzucać z siebie swoje żale. W sumie, jak najbardziej go rozumiała. Co prawda, oboje byli nieśmiertelni i było wielce prawdopodobne, że przeżyją dużo więcej, niż trzysta lat, to jednak na razie byli też bardzo młodzi i nie potrafili wyobrazić sobie takiej przepaści czasu.
Cięgle pozostawał też jeden temat, którego nie poruszali – operacja wymiany wnętrzności w innym świecie. To też było coś, na co Truggen czekał. Jego matka uznała, że będzie mógł sam zadecydować, czy chce być operowany, kiedy dorośnie, czyli kiedy skończy dwadzieścia lat. Jego ojciec próbował ją przekonać, że wystarczy, żeby miał lat piętnaście. Sześć lat to było oczywiście dużo mniej, niż trzysta, ale dla Truggena na dzień dzisiejszy to i tak był za długi odcinek czasu. A przecież nie tylko on miał problemy. Dla niej patrzenie w przyszłość też oznaczało patrzenie w pustkę. Miała żyć jak Wojowniczce Nocy przystało. To, co miała robić, było dobre i słuszne. Nic to jednak dla niej nie znaczyło. W jej życiu czegoś brakowało. Poczucia sensu? Spełnienia? Pasji?
Chłopak spróbował ją od siebie odepchnąć i poturlali się po porośniętym trawą brzegu rzeki. Kiedy byli dziećmi, nie raz bili się ze sobą dla zabawy. To wydawało się naturalne. Truggen zaczął się śmieć. Więc Guld pomyślała, że przepychanka, którą zainicjowała, była dobrym pomysłem. Ona też mogła się odprężyć. Truggen przygwoździł ją do ziemi. Jeszcze przez moment się śmiał.
- Wygrałam – oznajmił. Jego wąskie dłonie o długich palcach spoczywały na jej ramionach. Jedna jego noga leżała pomiędzy jej udami. Nagle zesztywniał. Spojrzał na nią. W jego jasnych oczach tkwiło coś niepokojącego, co wprawiło Guld w stan paniki. Zawsze postrzegała go, jak kogoś na kształt młodszego brata, kogoś słabego i wymagającego pomocy. Teraz się go przestraszyła.
To jednak demon – przemknęło jej przez głowę. Od lat jej rodzina żyła w bliskich stosunkach z demonami, a jednak wciąż nie potrafili do końca pojąć, na czym tak naprawdę polegała ich natura.
Wargi Truggena zadrżały. Jego twarz zbliżyła się do twarzy Guld. On nie chciał jej skrzywdzić. On chciał ją pocałować.
Szarpnęła się. Wyswobodziła rękę i uderzyła chłopaka w twarz. Truggen odskoczył w tył, został jednak na kolanach. Guld poderwała się na równe nogi.
- Odbiło ci?! – warknęła.
- Guld... - Przez moment patrzył na nią błagalnie, potem spuścił wzrok. – Jesteśmy samotni, ty i ja – wyszeptał. – A ty jesteś piękna. Moglibyśmy...
- Jesteś chory – rzuciła w odpowiedzi. – Jesteśmy rodziną. Jestem twoją ciotką! – Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wioski.
Truggen uderzył ręką w ziemię. Jego palce przemienione w szpony rozorały ją głęboko. W oczach stanęły mu łzy. Zerwał się na nogi i ruszył biegiem w przeciwną stronę, niż Guld. Biegł tak długo, aż nie zabrakło mu tchu. Wtedy stanął. Zgiął się w pół, przyciskając dłoń do piersi. Zakasłał. Potem przewrócił się na bok i zwinął w kłębek.
Ból rozdzierał mu klatkę piersiową i duszę, wyciskał łzy z oczu. Był słaby i samotny. Chciał być samowystarczalny, chciał być wolny i nie stanowić ciężaru dla swoich rodziców. Jego matka odrzuciła marzenie o wędrówkach dla ludzi z wioski. A ojciec? Ojciec był w Dominium tylko raz. Tylko raz śpiewał tam swoje pieśni. Ojciec był bardem. Powinien wędrować i śpiewać pieśni. Nie robił tego przez niego. A on? Czym mógł za to odpłacić? Gdyby chociaż zdołał nauczyć się grać na cytrze. To jednak przekraczało jego możliwości. W szermierce, czy w jeździe konnej też nie był dobry. Do niczego nie miał talentu. I jeszcze zezłościł Guld. Kochał się w niej od zawsze. Jak mógł się w niej nie kochać? Troszczyła się o niego, była dobra i mądra, ale przede wszystkim była piękna. Żadna z kobiet, jakie w życiu widział, nie mogła się z nią równać.
Oczywiście powinien rozumieć, że nie mogli być parą. Guld miała rację. Byli rodziną. Ale jakie to właściwie miało znaczenie? Byli przecież na siebie skazani. Guld miała marne szanse na znalezienie nieśmiertelnego partnera. Wszyscy obdarzeni mocą Wojowniczek Nocy mężczyźni byli potomkami Riauka. Oczywiście byli też Ludzie Lasu, ale najmłodsi z nich w tej chwili mieli około stu lat. Były też demony tajemnicze i nie raz szalone, nie wszystkie tak podobne do ludzi, jak jego matka i on. Innych demonów trzeba było jednak szukać gdzieś w Dominium. Wszystko to sprawiało, że postrzegał siebie jako jedynego dostępnego partnera dla Guld, a ją jako jedyną dostępną partnerkę. Oczywiście Guld mogłaby związać się też z Drömem, Rolfem, czy Ringulfem. To jednak z nim rozmawiała najswobodniej i najczęściej się przy nim śmiała. Co z tego, że byli rodziną?
A może to jednak miało znaczenie? Był głupcem. Nawet jeśli tego nie rozumiał, powinien sobie przyswoić, że wedle norm społecznych znanych mu ras, członkowie rodziny nie powinni łączyć się w pary. Powinien się cieszyć, że Guld w ogóle darzyła go sympatią, że mógł z nią rozmawiać. Teraz wszystko zepsuł. Zraził Guld do siebie. Czy jeszcze uda się wrócić do tego, co było?
Wstał. Tak do końca nie wiedział, co robi. Chciał uciec od swoich bliskich, od swojego świata. Już się nie zastanawiał, że nie może wędrować, że opuszczenie wioski grozi mu śmiercią. Gdyby umarł, jakie to by miało znaczenie? Dla ojca był ciężarem. Guld zapewne uznała go za zboczeńca. Nie miał teraz siły przepraszać, ani niczego tłumaczyć.
Rozdarł rzeczywistość i wkroczył na Magistralę. Wszyscy władającą mocą bez większego trudu mogli przenosić się w przestrzeni z miejsca na miejsce, pod warunkiem, że wiedzieli, jak wygląda okolica, do której chcą się dostać. Dla niego ten rodzaj podróżowania był na razie nieosiągalny, czyli jeszcze przez jakieś trzysta lat. Ale był demonem. Demonom z łatwością przychodziło nauczenie się otwierania Magistrali. A on miał dobrego nauczyciela, którego w wiosce nazywali wujkiem Kitem, choć on nie miał tak naprawdę na imię Kit. Nie mógł mieć. Tajemniczy, łysy mężczyzna, który pojawiał się i znikał, wędrując za sobie tylko wiadomymi sprawami, także był demonem.
Truggena otoczył mrok. Tylko pod jego stopami jaśniała droga biegnącą pomiędzy niezliczonymi światami, sama nie umiejscowiona nigdzie w przestrzeni i czasie. Zatrzymał się oszołomiony. Umiał otworzyć Magistralę, ale nie był jeszcze nigdy na niej sam. W mroku migotały barwne obrazy. Pojawiały się na nich pejzaże i postaci. Oznaczały przejścia i ukazywały wyrywki z toczącego się za nimi życia. Truggen mógłby oglądać je w nieskończoność. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, żeby do któregoś z tych światów naprawdę wyruszył.
Zakręciło mu się w głowie. To nie była wina Magistrali. Tego dnia po prostu nie postępował mądrze: biegł do utraty sił, płakał... Zachwiał się.

Morel zaalarmowała całą mieszkającą w pobliżu rodzinę i wszystkich bliskich znajomych. Truggen nie wrócił do domu. Nikomu też nie udało się skontaktować z nim w myślomowie. Mogło to znaczyć, że stracił przytomność, że już nie żył, lub, że zamknął przed nimi umysł. Ponieważ Loravandil twierdził, że tego ostatniego Truggen nie umiałby zrobić, Morel uczepiła się więc tej pierwszej myśli.
Co jeśli on leży gdzieś i potrzebuje naszej pomocy?
Stała na progu histerii, ale wciąż nad sobą panowała. Jako naczelniczce wioski nie wypadało jej zachowywać się inaczej.
Podjęli poszukiwania. Niektórzy dosiedli koni, by spenetrować dalsze okolice. Inni polegali tylko na mocy. Riauk podążył wzdłuż rzeki na piechotę. Nie wziął ze sobą pochodni, choć dawno już zapadł zmrok. Nie potrzebował jej. Po swoich przodkach należących do Ludu Lasu odziedziczył zdolność widzenia w świetle księżyca i gwiazd tak samo dobrze, jak w dzień.
Wiedział od Guld, że Truggen lubił przesiadywać na brzegu. Łudził się, że go tam znajdzie. Chciał wierzyć, że chłopak umie zablokować przed nimi umysł. Jako demon powinien to potrafić.
Nie trafił jednak na Truggena, a na Guld. Jego siostra siedziała na brzegu, obejmując ramionami nogi. Głowę wcisnęła między kolana. Płakała. Podszedł do niej. Położył jej rękę na ramieniu.
- Czemu płaczesz? – spytał.
- Bo to moja wina, że Truggen znikł – odpowiedziała nie unosząc głowy.
- Dlaczego?
- Pokłóciliśmy się. – Guld wciąż patrzyła pomiędzy swoje stopy.
- O co?
- Och. – Plecami dziewczyny wstrząsnął spazm. Musiało trochę potrwać, zanim się nieco uspokoiła. – Truggen użalał się nad sobą. Spróbowałam go pocieszyć. On to źle zrozumiał. Chciał mnie pocałować. Spoliczkowałam go i nazwałam głupcem. Powinnam wiedzieć, jak go to zaboli. On jest taki samotny. – Znowu zaczęła szlochać.
Riauk chciał burknąć coś w stylu: „przeklęte dzieciaki”. Miał też ochotę złapać Guld za ramiona i potrząsać nią tak, żeby głowa odskakiwała jej w tył. Był gotów wykrzyczeć, że Guld jest głupia, że mogła mu wcześniej powiedzieć, co zaszło, że mogła przewidzieć, jakie to będzie mieć konsekwencje. Był już pewny, że Truggena nie ma nigdzie w pobliżu. Chłopak musiał uciec. Riauk odrzucił jednak od siebie złość. Sam był kiedyś młody. Sam nie zawsze postępował mądrze. Uklęknął przy Guld i objął ją.
- Nie płacz – poprosił.
Dziewczyna potrzebowała jednak czasu, żeby się uspokoić. Kiedy jej płacz ucichł zupełnie, pomógł jej wstać.
- Niestety musimy wszystkim powiedzieć, że się pokłóciliście – oznajmił cicho.
Guld o lepkiej od łez twarzy i zaczerwienionych oczach skinęła tylko głową na znak, że zdaje sobie z tego sprawę.
- Musimy zacząć szukać Truggena inaczej.

Otworzył oczy. Nie wiedział, gdzie był, ani co się stało. Upadł. Ktoś go niósł. Widział światło. To wszystko było normalne i znajome. Parę razy w życiu zemdlał. Tym razem jednak zemdlał na Magistrali. Poczuł ukucie strachu. Ci, którzy go nieśli, to nie byli jego bliscy, a miejsce, w które trafił, nie było domem. Leżał na twardym łóżku w pokoju o szarych ściana. Światło wypełniające pomieszczenie było mętne i blade. Tonące w nim sprzęty podobne do stołów, szafek i krzeseł, wydawały się Truggenowi obce. Były bardziej kanciaste, bardziej błyszczące i zimniejsze, niż powinno być.
- Obudził się, działa – odezwał się skrzeczący kobiecy głos, a w chwilę później pochyliła się nad nim głowa otoczona potarganymi, pomarańczowymi włosami. Obca kobieta była brzydka, miała szeroką, płaską twarz, kolczyk w nosie i w wardze, a gdy się uśmiechnęła, spostrzegł, że wszystkie jej zęby były ostro zakończone. Nie była człowiekiem. Tak pomyślał i przeraziło go to, choć sam był demonem.
- To dobrze – odpowiedział drugi głos. – Możemy rozpocząć eksperyment.
Truggen usiadł. Spuścił nogi na ziemię.
Oprócz dziwnej kobiety w pomieszczeniu było jeszcze dwóch mężczyzn. Pierwszy - wysoki i chudy, drugi – barczysty, o krótkiej szyi i szerokich ramionach.
To, co kobieta i mężczyźni mieli na sobie, nie przypominało ubrań, jakie znał ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. Ona nosiła czarny, obcisły strój, pełen drobnych, srebrnych dodatków układających się we wzory przypominające łuski jaszczurki. Wysoki mężczyzna założył jakby sukienkę, białą i pozbawioną wcięcia w talii, ubranie barczystego miało zgniłozielony kolor, bluza zdawała się zbyt ciasna, a spodnie z dużymi kieszeniami na nogawkach stanowczo za obszerne.
- Ale pamiętaj, żeby nie zużyć go zupełnie – pisnęła kobieta. – Obiecałeś, że jego część, będę mogła wziąć dla siebie.
Mężczyzna w białym stroju nie odpowiedział. Dał znak ręką i ten drugi ruszył w stronę Truggena. Chłopak spróbował otworzyć Magistralę. Nie udało mu się. Może ze strachu nie potrafił się skupić?
- Czego ode mnie chcecie? – spytał. Głos mu drżał.
- Zobaczysz – powiedział mężczyzna ubrany na biało.
- Istnieje nadzieja, że będziesz miał z tego jeszcze trochę przyjemności – powiedziała kobieta, oblizując wargi.
Truggen wykonał ruch ręką. Zwinął i rozwinął palce. Powinny zamienić się w noże, ale nic takiego się nie wydarzyło. Demoniczne zdolności opuściły go. I chyba nie tylko one. Z jego ciałem było coś nie tak. Bał się, panicznie się bał. Jego serce powinno przyśpieszyć rytm. Ono jednak nie biło. Również płuca Truggena nie pracowały. A mimo to żył. A może jednak nie?
Konsternacja, jakiej doznał, na moment odebrała mu zdolność działania. Dlatego rzucił się do ucieczki dopiero, gdy barczysty mężczyzna był tuż przy nim. A przecież drzwi były tak blisko. Mógł uciec już dawno.
Co jednak było za drzwiami? Może czekały go tam gorsze niebezpieczeństwa? Nie, Truggen nie wierzył, że zdoła uciec. Może właśnie dlatego, że jakiekolwiek działanie uznał za daremne, podjął je tak późno?
Nie poczuł się zaskoczony, gdy potężna dłoń barczystego mężczyzny chwyciła go za szczękę. Szarpnął głową w tył. Spróbował się wyrwać, ale nie zdołał. Potężna dłoń zwarła się łamiąc mu kości. Ból prawie pozbawił go przytomności. Więc nadal czuł ból, nawet gdy serce i płuca nie pracowały.
Nie był w stanie o tym myśleć. Grzmocił pięściami powietrze przed sobą. Próbował też kopnąć napastnika. Szybko się jednak poddał. Wszystko było daremne i wiedział o tym. Już raz czuł się tak bezsilny. Dwa lata wcześniej zasłabł w wodzie. Był wtedy przekonany, że nie zdoła już wyjść na brzeg. Tylko tonięcie aż tak nie bolała. No i wtedy znalazło się silne ramie, żeby go uratować. Z wody nie wyciągnął go nikt bliski, choć kuzyni byli na brzegu, a tylko dwa lata od niego starszy chłopak – Ned. Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. I sam był sobie winny. Uciekł od swoich.
Zdołał jeszcze pomyśleć, że krew powinna wypełnić jego usta i popłynąć po szyi, że powinien poczuć jej ciepło i smak. Z jego ran nie ciekła jednak krew.
- Zostaw go! Po co go psuć! Był śliczny! – krzyknęła kobieta i zaczęła okładać barczystego mężczyznę pięściami po plecach.
Truggen mógł jeszcze wierzgnąć, mógł wykorzystać okazję, że mężczyzna użył drugiej ręki, by odepchnąć od siebie kobietę. Ból pozbawił go jednak woli walki, tej zresztą nigdy nie miał w sobie zbyt wiele.
Nagle drzwi otworzyły się pchnięte z ogromną siłą. Do wnętrza wpadło siedmiu mężczyzn uzbrojonych w miecze. Kobieta odskoczyła w tył. Osiłek puścił Truggena. Nogi złożyły się pod chłopakiem. Upadł na ziemię. Leżał bez ruchu. Dolna część jego twarzy praktycznie przestała istnieć.
Mężczyzna w bieli wykonał ręką gest podobny do tego, który Truggen wykonywał otwierając Magistralę. Na środku pomieszczenia coś zaczęło wirować, jakby formowała się tam trąba powietrzna, potężniejąca z każdą chwilą. Zdolności tych stworów działały. Czemu jego nie?
Ten, który wcześniej trzymał Truggena, został powalony. Odcięto mu głowę, a potem wszystkie kończyny. Z jego ciała także nie pociekła krew. Zdawało się w środku zupełnie suche. Trąba powietrzna zdążyła wypełnić pół pomieszczenia. Porwała z sobą parę sprzętów, mężczyznę ubranego na biało i kobietę, która zanim znikła w szalejącym wirze, spojrzała na chłopaka z żalem. Czy oni zginęli, czy uciekli do innego świata? Truggen nie wiedział czemu, ale poczuł coś na kształt współczucia wobec tej kobiety. Ona na coś liczyła i tego nie dostała. Mieszało mu się w głowie.
Czy zobaczył wszystko, co się zdarzyło? A może momentami tracił przytomność? Wiedział, że trąba powietrzna znikła.
- Chociaż jeden, którego da się na nowo uruchomić – powiedział któryś z mężczyzn, trącając butem poćwiartowane ciało. – Weźcie go i załadujcie na samochód.
Dwóch mężczyzn podniosło korpus i wyszło z nim na zewnątrz. Kolejny poszedł za nimi z odciętą głową w dłoniach.
Ten, który wydał polecenie, spojrzał na Truggena.
- Biedak – rzucił. – Ładny był, ale już go nie naprawimy. Wyłączcie go.
Ktoś podszedł do Truggena.
- Za pozwoleniem! – Nagle odezwał się stanowczy głos.
Wydający do tej pory polecenia mężczyzna drgnął, jakby ktoś ukłuł go szpilką.
- O co chodzi? – spytał ze złością.
- Ponieważ głównodowodzący przenosi mnie na północ, będę potrzebował eskorty, a nie powinniśmy tutaj osłabiać naszych sił. Otrzymałem więc pozwolenie na swobodne używanie moich ponad normalnych talentów naprawczych. Poskładam więc chłopaka i zabiorę dla siebie. – Oznajmił wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o jasnych włosach. – Jestem pewien, że sobie z nim poradzę – dodał.
Mężczyźni zajmujący się poćwiartowanym ciałem wrócili po pozostawione kończyny.
- Od kiedy to nie jesteś już pod moją komendą, a głównodowodzącego? – spytał ten, który wydawał rozkazy.
- Oficjalnie od jutra – odparł jasnowłosy mężczyzna.
- A dlaczego ja o tym nie wiem?
- To już nie moja wina.
- Pewnie na północy jest lżej.
- Myślę, że jest.
- Niech cię, karierowiczu jeden – prychnął dowódca. – Bierz go sobie. My ruszamy dalej.
Po tych słowach zostali sami, Truggen i młody mężczyzna o szerokich ramionach.
- Nie bój się. – Mężczyzna ukucnął obok niego. – Będzie dobrze.
Chłopak nie mógł odpowiedzieć.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę w jego stronę.
- Nie bój się – powtórzył raz jeszcze i dotknął tego, co kiedyś było policzkiem Truggena. Na skórze mężczyzny nagle pojawiły się fioletowe plamy. Wydawało się, że spływały od paznokci w głąb ciała, tak że na wysokości nadgarstka przestawały być widoczne. Ból, odczuwany przez Truggena wzmógł się. Pokruszone kości poruszyły się, wracając na swoje miejsca.
- Już po wszystkim. Możesz mówić?
- Mogę. – Truggen spróbował i udało mu się. Usiadł. Dotknął twarzy. Wydawało się, że wszystko było w porządku. – Gdzie jestem? – spytał.
Młody mężczyzna przyjrzał mu się uważnie. Mogło się wydawać, że zastanawia się nad właściwą odpowiedzią.
- A więc nie wiesz? Prawie nikt nie wie, gdzie jest, kiedy tu trafi. Ten świat działa trochę jak czarna dziura. Przyciąga. Można się tu dostać z wielu światów, ale nie można wydostać.
- Chyba nie rozumiem – wyjąkał Truggen.
- W sumie nie musisz – stwierdził mężczyzna. – Teraz jesteś tu i będziesz tu, póki będziesz działał.
- Działał?
- Tak to nazywamy. Zostałeś uruchomiony, mówisz, chodzisz i myślisz, mimo, że już nie żyjesz.
- Nie żyję?
Coś w Truggenie krzyczało. Przecież to niemożliwe! Jestem demonem! Jestem nieśmiertelny! Pamiętał też jednak, że był ciężko chorym demonem, który ostatnio nie zachowywał się zbyt mądrze. Wyciągnął przed siebie rękę i przyjrzał się swojej dłoni. Zwinął i rozwinął palce, ale one w nic się nie przemieniły. Może ten obcy człowiek miał rację? Może był martwy? W każdym razie stracił swoje zdolności. Czy stał się przez to czymś innym?
- Wielu nie przeżywa przejścia do tego świata. Ale to aż tak bardzo nie przeszkadza. Zbieramy martwych i uruchamiamy ich, jeśli są cali. Według naszych zwyczajów jesteś teraz moją własnością. Nie musisz się jednak tym zbytnio przejmować. Nie wykorzystam cię ponad miarę. Natomiast pomyleńcy mogliby to zrobić. Oni lubią zadawać ból. Bawią się swoimi ofiarami. Mogli cię zjeść. Mogli przerobić w sześcioręką maszynę rolniczą. Widziałem już takie rzeczy. Czy słyszałeś jakiś głos, który próbował przekonać cię do zaniechania tego, co chciałeś zrobić? – spytał młody mężczyzna nagle, jakby coś sobie przypomniał.
Truggen musiał się nad tym zastanowić. W sumie chyba cały czas coś mówiło w nim, że wszystko, co mógłby spróbować zrobić, jest daremne.
- Myślę, że tak – wyjąkał.
- Nie słuchaj go – nakazał mężczyzna. – To twój najgorszy wróg, wykorzysta twoje słabości, by doprowadzić do zniszczenia twojego ciała. Nie rozumiemy tego mechanizmu, ale coś w zmarłych chce, żeby przestali działać i stali się naprawdę martwi.
Truggen był oszołomiony. Mężczyzna powiedział mu już zbyt dużo, by mógł wszystko spamiętać i zrozumieć, zwłaszcza, że miejsce, w którym się znalazł, zupełnie nie przypominało światów z opowieści, jakie słyszał w domu. Potrząsnął głową. Chciał zebrać myśli, ale nie zdołał. Włosy uderzyły mu o policzki. Były ciężkie i szorstkie, zlepione w strąki. Sięgnął do niech ręką. Spróbował rozdzielić je palcami. Nie udało się.
- Co ja mam na głowie? – spytał.
- Nie wiem. – Młody mężczyzna wzruszył ramionami. – Wstawaj – nakazał Truggenowi. – Powinniśmy się stąd zabierać. A... - coś sobie nagle przypomniał. – Mam na imię Szymon.
Truggen zawahał się. Czy powinien przedstawić się swoim prawdziwym imieniem? Czy jako demon w ogóle miał imię? Poza tym, imię jego wybawcy wydało mu się podobne do imion jakie nosili ludzie ze Świata Prawdziwego.
- Tomek – powiedział. On też wybrał sobie takie imię. Wiedział, że jego pradziadek tak robił, odwiedzając Świat Prawdziwy. – Mów mi Tomek.
- A więc i ty masz coś wspólnego ze Światem Prawdziwym – jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Ja jestem cieniem człowieka stamtąd. On chciał się tu znaleźć, w efekcie czego ja tu trafiłem. Na szczęście przeżyłem przejście.

Koła pociągu wystukiwały monotonny, równomierny rytm. Truggen, a może Tomek, siedział oparty o ścianę przedziału. Oczy miał półprzymknięte. Drzemał, albo może chciał drzemać. Jako ktoś martwy nie był w stanie spać. Po raz pierwszy zaczął sobie uświadamiać jak straszne było życie Wojowniczek Nocy, choć wychowywał się wśród nich. No, ale one żyły.
Pociąg. Przypominał stalowego smoka, a może raczej ogromnego węża, tak długiego, że nie dało się go objąć wzrokiem. Sunął po szynach srebrnych jak miecz jego dziadka. Nie mógł zboczyć z drogi, co jednak nie czyniło go wcale mniej strasznym. Kiedy się poruszał, jego koła lekko stukały, to był uspakajający dźwięk. Ale kiedy zwalniał, wydawał z siebie przerażający, wysoki pisk, a gdy ruszał z miejsca parskał jak zniecierpliwiony koń. Pradziadek Truggena w Świecie Prawdziwym też widział pociągi. On teraz podróżował pociągiem.
Tyle rzeczy było nowych, obcych i zupełnie niezrozumiałych. Chłopak gubił się w nich i nawet nie próbował wszystkiego zapamiętać i zrozumieć. Szymon był jego właścicielem. Znaczyło to zapewne, że powinien go słuchać. Faktycznie go słuchał, ale nie dlatego, że musiał. Szymon był jego wybawcą. Był też jedyną przychylną mu osobą w świecie, w którym się znalazł. Wydawało mu się, że Szymon dokładnie wie, o co chodzi w otaczającej ich rzeczywistości. Sam wiedział tylko, że muszą wypełniać polecenia głównodowodzącego, bo inaczej może się to źle skończyć. Jeśli będą nieposłuszni, mogą zostać przerobieni w coś mniej ludzkiego, a bardziej użytecznego, jak ta maszyna rolnicza, o której mówił Szymon, czymkolwiek by była. Czy chodziło o coś takiego, jak kosiarka ciągnięta przez konie, którą zbudował jego dziadek?
Ukaranym można było zostać też za próby poszukiwania wyjścia ze świata, w którym się znaleźli, a którego nazwy, jeśli go miał, Truggen nie poznał. Chłopak zinterpretował ten zakaz tak, że wydostać się jednak można. Kiedy otwierał Magistralę, chciał uciec od rodziny, od codziennego życia i bólu jaki z sobą niosło. Teraz bardzo za wszystkimi tęsknił. Na myśl o nich nie czuł skurczu w piersi, nie był do tego zdolny, ale wiedział, że czułby go, gdyby jego serce biło.
Kiedy uświadomił sobie, że może już nigdy ich nie zobaczyć, ogarnęła go rozpacz. Miał ochotę zwinąć się w kłębek i płakać. Tylko, czy w czymś by mu to pomogło? Żeby wrócić, musiał działać. Jak? Nie miał pojęcia. Na razie za cel wyznaczył sobie przetrwanie, a żeby go osiągnąć, musiał podążać za Szymonem.
Drzwi przedziału otworzyły się nagle z cichym mlaśnięciem. Truggen, czy może Tomek, drgnął i wyprostował się.
- Dzień dobry – rzucił chłopiec w czapce w kratkę. Jego twarz pokrywały ciemne, fioletowe plamy.
Wszyscy w tym świecie, jak dla Truggena, ubierali się dziwnie. Nosili jednak taką samą broń, jakiej używało się w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, miecze i szable. On też dostał miecz. Nie zapytał przy tym o zwyczaje otaczającego go świata dotyczące ubrań i uzbrojenia. Nie chciał, żeby Szymon uświadomił sobie, jak bardzo się od niego różnił. Bał się, że kiedy zacznie o sobie mówić, może się zagalopować. Tym czasem jego właściciel nie powinien wiedzieć, że jest demonem. Lęk przed demonami był cechą wspólną mieszkańców większości światów. Demonów nie bali się tylko ci, którzy nie wiedzieli o ich istnieniu. Sprawę plam na ciele, które u Truggena, czy też Tomka, także zaczęły się już pojawiać, Szymon mu wyjaśnił. Były skutkiem śmierci i nic nie można było na nie poradzić, choć nie było też takiej potrzeby. W niczym nie przeszkadzały, a nawet ułatwiały odróżnienie martwych od żywych.
- Czy mogę się dosiąść? Obiecuję, że nie będę sprawiać kłopotów.
Pytanie Truggenowi, czy też Tomkowi, na początku wydało się zupełnie bez sensu. W przedziale było osiem miejsc, a ich siedziało w nim tylko troje: Szymon, Anita i on.
Anita też została uruchomiona przez Szymona. Była zrzędliwą, dojrzałą kobietą i od pierwszego spotkana nie przypadli sobie do gustu, na co Szymon zdawał się nie zwracać uwagi.
Po chwili Truggen, czy też może Tomek, uświadomił sobie, że już wcześniej słyszał tupot nóg chłopca. Tamten bieg przez korytarz. Otwierał drzwi innych przedziałów. Prosił, żeby ktoś wpuścił go do środka, ale nikt tego nie zrobił. Przed czymś uciekał. A skoro uciekał, mógł być kimś, komu nie powinno się pomagać.
- Prosisz żołnierza. – Uświadomił mu Szymon. – Być może powinieneś się nas bać.
- Nie wyglądacie na żołnierzy. - Chłopiec uśmiechnął się szelmowsko.
Nagle jakiś dźwięk zmusił go, żeby się obejrzał. Uśmiech znikł z jego twarzy.
- Proszę – wyszeptał.
- Właź. – Szymon wciągnął chłopaka do środka, a ten wskoczył na siedzenie i z niego dostał się na półkę na bagaże.
Czy to, co robi Szymon jest słuszne? Czy się zbytnio nie naraża? – Takie pytania zadał sobie Truggen, czy też może Tomek. W tym świecie wszystko było takie ryzykowne.
Mimo wątpliwości niczego nie powiedział. Zostawił podejmowanie decyzji Szymonowi. On lepiej wiedział, co można, a czego nie można robić. No i może w razie czego tylko on będzie ponosił odpowiedzialność. W końcu Truggen, czy też Tomek, był tylko jego sługą, który, jak to sługa powinien, wykonywał polecenia.
- Mam na imię Albert – powiedział dzieciak z półki, po czym wyjął zza pazuchy dziwny metalowy przedmiot przypominający gruszkę i położył go obok siebie. W chwilę potem chłopak zrobił się przeźroczysty. Jego ciało zaczęło tracić formę, kurczyć się i giąć, a przy tym coraz bardziej blednąć, by w końcu zniknąć. Truggenowi, czy też może Tomkowi, wydawało się, że Albert złączył się ze swoim tajemniczym przedmiotem.
Drzwi przedziału znowu się otworzyły. Stanął w nich gruby, wąsaty mężczyzna ubrany na granatowo.
- Szukam dzieciaka, który jedzie na gapę – powiedział.
Truggen, czy też Tomek, nie powiedział niczego. Czuł, że głos zdradzi, że kłamie. Nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Czy każdemu potrzebującemu nie należała się pomoc? Z drugiej strony, on chciał wrócić do domu. Nie chciał ryzykować.
- Czy szukacie przestępcy, który zawinił przeciwko głównodowodzącemu? – O to spytał Szymon. To było sensowne pytanie.
- Nie wycieraj sobie ust głównodowodzącym – rzucił mężczyzna z wąsami. – Tu ja jestem przedstawicielem władzy.
- Możesz być czym chcesz, ale udziel mi wyjaśniania. – Szymon był twardy. Robił to, co powinien. Czy jednak na pewno? Może powinien wydać tego dzieciaka? Może powinien ratować siebie? Po co z kimkolwiek zadzierać? Truggen, czy też Tomek, chciał przede wszystkim przetrwać. Marzył by jeszcze choć raz zobaczyć Guld, nawet, jeśli miałaby być na niego zła.
Powiedz, że mamy tu tego dzieciaka – nakazał głos wewnątrz jego głowy.
Nie. Tego jednak zrobić nie mógł. To byłoby podłe.
Zaufaj tym, którzy dzierżą prawo w swoich rękach – szeptał głos w jego głowie. – Tylko przy nich możesz być bezpieczny. Szymon przekroczył swoje kompetencje.
On jednak ufał Szymonowi i nie chciał zaufać nikomu innemu. To Szymon był jego wybawcą. A ci u władzy? Oni zabraniali mu mówić i marzyć o powrocie do domu.
- Ucieknijmy oknem.
Szymon obejrzał się. To był głos Tomka, ale dochodził z lustra wiszącego nad siedzeniami. Mówiące odbicie bynajmniej przy tym nie przybrało pozycji oryginału.
Co się dzieje? – Takie pytanie zadał sobie Szymon. – Czy siła dążąca do destrukcji ciała chłopaka może mieć aż taką moc?
- Ucieknijmy – powtórzyło odbicie.
- Nie możemy – powiedział Truggen, czy też Tomek, bardzo cicho. To było wszystko, na co mógł się zdobyć, a co i tak wyczerpało jego siły.
- Wynoś się – rzucił Szymon w stronę lustra.
Nogi Tomka przesunęły się w stronę okna, choć reszta jego ciała nadal siedziała na siedzeniu. Chłopak obdarzył Szymona udręczonym spojrzeniem. Już nie panował nad tym, co się z nim działo. To głos mówiący w jego głowie przejął nad nim kontrolę.
Szymon odwinął się i uderzył Tomka w twarz. Odbicie chłopaka zachwiało się, walnęło czołem o powierzchnię lustra i znikło, osuwając się w dół. Chłopak zerwał się z miejsca i objął Szymona w pasie, szczelnie do niego przylegając.
Co oni robi? Chce mi podziękować? Szuka ratunku? Szuka pocieszenia? – seria pytań przebiegła przez głowę mężczyzny. Jasne było dla niego tylko, że dzieciak, którego uratował, był bardzo słaby psychicznie. Ten świat nie był dla niego właściwym miejscem. Nie wytrzyma w nim długo, jego ciało szybko podda się rozpadowi.
Szymon odkleił chłopaka od siebie i przekazał go Anicie. Kobieta otuliła go ramionami, choć na jej twarzy malował się wyraźny wyraz obrzydzenia.
- Ty tłusty sukinsynu! – krzyknął Szymon. – Właśnie byłeś o krok od zniszczenia efektów badań psychotronicznych – ręką wskazał w stronę Tomka – które muszę bezpiecznie dostarczyć do celu, nawet za cenę życia. Gdyby coś mu się teraz przez ciebie stało, wszyscy skończylibyśmy jako koła w twoim ukochanym pociągu. A teraz spierdalaj stąd, zanim cię zabiję. – Szymon był świetny w wymyślaniu na poczekaniu bardzo skomplikowanych kłamstw. Potrafił znaleźć się w każdej sytuacji i nigdy się nie wahał, nie tak, jak Truggen, czy też Tomek.
Mężczyzna ubrany na granatowo zmarszczył czoło. Powoli przetrawiał słowa Szymona. Pociąg przyhamował z piskiem. Metalowy przedmiot uderzył o krawędź półki. Zadźwięczał.
- Zgodnie z przepisami, nie wolno przewozić materiałów wybuchowych. Konfiskuję to – oznajmił zupełnie ignorując wszystko, co zostało wcześniej powiedziane.
Materiały wybuchowe? Truggen, czy też Tomek, nie wiedział, co to znaczy. Podejrzewał jednak, że mowa o przedmiocie Alberta. Mężczyzna z wąsami nie mógł go zabrać. Jeśli to zrobi, wszystko co się zdarzyło, pójdzie na marne.
Ale co się zdarzyło? Tego do końca nie wiedział. Na pewno jednak było to złe. Destrukcyjna siła na moment zawładnęła jego ciałem.
Poderwał się. Już i tak robił za wariata. Wskoczył na siedzenie, złapał przedmiot Alberta i przytulił go do piersi. Pamiętał z rodzinnych opowieści, że pradziadek Mery podróżując po Dominium, trafił kiedyś do wioski dotkniętej szaleństwem. Była tam kobieta, która dużego ziemniaka uważała za swoje dziecko.
- Nie oddam wam mojej dzieciny! – krzyknął.
Szymonowi nie drgnęła nawet powieka.
- Nie zamierzam składać pustych deklaracji. Naprawdę zrobię ci krzywdę, jeśli stąd nie odejdziesz. Możesz wystosować oficjalną skargę do głównodowodzącego. Nazywam się Szymon Stegna. A teraz spierdalaj.
- Jeszcze się spotkamy. – Mężczyzna ubrany na granatowo wyglądał na niewzruszonego, a jednak się wycofał.
- Nie chciej tego – rzucił za nim Szymon.
Truggen, czy też może Tomek, usiadł. Dygotał na całym ciele wstrząśnięty tym, co zaszło. Spojrzał na metalowy przedmiot.
- Mam nadzieję, że było warto – powiedział. Jego głos zabrzmiał tak twardo, że aż sam się tym zdziwił.
Szymon chciał położyć dłoń na ramieniu chłopaka, ale powstrzymał się od tego gestu. Lepiej było nie rozpraszać w tej chwili słusznego gniewu dzieciaka.
- Z ust mi to wyjąłeś – powiedział tylko.
- Dlaczego do jasnej cholery robicie z siebie... Robicie wokół siebie takie zamieszanie? – spytała Anita. Mówiła stanowczo za głośno i za ostro. Nie tak, jak powinno się mówić do zwierzchnika. – I nie życzę sobie, żeby ktokolwiek się do mnie przytulał. Zwłaszcza ten szczyl – dodała.
Truggen, czy też może Tomek, przez moment rozważał, czy nie powinien Anity przeprosić lub jakoś się przed nią usprawiedliwić. Uznał jednak, że nie widzi takiej potrzeby. Nie lubił jej. Poza tym, wydawało mu się, że gdyby zaczął się tłumaczyć, okazałby słabość, a tego nie powinien robić.
- Zrobiliśmy, co uważaliśmy za słuszne i tak, jak umieliśmy – jego głos wciąż brzmiał twardo i obco. – Każdemu należy się pomoc, a w każdym razie wysłuchanie jego racji. – Powiedział to, bo w to wierzył. Bał się jednak, że chłopak, któremu pomogli, mógł być kimś złym. Tak, złym, a nie ściganym, czy uważanym za zbrodniarza. Wiedział, że ścigani nie zawsze muszą być winni. Czy jego własnego dziadka nie ścigano za czyny, których nie popełnił?
- Właśnie – przyznał Szymon. – Anito – zwrócił się do kobiety – możesz mówić co chcesz, ale będziesz robić, co ci każę. Nie zapominaj, że jesteś moją własnością. A teraz – spojrzał na gruszkowaty przedmiot – drogi chłopcze, masz pięć minut na przedstawienie swojej sprawy. Bez krętactw, bo osobiście odstawie cię do tego miłego, pulchnego pana, który cię szuka.
Jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że Szymon wygląda zabawnie, mówiąc do przedmiotu. W tym świecie wszystko mogło się zdarzyć.
- I co? Teraz się nam nie pokaże? – Truggen, czy też Tomek, czuł się zirytowany. – Ryzykowaliśmy dla niego, a on...
Nagle przyszło mu coś do głowy. Położył metalowy przedmiot na siedzeniu obok siebie. Może dzieciak nie mógł się z niego wydostać, gdy się go dotykało?
- Może by tak wyjąć zawleczkę i wyrzucić ten granat przez okno? – zaproponowała Anita.
A więc to coś nazywało się granatem.
- Mogłoby mu się coś stać – zaprotestował Truggen, czy też może Tomek, nakrywając przedmiot ręką, żeby uchronić go przed zapędami Anity.
- O to właśnie chodziło – syknęła kobieta. – Chcę go nastraszyć, głupku.

Riauk siedział w sercu Magistrali. Pod sobą miał szeroką, jaśniejącą w mroku drogę. Wokół niego tańczyły obrazy przedstawiające codzienne życie zupełnie obcych mu światów. Wszystkie je musiał przeszukać umysłem. Miał nadzieję, że w którymś odnajdzie ślad Truggena. Spośród wszystkich członków rodziny nikt nie używał mocy do tylu niestandardowych celów, co Riauk. Poszukiwanie czyjegoś umysłu to nie było to, co Wojowniczki Nocy robiły na co dzień, a on miał już w tym praktykę. Wiedział, że jeśli nie zdoła w ten sposób znaleźć Truggena, nikt tego nie zrobi. Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność.
Na początku usiadł skrzyżowawszy nogi ze stopami opartymi na udach. Mery nazywał tę pozycję kwiatem lotosu, Teena twierdziła, że jej łatwiej się w ten sposób skupić. Z Riaukiem tak nie było. Co prawda splecenie chudych nóg nie sprawiło mu problemu, to jednak siedząc tak, więcej myślał o własnych kończynach, niż o Truggenie. W końcu podciągnął kolana pod brodę. Objął je ramionami i oparł na nich brodę. Wtedy w końcu mógł zapomnieć o swoim ciele i sięgnąć umysłem ku odległym światom.
- I jak? – zapytał Kit zza jego pleców.
Riauk nawet nie drgnął. Takie nagłe pojawienie się było czymś tak typowym, dla jego przyjaciela, że nawet nie poczuł się nim zaskoczony. Jedynym, co zwróciło uwagę Riauka, był poważny ton głosu Kita. Łysy mężczyzna naprawdę rzadko rezygnował z sarkastycznej nutki, którą ozdabiał każde wypowiadane słowo. Dla Riauka był to nie budzący wątpliwości znak, że Kit czuje się tak samo bezsilny jak on.
- Nic. – Wyprostował się, ale nie zmienił pozycji. Wciąż siedział, obejmując ramionami kolana. Nie obejrzał się na Kita. – Przeszukałem już bardzo wiele światów. Nigdzie, jak na razie, go nie wyczułem. Cały czas jest tak, jakby... - Nie chciał tego powiedzieć. – No, ale ciągle wiele światów przede mną.
Zamilkł. Kiedy jego przyjacielowi zaczęło się wydawać, że więcej nic już nie powie, znowu się odezwał. Nadal nie patrzył na Kita.
- Jest wiele rzeczy, o które nigdy cię nie pytałem. Jak zwykle nie przyszło mi to wcześniej do głowy. Jak to jest z takimi jak ty? Co dzieje się z demonami po śmierci?
Kit westchnął boleśnie.
- Nic się nie dzieje. Umieramy. Nie ma nas. Żadnego nieba, piekła, nic z tych rzeczy. Po prostu nieodwołalnie przestajemy być. – Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Riauk czuł, że Kit bardzo nie chce wprawić go w przerażenie. I było w tym coś jeszcze. Jakiś smutny lęk zepchnięty na granice świadomości.
- Ale... – Riauk coś sobie przypomniał. – W naszej rodzinnej kronice było coś o nauczycielu mojej babki. On zabił demona, a potem go wskrzesił. A skoro mógł wskrzesić... To coś, gdzieś musiało zostać.
- Nie. – Kit potrząsnął głową. – Może świadkowie zdarzeń źle je zinterpretowali. A może ten jakiś nauczyciel chciał się wydawać wszechpotężny. Mógł tego demona gdzieś uwięzić, jak my kiedyś zarządcę. – Łysy mężczyzna zamilkł. Riaukowi wydawało się, że nic już nie powie. - Czasem zdarza się – dodał jednak Kit po chwili – że demony pojawiają się w tych czy tamtych zaświatach. Ale zawsze są w takim miejscu kimś obcym. Nie możemy skryć się w czyimś niebie w nadziei, że nas przygarnie. Zresztą nawet w takim niebie możemy umrzeć.
Skryć się w czyimś niebie? – To zdanie zawładnęło na moment umysłem Riauka.
- W swoich poszukiwaniach nie brałem dotąd w ogóle pod uwagę krain zmarłych – powiedział. – A powinienem. Raz słyszałem, że Wojowniczki Nocy też mogą... To też było w kronice. – Dopiero gdy wypowiadał te słowa, w pełni uświadomił sobie, co Kit mu powiedział. – I ty to wiesz na pewno? - spytał. – Ludzie w Dominium moją te swoje religie. Oni nie wiedzą, ale wierzą i... Czy ciebie... Czy was nie mogłoby to dotyczyć?
- Że niby istnieje coś po śmierci, ale o tym nie wiemy? Nawet nie wyobrażasz sobie jak wiele demonów skrycie o tym marzy. Problem w tym, że gdyby istniało niebo dla demonów, bylibyśmy wyjątkowym przypadkiem. Jedynymi istotami, którym nie można by było udowodnić, że jakiekolwiek zaświaty czekają na nie po śmierci. To dlatego, że z punktu widzenia natury rzeczy nas nie ma. Mamy osobowość, wolną wolę, możemy się rozmnażać, ale nie mamy ojczyzny, nie mamy przeznaczenia, powstaliśmy przypadkiem. Nikt nas nie planował. Ktokolwiek snuje historie światów, nie zamierzał zasiedlić ich demonami. Nigdzie nie jesteśmy u siebie. To tyle, więcej nie potrafię ci powiedzieć. Te rzeczy giną w pomrokach dziejów i meandrach niezrozumienia.
Będę musiał powiedzieć to Morel. Jak ona to przyjmie? – o tym Riauk pomyślał na początku. – Będziemy też musieli bardziej uważać na Truggena, kiedy się znajdzie. Jeśli się znajdzie.
Już w momencie rozpoczęcia poszukiwań poprzez Magistralę bał się, że wszystko co robi, może być daremne. Nie miał pojęcia, jak długo ciało Truggena zdoła opierać się chorobie nie wspierane przez kogoś władającego mocą. Sam dałby radę wytrzymać najwyżej kilka tygodni, a przecież chłopaka nie było już od dziesięciu dni. Może nie powinien robić sobie nadziei? Tę myśl odrzucił. Nie musiał pytać Kita, czy skoro śmierć ma dla niego oznaczać zupełny koniec istnienia, to nie budzi w nim lęku. Słyszał przecież ból w głosie przyjaciela. „Ktokolwiek snuje historie światów, nie zamierzał zasiedlić ich demonami.” Nie należało tego ciągnąć. Spróbował zacząć myśleć bardziej optymistycznie. Teraz przeszuka światy zmarłych. Znajdzie Truggena. Będzie musiał bardziej na niego uważać. Nowe ograniczenia na pewno jednak nie sprawią, że chłopakowi będzie łatwiej zaakceptować swój los.
- Przepraszam, to może nie jest na temat, ale jeszcze o coś chciałbym cię zapytać. – Riauk mówił cicho i powoli. To było ważne pytanie i należało zadać je właściwie. – Czy jesteś zadowolony ze swojego życia? Czy jesteś szczęśliwy?
- Bywało różnie. Gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, byłem obrażony na cały wszechświat i pragnąłem pędzić żywot lokalnego leśnego bóstwa. Okrutnego i złośliwego. Co za głupota. Teraz myślę, że jeżeli postanowię się kiedyś ustatkować, zrobię to tak jak ty. A po kilkuset latach znudzi mi się. A potem znowu się ustatkuję. I tak po mój kres. Ale na razie jestem niesamowicie zadowolony z życia. A ty i twoja rodzina zapewniacie mi namiastkę stateczności. Uwielbiam do was wpadać, gdy chcę odetchnąć od wtrącania się tu i tam. Właściwie dlaczego pytasz?
- Przez Truggena. Nie wiem, co mam mu powiedzieć, kiedy już go znajdę. On nie wie, czego chce. Nie radzi sobie z tym, kim jest. Nie powiem, żeby ze mną było inaczej, kiedy byłem w jego wieku. Ale ja... Ja wypowiedziałem wojnę całemu porządkowi rzeczy. Ja walczyłem. On się tylko nad sobą użala. Sam powinieneś wiedzieć. Uczyłeś go. Może jest coś, co nie przychodzi mi do głowy, a co mogłoby jakoś mu pomóc stanąć na nogi, coś co uszczęśliwia demony?
- Oj nie, nie, nie. To zupełnie nie tak. Czy istnieje uniwersalne coś, co uszczęśliwia ludzi? Moje życie, życie waszego imperatora, życie Morel... Czy potrafisz znaleźć wspólną dewizę dla naszej trójki? To, o czym mówisz, to problem bardzo wielu dzieciaków, niekoniecznie tych demonicznych. Ciężko mi pomóc w tej materii, chyba równie ciężko, co w poszukiwaniach chłopaka. Ja nie rozpalę w nim żadnej pasji. Nauczyłem go paru rzeczy, ale nie pociągało go życie, jakie przez lata wiodłem z twoim Kitem. Zbyt wiele szczurów łapaliśmy naraz za ogon, zbyt powierzchownie. Truggen potrzebuje bardziej stabilnego sensu życia. Może... powinniście go wysłać na nauki do imperatora? No dobra, to kiepski żart.
- Bardzo kiepski. – Riauk uśmiechnął się słabo. – To fakt, że czasem grywam z nim w szachy. Jest ciekawym partnerem do rozmów. Jego potęga przerasta jednak moje możliwości pojmowania, a przecież on ciągle chce więcej. Nawet kiedy jego poczynania już nie godzą w mój świat, to jednak jego marzenia są czymś, czego nie umiem zaakceptować. Nie chciałbym popychać kogoś z mojej rodziny ku takim marzeniom. Myślałem tylko, że może umiałbyś mi powiedzieć, jakie wasze zdolności Truggen mógłby wykorzystać, żeby poczuć się kimś bardziej wartościowym. Ale pewnie moglibyśmy tak gadać bez końca.
- Niestety. A na to chwilowo nie mamy czasu. Najpierw znajdźmy dzieciaka, a potem będziemy mu prostować kręgosłup.
Riauk nie odpowiedział. Nie było to konieczne. Zamknął oczy i oczyścił umysł. Po chwili jego myśli zaczęły przeczesywać nieznane mu dotąd światy.

Pociągiem nagle rzuciło. Truggen, czy też Tomek, zdołał złapać metalowy przedmiot i wsunąć sobie za koszulę. Potem przerażający zgrzyt rozdarł mu uszy. Wagon, w którym się znajdowali, mimo ogromnej masy, wyskoczył w górę, po czym fiknął kilka koziołków.
Rzuciło nimi o ściany. Kanapy, lustra i pułki na bagaże rozmazały się porwane do obłąkańczego tańca. Świadomość Truggena, czy też Tomka, wypełniły ból i strach. Na szczęście wszystko zakończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Wagon zatrzymał się na boku.
Truggen, czy też Tomek, nie stracił przytomności. A jednak przez moment nic do niego nie docierało i sam nie wiedział, czy nie poruszał się dlatego, że nie podjął takiej decyzji, czy że nie mógł. Kiedy jednak znowu zaczął jasno myśleć, zdołał też wstać.
- Co się stało? – spytał.
- Cicho – nakazał Szymon. Na jego skroni pojawiła się krew, ale zdawał się nic sobie z tego nie robić.
Do ich uszu doleciały jęki i przekleństwa innych podróżnych poszkodowanych w wypadku, ale także coś jeszcze. Jakieś istoty na zewnątrz wyły potępieńczo. Jak wilki – pomyślał Truggen.
- Na zewnątrz są pomyleńcy – stwierdził Szymon.
- Co by tam nie było, powinniśmy się stąd wydostać – rzuciła Anita.
- Racja – przyznał Szymon. – Jeśli nas tu dopadną, nie mamy żadnych szans. Pamiętajcie jednak, moi waleczni towarzysze – upomniał ich – nie przesadzajcie z heroizmem.
Anita fuknęła gniewnie. Z heroizmem według niej przesadzić mógł tylko Tomek. Już raz, w czasie tej podróży, wszyscy razem stanęli oko w oko z pomyleńcami. Ten durny dzieciak był przekonany, że jej bronił. Tym czasem zupełnie dobrze poradziłaby sobie sama. A on tym czasem mało nie został rozdarty na strzępy. Był taki nieporadny i taki głupi.
Używając półki na bagaże jak drabiny, wydostali się przez rozbite okno na zewnątrz. Wielu innych żywych i umarłych postąpiło tak samo. We wnętrzu wagonu, jęcząc, pozostali ci, którzy nie mogli się ruszyć. Truggen, czy też Tomek, bardzo chciał zawrócić i zacząć pomagać rannym. Powinno się ich wynieść na zewnątrz, żywych opatrzyć, a martwych zreperować. Powinno się.
Szymon uniósł rękę do oczu, jakby to miało pomóc mu w zobaczeniu tego, co działo się z przodu pociągu. O zmierzchu nic jednak nie mogło poprawić jego zdolności widzenia. Wokół głowy stalowego węża, którą nazywał lokomotywą i pierwszych wagonów kłębiły się jakieś czarne kształty. Trochę przypominały ludzi, a trochę upiorne ptaki. To był taki świat. Żywi ludzie musieli się trzymać swojego kształtu, ale martwi mogli przybierać w nim przeróżne oblicza, zwłaszcza ci, którzy stali się pomyleńcami i nauczyli korzystać z energii innych.
Wagon osunął się z nasypu z dala od jakichkolwiek zabudowań. Znajdowali się na otwartej przestrzeni, wśród pól. Dopiero na horyzoncie rysowała się czarna linia lasu.
- Jest ich zbyt wiele – powiedział Szymon cicho, jakby sam do siebie. – Szybko. Musimy dostać się do lasu – rozkazał nagle i podszedł do krawędzi wagonu, by po podwoziu spuścić się na ziemię. Wielu ludzi biegło już przez pole, grzęznąc w świeżo zaoranej ziemi. Anita poszła w ślady Szymona. Tylko Truggen, czy też może Tomek, wciąż tkwił w miejscu. Jęki ze środka wagonu nie chciały ucichnąć.
A może powinienem zostać i stanąć do walki? Może powinienem bronić tych, którzy są ode mnie słabsi? To byłby bohaterski czyn. Coś w stylu pradziadka.
Jak dotąd w tym świecie sam nie podjął żadnej decyzji. Dawał unosić się wirowi wydarzeń. To Szymon mówił, co mają robić. On chciał się nie narażać i... Przeżyć? Przecież podobno już był martwy. Czy, żeby utrzymać swoje ciało w całości, musiał wyrzec się ideałów?
- Tomek! – głos Szymona przywołał go do rzeczywistości. – Jest ich zbyt wiele. Nie damy rady.
A więc musiał uciekać. Tym razem też. Był tchórzem. Chciał znowu zobaczyć Guld. Słuchał Szymona, bo ten wiedział, co robi. Nie umiał stwierdzić, które z tych stwierdzeń było prawdziwe.
Podszedł do krawędzi wagonu i powoli zaczął złazić w dół.
Anita zeskoczył z podwozia zbyt wcześnie. Upadła na kolana. Przez chwilę nie mogła się podnieść.
- Dasz radę biec? – Truggen, czy też Tomek, był już przy niej. Chciał jej pomóc, ale odtrąciła jego rękę.
- Zostaw mnie! Poradzę sobie sama!
Wszyscy troje puścili się biegiem przez pole. Anita utykała, co sprawiło, że została w tyle. Truggen, czy też Tomek, zatrzymał się. Czekał na nią. Może nie był dobrym szermierzem, ale jeśli trzeba, będzie bronił Anity. Będzie bronił chociaż jej jednej, skoro nie mógł obronić wszystkich. To czy ją lubił, czy nie, nie miało w tej chwili żadnego znaczenia.
- Biegnij głupku! – Jednak ona potrafiła powiedzieć tylko tyle. Więc pobiegł. Gdyby znajdował się w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, szybko opadłby z sił, dostałby zadyszki i zapewne też zacząłby kasłać. Tu nic takiego nie mogło się zdarzyć. Wcale mu się to jednak nie podobało. Uciekał. Zawsze tylko uciekał. Czy lepiej było uciekać przed sobą samym, czy przed pomyleńcami? Lepiej było nie uciekać. Czy to, że był słaby, lub że próbował być rozsądny, mogło być usprawiedliwieniem? Nie. Przetrwanie to nie był cel, jaki powinien przyświecać jego decyzją. Niby dlaczego Guld miałaby go kochać, skoro był tylko mięczakiem i głupcem?
- Stójcie! – zawołał Szymon.
Zatrzymali się na krawędzi lasu.
- One nas nie gonią. – Szymon wskazał ręką w górę. Upiorne, czarne pseudoptaki rozszarpały lokomotywę i straciły zainteresowanie pociągiem. Odlatywały mozolnie machając skrzydłami.
- I co teraz?
- Pójdziemy na piechotę – zawyrokował Szymon. – Ale, pokaż mi jeszcze ten granat – zwrócił się do Truggena, czy też Tomka. – Może mój dotyk, coś tu wskóra. Może on miał z tym coś wspólnego.
- Nie zrób mu krzywdy – poprosił chłopak, niepewnie wyciągając dłoń z granatem w stronę Szymona.
Mężczyzna chciał wyjąć przedmiot z jego ręki, ale nie zdążył.
- Gdzie jesteśmy? – spytał Albert, który nagle zmaterializował się pomiędzy nimi.
Szymon złapał go za przegub. Fioletowe plamy wypłynęły na jego skórę i pomknęły ku koniuszkom palców. Dzieciak wyrwał się i odskoczył w tył. Obdarzył ich wszystkich spojrzeniem pełnym wyrzutu.
- Brutal – syknął.
- Zachowuj się – upomniał go Szymon. – Jesteś martwy i pewnie zwiałeś swojemu właścicielowi. Pomogliśmy ci bezinteresownie, więc albo będziesz postępował wobec nas uczciwie, albo w tym miejscu się rozstaniemy.
Chłopak potrząsnął głową. Wydawało się, że jest zły, ale także, że nie jest w stanie do końca zebrać myśli.
- Oddaj mój granat – zwrócił się do Truggena, czy też Tomka, zupełnie ignorując Szymona. – Proszę. – ostatnie słowo dodał dopiero po chwili, jakby nie wątpił, że jego własność powinna do niego wrócić.
- Tomaszu, nie oddawaj mu na razie granatu – nakazała Anita. – Może niech nam najpierw powie, kim jest, co zrobił i jak mu się udało zniknąć.
- Ten jeden raz ona ma rację – dodał Szymon.
- Masz – powiedział Truggen, czy też Tomek i oddał granat Albertowi. Nie zamierzał słuchać Anity. Nie zamierzał też osądzać chłopaka. Każdy miał swoją drogę i wielu nie było takimi, jakimi powinni być, choćby on sam.
Szymon zasłonił sobie oczy dłonią. Zupełnie jak dziadek Truggena.
- Przypominam, że przynajmniej nominalnie jesteście moją własnością i czasem moglibyście wykonywać moje polecenia.
- Mój poprzedni pan znalazł sposób, żeby się stąd wydostać – powiedział Albert cicho. – Ale to był sposób dla żywych. Więc mnie zostawił.
Zaskoczony Szymon spojrzał na Tomka, czy też Truggena, jakby liczył, że z twarzy chłopaka wyczyta wytłumaczenie tego, co się dzieje.
- Dlaczego podjąłeś ryzyko jazdy na gapę? – spytał Alberta.
- Pomyleńcy mnie gonili. Wiedzieli, że wiem.
- Więc to przez ciebie? – Szymon wskazał głową przewrócony pociąg.
- Ja tego przecież nie chciałem.

Riauk leżał na plecach z rozrzuconymi na boki ramionami. Pod sobą miał jaśniejącą drogę Magistrali. Nie potrafił opisać jej właściwości słowami. Nie była ani twarda, ani miękka, ani ciepła, ani zimna. I tak było dobrze. Jego umysł miał dosyć jakichkolwiek bodźców. Kręciło mu się w głowie. Zamknął oczy. Nie chciał widzieć tego, co go otaczało. Wystarczyło, że wiedział, że istniało.
Przeszukał niezliczoną ilość światów żywych i umarłych. Zdążył przejść przez etap zmęczenia tak wielkiego, że wydawało mu się, że go nie zniesie. Potem przyszło załamanie i rozpacz. Chciał krzyczeć i grzmocić pięściami biegnącą przez Magistralę drogę. W końcu wpadł w otępienie. Było mu już wszystko jedno, czy znajdzie Truggena, czy też nie. Zrobił, co mógł. Wywiązał się ze swoich obowiązków. Nie miał wrażenia, że się poddaje.
Położył się i zastygł bez ruchu. Chciał mieć spokój. Chciał się nie ruszać. Nie myśleć. Nie mówić. Więcej naprawdę nie dało się już zrobić. A może jednak się dało? Może powinien szukać dalej? Jak długo? Póki nie zemdleje, albo nie zaśnie? Może. Usiadł. Otoczył kolana ramionami. Oczy wciąż miał zamknięte. Trudno było mu zebrać myśli. Musiał to jednak zrobić.

W dalszą drogę ruszyli we czworo. Albert nie pytał, czy może pójść z nimi. Po prostu to zrobił. Po chwili wspólnego marszu Szymon oznajmił, że teraz uważa się za właściciela Alberta, ale jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. Czuł, że przesadził, zadając dzieciakowi ból. Teraz było mu wstyd. Rozważał też, czy wiedza Alberta nie okaże się dla niego niebezpieczna. Chłopiec mógł jednak wiedzieć też inne rzeczy, być może użyteczne. Szymon szedł więc szybko na przedzie ich małej grupy, bijąc się z myślami. Anita parę razy pytała go, czy na pewno wie, gdzie są. Odpowiedział, że nie wie. Zapytała więc, czy wie, gdzie iść.
- Tak. – Tego był pewny. – Popatrz na pnie drzew. Mech zawsze rośnie po północnej stronie, a my przecież idziemy na północ.
Ani Anita, ani Truggen, czy też Tomek, nie zaprotestowali. Oni nie mieli pojęcia gdzie mieli dotrzeć. Nie wiedzieli też, czy droga przed nimi jest jeszcze daleka. Woleli o to nie pytać.
Las na początku był jasny. Rosły w nim stare, wysokie brzozy. Wędrówka między nimi mogłaby wydawać się przyjemna, gdyby nie lęk, że nie wiedzą, dokąd zmierzają i myśl o przewróconym pociągu, który pozostał za nimi. Z czasem zaczęło przybywać świerków i sosen. Las stawał się ciemniejszy. Drzewa rosły coraz bliżej siebie, nie raz splątując się gałęźmi. Wędrówka stawała się coraz trudniejsza, a utrzymanie wytyczonego kierunku nie raz przestawało być możliwe. Gdy myśleli, że na dobre już ugrzęźli w gąszczu, pojawił się przed nimi prześwit. Wyszli na rozległą polanę. Mogli unieść głowy ku szarzejącemu niebu.
Albert pierwszy zauważył, że coś jest nie tak. Na chwilę znieruchomiał z wyrazem przerażenia na twarzy. Potem się odwrócił. Chciał pobiec w przeciwną stronę, ale nie zrobił tego.
- Za późno – wyjąkał.
Wędrowcy mieli przed sobą szereg wysokich, szarych postaci. Wyglądały trochę jak ludzie spowici w długie płaszcze, a trochę jak skały. Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku i bardzo powoli sunęły w ich stronę, zacieśniając krąg. Reakcja Alberta kazała wszystkim podejrzewać, że mieli je już także za plecami.
- Co to jest? – spytał Szymon. Po raz pierwszy trafili na coś, czego nawet on nie rozumiał. Truggena, czy też Tomka, to zdziwiło, choć właściwie nie powinno. Szymon sam mu powiedział, że nie przebywa w tym świecie zbyt długo.
- Ja, ja tylko słyszałem, kiedyś dawno – wyjąkał Albert. – Takie gadanie, bajki o Pożeraczach Wspomnień. Niektórzy mówią, że ich nie ma. Ale oni są! – pisnął. – Są tu! Żywią się wspomnieniami. Zabierają nam jedyne, co naprawdę jest nasze. – W oczach chłopaka stanęły łzy.
- Czy gdy ich dotkniesz, coś to pomorze? – Anita zwróciła się do Szymona. – Czy też nasza sytuacja jest beznadziejna? – Ton jej głosu zdradził, że się bała. Nie zdołała tego ukryć, choć bardzo chciała.
Ręka Truggena bezwiednie sięgnęła do miecza. Dawane mu przez dziadka lekcje szermierki pozostały w jego podświadomości, choć nigdy się do nich nie przykładał.
Albert położył mu rękę na ramieniu. To był ciepły gest, którego nie spodziewał się w tym świecie.
- Jeśli to się nie uda, to nic nie pomoże – powiedział Albert. Wyjął z kieszeni swój gruszkowaty, metalowy przedmiot. Coś z niego wyciągnął. Wyprostował rękę i z dziwnym przedmiotem przed sobą podbiegł do jednej z postaci, po czym wraził rękę w jej korpus. Przez chwilę stał nieruchomo. Nic się nie działo. Truggen, czy też Tomek, wstrzymałby oddech, gdyby oddychał.
Albert szarpnął się w tył. Zrobił to jakoś bez przekonania, tak, jakby wiedział, że jego działanie z góry jest skazane na niepowodzenie. Jego dłoń wciąż tkwiła w korpusie ogromnej szarej istoty.
Nagle światem wstrząsnął wybuch. W powietrze wyleciały kawałki szarej istoty i rozerwanego na strzępy ciała Alberta.
- Biegiem! – wrzasnął Truggen, czy taż Tomek.
To, co zrobił Albert, było piękne i bohaterskie. Nie było jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Kiedyś potem, jeśli będzie jakieś potem, będzie go opłakiwał. Nigdy się już nie dowie, kim był Albert. Jeśli w ogóle kimś był. Jeśli nie był nikim, tak jak on. Teraz musiał przebiec po szczątkach ciała Alberta. Wzdragał się przed tym, nie było jednak wyboru. Dzięki śmierci chłopaka w otaczającym ich kręgu powstała wyrwa i musiał się w niej zmieścić.
Nie zmieścił się jednak. Choć wydawało się, że szare stwory suną bardzo powoli, zanim znalazł się w wyrwie, ta stała się już bardzo wąska. Chlasnął więc na odlew mieczem. Nie wiedział, skąd wzięła się nagle w nim siła i determinacja. Może walczył dlatego, że niczego innego nie mógł już zrobić? Kontem oka zobaczył, że Anita osunęła się na ziemię, obejmując rękami głowę.
- Już po wszystkim – powiedział Szymon i sam nie dobył broni. Po śmierci Alberta przez ułamek sekundy myślał, że to może i dobrze, że chłopak zginął, oraz, że jego śmierć przysłuży im się czymś więcej, niż tylko pozbyciem się problemu z dzieciakiem. W tym świecie jednak wydarzenia często przybierały niewłaściwy obrót. Szymonowi wydawało się, że jest na to przygotowany. Nie był. Kiedy zrozumiał, że poświęcenie Alberta poszło na marne, poczuł obezwładniający go żal. Oto jego błyskotliwa kariera skończyła się, zanim na dobre się zaczęła.
Ostrze miecza Truggena przeszło przez szare ciało, ale ono zdawało się nie doznać uszczerbku. Odbił się od szarego stwora. Jeszcze raz chlasnął mieczem na odlew.
Rezygnacja, która ogarnęła jego towarzyszy, Truggenowi, czy też Tomkowi, także powinna odebrać chęć działania. Dlaczego jednak miał się poddać? Był tchórzem. Był mięczakiem. Ale teraz, gdy nic innego nie pozostało, dlaczego nie miałby walczyć? Wydawało mu się, że jego istnienie osiągnęło kres. Na końcu swej drogi samemu sobie chciał wydać się bohaterem.
Nagle stracił równowagę. Żeby nie upaść podparł się na mieczu. Jego przeciwników już nie było. Na głowę spadły mu strzępy ciał. Szare stwory rozprysły się. Spojrzał przed siebie. Na polanie stał ktoś, kogo przedtem tam nie było – niski, szczupły mężczyzna o długich, rudych włosach zebranych w kucyk. Wydawał się bardzo zmęczony, a jednak coś w jego wyglądzie sprawiało, że wydawał się bardziej żywy, niż większość istot, jakie ostatnio Truggen widywał. Klatka piersiowa przybysza lekko się unosiła i opadała. Oddychał.
Chłopak upuścił miecz i podbiegł do wątłej postaci. Objął przybysza w pasie i przycisnął twarz do jego ramienia. Chude, ale silne ręce otoczyły jego plecy. Serce Truggena zaczęło bić. Wtedy wstrząsnął nim szloch. Może mówił sobie, że chce wrócić do domu i że wróci, ale sam do końca w to nie wierzył. Teraz jednak dziadek tu był i miał wybawić go z kłopotów.
Anita podniosła się już z ziemi. Razem z Szymonem powoli podeszli do przybysza.
- Kim jesteś? – spytał Szymon. On też, tak samo jak Truggen, czy też Tomek, nie mógł uwierzyć, że jego istnienie jednak nie skończyło się definitywnie.
- Jego dziadkiem – padło w odpowiedzi. – I teraz zabieram go do domu.
- Ale... - zająknął się Szymon.
- To nie jest jego miejsce – wyjaśnił przybysz. – Coś czasem zaburza porządek światów. Czasem dochodzi do pomyłek. Ja też jestem w tym świecie tylko gościem. Jeśli opiekowaliście się moim wnukiem, dziękuję. – Po tych słowach po prostu znikł razem z chłopakiem.
Szymon i Anita zostali sami.
- Co to było? – spytała kobieta. Głos drżał jej lekko.
- Nie wiem, ale chyba muszę usiąść i odetchnąć – odparł Szymon.

Riauk z Truggenem nie przeniósł się od razu do domu, a do podnóży samotnej skały wyrastającej na środku Pustkowia. W jej wnętrzu znajdowała się obszerna jaskinia, którą od lat nazywali Grotą Dżany, bo babce Riauka nie raz służyła jako baza wypadowa dla jej wypraw. Tam też na świat przyszedł jego ojciec. Miejsce to było dla Riauka ważne. Stanowiło składową część historii jego rodziny, historii, którą należało pamiętać i z której należało wyciągać wnioski. Można tam też było po prostu schronić się przed gwarem wioski. W tej chwili chciał wysłuchać Truggena w spokoju, z dala od zgiełku i lamentów zestresowanych kobiet. Podejrzewał, że powrót chłopaka wyciśnie łzy wzruszenia z oczu Morel, Guld i Teeny. Guld i Teena będą co prawda starały się płakać skrycie, a Morel zanim się wzruszy, urządzi chłopakowi zasłużoną połajankę. Wszystko to będzie dość kłopotliwe i męczące. Zostanie też zapewne powiedziane dużo zbędnych słów zupełnie nie na temat, a najważniejsze problemy zostaną przemilczane.
Zresztą, może będzie jeszcze gorzej. Morel z reguły starała się panować nad emocjami, mówiła, że musi dawać innym przykład. Jednak pierwszej nocy po zniknięciu Truggena najpierw nawrzeszczała na Guld i obsypała ją ostrymi epitetami, a potem zaczęła szlochać i tłuc pięściami próbującego ją uspokoić Loravandila. Riauk i Teena przez lata martwili się o najmłodszego syna. Zastanawiali się, czy nadwrażliwy, nieśmiały Loravandil poradzi sobie w życiu. Jednak, od kiedy został ojcem, dzielnie mierzył się z przeciwieństwami, których los mu nie oszczędzał. Tym razem też zdołał uciszyć żonę, odprowadzić do domu i nawet położyć spać.
Riauk i Truggen siedzieli obok siebie w mroku, pod skalną ścianą. Riauk bardzo długo milczał, pozwalając chłopakowi się wygadać. Słowa Truggena na początku były rzeczowe, mimo, że nie wolne od emocji. Potem uczucia zaczęły brać górę, a zdania rwały się. Z oczu chłopaka znowu płynęły łzy. Świat, w którym spędził kilka ostatnich tygodni, był strasznym światem, jakby materializacją sennych koszmarów. Truggen nie rozumiał, co go tak naprawdę spotkało. Gdzie był? Co robił? Z kim walczył? Nie znał odpowiedzi na te pytania. Wiedział, że się bał. Tylko tego był pewny. Szymon i Anita tam zostali. Kim tak naprawdę byli? Czego chcieli? A Albert? Biedny Albert, który tak niepotrzebnie, choć bohatersko, stracił życie. Szymon na pewno był wybawcą Truggena. Może miał w tym swój interes, ale go ocalił. A on mu nie podziękował. Nawet się nie pożegnał. Kiedy zdarzyła się okazja, bez słowa uciekł. Pozwolił Riaukowi zabrać się do domu. Zawsze tylko uciekał, słaby i przerażony. Czy znaczyło to jednak, że powinien tam pozostać? Nie, tego nie mógł zrobić. Co mu więc zostawało? Zawsze zostawał z tym samym pytaniem.
Kaszel rozdarł jego płuca. Codzienne problemy wróciły.
Riauk pomyślał, że Truggen nie uświadamia sobie, że to on ponownie wprawił w ruch jego serce. Ale tak było dobrze. Chłopak nie musiał bać się jeszcze bardziej.
- Nie rozumiem, czemu Guld mnie odepchnęła. – To Truggen wyrzucił z siebie, gdy opowiedział już wszystko. – Powiedziała, że to, co do niej czuję, jest chore. Nie rozumiem tego. Jesteśmy nieśmiertelni. Jesteśmy samotni. Dobrze nam się ze sobą rozmawia. Bylibyśmy idealną parą. Dlaczego to ma być chore?
Do tej pory Riauk nie komentował słów chłopaka, tylko słuchał.
- Związki w bliskim pokrewieństwie nie są dopuszczalne wśród żadnych istot – powiedział. – Widzisz, kiedy blisko spokrewnione ze sobą istoty mają dzieci, jest bardziej prawdopodobne, że te dzieci urodzą się chore tak jak ty i ja, albo jeszcze jakoś inaczej.
- Ale ja nie mogę mieć dzieci z żadną Wojowniczką Nocy – powiedział Truggen. – I to wszystko jedno, czy ona jest ze mną spokrewniona, czy nie. Krew demonów gryzie się z krwią Wojowniczek Nocy.
Riauk milczał. Nie umiał znaleźć na to odpowiedzi. Wypowiedź Truggena była młodzieńczo naiwna, ale logiczna.
- Przecież ja i tak nie mogę mieć dzieci z Guld – ciągnął swoje Truggen. – Ale to nie znaczy, że nie mogę jej kochać.
- Ty tak – odezwał się w końcu Riauk. – Ale nie możesz żadnej kobiety zmusić, żeby kochała ciebie. To znaczy, ty, jako demon, pewnie mógłbyś zawładnąć czyimś umysłem i zmusić go do wszystkiego. Może nawet Wojowniczkę Nocy. Ale to nie byłaby miłość. Jeżeli chce się zaznać czegoś pięknego i razem stworzyć coś naprawdę wartościowego, nikogo do niczego nie można zmuszać.
Przez chwilę obaj milczeli. Riauk czuł, że mógłby powiedzieć coś więcej, że mógł dodać chłopakowi otuchy. Przecież jemu z Teeną też na początku się nie układało. Kiedy zaczął poszukiwać dla siebie życiowej partnerki, postawił potencjalnej kandydatce dwa warunki. Miała być nieśmiertelna i niepodobna do jego matki. Tak trafił na Teenę. Ich pierwsze spotkanie było jednak totalną porażką. Źli i nieszczęśliwi rozeszli się w swoje strony. Gdyby nie szczęśliwy traf, nie spotkaliby się już nigdy więcej. Los chciał jednak inaczej. Ich drogi nie wiedzieć czemu zaczęły się krzyżować. Riauk działał Teenie na nerwy i ciągle się kłócili. A jednak między jedną, a drugą kłótnią, narodziło się między nimi uczucie. Bardzo długo nie umieli go pielęgnować, ono jednak przetrwało. Byli z sobą od kilkudziesięciu lat szczęśliwi.
Riauk spojrzał na Truggena. Chłopak najpierw przyglądał się swoim dłoniom, potem zaczął rozczesywać palcami włosy. Riauk odrzucił od siebie myśl, żeby opowiedzieć mu o sobie i o Teenie. Chłopak musiał kiedyś słyszeć te fragmenty z ich rodzinnej kroniki, a poza tym, nadzieja na związek z Guld, to nie było to, co chciał w nim zaszczepić. Takich rzeczy po prostu nie powinno się robić. Choć czy demony w ogóle powinny wiązać się z kimkolwiek? Czy demony powinny płodzić dzieci? On sam też nigdy nie powinien się urodzić. Stanowił zmianę porządku rzeczy. A skoro już się urodził, nie powinien mieć dzieci i wnuków. Chciał jednak żyć i być szczęśliwym. Zupełnie przy tym nie dbał o to, jaki jego istnienie ma wpływ na świat, choć zawsze wiedział, że go ma. Poprzez swoich synów chciał dać Wojowniczką Nocy nieśmiertelnych partnerów. Nie udało się. Tylko jeden, Bluszcz, faktycznie związał się z Wojowniczką Nocy. Pozostali wybrali partnerki innych ras, a Kit wciąż jeszcze był sam. Oni też nie myśleli o konsekwencjach swoich czynów. To wszystko nie było chyba wcale mniej chore, niż to, o czym marzył Truggen.
- To, że plamy z moich rąk znikły, rozumiem – powiedział chłopak. Riauk i tym razem nie wyjaśnił mu, że to wcale nie było takie proste i nie zdarzyłoby się, gdyby nie naprawy, jakich dokonał w jego ciele. – Ale to, co miałem na głowie w tamtym świecie, nie chciało odpaść. Co to było?
- Nie wiem – odpowiedział Riauk. – A przedtem, kiedy odwiedzałeś Magistralę, tego nie miałeś?
- Nie byłem tam nigdy długo – powiedział Truggen. – No i miałem wtedy krótkie włosy. Mogłem nie zauważyć. Myślisz, że byłaby to zmiana, która każdego spotyka na Magistrali, ta, o której mówił wujek Kit?
- Może. Czy ja byłem w tamtym świecie rudy?
- Tak.
- Więc pewnie to było to. Pewnie tamten świat nie był pełnoprawnym światem, a jakąś naroślą na Magistrali.
- A jak to się stało, że moje serce nie biło? – Truggen miał wiele pytań. – Ten mężczyzna, Szymon, mówił, że byłem martwy. Ale ja nie mogę być martwy.
- Możesz. – Głos Riauka zabrzmiał zimniej, niż tego chciał. – I byłeś.
W jasnych, zielonych oczach chłopaka zagościł strach. Jego dłonie zamarły, mocno zaciskając się na pasemku włosów.
- Twoje ciało jest słabe – mówił dalej Riauk. – Nigdy nie wolno ci o tym zapominać. To, że jesteś nieśmiertelny, znaczy tylko tyle, że nie pokona cię czas. Dzięki temu, że jesteś demonem twoje rany goją się w mgnieniu oka...
- Tam tak nie było – wyszeptał chłopak, ale Riauk zdawał się tego nie słyszeć.
- ...może pokonać cię jednak twoja choroba. Możesz się udusić, umrzeć z wycieńczenia, czy dlatego, że twoja wątroba odmówi ci posłuszeństwa. Tym razem miałeś szczęście, że to się zdarzyło w świecie, w którym twoje ciało nie uległo rozpadowi, a umysłu żadna siła nie próbowała odesłać w zaświaty. Kit by pewnie powiedział, że miałeś więcej szczęścia, niż rozumu. – Riauk zamilkł na chwilę. Jeszcze przed chwilą był pewny, że oszczędzi chłopakowi tych najstraszniejszych informacji. Powinien być z nim chyba jednak szczery. Wziął głęboki wdech, po czym zapytał. – Rodzice zapewne nie rozmawiali z tobą o śmierci?
Tryggen nieznacznie pokręcił głową.
- W sumie nie mogli – ciągnął swoje Riauk. – Morel nie wie przecież wiele o demonach. Sama dowiedziała się, że nim jest, gdy jej ojciec już nie żył. Wiesz jednak w co wierzą wieśniacy. Słyszałeś też o krainach zmarłych dla mieszkańców Świata zza Morza Ognia i Krwi. Pamiętasz pewnie, że byłem na przedpolach jednej z nich, że dawno temu byłem prawie martwy. I widzisz, ja nie muszę bać się śmierci. To dotyczy także Teeny, bo pokochała ten mój świat i moich dzieci, bo się tu urodziły. Ale nie ciebie. Ty jesteś demonem, a demony nie mają swoich światów. To wiesz. Ale nie wiesz jakie są tego konsekwencje. Nie ma żadnego świata zmarłych dla ciebie.
- Co to znaczy? – Oczy Truggena były ogromne ze strachu.
Riauk pomyślał, że przesadził, powiedział za dużo i za szybko. Nie dało się już z tego wycofać.
- To znaczy, że kiedy następnym razem umrzesz, najprawdopodobniej przestaniesz istnieć. Dlatego musisz bardziej na siebie uważać i nie robić niczego niemądrego.
Riauk wstał. Truggen się nie poruszył.
- Pora, żebym zabrał cię do wioski – powiedział Riauk, patrząc na chłopaka z góry. – Twoi rodzice odchodzą od zmysłów. Choć może już wyczuli, że jednak żyjesz. Zamartwiali się przez ciebie. Zresztą twój kumpel też, a on nie włada mocą.
W oczach Truggena pojawiło się coś, jakby niedowierzanie.
Czy ten cholerny dzieciak nie wie jak jest kochany? – przemknęło Riaukowi przez głowę. – Może nie wie – zreflektował się. – Przecież nie umiemy o tym mówić.
Truggen w tej chwili nie myślał jednak o rodzinie.
- Mój kumpel? – spytał zdziwiony.
- Ned. Na początku pomagał nam cię szukał. A potem często o ciebie pytał.
Riauk wyciągnął rękę i pomógł Truggenowi wstać. Czternastolatek był od niego nieco niższy, ale Riauk podejrzewał, że Truggen pójdzie w ślady ojca i przerośnie go o głowę.
- Guld też się o ciebie martwiła - dodał. – Pamiętaj, nie rób głupstw – powiedział i klepnął chłopaka w plecy. – Jesteś młody, na wszystko masz czas. – Ta uwaga brzmiała dziwnie po wcześniejszych słowach o śmierci. Nie niosła też w sobie żadnej treści. Takie rzeczy powinno się mówić czternastolatką, ale Riauk wygłosił tę sentencję bez przekonania.
Czy on sam nie zrobił w życiu wielu niemądrych rzeczy? Gdyby tak nie było, nie nosiłby blizny na policzku, a w pamięci wspomnienia o zabiciu niewinnego. Sam też jako nastolatek uciekł z domu. Wtedy wybrał drogę, którą podążał do dzisiaj. Marzył o rzeczach nieosiągalnych. Nigdy też nie ustalił, czy o słusznych. Z biegiem lat przybywało mu wiedzy i umiejętności, stawał się odpowiedzialniejszy, mniej pochopny, uczył się panować nad emocjami, ale w sumie nigdy nie zaczął patrzeć na świat inaczej. Choć życie zmodyfikowało niektóre jego młodzieńcze marzenia, wcale aż tak bardzo się nie zmienił. Dlaczego więc chciał wierzyć, że Truggen się zmieni? Chyba dlatego, że rodziców i dziadków nigdy nie opuszcza taka wiara. Matka Riauka chyba wciąż miała nadzieję, że on kiedyś usunie z policzka bliznę.
- Teraz przygotuj się na to, że Morel będzie na ciebie krzyczeć – powiedział Riauk jeszcze. – Musisz to znieść ze spokojem.

Riauk zatrzymał się przed grobem dawnego szefa wioski, ojca Morel. Ściskał w ręku bukiecik z kłosów zboża, ale jeszcze nie był gotowy, żeby położyć go pod kamieniem.
Widok cmentarza zawsze sprawiał, że jego pierś ściskał skurcz bólu. Wciąż nie potrafił się zdobyć, by wraz z mieszkańcami wioski świętować tydzień pamięci. Jedzenie, picie, rozmawianie i śmianie się nad grobami, wciąż były ponad jego siły. Jednak nie omijał już cmentarza, jak robił to przez lata. Tuż przed rozpoczęciem tygodnia pamięci przynosił bukieciki z kłosów, tak jak robili to wyznawcy Bogini Ziemi. Jeden kład u człekopsa, drugi na grobie swojego dziadka. Skoro już tam przychodził, mógł to robić. Sądził, że jego dziadek byłby z tego zadowolony, choć sam musiał wyznawać innego boga. Ojciec tego nie wiedział, nie zapamiętał też żadnej z modlitw, których dziadek uczył go w dzieciństwie. Z meandrów pamięci potrafił wygrzebać tylko gest, nakazujący składać dłonie w stożek. Nikt w wiosce nie modlił się jednak w ten sposób.
Riauk nie przychodził tam jednak ani dla człekopsa, ani dla dziadka, a ze względu na dawnego towarzysza, po którym jego najmłodszy syn otrzymał imię.
- Moje życie nie miało sensu – powiedział stary Loravandil jednego ze swoich ostatnich dni.
- Jak to nie? – zaprotestował Riauk wtedy. – Pomogłeś wielu ludziom. Mnie także. Nie jednemu uratowałeś życie.
- Ale nie mam nikogo, kto przyszedłby na mój grób – dla ludzi żegnających się z życiem takie sprawy zaczynały być ważne.
- Masz mnie – zapewnił Riauk, ale już bez przekonania.
- Tylko, że ty nie chodzisz na cmentarz.
- To aż tak rzuca się w oczy? – zdziwił się.
Staruszek skinął głową.
- Dla ciebie przyjdę – obiecał Riauk i dzielnie dotrzymywał obietnicy.
Czas odebrał mu Loravandila. Czas odebrał mu jego wierzchowce Kväla i Cienia. Wielu znajomych i sąsiadów. Nie mógł być pewny, czy spotka ich po śmierci, jeśli oczywiście kiedykolwiek umrze. Mogli trafić do innych zaświatów, niż on. Pewny był tylko spotkania z dziadkiem. Być może więc porządek rzeczy rozdzielił ich na wieczność. Ale oni gdzieś teraz byli, w tych lub tamtych zaświatach. Nie przestali tak zupełnie istnieć. A przecież już samo rozstanie z nimi sprawiało ból. Tym czasem szef, jako demon, przestał istnieć. Tak zupełnie. I był to jego wybór. Choć... Riauk nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby przed laty nie przybył do Deret, ten ciągle jeszcze by żył.
- Przepraszam – wyszeptał i w końcu położył kłosy pod pamiątkowym kamieniem. Odezwał się do szefa, bo wciąż nie mieściło mu się w głowie, że ten naprawdę nie może go już usłyszeć.

Guld zatrzymała się. Przez moment brakowało jej odwagi, żeby podejść do Truggena. Patrzyła na zgarbione plecy chłopaka. Siedział nad brzegiem rzeki. Oplótł kolana ramionami. Patrzył na wodę. Jeszcze z nim nie rozmawiała po tym, jak Riauk go odnalazł i sprowadził do wioski. Bała się. Czuła się za Truggena odpowiedzialna, ale wiedziała, że tak naprawdę nie może niczego dla niego zrobić. Od brata usłyszała co nieco o tym, czego chłopak doświadczył, a także jaka jest istota demonów. To, jak Morel krzyczała na Truggena, słyszeli chyba wszyscy w wiosce. „Jesteś nieodpowiedzialny.” „Przynosisz nam wstyd.” To było najdelikatniejsze, co padło z jej ust. Guld rozumiała, że dla chłopaka mogło być tego wszystkiego za dużo. Od swojego powrotu był smutny i cichy. Właściwie nie robił nic, poza siedzeniem nad rzeką.
W końcu ruszyła z miejsca. Zatrzymała się tuż przy Truggenie, ale nie usiadła koło niego.
- Kiedy miałam jedenaście lat odkryłam, że moi rodzice czasem nie używają myślomowy, a mimo to wiedzą, co czują, czego chcą – powiedziała.
Chłopak nie zareagował. Co ta opowieść miała mieć z nim wspólnego?
- Zapytałam ich, jak to się dzieje. Powiedzieli, że ich umysły są na stałe połączone, że odczuwają nawzajem swoje emocje i znają wszystkie swoje myśli. Nazwali to pełnym kontaktem. Powiedzieli, że czegoś takiego można próbować tylko z kimś bardzo bliskim. Dodali też, że czasami jest to bardzo nieprzyjemne. Nie wierzyłam im i cały czas mówiłam, że chciałabym się tego pełnego kontaktu nauczyć. W końcu powiedzieli, żebym poprosiła Riauka, żeby mnie uczył. Poprosiłam. On też powiedział, że to straszne, ale ponieważ się upierałam, obiecał, że pokaże mi część swojego umysłu, żebym zrozumiała, o czym mówi. Pozwolił mi wniknąć do swoich wspomnień dotyczących nauki jazdy konnej. Wydawałoby się, że to bezpieczny temat. Ja jednak znalazłam w umyśle Riauka straszne rzeczy: gniew, ból, żal, rozpacz, samotność i inny obraz mojej matki, która zawsze wydawała mi się dobrą i mądrą kobietą, a przy tym spokojną i rozsądną. Dla Riauka była jednak kimś innym. Ona nie umiała na niego patrzeć, nie umiała okazywać mu miłości. Wtedy, gdy byłam dzieckiem, to odkrycie wywołało u mnie szok. Pogubiłam się i wiedziałam już, że nie chcę słyszeć o pełnym kontakcie. Matka była na Riauka zła, za to, co mi pokazał. Po latach jestem mu jednak wdzięczna. Dużo nad tym myślałam. Matka na pewno bardzo go skrzywdziła. Ale Riauk w dużej mierze skrzywdził się sam. Uciekł z domu. Przez lata karmił się nienawiścią. Nadał sobie to głupie imię – „Umierający”, zeszpecił twarz, wszystko po to, żeby odegrać się na matce. Owszem, z czasem zmądrzał, zrobił wiele dobrych i ważnych rzeczy. Teraz mówi, że jest szczęśliwy. Ale ten ból, którego doznał, on cały czas w nim jest. Nie zrób sobie tego samego, co zrobił sobie Riauk. Spróbuj nie pielęgnować w sobie żalu.
- Jak? – spytał Truggen cicho.
Oderwał wzrok od wody i spojrzał na dziewczynę.
- Nie wiem – odpowiedziała Guld i usiadła obok niego. – Wiem tylko, że nie możesz ciągle się nad sobą użalać, że musisz dać sobie szansę, żeby kiedyś spotkało cię coś dobrego.
Truggen nie odpowiedział. Guld też nie powiedziała już niczego. Bardzo długo siedzieli obok siebie w milczeniu: Wojowniczka Nocy i demon, praciotka i jej prabratanek, dziewczyna i chłopak, dwie dojrzewające, zagubione istoty.

31.01.2010 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...