Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




2. Łowca demonów


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Niebo poszarzało. Nie było jednak jeszcze całkiem ciemno, kiedy wjechał pomiędzy pierwsze zabudowania nieznanej mu wsi. Kaptur miał odrzucony na ramiona. Jego cienki, biały warkocz jaśniał w półmroku. Lekki wiatr chłodził nie w pełni zagojoną ranę na policzku.
- Panie!
Z niewielkiej chatynki wypadła na drogę stara, zgarbiona kobieta. Mało nie przewróciła się przy tym, potykając o własne nogi.
Jego koń zareagował nerwowo. Odskoczył w bok i zachrapał. Jeździec nie zachwiał się jednak w siodle. Ściągnął wodze.
- Spokojnie, Kväll – poklepał wierzchowca po szyi.
- Panie. – Starowina zatrzymała się tuż przy nim. Zadarła głowę zawiniętą czerwoną chustą w kwiaty. Zmrużyła niewiele widzące już oczy. Przyjrzała mu się uważnie. Przed chwilą wydawało jej się, że do wioski zawitał prawdziwy wojownik, teraz miała wątpliwości. Jeździec spowity w szary płaszcz był drobny i wydawał się bardzo młody, a przy tym nienaturalnie blady. – Panie, czy moglibyście pomóc starej kobiecie? – W końcu zdecydowała się go o to poprosić. Zawsze lepszy był taki wojownik, niż żaden. – W lasku na górce jest demon. Widziałam go. Ma rogi. Kradnie mi jajka z kurnika.
- A zapłacisz mi, jeśli go zabiję? – spytał jeździec, od razu przechodząc do rzeczy.
- Panie, kiedy ja uboga jestem i stara – zatrajkotała kobieta.
- Muszę z czegoś żyć – zauważył jeździec. – Poluję na demony dla pieniędzy.
- Panie, ja uboga jestem – powtórzyła starowinka. – A przez tego demona to jeszcze uboższa. Panie, on mi jajka kradnie. Nie mam co do garnka włożyć.
Zebrał wodze. Był gotowy ruszyć w dalszą drogę.
- Powideł mogę panu dać – zaoferowała starowinka w końcu. Może wyglądał na głodnego.

Riauk zjechał z drogi na łąkę za domem staruszki. Tam zsiadł z konia. Spętał zwierzę.
- Czekaj i nie rozrabiaj – powiedział, klepiąc deresza po potężnej szyi.
Ogromny koń parsknął, jakby chciał dać do zrozumienia, że go posłucha.
Riauk tymczasem założył cięciwę na łęczysko łuku. Tak uzbrojony ruszył w stronę lasu. Potrafił poruszać się szybko i cicho.
- Może powinniście panie poczekać do rana? – powiedziała staruszka, gdy już zgodził się zapolować na złodzieja jajek. – Nocą demony są jeszcze groźniejsze.
Nie wiedział, czy miała rację, czy też nie. On sam jednak o zmroku widział znacznie lepiej, niż w dzień.
W zaroślach na skraju lasu coś się poruszyło. Było spore i kosmate. Riauk zatrzymał się. Czekał, wstrzymując oddech. Kiedy znad liści krzewów wyłoniły się dwa masywne rogi, strzelił. Coś łupnęło. Musiał więc trafić. Ostrożnie wsunął się w zarośla. Stworzenie, które ukatrupił, w żadnym wypadku nie było jednak demonem, a łaciatą kozą. Strzała przeszła przez jej gardło.
- Pięknie.
Od początku podejrzewał, że nie ma żadnego demona. W Dominium stanowiły pewne zagrożenie, ale nie mogło być ich aż tyle, żeby siedziały w każdym zagajniku. Zapewne jakiś dzieciak podkradał starowinie jajka, a rogi, które widziała, należały do tej właśnie nieszczęsnej kozy.
Obejrzał dokładnie ofiarę. Zwierzę nie miało ani wypalonych znaków, ani obroży z dzwonkiem. Jeśli nawet nie było niczyje, nie zamierzał szukać jego właściciela, który widać, niezbyt przejmował się swoją własnością. Nie upolował demona, ale przynajmniej ustrzelił sobie kolację.
Czasem zastanawiał się, czy nie powinien robić pseudo złotych monet, jak jego matka. Nie miałby wtedy tyle problemów z zapewnieniem sobie czegoś do jedzenia. Ojciec tłumaczył, że Wojowniczki Nocy, walcząc z demonami i ratując od nich przeróżne światy, nie mają czasu, żeby zarabiać w inny sposób. Nieszczęśnicy wybawieni od wpływu demonów nie mogli im płacić, bo często nie wiedzieli nawet o ich istnieniu. Wojowniczki Nocy nie przyjmowały zleceń od ludzi, a od duchów, które decydowały, gdzie ich ingerencja będzie najbardziej potrzebna. On nie mógł jednak żyć jak matka. Nienawidził jej za to i jednocześnie strasznie jej zazdrościł. Był zbyt słaby, żeby podróżować między światami i walczyć mocą. Nie zdążył się też wszystkiego nauczyć. Za wcześnie uciekł z domu. Ale nawet gdyby został, pod kloszem, jaki matka wytworzyła wokół niego, za wiele by się nie nauczył. A jeśli chodzi o złoto... Ojciec mówił, że robienie monet nie jest uczciwe, że nikt poza Wojowniczkami Nocy nie powinien się za to zabierać. To byłoby oszustwo. Na swoje nieszczęście uwierzył ojcu.
Wrócił po konia. Wprowadził go w zarośla. Potem wziął się za oprawianie mięsa. Z ojcem polowali głównie na króliki. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi, skąd pochodził, nie było żyjących dziko dużych roślinożerców, nie było bowiem soczystych roślin, które mogłyby je wyżywić. Wysokie, suche, spalone słońcem trawy Pustkowia, na którym się wychował, nie stanowiły dobrej paszy. Dlatego mieszkańcy Świata zza Morza Ognia i Krwi prawie wcale nie hodowali bydła. Mięso tych zwierząt było jednak bardzo dobre. Poznał jego smak, wędrując po Dominium. Sam, co prawda, jeszcze nigdy go nie przygotowywał. Skórę z kozy było znacznie trudniej zdjąć niż z królika. Była przy tym dużo mocniejsza i mogła mu się do czegoś przydać. Oczyścił ją dokładnie i rozwiesił na gałęziach krzewów, żeby wyschła. Matka nie lubiła, kiedy polował. Matka nie lubiła niczego, co robił z ojcem.
Zaczął zbierać chrust na ognisko. W Dominium było o niego dużo łatwiej, niż w stronach, z których pochodził. Kiedy z ojcem rozpalał ogniska, zbierali suche trawy i gałązki drobnych krzewów. Nie dało się w ten sposób uzyskać płomieni strzelających wysoko w górę, ale przy odrobinie starania żar można było utrzymać wystarczająco długo by przyrządzić kolację i chwilę podumać. Nigdzie w okolicy ich domu nie rosły drzewa. Ojciec opowiadał, że północne i wschodnie granice Świata zza Morza Ognia i Krwi porastały ogromne puszcze. Mały Riauk żadnej z nich jednak nie widział.
Nie, wtedy nie miał na imię Riauk. Nikt, kto kocha swoje dziecko, nie nazwie go „umierającym”. Ojciec mówił do niego Oiolose, co w zapomnianym języku zapomnianego leśnego ludu znaczyło „śnieżnobiały”. Ale to była jedna z rzeczy, których nie chciał pamiętać.
Do każdej z puszcz trzeba było podróżować konno przez kilka lub nawet kilkanaście dni. Oni jednak nigdy nie podróżowali dalej niż na targ do Jedynego Miasta.
Rozpalił ogień i skonstruował prowizoryczny rożen, co wcale nie było łatwe. Koza znacznie przewyższała ciężarem króliki, z którymi miał praktykę.
Podróż do Jedynego Miasta zajmowała półtora dnia. Kiedy był mały, jeździł z ojcem na jednym koniu. Potem miał już własnego wierzchowca. Nocując na Pustkowiu, zawsze rozpalali ognisko, choć właściwie wcale nie musieli. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi było znacznie cieplej niż w Dominium. We wspólnym rozpalaniu ogniska było jednak coś magicznego. Małego Riauka fascynował ogień, żółte i czerwone języki wznoszące się w górę, piękne i zarazem niebezpieczne. Ojciec, patrząc w płomienie, zastygał bez ruchu i potrafił trwać tak bardzo długo. Miał prawie czterysta lat. Nieraz, z oczami utkwionymi w ogień, opowiadał synowi o miejscach, w których był, o swoich czynach, towarzyszach i wierzchowcach. Mały Riauk nie wiedział, czym dla nieśmiertelnego jest czas, dopóki stara klacz ojca, Troska, pewnego dnia się nie obudziła.
- To starość – powiedział ojciec, a on zrozumiał, że czas to potworny wir, który odbiera to, co się kocha. W długim życiu ojca musiało być wiele utraconych osób, zwierząt, miejsc i emocji. Musiał dostrzegać je w strzelających w górę językach ognia.
Riaukowi wydawało się, że nieśmiertelnemu w zmaganiu z czasem może pomóc tylko druga nieśmiertelna istota. Ojciec i matka nie byli jednak ze sobą szczęśliwi. Kiedy akurat się nie kłócili, boczyli się na siebie i mijali, zupełnie się nie zauważając. Z nim matka też bardzo rzadko chciała rozmawiać.
Sprawdził nożem, czy mięso już się upiekło. Wewnątrz wciąż jeszcze było surowe. Postanowił jakoś pożytecznie wykorzystać czas, jaki jego kolacja potrzebowała na upieczenie się.
Zamknął oczy. Oczyścił umysł z myśli i emocji. Jak zwykle, przyszło mu to z trudem. Spróbował przy użyciu mocy odnaleźć umysł doskonałej, nieśmiertelnej kobiety. Miała być inna niż jego matka. Może inna niż wszystkie Wojowniczki Nocy. Nie był pewny. Poza matką i babką, którą widział tylko kilka razy w życiu, nie znał żadnej więcej. Nie musiała być piękna. Nie chciał, by była wyniosła. Właściwie, jedyne czego naprawdę od niej chciał, to żeby była odważna. Żeby nie bała się swoich własnych wyborów. Nie jak matka, która go urodziła, a nie umiała pokochać.
Ojciec twierdził, że jeśli choć trochę zna się czyjś umysł, ale nie wie się, gdzie ten ktoś się znajduje, można go znaleźć przy użyciu mocy. Co oczywiście nie jest proste i może zająć trochę czasu. Ojciec uczył go, jak to robić. Riauk nie wiedział jednak, czy w ten sposób można znaleźć kogoś, kogo się nie zna. O ile w ogóle ktoś taki istnieje. Jak na razie mu się nie udało. Nie trafił na umysł kobiety odpowiadającej jego wytycznym, choć próbował już od kilku lat.
Potrząsnął głową. Ponownie sprawdził mięso. Uznał je za gotowe. Zdjął pieczeń z ognia. Odkroił spory kawałek. Mięso było dobre, ale twarde. Nie wiedział, czy to jego wina, czy kozy. Rana na policzku przypomniała o sobie. Już któryś raz pożałował, że nie wygoił jej mocą. Nie zrobił tego jednak i teraz. Rana była pamiątką po spotkaniu z demonem, takim prawdziwym. To była ogromna, upiorna bestia żyjąca na przesiąkniętym jej jadem pustkowiu. W takich miejscach żyły demony, nie w zagajniku za wsią. Tamten stwór walczył mieczem dłuższym niż całe ciało Riauka. Jak on mógł sądzić, że da radę zmierzyć się z czymś takim? Stwór oprócz miecza miał też długi bat. I to właśnie końcem bata go uderzył. Z łatwością mógł go zabić, ale nie zrobił tego. Riauk był tak mało wart jako przeciwnik, że nie było po co go zabijać. Demon wiedział, że znieważając go, zada mu większe cierpienie, niż wyrywając rękę czy nogę.
Riauk postanowił, że pozwoli ranie zagoić się w sposób naturalny, by pozostawiła bliznę. Miała stać się dla niego przestrogą, by w przyszłości nie był aż tak pochopny. Z początku świeże oparzenie bardzo bolało i myślał, że nie może być gorzej. Ale mogło. Kiedy rana zaczęła się goić, zaczęła też swędzieć, doprowadzając go do szału. Przypominała o sobie kiedy jadł, kiedy kasłał i kiedy wymiotował, czyniąc przetrwanie każdego dnia jeszcze trudniejszym.
Koza była za duża, by sam mógł zjeść całą. Rano będzie musiał jakoś zabezpieczyć mięso. Ale dopiero jutro zamierzał o tym pomyśleć. Jeśli lisy lub dzikie psy zechcą się pożywić, trudno. Jeśli zjawi się jakiś większy drapieżnik, lub co gorsza, jednak demon nękający staruszki, miał nadzieję, że koń go obudzi. To co robił, nie było bezpieczne, a już na pewno nie było rozsądne. Jego siły życiowe pochłaniało nie tylko posługiwanie się mocą, ale po prostu życie. Był ciężko chory i wszystko, co robił, było ponad jego siły. Matka najchętniej widziałaby go leżącego w łóżku, i to przez całą wieczność. Po części miała rację.
Kiedy był mały, rodzice przy użyciu mocy usuwali skutki jego choroby. Wtedy mógł beztrosko się bawić. Lecz kiedy miał czternaście lat, ojciec przestał mu pomagać. Na samym początku było mu bardzo ciężko i brakowało sił nawet na najprostsze przyjemności jak jazda konna czy polowanie na króliki. Nie było nawet co mówić o nauce i pracy. Teraz, mimo że umiał znacznie więcej, nadal było ciężko. Nierzadko nie był w stanie sięgnąć do mocy. Bardzo często żołądek i wątroba odmawiały posłuszeństwa, a pierś rozrywał kaszel. Jedynym sposobem, żeby odzyskać energię, był sen. Tak więc musiał spać nawet w bardzo niebezpiecznych miejscach. W sumie nie miało znaczenia, czy życia pozbawią go zbóje, drapieżniki, czy choroba. Choć wydawało mu się, że z tymi pierwszymi ma największe szanse.
Położył się na ziemi przy ogniu. Przez bolący policzek mógł spać tylko na prawym boku. Próbował na plecach, ale wtedy się dusił. Zapewne mógł utrzymywać swoje ciało w większym porządku, ale zużywał ogromne pokłady energii do innych celów, jak choćby to szukanie nieistniejącej kobiety. Zawinął się szczelnie płaszczem. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi spanie na ziemi, poza porą deszczową, nie stanowiło problemu. A w porze deszczowej nigdy nie podróżowali. Gdy wyruszał z ojcem na targ do Jedynego Miasta, zawsze spali na ziemi. Kiedy był mały, ojciec przytulał go do siebie. Kiedy był większy, kładli się po przeciwnych stronach ognia. Wtedy nigdy nie marzł. Teraz po plecach chodziły mu dreszcze.

Obudziło go parskanie konia. Zesztywniał z zimna. Bardzo chciał zmienić pozycję, ale nawet nie drgnął. Coś było koło niego i sądząc z odgłosów mlaskania, łapczywie posilało się resztkami kozy.
Powoli otworzył oczy. Cokolwiek to było, nie chciał tego spłoszyć. Zobaczył kogoś kulącego się obok dogasającego ognia. Obcy wyglądał właściwie jak człowiek, poza tym, że z jego czoła wyrastały pokaźnych rozmiarów rogi, podobne zresztą do kozich. Więc to jednak ten stwór okradał starowinę.
Nie uciekaj – odezwał się w myślach. Stwór wrzasnął i odskoczył w tył, wypuszczając mięso z ręki.
- Nie uciekaj – powtórzył Riauk, tym razem używając głosu. To nie przeraziło stwora aż tak bardzo. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie ruszył się też z miejsca. Riauk sprawdził myślą jego umysł. Nie znalazł w nim nic poza strachem. Skoro jednak mógł zajrzeć do myśli stwora, świadczyło to też, że raczej nie miał do czynienia z prawdziwym demonem. Tak sądził. Myśli tamtego potwora z batem, co by nie robił, pozostały dla niego niedostępne.
- Jest coś, o czym musimy porozmawiać – zaczął mówić, nie zmieniając pozycji. – Próbowałeś zjeść moją zdobycz. Nie powinieneś tego robić. Sam nie mam zbyt wiele. Ale teraz jesteś chyba bardziej głodny, niż ja. Pozwalam ci więc zjeść wszystko, co zostało.
Stwór porwał z ziemi resztę mięsa. Szybko i bardzo niedokładnie otrzepał je z piasku, po czym znowu zaczął jeść.
- Posłuchaj. Teraz usiądę – powiedział Riauk. – Będzie nam łatwiej rozmawiać. Nie uciekaj i nie bój się.
Po tych słowach bardzo powoli dźwignął się z ziemi. Kiedy siadał, poły jego płaszcza rozsunęły się, ukazując srebrzystą rękojeść miecza.
Stwór cofnął się o krok.
- Nie bój się mnie. Nie jestem groźny.
- Nie jesteś demonem? – spytał stwór, zdradzając, że potrafi mówić.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową i w chwilę później rozkasłał się. Rano często miał problem z odkrztuszeniem flegmy zalegającej w drogach oddechowych przez noc.
Stwór przyglądał mu się, przekrzywiając głowę.
- Jesteś magiem?
- Nie.
- Zabijasz demony?
Riauk nie wiedział, jaka odpowiedź na to pytanie będzie słuszna. Zdecydował się jednak powiedzieć prawdę. Stwór się bał, a on nie chciał go bardziej straszyć.
- Chciałbym, ale nie potrafię.
- Ja też. – Oczy stwora zapłonęły z podniecenia.
- Więc do czegoś doszliśmy. Ty też nie jesteś demonem.
- Nie.
- Czym więc jesteś?
- Człowiekiem.
- Dlaczego masz rogi?
Stwór przez chwilę przyglądał się Riaukowi.
- A czemu ty tak wyglądasz? - spytał w końcu.
No tak, Riauk mógł się spodziewać takiego pytania. Szpiczaste uszy odziedziczył po przodkach ojca, zapomnianej, nieistniejącej już rasie. Nienaturalnie jasna skóra i białe włosy przypadły mu wraz z chorobą, przekleństwem, które ściągnęła na niego matka, przeciwstawiając się porządkowi rzeczy i rodząc syna.
- Jestem chory. Urodziłem się taki.
- Ja nie – powiedział stwór. – Ja byłem normalny. Ale w domu było biednie. Byłem ósmy z rodzeństwa. Przyszedł szlachcic. Powiedział, że weźmie mnie na wychowanie i jeszcze da ojcu pieniądze. Więc ojciec się zgodził. Ale szlachcic... - Stwór urwał. – Uczył mnie walczyć. Bił mnie. Mówił, że jeśli będę się starał, demony będą ze mnie zadowolone. – Tak. Dominium było pełne szaleńców. To Riauk wiedział z opowieści ojca. – I robił mi straszne rzeczy. Coś mi wstrzykiwał. Nacinał skórę. Kiedy wyrosły mi rogi, był ze mnie bardzo zadowolony. Ja cierpiałem. W końcu udało mi się uciec. Ale teraz nie mam dokąd iść. Ludzie się mnie boją. Krzyczą, że jestem demonem. Chcą mnie zabić.
- Dlatego kradłeś jajka?
- Tak.
- Ale ta starowina sama też niewiele ma.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Gdybym pozbawił cię rogów, mógłbyś znaleźć uczciwą pracę? – spytał Riauk.
- Tak – zgodził się stwór. – Umiem w polu robić. Ale jak chcesz mi te rogi uciąć? – spytał prawie natychmiast.
- Zaraz zobaczysz. Potrafię to i owo. Babci powiem, że zabiłem demona i pokażę jej nieco przerobioną głowę kozy. Ja też muszę coś z tego mieć. W końcu ma mi zapłacić za upolowanie złodzieja. Teraz wstanę. Nie uciekaj i nie bój się. – Podniósł się bardzo powoli, trzymając ręce z dala od ciała. Od ojca wiedział, że tak należy się poruszać, gdy ma się do czynienia z niebezpiecznymi, porywczymi istotami. Ojciec niejedno wiedział, bo i niejedno w życiu robił.
Riauk sięgnął po łeb kozy. Przyjrzał mu się uważnie. Nieraz posługiwał się mocą, żeby leczyć rany czy naprawiać rozdarte ubranie. Łatwiej było jednak odtwarzać zniszczoną strukturę materii, niż stwarzać coś, co nigdy nie istniało. Jak powinien wyglądać łeb demona? Na pewno bardziej ludzko. Rozszerzył nieco głowę kozy nadając jej okrągławy kształt.
- Może być? – spytał pokazując ją rogatemu człowiekowi.
- Mówiłeś, że nie jesteś magiem.
- Nie jestem.
- A to?
Riauk wzruszył ramionami.
- Po prostu potrafię różne rzeczy. Teraz podejdę do ciebie. Będę mógł dotknąć twojego czoła?
Stwór skinął głową.
Riauk ruszył w jego stronę. Ciągle poruszał się powoli, trzymając dłonie daleko od ciała. Podszedł do rogatego mężczyzny. Przykucnął przy nim. Dotknął skóry na jego czole. Sprawdził, czy było jej wystarczająco dużo i czy łatwo było ją przemieszczać. Stwór zadrżał pod jego dotknięciem.
- Teraz posłuchaj – powiedział. – Urąbię ci rogi. To nie powinno boleć. Potem natnę skórę na czole. Przez chwilę będzie bolało, ale potem będziesz wyglądał w miarę normalnie.
Stwór skinął głową. Riauk rozejrzał się. Spostrzegł spory kamień. Wskazał go ręką.
- Połóż tam głowę, przyciskając ucho do kamienia i zamknij oczy. Musisz mi zaufać.
Stwór go posłuchał.
Riauk wyjął z pochwy długi miecz.
A jeśli go uśmiercę? – przebiegło mu przez głowę. – Może powinienem zrobić to mocą? – Odrzucił tę myśl. Energię należało oszczędzać. Nigdy nie mógł przewidzieć, do czego mu się jeszcze przyda. Tak, na przykład do przerobienia kozy w demona.
- Nie ruszaj się, co by się nie działo – powiedział, po czym uderzył z całej siły.
Stwór wrzasnął i zerwał się z ziemi przyciskając dłonie do czoła.
- Wszystko w porządku?
Stwór nie odpowiedział, cofnął się jeszcze parę kroków. Dopiero po chwili rozchylił dłonie. Riaukowi udało się odciąć mu oba rogi prawie tuż przy skórze. W precyzyjnych cięciach był dobry.
Teraz, kiedy stali naprzeciwko siebie, okazało się, że stwór był od Riauka znacznie wyższy. Mimo tego, jak był wygłodzony, był też od niego masywniejszy. Gdyby mieli walczyć bez broni, to stwór zapewne by wygrał. Riauk schował miecz.
- Ukucnij – powiedział. – Musimy skończyć operację.
Stwór go posłuchał. Riauk wyjął nóż.
- Będzie bolało – ostrzegł.
Naciął skórę obok podstawy obu rogów. Stwór syknął, ale nie odskoczył. Zapewne po tym co przeszedł, był odporny na ból. Riauk naciągnął skórę tak, żeby zasłoniła pozostałości rogów, po czym połączył mocą jej krawędzie.
- Skończone – powiedział.
- To niemożliwe.
- A jednak. Teraz posłuchaj. Ja zabieram łeb kozy i skórę. Ty możesz zatrzymać resztę mięsa. I obaj musimy zapomnieć, że kiedykolwiek się spotkaliśmy. Ja nie widziałem ciebie, ty nie widziałeś mnie.
Stwór macał rękami czoło. Nie, nie stwór. Skrzywdzony, udręczony człowiek, do którego jeszcze nie dotarło, że odzyskał swoje człowieczeństwo.

Położył głowę kozy obok siebie na stole w gospodzie.
- Zabiłem demona niepokojącego okolicę! – oznajmił.
- A więc stara nie kłamała – powiedział ktoś.
Od razu też znaleźli się ludzie gotowi postawić mu piwo. Przez moment nikt nie zwracał uwagi na to, że dziwnie wyglądał. Zresztą, łowca demonów nawet powinien wyglądać dziwnie.
- Trudny był z niego przeciwnik?
- Jak to z demona. One wszystkie są bardzo szybkie i bardzo żywotne. Ale bez przesady, ten nie należał do najpotężniejszych.
Riauk już dawno odkrył, że we wspólnym piciu kryła się dziwna magia. Dopóki wraz z innymi unosiło się w górę kufel i wlewało sobie do gardła piwo, było się akceptowanym członkiem grupy. Nie trzeba było nawet nic mówić. Wystarczyło tylko wybuchać śmiechem, kiedy robili to inni.
Choć nie. Czasem coś szło inaczej, niż powinno. Czasem alkohol mieszał ludziom w głowach. Zaczynali się obrażać i walczyć ze sobą. Wiedział o tym aż za dobrze. On sam zbyt pijany, by myśleć rozsądnie, zabił prostaka, który szydził z jego wyglądu i postury. Bardzo chciał o tym zdarzeniu zapomnieć, ale nie mógł. Nie wolno mu było. Tak, ludzi umiał mordować, młodych i głupich, ale nie demony.
Nagle poczuł delikatne dotknięcie. Zareagował odruchowo. Jego dłoń zacisnęła się na czyimś nadgarstku.
- Zostaw moją sakiewkę! – rzucił podniesionym głosem.
Siedzący obok szczupły mężczyzna o związanych w kucyk jasnych długich włosach, roześmiał się zupełnie niezrażony tym, że złapano go na gorącym uczynku.
- Naprawdę jesteś szybki, łowco demonów – ryknął i klepnął Riauka w plecy, tak że ten aż się ugiął. - Jak tego dokonałeś?
Na to pytanie nie było właściwej odpowiedzi. Był szybki, bo chciał taki być. Był szybki, bo nie mógł być silny. Może spanie pod gołym niebem w różnych niebezpiecznych miejscach wyrobiło w nim czujność i refleks. A może jazda na wielkim Kvällu. Żeby móc podróżować na grzbiecie tego pięknego, ale narowistego ogiera szlachetnej rasy, musiał zacząć myśleć szybciej, niż on.
Wzruszył ramionami.
- Łowca demonów musi być szybki.
- Pewnie! – Mężczyźni przy stole zarechotali radośnie.
- Myślę, że możemy zabrać go ze sobą – zaproponował złodziejaszek siedzący obok Riauka. – W naszej bandzie przyda się ktoś taki jak ten dzieciak.
- W bandzie rabusiów?
- My uczciwie zarabiamy na chleb – oburzył się ktoś. – Tylko Loravandila zawsze świerzbią ręce i musi komuś coś buchnąć.
- Ale mam inne zalety.
- Ty? Trzymamy cię ze sobą tylko dlatego, że jesteś zabawny.
- Nie pamiętasz już, jak uratowałem twój tyłek?
Mężczyźni jeszcze przez chwilę się przekomarzali. Potem mu się przedstawili. Szczupły złodziejaszek miał na imię Loravandil. Barczysty rudzielec nazywał się Sweig. Marco, najstarszy z nich, zaczynał już siwieć i miał też wyjątkowo duży, haczykowaty nos. Pew mógł natomiast pochwalić się solidnych rozmiarów brzuchem i niemal nienaturalnie szeroką szczęką.
Wytłumaczyli Riaukowi, że pracują jako ochroniarze eskortujący kupców na niebezpiecznych szlakach. Ich praca była ryzykowna, ale dobrze płatna i uczciwa. To mu się podobało. Nie dał jednak rady wysłuchać do końca tego, co mieli mu do powiedzenia. Picie miało nie tylko zalety. W pewnym momencie musiał zerwać się od stołu i wypaść na dwór. Zwymiotował, klęcząc pod ścianą gospody. Wydawało mu się, że wyrzucał z siebie nie tylko piwo i skąpe jadło, ale także wnętrzności. Brzuch płonął mu żywym ogniem. Rana na policzku dokładała swoje, choć w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Chciał uciec od bólu. Ale już nie mógł. Nie miał siły, żeby posłużyć się mocą, żeby doprowadzić swoje ciało do porządku.
Wstał. Nogi pod nim drżały. Zachwiał się. Znowu runął na kolana. Musiał zwymiotować raz jeszcze, chociaż wydawało mu się, że nie miał już czym.
- Naszego łowcę demonów zmogło.
- Dzieciak nie powinien tyle pić.
- Za młody jest.
- Ten, co późno zaczął pić, się odezwał.
- Ale ja mam mocną głowę.
Głosy jego niedawnych towarzyszy przetaczały się koło niego. Nie mógł na nie odpowiedzieć. Nie mógł się nawet złościć czy użalać nad sobą. Kolejna fala wymiotów wzbierała w jego ciele.

Noc spędził w stajni, pod nogami konia. Zabrakło mu sił, żeby dojść na górę gospody. Rano mógł już wziąć się za siebie przy użyciu mocy. Potem nie zostało mu nic innego, niż wyczyścić wierzchowca, dosiąść go i ruszyć w dalszą drogę.
Otrzepał włosy. Ciasno spleciony warkocz miał tę zaletę, że łatwo było pozbyć się z niego słomy czy igliwia.
Kiedy był chłopcem, ojciec strzygł mu włosy krótko, tak jak samemu sobie. Włosy ojca były jednak gęste i sztywne, sterczały we wszystkich kierunkach, otaczając głowę złotą koroną. Białe włosy Riauka były natomiast cienkie i miękkie, ciasno przylegały do czaszki. Co by nie robił, nie mógł wyglądać jak ojciec. Wędrując po Dominium, zauważył, że wśród mężczyzn żyjących z bronią u boku rozpowszechnione były dwie fryzury. Wojownicy albo golili głowy na łyso, albo nosili długie włosy. On zdecydował się na warkocz. Wydawało mu się, że z gołą czaszką będzie wyglądał na jeszcze mniejszego i chudszego. Rozpuszczone włosy zbyt się jednak plątały i zaczepiały o wszystko.
Nie spodziewał się, żeby jego towarzysze z poprzedniego wieczoru czekali na niego. Gdy jednak kończył szczotkować Kvälla, ci dopiero weszli do stajni. Nie wyglądali na osoby czujące się dobrze. Poprzedniego dnia oni też wypili więcej, niż powinni.
- A ten już na nogach – rzucił Sweig. – Znasz jakiś cudowny sposób na kaca?
- Ja nie miewam kaca.
- Pewnie. Nie masz z czego. Wszystko wyrzygałeś.
Riauk zacisnął szczęki. Nie odpowiedział. Rana na policzku zapiekła. Stanowił obiekt żartów.

- Ile masz lat? – spytał Weigir, rosły, czarnowłosy mężczyzna, dowódca prawie trzydziestoosobowej bandy, trudniącej się ochroną kupców. Riauk został mu przedstawiony jako łowca demonów tak szybki, że nie dał się okraść Loravandilowi. Oraz jako ten, który nigdy nie miewa kaca. Mężczyźni opowiadali o nim, rechocząc radośnie. Riauk zaciskał tylko zęby. Słowa najemników raniły go do żywego, a jednak chciał być jednym z nich. Przemierzając Dominium tylko ze swoim wierzchowcem, czuł się bardzo samotny.
- Dwadzieścia jeden.
- Sporo sobie chyba dodałeś, dzieciaku. Pokaż mi jak walczysz.
Riauk powoli wyciągnął miecz. Wiedział, że czeka go niełatwe zadanie. Owszem, ojciec uczył go szermierki, tyle że sam lepiej jednak walczył z konia niż pieszo. Może dlatego, że lekko utykał. Co więcej, kiedy Riauk toczył pozorowane pojedynki z ojcem, nie musiał się przejmować, czy zrani przeciwnika. Ojciec w każdej chwili mógł uzdrowić się mocą. Nie uczył go też, jak walczyć elegancko, a jak przetrwać i zawsze powtarzał, żeby wyciągał miecz tylko wtedy, gdy niczego innego nie będzie mógł już zrobić. Jakby jednak nie było, od walk z ojcem minęło parę ładnych lat. Potem nigdy nie miał już partnera do ćwiczeń. Pojedynkował się z workami i deskami zawieszonymi na drzewach.
- Dawaj!
Zaatakował Weigira bez przekonania. Ich ostrza uderzyły o siebie. Riauk musiał odskoczyć. Był lżejszy i słabszy.
- To nie kij!
Weigir miał rację. Co miał jednak zrobić? Nie chciał zranić, ani tym bardziej zabić przeciwnika. To już raz zrobił. Oczywiście tamten narwany chłopak nie potrafił tyle, co Weigir, ale... Każdemu ciosowi, który teraz zadawał, towarzyszyło wahanie. Zamiast przeciwnika widział tamtego chłopaka. Jego oczy pełne niedowierzania i cierpienia w ostatniej chwili życia. Widział też krew na srebrzystej klindze swojego miecza. Nie chciał być mordercą. Powinien rozbroić Weigira, ale nie umiał. A na dodatek promienie słońca raziły go w oczy.
- Chłopaku, postaraj się!
Pewnie. Powinien się postarać. Ale jak? W czym właściwie był dobry? W precyzyjnych cięciach. To dało się ćwiczyć bez partnera. Zablokował uderzenie Weigira, a potem sam wyprowadził cios. Pochwa i przecięty pas przeciwnika uderzyły o ziemię. Lewa dłoń Weigira przycisnęła się do boku, szukając rany. Nie znalazła jednak nawet dziury w ubraniu. Weigir znieruchomiał.
- Co to było?
- Nie umiem elegancko walczyć, ale umiem zabijać – rzucił Riauk.
- Demony – dodał ktoś za niego.
- Chciałem pokazać, że mogę do czegoś wam się przydać. – Czasem to, czego się wstydził, mogło być jego atutem. To było straszne.
- Nauczę cię elegancko walczyć, dzieciaku – zdecydował Weigir. – Bo przeciwnika nie zawsze opłaca się zabijać. A teraz pokaż mi to coś, czym machasz.
Riauk niechętnie podał mu swój długi miecz o srebrzystej klindze ozdobionej starożytnymi znakami.
Mężczyzna zważył oręż w ręku. Skrzywił się.
- Nie wiem, skąd go wziąłeś, ale to dziwna broń. Łatwiej by ci było...
- Należał do mojego dziadka. – Riauk odebrał Weigirowi miecz. – Będę nim walczył.
- Łowca demonów jest uparty. – Mężczyźni śmiali się.
Zaczął się zastanawiać, czy nie wiedzieli, że zamiast głowy demona zaprezentował im łeb kozy. Może wzięli go ze sobą właśnie po to, żeby mieć się z kogo pośmiać?

Nad światem zapadła noc. Trzy wozy zaprzęgnięte w ciężkie konie stały obok drogi. Ludzie spali pod nimi, więc poza dwiema postaciami siedzącymi przy ogniu, nikogo nie można było dostrzec. Las wokół wydawał się zupełnie spokojny i cichy. Było to jednak mylne wrażenie.
Z zarośli po przeciwnej stronie drogi wyleciały strzały. Nie trafiły jednak celu. W miejscu, gdzie jak się wydawało, siedzieli mężczyźni, pozostały tylko przyszpilone do ziemi koce. Tak naprawdę nigdy nikogo tam nie było.
Na drogę wypadli uzbrojeni mężczyźni. Mieli nadzieję, że uda im się zaskoczyć większość jeszcze we śnie. Przeliczyli się. Ktoś w obozowisku spał bardzo czujnie. Srebrzysty miecz błysnął w świetle księżyca. Zbóje nie mieli szans z jeźdźcem na ogromnym, ciemnym koniu, tym bardziej, że szybko otrzymał wsparcie.

Następnego wieczora, przy wesoło strzelającym w górę ognisku, wszyscy pili zdrowie Riauka. Nikt nie zginął. Nie stracili towaru. Tylko niektórzy odnieśli lekkie rany. Wszyscy byli zgodni, że to jego zasługa.
- Jak to zrobiłeś? – spytał Weigir.
- Czujnie śpię.
- Nie to. Jak dosiadłeś swojego konia bez siodła? Jest wyższy od ciebie przynajmniej o dłoń.
- A w czym to przeszkadza? – Przyprowadził Kvälla. Wyciągnął ręce w górę. Złapał konia za grzywę, odbił się od ziemi i bez trudu wskoczył wierzchowcowi na grzbiet. To był jego moment tryumfu. Mężczyźni patrzyli na niego. Nie dostrzegali, że był chudy i drobny, ani że wyglądał inaczej, niż większość ludzi. Podziwiali jego sprawność. To było coś.
- Nieźle! – pochwalili go.
- Wielka mi sztuka – rzucił jednak ktoś.
- To dawaj Berg, wskocz na jego konia. – Towarzysze podjudzali malkontenta. Chcieli mieć więcej zabawy.
Riauk zacisnął szczęki i zsunął się z grzbietu Kvälla. Jego chwila tryumfu minęła. Stanął przed koniem, trzymając go za wodze. Berg podniósł się. Podszedł do ogiera. Chwycił zwierzę za grzywę i skoczył. Może udałoby mu się dostać na grzbiet, gdyby nie to, że Kväll zrobił krok w bok. Berg zwalił się na ziemię. Jęknął. Mężczyźni ryknęli śmiechem.
- Tak, jeszcze koń musiałby się na to zgodzić.

W środku nocy Riauk kulił się w krzakach, wymiotując. Czyjaś dłoń spoczęła na jego plecach.
- Nie powinieneś tyle pić – powiedział ciepły, zatroskany głos.
- Zostaw mnie – jęknął Riauk, odpychając rękę. Nie zastanowił się nawet do kogo należała. Nie chciał, żeby ktokolwiek widział go słabym. Ale był słaby. Owszem, picie pogarszało jego stan. Bez tego jednak i tak by chorował. Proste, codzienne życie było ponad jego siły, a co dopiero życie ochroniarza i samozwańczego łowcy demonów. Nie nadawał się do tego, co robił.
Przyciskając dłonie do brzucha, marzył, by przestać czuć ból. Teraz mógłby nawet umrzeć. Gdyby ktoś zaatakował tej nocy, już by się nie zerwał jako pierwszy i nie dosiadł konia.
A jeśli nie pozbieram się do rana? – ta myśl przeraziła go. W pewnym sensie było mu dobrze wśród ludzi, którzy go otaczali. Nie pytali czemu jego uszy mają taki dziwny kształt. Nie pytali, jak to możliwe, że ma białe włosy i czerwone oczy. To ich nie obchodziło. Był szybki. Był odważny. To im wystarczyło, żeby uważać go za towarzysza broni. Zapytali go, co mu się stało w policzek. Powiedział im, że zranił go demon. Tym razem nie musiał nawet kłamać.
Czy jednak wciąż chcieliby go w swoich szeregach, gdyby wiedzieli, że jest chory? Jaki był pożytek z wojownika, któremu brakowało sił, który z bólu nie mógł się poruszyć?

Jechali przez tereny łowieckie zielonych. Riauk uważał to za szaleństwo, ale nie zaprotestował. Loravandil powiedział mu, że kupcy zawsze tamtędy jeżdżą, bo zależy im na czasie.
- Z reguły te małe bestie dają nam spokój – dodał jeszcze.
Zielone trochę przypominały ludzi. Ich długie przednie łapy zakończone były chwytnymi dłońmi o przeciwstawnych kciukach. Trochę też jednak były podobne do kotów. Miały długie ogony, a ich okrągłe pyszczki otaczały grzywy miękkiej, puszystej sierści. Włosie porastające ich ciało miało zielonkawo-żółty odcień. Oswojone mogły nauczyć się mówić i dorównywały inteligencją małym dzieciom, ale same z siebie nie posługiwały się mową. Polowały w stadach. W biegu były w stanie doścignąć konie. Ich morderczą broń stanowiły potężne jadowe zęby. Riauk słyszał wiele opowieści ojca o tych istotach. Ten, gdy był młody, nie tylko z nimi walczył i przed nimi uciekał, ale także je oswajał. Doskonale przy tym wiedział, jak potrafiły być niebezpieczne.
Jechali ostrym kłusem. Mieli nadzieję, że przemkną przez tereny łowieckie niezauważeni. Riauk spostrzegł jednak ruch na horyzoncie. Wziął wodze w jedną rękę. Osłonił dłonią oczy. Tak. To były zielone. Popędził konia. Zrównał się z jadącym na czele Weigirem.
- Są tam – powiedział, wskazując w stronę horyzontu.
- Do galopu! – padł rozkaz. – Niezłe masz oczy dzieciaku.
Tak. Riauk widział lepiej niż ludzie. To też była pamiątka po przodkach ojca. Jak nieśmiertelność. Widział lepiej, pod warunkiem, że nie raziło go słońce.
Pędzili. Ich wierzchowce nie mogły jednak wejść w cwał. Ciężkie konie ciągnące wozy nie nadążyłyby za nimi, a przecież one były najważniejsze. Zielone bestie doszły ich więc bez żadnego wysiłku. Dobyli broni. Małe potworki spotkały się z oporem. Mimo to niejedne zęby dosięgły upragnionego celu. Te zielone bestie nie tylko potrafiły szybko biegać, ale i wysoko skakać.

- Stać! Stać! – wołał Weigir. Nie musieli już galopować. Pozostałe przy życiu bestie zaprzestały pościgu.
Mimo polecenia, jeden z wozów się nie zatrzymał. Oszalałe z przerażenia konie pędziły naprzód na złamanie karku.
Riauk spostrzegł, że puszczone luzem lejce wloką się po ziemi. Spiął Kvälla. Ogromny ogier, choć już bardzo zgrzany i pokryty pianą, doszedł ciężkie konie bez większego wysiłku. Riauk przycisnął mocno kolana do jego boków i wychylił się, żeby złapać za lejce. Cały ciężar ciała oparł na lewym strzemieniu. Jak łatwo było zgadnąć, na koźle brakowało woźnicy. Dłoń Riauka złapała skórzaną taśmę, tuż przy pysku jednego z koni. W tej samej chwili jego prawe kolano zawiodło. Noga straciła kontakt z bokiem konia. Mimo to szarpnął lejce. Uderzył o ziemię barkiem, potem policzkiem i znowu barkiem. Na moment go zamroczyło. Ale konie stanęły.

- Żyjesz?
Otworzył oczy. Poznał nad sobą twarz Loravandila.
Usiadł jęcząc. Na szczęście nie musiał używać mocy, żeby poskładać swoje kości. Był tylko potłuczony.
- Co właściwie chciałeś zrobić?
- Zatrzymać wóz. No i mi się udało.
- Ale...
- Widziałem jeźdźców robiących takie rzeczy – czuł się jak dzieciak przyłapany na jakimś niemądrym wybryku.
Loravandil pomógł mu wstać, gderając przy tym.
- Ty chyba lubisz przesadzać.
Riauk chciał coś odburknąć, ale stwierdził, że za bardzo go boli w środku, żeby się kłócić.
- Nie zrobisz tej sztuczki, jeśli nie zwiążesz wcześniej strzemion koniowi pod brzuchem – usłyszał od Loravandila.
Podeszli razem do reszty grupy. Riauk lekko utykał.
- Ten ryzykant jest cały – zakomunikował Loravandil.
- Dobre, że chociaż on – stwierdził Weigir. – Wills, ten kupiec z południa, zginął. Spadł z kozła, gdy konie ruszyły z kopyta. W sumie uratował nas wszystkich. Zielone zainteresowały się nim i zaprzestały pościgu.
Pew oprowadzał w ręku konia. Z łopatki zwierzęcia zwieszał się pokaźny płat skóry.
- Dobij go w końcu – ponaglał go Marko.
- Ale kuleje tylko trochę – upierał się Pew. – Może z tego wyjdzie.
- Wiesz, że nie – tłumaczył Marco. – Trucizna zielonych zawsze powoduje paraliż.
- Może mu jej nie wstrzyknęły.
Tego wieczora nie było czego świętować. Nie mówili wiele. Jeden z klientów zginął, co miało zaowocować niższą wypłatą. Mogło też odbić się na ich renomie.
Pew i Marko spierali się jeszcze przez jakiś czas, co zrobić z koniem. W końcu Loravandil kazał im się zamknąć i prowizorycznie opatrzył ranę zwierzęcia, które jakimś cudem nie zostało jeszcze sparaliżowane. Była to zasługa mocy Riauka. Mógłby też wygoić ranę konia, wtedy jednak musiałby ujawnić swoje zdolności. Nie chciał tego zrobić. Bał się, że inni za często mogliby chcieć z nich korzystać. A przecież brakowało mu energii, żeby sobie samemu zapewnić bezpieczeństwo. Nie mówiąc o dobrym samopoczuciu. W nocy kasłał tak, że wszyscy musieli go słyszeć.

Ojciec pokazał mu zioła, które przynosiły ulgę, gdy zaczynał się dusić. Wyjaśnił jak je znaleźć i rozpoznać. Riauk potrzebował ich, kiedy dopiero uczył się panować nad swoją chorobą. Wyszukiwanie odpowiednich dziko rosnących roślin zajmowało jednak sporo czasu, a stosowania leczniczych naparów nie dało się ukryć.
- W Świecie Prawdziwym mają lekarstwa, które mogą spowolnić pojawianie się objawów twojej choroby – powiedział kiedyś ojciec. Pomyślał wtedy, że ojciec chce go zachęcić do wkroczenia na drogę Wojowniczek Nocy. Gdyby jednak miał podróżować pomiędzy światami, zawsze musiałby korzystać z czyjejś pomocy.
- Moc działa jednak lepiej – mówił dalej ojciec. – Mocą naprawiamy to, co się zepsuło. Leki tylko opóźniają postępy choroby, a żeby działały, trzeba zażywać je bez przerwy.
Ile musiałby mieć tych cudownych lekarstw z innego świata, żeby przeżyć w Dominium kilka lat bez bólu? Za dużo, żeby je transportować. A gdyby mógł swobodnie korzystać z mocy, żeby przenosić się między światami w tę i z powrotem i na bieżąco uzupełniać zapasy... Gdyby mógł, nie potrzebowałby leków.
Co tak naprawdę ojciec chciał mu wtedy powiedzieć? Że nigdy nie będzie samodzielny?
Nie wiedzieć, który już raz w życiu płakał nocą z bólu i bezsilności. A potem wstał świt. Trzeba było dosiąść konia i jechać dalej.

- Tu znaleźliście ciała? – spytał Riauk, stając nad ogromnym dołem wykopanym w piaszczystym stoku wzgórza. Wokół rosły sosny i mogło się wydawać, że wzgórze znajduje się w sercu lasu. Do wioski było jednak bardzo blisko.
Wieśniak skinął głową.
Riauk obszedł dół powoli dokładnie przypatrując się ziemi.
- Niewiele mogę zrobić – stwierdził w końcu.
- Ale twoi towarzysze mówili, że jesteś łowcą demonów. Że tylko ty możesz pomóc. Proszę! Moja córka zginęła. Jej życia nic nie zwróci, ale taka kreatura nie powinna chodzić po ziemi.
Riauk spojrzał na niego. Nic nie powiedział. Kaptur na tyle zasłaniał mu twarz, że mężczyzna nie mógł dostrzec znużenia w jego oczach.
- Tak. Znam się na demonach – przyznał. – Ale wy wykopaliście już ciała dziewcząt i zapewne pochowaliście je w innym miejscu. A przy okazji zadeptaliście wszystkie ślady. Tego demona nie sposób już wytropić.
- Więc nic nie da się zrobić? – spytał wieśniak z żalem w głosie.
- Tego nie powiedziałem. – Potrząsnął głową. – Będzie to jednak dużo trudniejsze.
Przyszło mu już na myśl, że ktoś, kto zadał sobie trud zakopania zmasakrowanych ciał, raczej nie był demonem. Demon by je zjadł lub wykorzystał w jakiś inny sposób, który jemu nawet nie przychodził do głowy. Tak mu się w każdym razie wydawało.
- Kiedy dziewczęta znikały? W jakiej porze dnia? – spytał wieśniaka.
- Wieczorem. Wychodziły po drewno do pieca, albo wydoić krowy i już nie wracały. – To była cenna informacja.
- Czy mógłbyś narysować mi plan wioski?
- Co?
Riauk przykucnął i wygładził dłonią piasek przed sobą. Potem zrobił palcem dziurę w ziemi.
- Powiedzmy, że tu znaleziono ciała – powiedział. – Weź teraz szyszki, albo kamienie i ułóż je tak, jak stają domy we wsi.

- I jak, dorwałeś go? – pytali rano jego towarzysze.
- To nie był demon. – Tym razem powiedział im prawdę. Nie wiedział czemu. Wydawało mu się, że powinien. – To był człowiek, mężczyzna, niby zupełnie normalny. – Kiedy to sobie uświadomił, tam, nad wykopanym w piasku dołem, przeszył go dreszcz. A sosny cicho i beznamiętnie szumiały nad jego głową. – Łapał dziewczęta. Gwałcił je, a potem wypruwał im flaki, albo w odwrotnej kolejności.
- Jak na to wpadłeś?
- Domy rodzin, z których dziewczęta znikły, znajdowały się dokładnie wokół jego domu.
- To było aż tak proste?
- Tak. Dał się złapać na gorącym uczynku.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Wspólne śmianie się miało tę samą moc, co wspólne picie. Pozwalało stać się częścią grupy.
- Ale kasę wziąłeś za niego, jak za demona? – spytał Sweig.
- Pewnie. Powiedziałem im, że był opętany.
- Tak trzymać. – Towarzysze ryczeli i klepali go po plecach. Nikt nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa Riauka.
- Przecież to bez znaczenia, czy był demonem, czy nie. To co robił, było straszne.

Loravandil podniósł się znad tropu.
- Stado powinno być blisko – powiedział, ale nie ruszył się z miejsca. – Czy ty zawsze kantujesz ludzi, od których bierzesz pieniądze za zabicie demona? – spytał, wprawiając tym Riauka w osłupienie.
- Po to zabrałeś mnie na polowanie? – odpowiedział mu ostro.
- Nie tak głośno, spłoszysz zwierzynę.
Przez chwilę milczeli, sunąc jeden za drugim wąską ścieżką wydeptaną przez sarny w świerkowym młodniku.
Loravandil znowu się zatrzymał.
- Ślad jest świeży – powiedział cicho. – Myślę, że za chwilę trafimy na stado. – Zamilkł. Nie ruszył się z miejsca. – Ustrzelisz jedną sztukę?
- Chwila. – Riaukowi coś się nie zgadzało. – Wiem, że dziś twoja kolej, żeby upolować kolację, ale skoro już z tobą poszedłem, to też będę strzelał.
Loravandil nie odpowiedział od razu.
- Ja proszę, żebyś ustrzelił jedną dla mnie.
- A ty?
- Nie potrafię strzelić do sarny – wyznał Loravandil.
- Zabijałeś ludzi i zielone. Kradniesz. Ale nie strzelisz do sarny? – Riaukowi nie mieściło się to w głowie. – Dlaczego?
- Może dlatego, że one są niegroźne – odpowiedział szczupły mężczyzna. – Nie jem mięsa.
Riauk wyczuł, że musiało to być trudne wyzwanie. On sam by się do czegoś takiego nie przyznał. Przez chwilę zastanawiał się też, czy było zgodne z prawdą. Chyba było. Potrafił odnaleźć w pamięci obraz Loravandila z pajdą chleba w ręku czy kuflem piwa, ale nigdy ogryzającego kość.
- Nie oszukuję ludzi, od których biorę zlecenia – powiedział pozornie bez związku. – Ja naprawdę chcę polować na demony.
- A ile ich już zabiłeś?
Prawa dłoń Riauka uniosła się w górę. Dotknął świeżej, błoniastej blizny na policzku.
- Żadnego – odparł szczerze.
Loravandil spojrzał na niego zaskoczony.
- Tamten łeb trochę ucharakteryzowałem. To była koza.
Tego dnia ustrzelił sarnę dla Loravandila. Nie komentował też, kiedy spostrzegł, że jego towarzysz pobladł na widok martwego zwierzęcia.

- My tu w okolicy mamy problem – powiedział wieśniak, międląc w dłoni filcowy kapelusz. Mieszkańców wiosek, na granicy których nocowali, zawsze onieśmielał widok drużyny najemników. Tam, gdzie stała gospoda, miejscowi poczynali sobie śmielej, ale nawet w takich miejscach byli niepewni w towarzystwie zbrojnych.
- Słucham. – Weigir zachęcił go do dalszego mówienia.
- Bo widzicie – zaczął wieśniak. – Za wsią są ugory. Tam gospodarował dziedzic Welhalgen. To znaczy więcej podróżował, pił i bogowie tylko wiedzą, co jeszcze robił. Ale ludzi zatrudniał. Z początku nawet nieźle płacił. Źle nie było.
- Do rzeczy.
- Mieszkał we dworze na wzgórzu. Za polami. – Wieśniak miał problem ze składnym przekazaniem informacji. – Potem dwór spłonął. A on z nim. Z ognia nikt żywy nie wyszedł. Z początku nic się nie działo. Potem w ruinach coś zaczęło jęczeć. Ludzie mówili, że to jego duch nie może trafić w zaświaty. Chyba jednak działo się coś gorszego. – Wieśniak splunął. – Ci, co poszli do ruin, już nie wrócili. Więc ludzie przestali chodzić. Pola zarosły. Ale ostatnio tam coś zamieszkało. To jest wielkie, większe niż krowa. Skrzydła ma i lata. Porywa nam trzodę. Ludzi czasem też.
- Nie zajmujemy się demonami – powiedział Weigir. – Jesteśmy ochroniarzami, nie łowcami potworów.
- Ale my słyszeliśmy, że wśród was jest łowca – upierał się wieśniak.
Weigir spojrzał na Riauka.
- Zajmiesz się tym?
Riauk miał wrażenie, że to naprawdę było pytanie, a nie polecenie. Jednak bez wahania przytaknął.
Potem rozmawiali już tylko o cenie zlecenia.

- Wygląda na to, że to prawdziwy demon – powiedział cicho Loravandil, gdy Riauk szykował się do drogi.
- Raczej tak.
- Myślisz, że sobie z nim poradzisz?
- Chcesz mnie zatrzymać? – Spojrzenie wąskich, czerwonych oczu uderzyło w Loravandila jak piorun.
Mężczyzna nie odpowiedział. Riauk zreflektował się.
- A może chcesz iść ze mną?

Do ruin dworu udali się na piechotę. To nie było daleko, a lepiej było nie ciągnąć z sobą koni, które mogły stać się łupem latającej bestii. Kiedy dotarli do podnóży wzgórza, na którego szczycie sterczały szczątki sczerniałych od ognia murów, słońce dawno już zaszło.
- Czy one nie są nocą bardziej niebezpieczne? – spytał Loravandil.
- Nie wiem. Może. – Riauk wzruszył ramionami. – Ale mnie jest łatwiej walczyć, kiedy nie ma słońca.
Loravandil nie pytał o nic więcej.
- Trzymaj się za mną – nakazał mu Riauk. – Miej łuk w pogotowiu i co by się nie działo, nie zbliżaj się do tego stwora. O ile się oczywiście pojawi.
Weszli pomiędzy rozpadające się mury. W nozdrza uderzył ich smród. Loravandil zasłonił usta dłonią. Po ziemi walały się nadjedzone szczątki tak zwierząt, jak i ludzi. Stwora nie było nigdzie widać.
Nagle niebo pociemniało.
- Naciągaj łuk! – krzyknął Riauk. Sam dobył miecza.
Pomiędzy nimi wylądowało coś, co trochę przypominało byka. Miało jednak skrzydła, przednie łapy uzbrojone w potężne szpony i było od byka znacznie większe. Riauk uderzył. Świsnęła stal. Nie miało to jednak znaczenia. Ciała niektórych demonów miały zdolność regeneracji. To Riauk wiedział od ojca. Niektórych? A może wszystkich? Srebrzysta klinga przeszła przez bark potwora, ale nie wyrządziła mu żadnej krzywdy. Rana zagoiła się w mgnieniu oka.
Riauk zaczynał przypominać sobie, co mówił ojciec. Żeby zranić demona trzeba było bardzo szybko zadać trzy ciosy precyzyjnie w to samo miejsce. Spróbował. Ciął w to samo miejsce raz i drugi. Trzeciego ciosu już nie zadał. Stwór machnął łapą. Musiał więc uskoczyć w tył. Żeby zabić demona, najlepiej było odciąć mu głowę, albo przebić serce. To też wiedział od ojca. Jedno i drugie wydawało mu się niemożliwe.
Raz jeszcze spróbował zranić stwora i znów musiał się cofnąć. Sięgnął do mocy. Ale i tym sposobem niczego nie zdziałał. Stwór był odporny na wpływ jego umysłu. Co mógł jeszcze zrobić? Tylko stracić życie w z góry skazanej na przegraną walce. Gdyby nie strzały Loravandila, które co prawda nie czyniły stworowi krzywdy, ale rozpraszały jego uwagę, już by zginąłby. Blizna na policzku niczego go nie nauczyła. Był narwanym głupkiem. Matka miała rację. Nigdy nie powinien opuścić domu.
Z całej siły uderzył potwora mieczem z góry w głowę. Krew obryzgała mu twarz. Chciał odciąć stworowi kawałek czaszki i ostrzem miecza odrzucić go w bok. Liczył, że odcięty kawałek nie zdąży przyrosnąć z powrotem, oraz, że to spowoduje uszkodzenie mózgu. To pierwsze się udało. Drugie nie, bo ciął za płytko. Demon, choć stracił róg i ucho, wciąż mocno stał na czterech nogach. Wciąż też mógł atakować. Riauk odskoczył w tył, po czym raz jeszcze rąbnął przeciwnika w środek czoła.
Stwór w konwulsjach runął na ziemię. Zwycięstwo przyszło w ostatniej chwili. Riauk nie miał się już gdzie cofać. Zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy jego plecy dotknęły ceglanego muru. Gdyby demon nadal żył, nie miałby miejsca na wyprowadzenie kolejnego ciosu.
Nogi złożyły się pod nim. Walka wyczerpała jego siły. Runął na kolana. Wypuścił z ręki miecz. Jego ciałem wstrząsnął kaszel.
Loravandil podbiegł do niego.
- W porządku? – spytał bez sensu.
- Tak. Pomóż mi wstać.
Riauk podniósł się, wspierając na ramieniu towarzysza.
- Naprawdę go załatwiłeś – Loravandila rozpierała radość.
Riauk nie miał siły się cieszyć.
Loravandil podniósł z ziemi jego miecz. Przyjął go z jego rąk. Schował do pochwy. Nawet nie próbował czyścić klingi.
Wyszli z ruin. Spowity w noc świat wydawał się pogrążony w spokojnym śnie. Aż trudno było uwierzyć w okropieństwa, które zostawili za sobą.
- Muszę usiąść – powiedział Riauk.
Zatrzymali się. Usiedli na ziemi obok siebie. Riauk łapał ustami powietrze.
- To, co robisz, jest ponad twoje siły – zauważył Loravandil.
- Wszystko jest ponad moje siły.
- Dlaczego więc aż tak się forsujesz?
- Właśnie dlatego.
Loravandil chyba zrozumiał, bo nie pytał o nic więcej.
- Dasz radę się ruszyć?
- Chyba tak.
Znowu pomógł Riaukowi wstać.
- Powiemy, że to oddech demona tak cię załatwił.

28.02.2011 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...