Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




3. Śnieżnobiały


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Powoli zapadał zmierzch. Wszyscy zebrali się już we wspólnej sali zrujnowanej gospody. Wszyscy, czyli jedna dziewczyna, dwunastu młodych mężczyzn i Mistrz, ich stary nauczyciel. Spotykali się tak co wieczór, by uczyć się legend z zamierzchłych czasów, by słuchać opowieści o bohaterach i ich okrutnych wrogach. Sześcioro z nich żyło z nauczycielem w pozostałościach gospody, reszta mieszkała jeszcze w rodzinnych gospodarstwach, by pomagać w uprawie ubogich pól. Większość mieszkańców tej okolicy odeszła już dawno, porzucając złą ziemię, jałowe przedpole cieszących się złą sławą pustkowi.
Mistrz miał właśnie rozpocząć opowieść, gdy nagle drzwi otwarły się pchnięte stanowczo. Wszystkie twarze zwróciły się w ich stronę. Na progu stanął obcy w długim, szarym płaszczu. Głęboko naciągnięty kaptur zasłaniał twarz. Wysokie, skórzane buty świadczyły o tym, że przybysz podróżuje konno.
Tajemniczy obcy stał przez chwilę milcząc, po czym odrzucił kaptur na ramiona. Z piersi zebranych wyrwał się wspólny okrzyk. Pierwszym bowiem szczegółem, jaki spostrzegli, była podłużna, różowa, błoniasta blizna na jego lewym policzku, silnie kontrastująca z nienaturalnie jasną skórą i upiornymi oczami o czerwonych tęczówkach. Potrzebowali kilku chwil, by przywyknąć do ich spojrzenia, by pokonać lęk. Dopiero później zauważyli ostre rysy przybysza, jego szpiczaste uszy, takie, jak u leśnego ludu, który odszedł przed setkami lat, a także idealnie białe, długie włosy, zebrane w koński ogon.
- Co cię do nas sprowadza, nieznajomy? – spytał Mistrz w końcu.
- Jestem Riauk – odparł obcy głosem zimnym i stanowczym. – Słyszałem o was. Wiem, że wierzycie w stare opowieści. Przyszedłem, żeby was uczyć, byście sami mogli przejść do legendy.
- Ja ich uczę – rzekł starzec.
- Ty uczysz historii. Ja będę ich uczył szermierki – powiedział obcy i rozchylił poły płaszcza. Teraz mogli zobaczyć, że u pasa miał długi, starodawny miecz o srebrzystej rękojeści. – Pustkowia na zachód od waszej wsi są pod władzą demona – dodał. – Chcę go pokonać. Jednak nie zrobię tego bez pomocy zbrojnej drużyny. Czy jesteście gotowi uczyć się i zaryzykować życie, dla dobra świata i własnej sławy?
Niepokój zaczął ustępować zakłopotaniu i irytacji.
- Jaki demon? – Jeden z uczniów wstał z ławy i zacisnął pięści. - I dlaczego ktokolwiek z nas chciałby uczyć się, jak zabijać? Mamy zostać powiernikami historii, nie najemnymi zbirami. A jakiś przybłęda...
Mistrz drobnym, ale zdecydowanym gestem uciszył chłopca. Wzbierający ogień w szkarłatnych oczach przybysza wzbudził w nim trwogę. Nie mógł pozwolić, by ten ogień znalazł ujście.
- Znaczy się, jaśnie urodzony pan będzie nas uczył władać mieczem. Ja tam nie mam nic przeciwko – odezwał się inny z młodzieńców. – Ale nigdzie nie zamierzam łazić za żadnymi demonami czy innymi bajdami zabobonnych bab.
- No i nie wiemy, co z ciebie za wojownik – dodał kolejny chłopiec, ignorując rozpaczliwe znaki Mistrza. - Musiałbyś nam udowodnić, jaśnie panie, że jesteś w stanie nas czegoś nauczyć.
Mistrz pobladł.
- Może więc natychmiast przystąpimy do nauki, żebyście mogli ocenić, czy moja wiedza do czegoś się wam przyda – odparł przybysz niezrażony.
Co tu się do stu piekieł dzieje? – myślał zrozpaczony nauczyciel. – Co to za człowiek? Czy to w ogóle człowiek? A to jego imię...
- Panie, przedstawiłeś się nam jako Riauk. Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? - ośmielił się zapytać. Jego głos drżał lekko.
- Tak. To słowo z języka, którym nikt już dziś nie mówi. Cieszę się starcze, że go znasz. Oznacza: „umierający”. Nie martwcie się jednak o mnie. – Cień uśmiechu przebiegł przez wąskie, pozbawione barwy wargi. – Jestem tym, który zawsze będzie umierał, ale nigdy nie umrze. Jestem nieśmiertelnym, ostatnim, w którego żyłach płynie krew Ludzi Lasu.

Merego nie zdziwiło, że gdy wrócił do domu, nie zastał Las po Burzy. Już od lat pracowali oddzielnie. Po całych stuleciach ćwiczeń Mery nauczył się samodzielnie przenosić w przestrzeni i wnikać do ludzkich snów. Był pierwszym mężczyzną, który posiadł zdolności Wojowniczek Nocy. Miał na to czas.
Zdziwił się dopiero, gdy usłyszał parsknięcie konia.
Kto mógł przyjechać do ich chatki? Mieszkali w sercu Pustkowia Świata zza Morza Ognia i Krwi i od setek lat nie mieli znajomych wśród śmiertelnych.
Nie mieli też koni. Za rzadko bywali w domu i z reguły podróżowali używając mocy. Dla koni nie było już u nich miejsca. Poświęcali swój czas światom i nie mieli go dla zwierząt, których życia mijały jak mgnienie. Ale kiedyś kochał konie. Jeszcze to pamiętał.
Był niskim mężczyzną o złotych włosach, szpiczastych uszach i pokrytych sierścią stopach, mieszańcem ras, o których w tym świecie już dawno zapomniano. Mery, syn legendarnej wojowniczki Dżany i Małego Człowieka. Liczył bez mała czterysta lat, ale jedynym znamieniem, jakie czas odcisnął na jego twarzy, był wyraz powagi i zadumy w błękitnych oczach.
Wyszedł na dwór. To, co zobaczył, zaskoczyło go. Przed ich domem stała ogromna, kasztanowatosrokata klacz szlachetnej rasy. Dosiadała jej piękna, pozbawiona wieku kobieta o czarnych, prostych włosach spadających luźno na ramiona i ciemnej skórze barwy ciepłej czerwieni, Las po Burzy.
Uśmiechnęła się do Merego i zeskoczyła z siodła.
- Cóż to za koń? – spytał.
- Twój nowy wierzchowiec – zaśmiała się, klepiąc klacz po szyi. – Ona sama nazywa siebie Troską. Jest taka jak Tröstare. Ale ona pamięta, jak to się stało. Pamięta, kto zabił jej pana, obdarowując ją ludzkim umysłem.
Mery był tak zdumiony, że przez moment nie potrafił wydusić z siebie słowa. Taka jak Tröstare.
To było wyjątkowe stworzenie, koń o umyśle człowieka. Nie urodził się taki i długo nie mógł tego zaakceptować. Za sprawą tajemniczego wypadku, którego ogier nie pamiętał i nie chciał sobie przypomnieć, pewien naiwny młodzieniec, syn karczmarza i jego rumak szlachetnej rasy scalili się w jedną cierpiącą istotę. Takim Mery go poznał. Tröstare stał się jego wierzchowcem i przyjacielem, na tę ulotną chwilę, jaką trwa życie konia. Mery nieraz za nim tęsknił.
To wszystko wydarzyło się jednak bardzo dawno temu. Mery nigdy nie ustalił, jak narodził się Tröstare, którego poznał. Po latach przyszło mu jednak do głowy, że mógł to być efekt kaprysu potężnego demona. Nie sprawdził tego jednak. Nie odszukał tego demona i nie wymierzył mu sprawiedliwości.
On i Las po Burzy tym się właśnie zajmowali. Uwalniali ludzkie sny, a przez to miasta, krainy i światy z władzy demonów. Wtedy jednak Mery miał inne problemy. Potrafił też o wiele mniej. A demonów było wiele, częstokroć czyniących dużo większe zło.
Ale teraz... Ofiara takiej samej zbrodni znów pojawiła się w jego życiu. Jak wiele takich hybryd błąkało się po świecie, świadomych lub nie własnej przeszłości? Mery mógłby coś z tym zrobić. Przy odrobinie szczęścia natrafiłby na tego samego demona, którego poszukiwań zaniechał przed tak wielu laty. Pomściłby cierpienia Tröstare’a, pomściłby konia i jeźdźca, od których jego przyjaciel wziął swój początek. Pomógłby wreszcie dokonać zemsty tej biednej klaczy, jeśli ta tego pragnie.
Potrafiłabyś mi go wskazać? – zwrócił się w myślomowie wprost do Troski.
Potrafiłabym – odparła w myślach klacz. – Ale nie zamierzam tego zrobić. Nie chcę nigdzie wyruszać. Chcę umrzeć. Jeśli uważasz się za dobrego człowieka, zabij mnie.
Wybacz. Tego nie mogę zrobić. Będę jednak próbował pomóc ci, byś znalazła sens w tym, co cię spotkało.
Brednie – zabrzmiała odpowiedź klaczy.
- Widzę, że szybko podjąłeś decyzję. Znowu ruszasz w pole – zaśmiała się Las po Burzy, świadoma myśli Merego i klaczy. – Wiedziałam, że tak zrobisz. Niełatwo będzie ci jednak namówić Troskę do współpracy. Opowiadałam jej o Tröstare’rze, o tym, jaki był i jak ocalił życie twojego siostrzeńca. Wyśmiała mnie.
Mery podszedł do klaczy i dotknął jej miękkich chrap.
- Często nie wybieramy sobie swojego losu – wyszeptał do niej. – Nawet jeśli zabrzmi to dla ciebie jak banał, jedyne co możemy zrobić, to w jakiś dobry sposób wykorzystać to, co nas spotkało.

Już następnego dnia po przybyciu do zrujnowanej gospody Riauk zaczął nauczać. Młodzi ludzie zadziwiająco chętnie zgodzili się brać udział w lekcjach przybysza znikąd, stanowiło to miłą odmianę w ich życiu. Jednak nie byli tak ulegli i zdyscyplinowani, jakby Riauk sobie tego życzył. Nie rozumieli dziwactw białowłosego i nie zamierzali mu się bezwarunkowo podporządkować.
- Naukę szermierki zaczynać będziemy o zmierzchu – oznajmił.
- Dlaczego? – zaprotestował ktoś. – Zmierzch to pora na opowieści, nie na machanie mieczem.
Riauk zignorował to pytanie.
- W dzień pracujecie w polu i niech nadal tak będzie. Poszukajcie sobie teraz porządnych kijów, bo na początku nauki nie będziemy używać prawdziwej broni.
Przez grupkę uczniów przeszedł pomruk niezadowolenia.
- Do wywijania kijem nie potrzeba nam twoich nauk. Każdego z nas uczyli, jak rozbić łeb zbójowi.
- I ktoś z was już rozbił?
- Nie, ale Belik zabił kijem wściekłego basiora. Prawda, Belik?
- Ano tak wyszło – mruknął chłopak stojący z tyłu.
- Miałem na myśli krótkie kije, które będą udawały miecze. Póki co, żaden z was nie może się ze mną mierzyć, a ja nie zamierzam was wszystkich poranić.
Przyjęli to w milczeniu.
Tak zaczęły się ich codzienne zmagania. Riauk był wyniosły i odległy. Nie mówił o sobie, kim jest i skąd przyszedł. Mogli go nie lubić, ale musieli uznać, że był dobrym nauczycielem i wspaniałym szermierzem, choć prawdę mówiąc, nie mieli porównania, bo i niewielu szermierzy w swoim życiu widzieli. Poruszał się jednak szybko i zwinnie, a powiewające za nim długie włosy sprawiały, że gdy widzieli go w walce, przywodził im na myśl biały płomień.
Z początku napawało ich lękiem to, co nauczyciel nazywał mocą. Szybko jednak przywykli do tego, że potrafi leczyć ich obrażenia, jedynie patrząc na nie.
Livia, jedyna dziewczyna pośród nich, mówiła, że Riauk jest przystojny. Chłopcy śmiali się z niej. Dla nich był dziwadłem. Darzyli go jednak szacunkiem. Nie wiedzieli, czy przydadzą się im jego umiejętności, ale bardzo chcieli je posiąść. Nie zamierzali jednak walczyć w przyszłości z żadnym demonem. W zasadzie to nie wierzyli w jego istnienie.

Jak co wieczór, zebrali się na dziedzińcu gospody. Riauk rozpoczął udawaną walkę z dwoma przeciwnikami naraz. Wydawał im głosem polecenia, jak powinni go atakować.
Nagle coś się zmieniło. Przez moment to była prawdziwa walka. Riauk zaatakował z ogromną szybkością, wytrącając broń obu chłopcom. Oni znieruchomieli zaskoczeni. Riauk stracił równowagę. Cios, który zadał, był zbyt silny. Podparł się na kiju, którym walczył. Zakasłał. Wyprostował się jednak szybko.
- Idźcie osiodłać Ślimaka – zarządził, trochę tym wszystkich dziwiąc. – Chcę popatrzeć, jak jeździcie.
Ociągając się, odeszli w stronę stajni. Tylko Livia się obejrzała.
Riauk stał pochylony, przyciskając dłoń do piersi. Kasłał i spluwał flegmą.

Mery spędził wiele czasu w stajni, rozmawiając z Troską, zanim zdołał ją namówić do wyruszenia w drogę.
- Kiedy pokażesz mi tego, który cię skrzywdził, nie będę zmuszał cię już do niczego. Jeśli będziesz chciała, będziesz mogła pozostać moim wierzchowcem, ale wiedz, że niczego nie zrobię bez twojej zgody.
Przyjmuję ten układ – oznajmiła, choć z położonych po sobie uszu Mery bez trudu mógł wyczytać, że klacz nie była mu przychylna.
- Zrozum, że to, co robię, nie ma na celu sprawienia ci przykrości. Nie szukam też przygód. Jeśli pokonam istotę, która wyrządziła ci krzywdę, nikogo więcej już to nie spotka.
Nie dbam o to – odpowiedziała klacz.
Kiedy Mery dosiadł Troski, doznał dziwacznego uczucia, którego doświadczyło bardzo wielu ludzi, ale jemu było nieznane, choć żył już prawie czterysta lat. Po raz pierwszy znalazł się na grzbiecie wielkiego, potężnego zwierzęcia, które szczerze go nie znosiło.

Następnego dnia nie zajmowali się szermierką. Gdy uczniowie Riauka zebrali się na dziedzińcu gospody, zastali tam powbijane w ziemię wierzbowe witki, na których nisko przy ziemi ich tajemniczy nauczyciel zawiązał kokardki ze sznurka. On sam pojawił się, dosiadając wielkiego karodereszowatego wierzchowca szlachetnej rasy.
- Powinniście poznać różne rodzaje walki, żeby ostatecznie odnaleźć ten, w którym poczujecie się najbieglejsi. Dlatego musicie nauczyć się posługiwać bronią także z końskiego grzbietu, a i wasze wierzchowce musicie do tego przygotować.
- Wierzchowce... – kilku uczniów parsknęło.
- Co prawda, Kamyk to kuc, Płoska, jak mówicie, nigdy nie miała człowieka na grzbiecie, a Chrobot, Ślimak i Miła to muły, ale i muły mogą nauczyć się niejednego – zapewnił. – Chwilowo mniejsza o wierzchowce. Skupmy się na Was. Przede wszystkim to wasze nogi, nie ręce, muszą prowadzić konia.
- U nas prawie nikt nie ma wodzy, które można trzymać z grzbietu. My prowadzamy konie w ręku. Na górze trzymamy się grzywy.
- Grzywę też musicie puścić. W czasie walki ręce będziecie mieć przecież zajęte. – Mówiąc to, rzucił wodze i nie używając ich, obrócił wierzchowca wokół własnej osi.
Na większości zrobiło to wrażenie.
- Belik też tak potrafi. Prawda, Belik?
- Bo ja wiem...
Potem Riauk wziął wodze w jedną rękę.
- Zetnę teraz każdą z tych witek poniżej kokardki w galopie. Was też zacznę tego uczyć, choć z początku nie będę wymagał aż tak wiele.
Uczniowie odnieśli wrażenie, że Riauk chce się przed nimi popisać i w ten sposób potwierdzić swoją pozycję nauczyciela.
Mężczyzna o białej skórze popchnął konia do galopu i przejechał wzdłuż rzędu witek. Jeśli rzeczywiście chciał im zaimponować, osiągnął swój cel. Wszystkie witki ściął, jak zapowiedział, poniżej kokardek.
Zeskoczył z siodła.
- Oczywiście nie uda się wam ta sztuka, jeśli nie zwiążecie strzemion pod brzuchem konia – powiedział, na moment stając się mniej odległy, bardziej ludzki.
- Skąd my weźmiemy strzemiona... – zasępił się ktoś.

- Jesteś głupia, bardzo głupia. – Nic innego nieśmiertelna pani Axia, władczyni Zielonej Twierdzy, nie mogła powiedzieć swojej córce. Była bowiem rozgniewana i przerażona. – Jak mogłaś być aż tak pyszna, by przeciwstawić się porządkowi rzeczy? Jak mogłaś chcieć nosić w swoim łonie chłopca?
- Chciałam dać Meremu syna – odpowiedziała płaczliwie Las po Burzy, przyciskając dłonie do brzucha, jakby bała się, że Axia wyrwie dziecko z jej wnętrza. Spodziewała się, że matka będzie zła, ale liczyła, że spróbuje ją zrozumieć. Nagle zdała sobie sprawę, że Axia stała się dla niej obcą, odległą kobietą. Tak samo przepych twierdzy, w której się wychowała, stał się dla niej obcy, zbyt wielki i zbyt zimny. Kiedy to się zdarzyło? Las po Burzy nie wiedziała, ale uświadomiła sobie, że musiało to być już dawno, tylko ona wcześniej tego nie zauważyła. – Widziałam, jak wychowywał i jak grzebał śmiertelne dzieci. Zasłużył na to, by mieć spadkobiercę, kogoś, kto będzie jego odbiciem – dodała bardzo cicho.
- Samotną istotę, jedyną taką na świecie?! – wybuchła Axia, czarne loki podskoczyły na jej ramionach. – Czy miłość zupełnie cię zaślepiła i odebrała ci rozum?! Czy nie uczyłam cię dość dokładnie? Wojowniczki Nocy mogą rodzić tylko córki. Przecież umiesz zapanować nad poczęciem i płcią dziecka! – Gniew rozpalił szare oczy Axii. – Znasz opowieści o innych Wojowniczkach Nocy, które tysiące lat temu chciały rodzić synów. – Las po Burzy skinęła głową, ale Axia nie zwróciła na to uwagi i nie przerwała swojego wywodu. – Chciały dać synów swoim śmiertelnym partnerom. Chciały sobie dać ich nieśmiertelne kopie. Ale te dzieci zawsze rodziły się martwe.
- Mery nie jest śmiertelny.
Mery! Rozgniewana Axia potrząsnęła głową. Nieraz przeklinała chwilę, w której związały się losy jej i złotowłosego syna Dżany, odmieńca i bohatera. Choć Axia musiała przyznać, że Mery pomógł jej w walce z demonami, to wolałaby, żeby nigdy nie stanął na drodze jej córki.
- Tak – przyznała. – Jest nieśmiertelny, dlatego jego dziecko nie umrze. Ale będzie umierało każdego dnia! Co sam Mery o tym myśli? Pytałaś go o zdanie? Powiedziałaś mu w ogóle, że spodziewasz się waszego dziecka? Kiedy ostatni raz go widziałaś?
Las po Burzy spuściła głowę. Nie powiedziała mu. Dlatego przecież sprowadziła Troskę i wyprawiła go w drogę. Chciała, by nie było go z nią w chwili, gdy mogła jeszcze coś zmienić. Teraz nie mogła zmienić już niczego. Nosiła w sobie owoc ich ostatniej nocy przed rozstaniem, chłopca, który miał cierpieć przez wieczność. Nie sądziła, że to tak będzie wyglądać.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? – spytała szeptem, nie patrząc na matkę.
- Może powiedziałam, a ty tego nie pamiętasz – odparła Axia wciąż podniesionym głosem. – A może nie. Ale mogłaś zapytać, a nie postępować jak głupia smarkula. Ty jednak nie rozmawiałaś o tym ani z Merym, ani ze mną, bo od początku wiedziałaś, że robisz coś niedopuszczalnego. Naprawdę wierzyłaś, że może udać ci się coś, co nie udało się nikomu przez setki lat?
Las po Burzy milczała. Siedziała z pochyloną głową, a po jej twarzy płynęły łzy.

Zatrzymali się w starej gospodzie. Merego nie opuszczało lekko niepokojące odczucie, że kiedyś już był w tym miejscu.
- Moja rodzina gospodaruje tu od przeszło czterystu lat – pochwalił się gruby, łysiejący karczmarz po tym, jak już zapewnił gościa o wygodzie swoich pokoi i wyborności jedzenia.
Wieczorem Mery udał się do stajni, by oporządzić klacz.
Jesteśmy już blisko celu – oznajmiła w pewnym momencie Troska. – Być może jutro skończy się moja udręka.
Tak blisko... Był tak blisko potwornej istoty, a potrzebował aż tylu lat, by wypowiedzieć jej wojnę. Mery nie był pewien, ale wydawało mu się, że to tu, w tej gospodzie, przed setkami lat odnalazł Tröstare’a i wyrwał go z niewoli. Jeszcze teraz rozglądał się, jakby miał nadzieję, że napotka gniewne spojrzenie konia o jednym niebieskim oku. Lecz jeśli nawet to była ta sama stajnia, nie było już w niej ciemnego okratowanego boksu ani jego więźnia.
Jesteś sentymentalny – zauważyła z kpiną Troska.
Mery poczuł ukucie wstydu. Nie uświadamiał sobie tego, ale od jakiegoś czasu nieprzerwanie przekazywał swoje myśli klaczy.
To źle? – spytał w myślomowie.
To cecha słabych – odparła klacz.

Livia wychodziła właśnie ze stajni, gdy zaniepokoił ją dziwny dźwięk. Zatrzymała się w pół kroku. Nasłuchiwała. Przez chwilę panowała cisza. Słyszała tylko parskanie i przestępowanie z nogi na nogę koni i mułów. Potem dźwięk się powtórzył, a ona podążyła za nim. Niedaleko wejścia do stajni, pod murem, kulił się szary kształt, stapiając się w jedno z mrokiem nocy. Nie zauważyłaby go, gdyby nie odrzucił kaptura z białych włosów. To był Riauk. Wymiotował.
- Co ci jest, panie? – spytała, kładąc mu dłoń na plecach.
Zareagował gwałtownie, jak dzikie zwierzę. Odepchnął jej rękę.
Spojrzała w upiorne, czerwone oczy.
- Odejdź! – krzyknął, wciąż klęcząc pod ścianą stajni.
- Ale panie...
- Odejdź! Odejdź natychmiast! – Machnął ręką, wskazując jej drogę powrotną do gospody.
Livia nie zareagowała od razu. Przez chwilę stała jak skamieniała. Nie spodziewała się, że jej surowy nauczyciel może być tak słaby. Dla niej zawsze sprawiał wrażenie niepokonanego i niezniszczalnego.
Odwróciła się na pięcie i pobiegła do gospody tak szybko, jakby goniły ją potwory.

Troska miała rację. Pod wieczór następnego dnia osiągnęli swój cel. Znaleźli się na jałowym pustkowiu, a klacz zaczęła drżeć.
To tu – oznajmiła. – To tu mi to zrobiono.
Demon po prostu się zjawił. Był ogromną istotą o brzydkiej, nieludzkiej twarzy, uzbrojoną w długi miecz i bat. Dosiadał zwierzęcia podobnego do konia, lecz większego. Z nozdrzy jego wierzchowca buchał dym.
Co to był za demon? Mery nie wiedział, tym bardziej nie wiedziała tego Troska. Przed setkami lat nie wiedzieli nic na ten temat Tröstare i jego pierwszy jeździec. Tak naprawdę to, czym są demony i skąd przychodzą, często stanowi zagadkę dla nich samych. Wielu nie wierzy w ich istnienie, co jednak nie przeszkadza powszechnemu przekonaniu, że demony atakują znienacka, uwielbiają odbierać zmysły i łamać dusze.
Mery zaatakował pierwszy. Wiedział, że musi się spieszyć, by Troska nie dostała w darze również jego umysłu. Dobył miecza i pchnął klacz do galopu. Spróbował przy tym użyć mocy. Chciał zabić potwora lub tylko zadać mu ból myślą, nim dosięgnie go jego chłodne ostrze.
Przeciwnik zaśmiał się.
Kiedy złotowłosy wojownik zadał swój pierwszy cios, wiedział już, że jest skazany na klęskę.
Bat owinął się wokół tułowia Merego, zdejmując go z siodła. Mężczyzna uderzył plecami o ziemię. Na moment odebrało mu oddech.
Więc to tak? On, zabójca demonów, zginie z ręki podrzędnej bestii? Bez nawiązania równorzędnej walki? Nie, z całą pewnością nie był to pierwszy lepszy demon, jakich Mery pokonał wiele. Ale co tak potężna istota mogła robić na pustkowiu, z dala od snów Świata Prawdziwego, z dala od miejsc, w których mogłaby dać prawdziwy upust swoim żądzom?
Gdy oddech powrócił, było już za późno. Demon wzniósł miecz, by zadać śmiertelny cios. Wtedy między leżącego i napastnika wsunęła się Troska. To była ostatnia rzecz, którą Mery zobaczył, zanim stracił przytomność.

Czuł na ciele dotyk delikatnych, pewnych dłoni. Przemywały rany na jego bokach. Znał te dłonie, znał je dobrze. Nieraz opatrywały jego rany, dawały mu poczucie spokoju i bezpieczeństwa. To były dłonie jego matki.
Otworzył oczy i zobaczył ją nad sobą, taką, jaką pamiętał, a jednak inną, jasną, nie naznaczoną przez troski i czas.
- Czy ja umarłem? – spytał, nie czując lęku przed odpowiedzią.
- Nie. – Dżana uśmiechnęła się. – Nie, Mery, twój czas jeszcze nie nadszedł. O ile w ogóle nadejdzie.
- Dlaczego więc jestem w Krainie Bohaterów? – spytał, podnosząc się na łokciu. Poczuł ból. Syknął. To go upewniło, że żyje. Dzięki zmianie pozycji zobaczył, że jest przy nim nie tylko Dżana, ale też jego ojciec, Ferro. W nim też zaszła zmiana, której Mery z początku nie potrafił opisać słowami. Po chwili zrozumiał – prawa dłoń Ferro nie drżała.
- Rzeczywiście znalazłeś się w złym stanie – przyznała Dżana. Była teraz zupełnie poważna. – Wykorzystaliśmy ten moment, bo chcieliśmy cię zobaczyć.
- I zapewnić cię, że mimo tego, iż odeszliśmy, nie jesteś sam – dodał Ferro.
- Nie rozumiem – wyszeptał Mery.
- Jako zmarli wiemy więcej o tym, co się wydarzy. – Na twarzy Dżany tańczył lekki uśmiech. Bardziej przypominała prostą, wiejską dziewczynę niż ducha czy wiedźmę, za które przez wielu mogłaby zostać uznana. – Nie mogę ci powiedzieć, co się stanie, ale masz przed sobą ciężkie chwile. Kochaj najmocniej jak potrafisz i bądź dzielny.
- I nie zapominaj o nas, o tym wszystkim, czego nauczył cię twój i nasz los – dodał Ferro.
- Co to znaczy? – Mery chciał wyjaśnień.
- Miałam nadzieję, że będziemy mogli porozmawiać dłużej – powiedziała Dżana, której twarz znowu była poważna. – Jesteś jednak silniejszy, niż myślałam. Wracasz już do świata żywych. Cieszę się z tego, jaki jesteś. Bardzo zmężniałeś. Jestem z ciebie dumna.
- Oboje jesteśmy.
Mery słyszał jeszcze głos Ferro, ale przestał go już widzieć. Chciał krzyczeć, czy może płakać. Marzył o tym, by objąć matkę i ojca. Zwłaszcza ojca, bo przecież robił to zbyt rzadko jako rozpieszczony dzieciak, który tak niewiele rozumiał. Niestety, nie mógł już tego zrobić. Zapadał się w ciemności i ciszy.

Znowu coś czuł, ale to nie były dłonie matki przemywające jego rany. To chrapy Troski trącały go w policzek. Półprzytomnie otworzył oczy.
- Nie zginąłem – wybełkotał. – Jak to możliwe?
Ocaliłam cię – odpowiedziała Troska w myślomowie.
- Dziękuję. – Mery wyciągnął rękę i pogładził potężny ganasz klaczy.
Nie musisz – odparła. – Nie chciałam cię uratować. Chciałam zginąć. I myślę, że demon o tym wiedział. Pewnie dlatego nie zadał ciosu.

Livia czekała na Riauka we wspólnej sali. Nie rozumiała swojego niepokoju, ale chciała zobaczyć go jak najszybciej. Musiała przekonać się, że z jej tajemniczym nauczycielem wszystko jest w porządku. W końcu nie wytrzymała, wzięła lampę i poszła do stajni. Przez moment wydawało jej się, że panuje tam zupełna cisza. Zamierzała już zawrócić, uznając, że Riauka tam nie ma, gdy usłyszała nerwowe parskanie Kvälla. Potężny ogier prężył szyję, spoglądając pod własny brzuch. Livia podeszła do niego cicho. Wstrzymywała oddech, jakby bała się spłoszyć coś kryjącego się w stanowisku konia. Jej serce waliło jak młotem. Pewnie to nic strasznego, mówiła sobie, ale na wpół podświadomie spodziewała się zobaczyć drapieżne zwierzę, a może, chociaż to głupie, jakiegoś potwora.
Riauk leżał pod nogami konia zwinięty w kłębek, z dłońmi przyciśniętymi do brzucha. Powieki miał zaciśnięte.
- Co się dzieje? – Livia nagle odzyskała głos i przypadła do niego.
Kväll, zdziwiony wtargnięciem dziewczyny do jego stanowiska, przesunął się w bok, przyklejając do ściany. Riauk otworzył oczy, teraz jeszcze bardziej upiorne. Czerwone tęczówki zapłonęły na tle zupełnie pożółkłych białek.
- Odejdź, zostaw mnie – wyjęczał. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło.
- Ale...
- Wszystko będzie w porządku. Odejdź.
Livia wyprostowała się nagle i jak strzała wypadła ze stajni. Ale tym razem nie zamierzała zostawić Riauka w spokoju. Wróciła po chwili z chłopcami i Mistrzem.
- Zanieście go do gospody – nakazał Mistrz.
Riauk nie bronił się. Nie był w stanie. Nic już nie mówił.
- Połóżcie go i rozbierzcie.
Chłopcy posłuchali. Livia stała i przyglądała się ich czynnościom.
- Ty wyjdź.
Mistrz wypchnął ją za drzwi prawie siłą, bo nie zareagowała na jego słowa.
Chłopcy zdjęli z Riauka płaszcz, odpięli od jego boku miecz, potem ściągnęli wysokie buty. Znieruchomieli. Ich oczom ukazały się stopy porośnięte rzadkim, białym włosiem.
- Nie stójcie tak. Odstawcie te buty i wyjdźcie.
Posłuchali go, choć z ociąganiem.
Mistrz pochylił się nad Riaukiem, leżącym teraz na wznak zupełnie bez ruchu. Przyjrzał się białkom jego oczu, potem dotknął brzucha. Pacjent zajęczał. Niczego nie był w stanie powiedzieć, niczego wyjaśnić. Mistrz jednak nie potrzebował wyjaśnień. On wiedział, co musi zrobić. Wyszedł, by zaparzyć zioła.

Riauk bez oporu pozwolił wlać sobie do gardła ciepły, gorzki płyn. To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał. Zmęczony bólem wreszcie zapadł w sen. Wiedział, że niczego tak nie potrzebuje. Choć wcale nie chciał, by nawiedziły go obrazy z przeszłości, które wypełniły jego umysł, gdy tylko pogrążył się w niebycie.
Pamiętał, jak ojciec podnosił go i sadzał na żerdzi stanowiącej ścianę boksu, w którym spała wielka, srokata klacz.
- Popatrz Oiolose, to Troska – mówił ojciec. – Ona jest wyjątkowym koniem. Choć pewnego dnia zrozumiesz, że każdy koń jest wyjątkowy.
Nie pojmował wiele z jego słów, ale lubił głaskać Troskę i razem z ojcem jeździć bez siodła na jej szerokim grzbiecie.
Tak, jego dobre wspomnienia wiązały się z ojcem, łagodnym i ciepłym mężczyzną o złotych włosach i oczach w kolorze nieba. Matka miała ciemną skórę i ciemne włosy, a jej umysł był odległy i niedostępny dla młodego Oiolose, choć szybko nauczył się czytać w myślach i w myślomowie rozmawiać z Troską.
- Dlaczego mamy ciągle nie ma w domu? – zapytał kiedyś ojca, gdy razem dosiadali klaczy.
- Twoja matka zajmuje się bardzo ważnymi sprawami – wyjaśnił ojciec. – Podróżuje i pomaga ludziom. Taki obowiązek ciąży na istotach obdarzonych mocą taką jak nasza. Ty, kiedy dorośniesz, też będziesz to robić.
- A ty? Ty czemu nie podróżujesz? – pytał dalej Oiolese.
- Ja zajmuję się tobą. Kiedy będziesz już duży, ja też zacznę opuszczać dom – wyjaśnił mu ojciec.
- A czemu nie moglibyście robić tego z mamą na zmianę? Nie umiesz robić tego co ona?
- Umiem.
- Więc czemu? – Oiolose nalegał, chciał wiedzieć.
- Właściwie sam nie wiem. – Odpowiedź przyszła ojcu z trudem. – Mama od maleńkości była przygotowywana do takiej roli. Robi to, co potrafi najlepiej.
- A ty?
- Ja lubię żyć na Pustkowiu. Ty przecież też. Mamy Troskę. Może zagalopujemy? – Ojciec nie chciał mu powiedzieć, o co chodziło naprawdę. Być może wtedy był zbyt mały, by zrozumieć, ale ojciec nigdy mu nie powiedział. Sam musiał się tego domyślić. To nie było trudne, za to bardzo bolesne.
Rodzice zawsze się o niego kłócili. Jak choćby tej nocy po dniu, w którym spędził zbyt wiele czasu na słońcu razem z Troską. Kiedy miał siedem lat, jeździł na niej już samodzielnie. Urzekał go galop, pęd, prawdziwa wolność. Chociaż ojciec zawsze ubierał go szczelnie i zakładał mu kaptur na głowę, tym razem, zapamiętawszy się w galopie, Oiolose odrzucił go na plecy. Podwinął też rękawy bluzy. Było mu gorąco. Słońce poparzyło mu skórę. Po raz pierwszy pojął wtedy, czemu ojciec zakłada na niego tyle ubrań.
- Czemu pozwoliłeś mu zostać tak długo na dworze?! – krzyczała matka na ojca, gdy on leżał pogrążony w ciemności, zaciskając oczy, lecz nie mogąc przywołać snu.
- Dobrze się bawił. Skąd miałem wiedzieć, że podwinie rękawy...
- Mogłeś go pilnować!
- Biegnąc za koniem?!
- On przecież nie musi jeździć konno!
- Lubi to.
- Mogłeś chociaż wyleczyć jego rany!
- Nie. Musi się uczyć na swoich błędach.
- To jeszcze dziecko! On nie rozumie!
- Dziecko, którym ty nie chcesz się zajmować. Może zacznij, jeśli uważasz, że ja źle to robię. Pobaw się z nim choć raz.
- Proszę, nie poruszaj tej sprawy. – Głos matki tracił na mocy.
- Czemu nie?! – Teraz ojciec krzyczał. – Tak, skrzywdziłaś go, dając mu życie. To był twój wybór, nie mój. Nie tak to wszystko planowałaś, ale spróbuj go pokochać...
- Ja go kocham – wyszeptała matka.
- To powiedz mu to. Bądź z nim. Nie odpychaj go, bo on nic nie zawinił.
Głosy ojca i matki ścierały się ze sobą całymi nocami. Chłopiec płakał cicho w ciemności. Ojciec nie chciał, by Oiolose kiedykolwiek się narodził, ale go kochał. Matka nie umiała go pokochać. A jednak leczyła wszystkie jego zadraśnięcia. Nie pozwalała czuć bólu. Tamtego dnia usunęła poparzenia słoneczne z przedramion i twarzy, choć ojciec się temu sprzeciwiał. Oboje usuwali też z początku skutki jego choroby. O to pokłócili się, gdy Oiolose miał czternaście lat.
- Powinniśmy powiedzieć mu, że jest chory. Powinien się uczyć, jak radzić sobie z tym samodzielnie – powiedział ojciec którejś nocy. – Niedługo może nadejść czas, kiedy będzie chciał opuścić dom, zaznać przygód. Co wtedy mu powiemy?
- On jest jeszcze dzieckiem – odparła matka cicho. – Jest za młody, nie zrozumie. Nieśmiertelni długo dorastają.
- Gdy miałem czternaście lat, zostałem sam na Pustkowiu.
- Ty, to co innego – opierała się matka. – Wszyscy myśleli, że jesteś śmiertelny.
- Ale nie byłem! – Ojciec lekko podniósł głos. – Byłem tak samo niedojrzały i niemądry jak Oiolose teraz.
- Nie byłeś jednak chory.
Więc już wiedział, że coś jest z nim nie tak. Nie wiedział tylko co.
- Tym bardziej powinien o tym wiedzieć. Nie możemy przez całą wieczność trzymać go tu jak... jak w klatce, kryjąc przed nim prawdę o jego poważnej chorobie!
- Ciszej! Może przecież usłyszeć...
- I tak powinien się dowiedzieć.
- Nie waż mu się o tym mówić!
- Żeby mnie powstrzymać, musiałabyś tu zostać, ale od czternastu lat nie wytrzymałaś z nami dłużej niż kilka dni.
Tej nocy matka płakała. Często płakała po kłótniach z ojcem. Mimo to Oiolose trzymał jego stronę. Matka nigdy na niego nie krzyczała, ojciec strofował go nieraz. Ale to ojciec był przy nim, uczył go, rozmawiał i przytulał, a matki nie było prawie nigdy. Po tej kłótni też nie została dłużej niż trzy dni. Znikła, jak zawsze bez słowa. Wtedy Oiolose po raz pierwszy miał problemy z oddychaniem. Był przerażony.
- Wszystko będzie w porządku – powiedział ojciec cicho. Siedział na łóżku tuż koło niego. – Wiesz, że mogę cię uleczyć. Chciałbym jednak najpierw wytłumaczyć ci, co się z tobą dzieje. Chciałbym też, żebyś sam spróbował sobie pomóc. Twoja moc pozwala ci na to.
Wtedy się dowiedział. Nie był bardzo zszokowany, nieszczęśliwy czy zły, nie wiedział bowiem jeszcze, czym naprawdę jest ból, ani jak długa jest wieczność.
Matka po powrocie krzyczała: „jak śmiałeś!” i tłukła pięściami niższego od niej ojca, a ten przytrzymywał tylko jej ręce i próbował ją uspokoić. Matka chciała, żeby Oiolose nigdy nie pojął, jakiego przewinienia się dopuściła. Żeby nigdy nie dorósł i nigdy się nie usamodzielnił.
Jednak on nauczył się w końcu żyć samodzielnie i odszedł, gdy tylko zaczął panować nad swoją chorobą. Zostawił za sobą matkę z jej wyrzutami sumienia i ojca, za którego dobroć nie sposób było się odpłacić. Nie tylko odważył się spróbować żyć samodzielnie, ale także ośmielił się marzyć.
Szukał kobiety sobie podobnej, nieśmiertelnej, władającej mocą. Zbuntowanej przeciwko losowi. Do poszukiwań takiego umysłu wykorzystywał moc. Ostatnio czuł, że jest już bliski pochwycenia myśli pasujących do jego ideału, kobiecych myśli przepełnionych emocjami. Dlatego nie wyleczył się na czas, dlatego musiał zwinąć się w bólach pod nogami Kvälla. Wykorzystał energię do czegoś innego.
Jednak nie cierpiał na próżno. Odnalazł ją! Po siedmiu latach poszukiwań, odnalazł ją!
Zobaczył ją we śnie, gdy twarze ojca i matki opuściły już jego myśli. Miała ostre rysy, była blada i piegowata. Włosy miała płomiennie rude, długie, pozostawione w nieładzie, oczy zielone i wąskie. Nosiła kolczugę, a u pasa miecz. Jej gniady wierzchowiec był chudy i brzydki, jak ona. Oboje mieli w sobie siłę i złość.

Teena usiadła nagle na słomie obok swojego konia. Z trudem złapała oddech. Nerwowy Arkus odskoczył w bok i błysnął białkami. Jego skórą wstrząsnął dreszcz. Kopyto uderzyło w drewnianą przegrodę. Hałas rozdarł czaszkę Teeny. Miała kaca. Prawie zawsze miała kaca. Stosowała szalone mieszanki trunków i odurzających roślin. Był w tym tylko jeden cel. Chciała tracić przytomność i mieć barwne wizje, by zaznać, czym są sny, których doświadczali śmiertelni.
Była Wojowniczką Nocy, posiadła przynależną jej moc i dość skromne umiejętności, dawno już jednak opuściła wyznaczoną jej drogę. Nigdy nie podjęła walki z demonami, nigdy nie pomagała ludziom. Konno z mieczem u boku wyruszała w drogę od jednej przygody do drugiej. Walczyła za pieniądze, a to, co zarobiła, wydawała na różne świństwa, które pozwalały jej śnić fałszywym snem.
Teena wiedziała, że barwne widziadła są tylko substytutem marzeń sennych. Jak każdej Wojowniczce Nocy, nigdy dotychczas nie było jej dane zaznać prawdziwego snu. Tej nocy jednak coś przyśniło się jej naprawdę. To ją zaskoczyło. Jej nagle spełnione marzenie spowodowało, że poczuła się bardzo rozbita, samotna i słaba.
- Nie denerwuj się, Arki – powiedziała. Podnosząc się, przytrzymała się jego nogi. Koń parsknął gniewnie.
Powlokła się do głównej sali gospody, by odnaleźć tam swoich towarzyszy, Marthena i Sylvie. Marthen przy śniadaniu tłumaczył im warunki nowego kontraktu. Teena nie słuchała go. Każde słowo rozsadzało bólem jej czaszkę. Nie musiała zresztą słuchać. Zawsze szła tam, gdzie Marthen ją prowadził, a kiedy było trzeba, wyjmowała miecz i kładła trupem wszystkich, którzy nawinęli się pod rękę. Marthen kasował wypłatę i wydzielał jej działkę, którą od razu wydawała. Jej życie było proste, nawet jeśli cały czas próbowała pochwycić to, co nieosiągalne.
Nagle jednak coś się zmieniło. Wciąż miała przed oczami twarz ze snu. To był młody mężczyzna o zupełnie białej skórze, rysy miał ostre, a jego twarz byłaby ładna, gdyby nie podłużna blizna na lewym policzku i upiorne oczy o czerwonych tęczówkach. Włosy również miał białe. Były długie, gładko zaczesane i zebrane w koński ogon okręcony paskiem skóry. Czuła, że obcy odczytywał jej myśli. Władał mocą, o której ona już dawno zapomniała.
- Zgadzasz się? – nawet głos Marthena nie odpędził widziadła.
- Tak – odparła Teena, jak zawsze nie zastanawiając się, o co chodzi.

Do śniadania we wspólnej sali dawnej gospody zasiedli Mistrz i jego sześcioro uczniów oraz Riauk. Przyszedł do stołu kompletnie ubrany, z mieczem przypiętym do boku. Był wyprostowany, a jego białka odzyskały naturalną barwę. Żaden cień na jego twarzy nie zdradzał choroby. Jedli w milczeniu, wszyscy skupieni na swoich talerzach. Tylko czasem Livia lub któryś z chłopców popatrywali na Riauka. Ten w końcu nie wytrzymał ciszy.
- Czemu tak milczycie?! – wybuchnął. – Zachowujecie się, jakby ktoś tu był umierający.
- Wręcz przeciwnie – powiedział Mistrz. – Jeszcze nigdy nikt tak szybko nie ozdrowiał.
Tego dnia w czasie lekcji fechtunku nauczyciel był wyjątkowo surowy. Jego kij skaleczył niejeden policzek, posiniaczył niejedno ramię, zdarzyły się też pogruchotane palce. Za każdym razem Riauk mocą swojego umysłu leczył wszystkie obrażenia. Serc chłopców nie chciały jednak opuścić upokorzenie i gniew. Ich nauczyciel znowu się popisywał, by uczniowie zapomnieli o jego słabości.
- Jesteś dumny, panie – powiedział mu starzec. – Wiem, że nie moje zioła ci pomogły, a przynajmniej nie tylko. Wiem, że posiadasz moc o jakiej nie ma mowy nawet w legendach. Wiem też jednak, co dzieje się z twoją wątrobą. Pij nadal moje zioła. Ulżą ci.
- Dziękuję – odparł Riauk, przez moment dziwnie zmieniony.

Teena pełniła wartę. Marthen i Sylvie spali szczelnie zawinięci w koce. Od trzech dni przemierzali dzikie tereny. W tym czasie zabili kilkanaście osób. Teena nie wiedziała, czy w dobrej, czy w złej sprawie. Nigdy nie myślała o tym, ale teraz nagle coś się zmieniło. Od trzech dni nie piła i może dlatego zaczęła zastanawiać się nad życiem. Poza tym, wciąż w głębi umysłu wyczuwała obecność obcego o białej skórze.
Uśmiechnęła się sama do siebie. To było naprawdę zabawne. Po tak długim czasie Marthen i Sylvie nigdy się nie zorientowali, że Teena zawsze bierze najgorsze warty, bo nie potrafi spać. O tak, nocne stróżowanie to było to, do czego nadawały się Wojowniczki Nocy. Zaśmiała się smutno. Potem zrzuciła z ramion koc. Chłodny powiew nocy przeszył ją, wywołując dreszcz, ale to nie miało znaczenia. Zdjęła wysokie buty. Usiadła skrzyżowawszy nogi ze stopami opartymi na udach. Wyprostowała plecy i zamknęła oczy. Musiała się skupić i przypomnieć sobie, jak posługiwać się mocą. Była pewna, że jeśli obcy o białej skórze istnieje, to ujrzała go w swojej wizji nie bez powodu.
Postanowiła, że odnajdzie jego umysł. Udało się, zadziwiająco łatwo, jakby na nią czekał. Jej serce zabiło mocniej. Nie wiedziała, czego chce od obcego, ale ucieszyło ją, gdy poczuła, że jest prawdziwy. Nie był daleko, właśnie spał. Co innego mógł robić w środku nocy? Postanowiła przyjrzeć się temu, o czym śnił i zajrzała do jego wizji. Zobaczyła go, jak walczy z ciemnowłosą dziewczyną. Był niewysoki i bardzo szczupły. Tańczył z mieczem w dłoni, przywodząc na myśl biały płomień. Wydał się jej piękny. Uśmiechnęła się do niego, choć on nie mógł tego zobaczyć. Nie wiedziała, dlaczego, ale była pewna, że musi się z nim spotkać. Przez moment poczuła nawet w piersi ukucie zazdrości, że śnił o innej kobiecie.

Wszyscy uczniowie Riauka rozeszli się już do swoich zajęć. Na placu pozostała tylko Livia. Spojrzał na nią pytająco. Domyślał się, czego chciała, nie mógł jednak tego zrozumieć. Dziewczyna podeszła do niego. Miała długie, ciemne włosy i szare oczy. Była śmiertelna, więc w wieku siedemnastu lat uważała się już za kobietę.
- Panie... – wyszeptała. Nie musiała mówić nic więcej. Wiedział, że marzą o tym samym. Objął ją delikatnie, trochę niezgrabnie. Ich usta spotkały się. Długo tak stali złączeni pocałunkiem, równi wzrostem, tak samo szczupli, on nienaturalnie biały, ona spalona słońcem. Wreszcie Riauk się opamiętał. Odsunął od siebie dziewczynę. Rzucił na boki głową, rozglądając się.
- Nie mogą nas zobaczyć – wyszeptał. – Chodźmy do stajni.
Poszła za nim. Usiedli obok siebie na sianie, ale już się nie pocałowali. Riauk położył Livii głowę na kolanach, a ona zaczęła gładzić jego włosy. Od razu zrozumiała, że nie przyszli do stajni, by połączyć się w miłości. Była tym zawiedziona, choć sama bliskość mężczyzny, którego tak nagle pokochała, wystarczyła za rekompensatę niespełnionych nadziei. Riauk szukał pociechy i wsparcia, a ona miała mu ich udzielić, choć to on był starszy, był jej nauczycielem i władał potężną mocą.
- Widziałam, jak kaszlesz i wymiotujesz – powiedziała cicho.
- Jestem chory – odparł, nie zmieniając pozycji. Livia wciąż gładziła jego włosy.
- Tu wszyscy obcy chorują, ale inaczej niż ty.
- Ja choruję wszędzie.
- Co to za choroba? Można się nią zarazić? – W jej głosie nie słychać było lęku.
- Nie zarazisz się – odpowiedział, wciąż leżąc bez ruchu.
Livia milczała.
- To rzadka choroba, nie znasz jej. Nie można się nią zarazić, można się tylko z nią urodzić. No i ludzie z tą chorobą z reguły umierają jako niemowlęta. Ja żyję, bo jestem nieśmiertelny, bo mam moc, wciąż się dzięki niej leczę.
- Dlaczego nie możesz się wyleczyć do końca, tak jak leczysz rany?
- W moich płucach zbiera się śluz, wątroba przestaje pracować. Mocą doprowadzam wszystko do porządku. Nie mogę jednak sprawić, żeby to nie zdarzyło się znowu. Ten defekt, który to powoduje, jest częścią mnie i nie mogę się odmienić, tak jak nie mogę z konia zrobić wilka.
- Przykro mi. – W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
Riauk milczał. Na moment, długi niczym wieczność, zastygli oboje, zatopieni w ciszy.
- Kim ty jesteś? – Livia szeptem zburzyła tę ciszę, wieczność minęła. – Jak to możliwe, że jesteś nieśmiertelny?
- Nikim – odparł. – Mieszańcem. Moja matka jest Wojowniczką Nocy, mój ojciec synem Dżany.
- Wojowniczki Nocy nie miewają synów. Mistrz uczył nas legend.
- Dobrze was uczył. Moja matka sprzeciwiła się prawom rządzącym światami. Dlatego jestem chory – wyjaśnił.
- Ale Dżana nie miała syna – dodała Livia.
- Mój ojciec, Mery, jest synem Dżany. Zostało jednak przepowiedziane, że o jego czynach nie będzie śpiewać się pieśni, że jego imię nie będzie zapamiętane.
- Kto był ojcem Merego?
- Mężczyzna, do którego należało serce Dżany. Ten, dla którego zdecydowała się umrzeć. Ferro.
- Mały Człowiek?! – w głosie Livii zabrzmiało zdziwienie, niedowierzanie, może też pogarda dla rasy Małych Ludzi.
- Ale wieki wojownik – rzucił Riauk, siadając. Przez moment jego czerwone oczy zapłonęły gniewem. Szybko się jednak opamiętał. – Noszę jego miecz.
Odpiął broń od pasa i podał Livii.
- Jaki lekki – zdziwiła się.
- Tak – przyznał. – Wykuli go kowale Leśnego Ludu, opatrzyli jego klingę zaklęciami, których nikt dziś już nie umie odczytać.
Wziął miecz z jej rąk i wysunął go lekko z pochwy. Pokazał znaki na klindze.
- Skąd Mały Człowiek miał taki miecz?
- Nie wiem. Dżana nigdy o to nie zapytała.
- A jak Mali Ludzie mogą nosić ludzką broń?
Riauk uśmiechnął się lekko.
- Na plecach – odparł.
- Ale skoro jesteś wnukiem Dżany, dlaczego nie masz jej legendarnego miecza z czerwonym okiem? Co się z nim stało?
Livia miała tyle pytań. Riauk zamierzał odpowiedzieć na wszystkie. Otworzył się przed nią i pojął, że tego właśnie potrzebował. Zbyt długo był sam.
- Ma go ojciec – powiedział. Oparł ręce na kolanach i pochylił się. Nie patrzył na dziewczynę. – Chciał mi go podarować, ale go nie przyjąłem. Uznałem, że byłoby to niedorzeczne, gdybym nosił u boku miecz, którego krwawe oko rozbłyska w słońcu. Przecież nie mogę walczyć na słońcu, ono pali moją skórę i razi mnie w oczy.
- To dlatego uczysz nas o zmroku?
- Tak – przyznał. – Więc wziąłem miecz dziadka. – Mówił dalej, choć Livia o nic nie zdążyła zapytać. – Niestety, nie okazałem się go godnym. Popełniłem tę samą zbrodnię, co mój ojciec. Splamiłem miecz krwią niewinnego. Tylko Ferro był godzien takiego oręża, tylko on nigdy nie popełnił błędu.
- Zabiłeś niewinnego? – W sercu Livii lęk walczył z niedowierzaniem. Riauk wciąż ją zaskakiwał.
Był doskonałym szermierzem, istotą obdarzoną mocą i pociągającym mężczyzną. Tymi cechami można by obdzielić kilku ludzi, ale w nim tkwiło jeszcze więcej. Nosił w sobie gniew, był porywczy, być może nawet niebezpieczny, a jednocześnie wrażliwy, bardzo samotny i mimo wiedzy, którą posiadł, kruchy, zagubiony i niepewny.
- Zabiłem – przyznał, wciąż nie patrząc na dziewczynę. – To było krótko po tym, jak opuściłem dom. Często się upijałem. To było w jakiejś karczmie, nie pamiętam już gdzie. Jeden z młodych ludzi, z którymi piłem, zaczął ze mnie szydzić, z tego jak wyglądam, z mojej skóry i włosów, z moich oczu i uszu. Powiedziałem mu, żeby uważał na słowa, bo lepszego szermierza niż ja nie spotkał jeszcze i jeśli nie przestanie, to już nie spotka. On śmiał się jeszcze głośniej. Powiedział, że wyzwałby mnie na pojedynek, ale nie zrobi tego komuś, kogo ciało jest tak ułomne. Więc to ja go wyzwałem. Gdybyśmy bili się na pięści, pewnie by wygrał. Był ode mnie wyższy i szerszy w barach. Niewiele brakowało, żeby to była walka na pięści. On nie miał przy sobie broni. Zgodziłem się, żeby poszedł do chaty po miecz. I poszedł. Nie uciekł. Chełpił się, że jego pradziadek był prawdziwym rycerzem. Obaj byliśmy pijani, lecz nawet w takim stanie byłem od niego lepszy. Zabiłem go, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robię.
Livia objęła go, nie mówiąc ani słowa. Nie umiała go pocieszyć. Riauk oparł głowę na jej ramieniu. Ciepło jej ciała uspokoiło go, choć w gardle wezbrała gorycz. Tulił się do obcej, śmiertelnej dziewczyny tak, jak nigdy nie było mu dane przytulić się do matki.

Mistrz czekał na Livię w głównej sali zrujnowanej gospody. Podszedł do niej, gdy tylko wróciła ze stajni.
- Nie powinnaś się z nim spotykać sam na sam – powiedział wprost.
- Nie oddałam mu się – zaprotestowała.
- Nie to mam na myśli. Nie próbuj się z nim wiązać. Twój nauczyciel fechtunku to istota, której umysłu nigdy nie pojmiesz. On nie jest przeznaczony śmiertelnym kobietom. Oboje byście cierpieli. Jeśli on w ogóle potrafi cierpieć.
Och, potrafi – powiedziała sobie w duchu Livia. W pamięci miała jeszcze łzy lśniące w czerwonych oczach bardzo samotnego mężczyzny.

Teena zadała cios. Krew obryzgała jej twarz. Ostrze miecza gładko przeszło przez kark mężczyzny. Głowa potoczyła się po ziemi. Ciało zachwiało się, jakby jeszcze nie wiedząc, że to już koniec. Runęło dopiero po chwili.
Ten był ostatni. Teena, Marthen i Sylvie stali wśród trupów. To byli obcy ludzie bez imion, łowcy przygód, rzezimieszki. Ale ludzie. Ona i jej towarzysze nie byli lepsi. Zabijali dla pieniędzy, w obcej, niezrozumiałej dla nich sprawie.
Co ja robię? – zapytała samą siebie. Otarła miecz o nogawkę spodni trupa.
- Mam dość! – rzuciła znienacka i ruszyła w stronę swojego wierzchowca. Arkus stał spętany na skraju obozu, który rozbili, zanim ich zaatakowano.
Marthen i Sylvie spojrzeli na nią zdziwieni. Nie wiedzieli, co się dzieje. Od kilku dni była trzeźwa, ot co.
- Mam dość zabijania bez sensu. Odchodzę – oznajmiła, szokując towarzyszy jeszcze bardziej. Ukucnęła przy nogach konia, by uwolnić go z pęt. Arkus stał spokojnie, choć gdyby podszedł do niego ktoś inny, pewnie rzuciłby się na niego z zębami. I to tak, by zabić. Nienawidził ludzi. Nieraz zadali mu ból i on aż nazbyt dobrze to pamiętał.
- Odchodzisz? Teraz? – zdziwił się Marthen. – Nie odbierzesz nawet swojej części zapłaty?
- Nie. – Teena potrząsnęła głową i dosiadła Arkusa. – Nie wiem, dokąd pójdę i co zrobię, ale nie będę więcej najemniczką. – Nie czekała na odpowiedź i jeśli nawet padła, już jej nie usłyszała. Spięła konia i popędziła galopem przed siebie, nie wiedząc dokąd, goniąc myśl obcego o białej skórze. Chciała go odnaleźć. Nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego. Nie miała też pojęcia, co jej to da, ani co zrobi potem.

Nie wszyscy mieszkańcy wsi spoglądali życzliwie na Riauka. Obawiali się, że niezdrowy zapał do walki, jakim zapałali jego uczniowie, sprawi, że dzieciaki wkrótce zechcą wyruszyć w świat w poszukiwaniu przygód. Jednak, gdy jak co roku ojcowie zabrali swoich synów i córki w drogę na jesienny targ we wsi oddalonej o kilka dni drogi, powitano jego towarzystwo z radością. W ich okolicach rzadko zdarzały się problemy z bandytami, nie było tu nic dość wartościowego, by skusić rzezimieszków. Czasem tylko mieli do czynienia z dezerterami, zbiegłymi więźniami lub innymi straceńcami uciekającymi przed obławą, którzy woleli zmierzyć się z owianym złą sławą pustkowiem, niż z tym, co ich czekało w świecie cywilizowanym. Niemniej jednak tak zręczny szermierz jak Riauk nagle stał się mile widzianym kompanem.
Natomiast uczniów wprawił tym w osłupienie. Próbowali z niego wyciągnąć powód, dla którego im towarzyszy. Nie chciał jednak o tym rozmawiać, nie przy dorosłych. Wyglądał, jakby obecność ich rodziców, a także innych mieszkańców wsi i ich dzieci, których nie uczył szermierki, wprawiała go w zakłopotanie. Dlaczego w takim razie chciał podróżować razem z nimi?
Wszystko wyjaśniło się drugiego dnia ich pobytu w Jodłówce. Wczesnym wieczorem zebrał swoich uczniów i zaprowadził ich do płatnerza.
- Nadajecie się już do tego, by zamienić drewniane miecze na prawdziwy oręż.
Początkowa euforia i niedowierzanie szybko ustąpiły miejsca rozczarowaniu, gdy uczniowie zobaczyli, jaką broń szykował dla nich nauczyciel.
Większość mieczy, spośród których mieli dokonać wyboru, była pokryta rdzą, poszczerbiona, wykrzywiona, bez pochew.
- Chyba nie myśleliście, że zapewnię każdemu lśniącą broń z rękojeścią wysadzaną klejnotami? Dobry oręż kosztuje tyle co koń, i to nie taki, jak te, na których ćwiczyliście, nic im nie ujmując. Wspaniały miecz jest wart tyle co dom. I tak wydam tu na was fortunę.
- Bo tacy jak my – odezwał się ktoś – dobrą broń zdobywają na polu bitwy. Belik kiedyś z ojcem szabrował na łące za wsią po tym, jak wojsko starło się z dezerterami. Prawda, Belik?
- Zęby cię swędzą?
- Nad stanem mieczy popracujecie w domu – powiedział Riauk. – To także będzie część szkolenia. Najważniejsze, żeby były dobrze wyważone i nie były zbyt zniszczone. Przebierajcie w tym złomie do woli. Jeżeli macie wątpliwości, pytajcie.
- Ten miecz chyba jest niezły, tak mi się wydaje, no bo się nie znam. Ale on nie ma rękojeści. – Livia machnęła Riaukowi bronią przed nosem.
- Ostrożnie, dziewczyno. Właśnie, uważajcie, żeby się nie pokaleczyć. Od brudnych ostrzy można złapać niejedno choróbsko – powiedział głośno, żeby wszyscy go usłyszeli. – A rękojeść to poważniejsza sprawa – zwrócił się ciszej do Livi – wymaga pewnej biegłości. Ale mam swoje sposoby. Zrobię dla ciebie drewnianą, jeśli zdecydujesz się na ten.
- Ale jak mam go wypróbować?
- Przez szmatę.
Gdy już wszyscy wybrali sobie broń, pojawił się nowy problem.
- Jak my z tym wrócimy do ojców? Przecież będzie awantura. Mogą mieć ci to za złe. Każą nam je tobie zwrócić. Prawda, Belik?
- No, mój ojciec, to by go od razu sprzedał.
- Nie martwcie się. Gdy wrócicie do domu, wasz oręż będzie tam na was czekać.
Więcej o to nie pytali. Przywykli do tego, że ich nauczyciel potrafi dokonywać rzeczy, które wydają się niemożliwe.
Mimo iż miecze nie wyglądały jak te, którymi posługiwali się dumni wojownicy z legend opowiadanych przez Mistrza, uczniowie cieszyli się z niespodziewanego prezentu.
I tylko w sercach co poniektórych pojawił się cień lęku i zwątpienia, gdy zdali sobie sprawę, że ich szkolenie coraz mniej przypomina zabawę. Przypomnieli też sobie cel nauki.

Jedli kolację, pili rozwodnione piwo i rozmawiali podniesionymi głosami. Ich swobodny nastrój udzielił się również Riaukowi. Jadł i pił razem z nimi. Nie musiał uważać. Uleczył się przed wyruszeniem w drogę i wiedział, że jego organizm to wytrzyma. Jeszcze przez kilkadziesiąt dni będzie mógł beztrosko jeść i pić co popadnie, zanim wątroba znów się zbuntuje.
Nie byli w gospodzie sami. Przy długich stołach siedzieli przeróżni mężczyźni i kobiety, licznie przybyli na jesienny targ. Był też ktoś jeszcze.
W pewnym momencie Riauk zapomniał o swoich towarzyszach. Znieruchomiał. Umysł, którego szukał, był bardzo blisko. Wniknął do niego i odezwał się w myślomowie.
Witaj. Spotkajmy się na zewnątrz.

Teena podskoczyła nagle. Głos w jej głowie przeraził ją, choć przecież spodziewała się, że prędzej czy później go usłyszy.
Kim jesteś? – spytała w ten sam sposób. Nerwowo rozejrzała się wokół, szukając obcego o białej skórze.
Zaraz odpowiem na wszystkie twoje pytania.

- Przepraszam was. – Riauk podniósł się. Zarzucił kaptur, naciągnął go głęboko i ruszył do drzwi gospody.

Kiedy wyszła na dwór, już tam na nią czekał – smukła sylwetka na tle skrytych w mroku zabudowań. A więc to był ten mężczyzna, który przed chwilą opuścił wspólną salę, ukrywając twarz pod kapturem. Teena nie widziała go dobrze, sama spowita światłem karczmy. Nie spodobało jej się to, poczuła się przed nim odsłonięta, podczas gdy on najwyraźniej nie chciał być widziany.
- Kim jesteś? – spytała raz jeszcze. – Czego ode mnie chcesz? – Szukała go, ale mimo to tlił się w niej gniew. Ingerencja obcego w jej umysł zmieniła jej życie, a ona wcale nie była pewna, czy jej się to podoba.
- Jestem Riauk – przedstawił się odrzucając kaptur.
Teena cofnęła się o krok. To był on. Wiedziała już wcześniej, jak wygląda, ale i tak zaskoczyły ją jego czerwone oczy, drzemiące w nich pasja i gniew.
- Szukałem cię, a raczej istoty o umyśle takim jak twój, Wojowniczki Nocy.
- Dlaczego? – W jej głosie zabrzmiała nuta wrogości.
- Żeby nie być samotnym.
Teenę na moment zatkało.
- Ot tak, po prostu? Szukasz żony? Zamierzasz teraz paść przede mną na kolana i prosić, bym na zawsze była twoją, oraz zapewnić, że masz dom, zagon, dwadzieścia kóz i jeszcze spodziewasz się spadku? Oszalałeś? – Wsparła dłonie na biodrach. – Wlazłeś mi do głowy. Nękasz mnie już od... demony wiedzą, ilu dni! Mamisz mnie sobą, wkładasz mi do łba bzdury, przez które życie mi się wywraca do góry nogami. A wreszcie przychodzisz do mnie, jak jakiś biały upiór i mówisz: „bądź ze mną”. Co ty sobie wyobrażasz? – Straciła oddech.
- Żony? Spadku? Ja nic nie wkładałem...
- I kim do cholery jesteś? Takiej mocy nie miał prawa posiąść żaden mężczyzna.
- Jestem tym, który nigdy nie powinien się narodzić – odparł, starając się, żeby zabrzmiało to dumnie. Ogarnęły go wątpliwości, ale wciąż miał zamiar ją przekonać i wszystko jej wytłumaczyć, mimo wybuchu, mimo uwagi o jego wyglądzie, choć bardzo go zabolała. – Jestem jak ty nieśmiertelny i jak ty posiadłem moc. Mój ojciec, Mery, jest synem Dżany. Moja matka to Wojowniczka Nocy.
- Wojowniczki Nocy nie rodzą synów.
- Moja matka sprzeciwiła się prawom natury. Dlatego jestem, jaki jestem – wyjaśnił.
Teena zaśmiała się grubo, arogancko.
- A więc jesteś młody i zbuntowany?
- A nawet jeśli? – Riauk również poczuł złość. Wraz z nią zaczęła wracać pewność siebie.
- Wierzysz w ideały, jak wielu młodych. – Teena wciąż z niego kpiła. Odczytała myśli Riauka i już dokładnie wiedziała, czego od niej chciał. – Myślisz, że przyjdziesz do mnie i powiesz: „kochaj się ze mną i walcz u mego boku”, a ja się zgodzę. To nie jest takie proste. Ja nie jestem już młoda. Nie wierzę w ideały. Nigdy nie szłam drogą Wojowniczek Nocy.
- To nie ma znaczenia. Jest wiele sposobów, na które świat można...
- Więc chcesz jeszcze prawić mi morały? Za kogo ty się uważasz?
- Za nieśmiertelną istotę obdarzoną mocą. Taką jak ty.
- Przecież ty nie możesz mieć nawet trzydziestu lat! Co możesz wiedzieć o wiecznym życiu, o cierpieniu?
- O cierpieniu wiem wiele – odparł. – Jestem chory.
- Tak... – Teena wciąż penetrowała jego umysł, a on nie potrafił się przed tym obronić. Gdyby się odpowiednio skupił, na pewno by mu się udało, ale frustracja zrodziła w nim paraliżującą niemoc. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
- Ty śpisz, masz sny – powiedziała po chwili przerwy. - Nie wiesz, czym jest wieczne życie na jawie, bez marzeń, bez wizji.
- Przeceniasz rolę snów. To tylko majaki, rzadko wpływają na to, o czym marzymy i do czego dążymy na jawie. Jesteś, jaka jesteś. Nie odmienisz się i ja ciebie nie odmienię. Wykorzystuj jednak pożytecznie to, co masz. Nie potrzebujesz do tego marzeń sennych.
- Ile w tobie wiary! Zobaczymy, co powiesz, gdy spotkamy się za trzysta lat. Ale teraz odejdź i pozwól mi o sobie zapomnieć.
Więc tak to się miało skończyć. Tak wiele przygotowań, tyle cierpienia i palącej nadziei, wszystko na marne.
- Razem byłoby nam łatwiej – bez przekonania podjął ostatnią próbę.
- Nie. Kiedy czujesz ból, to go czujesz. Nie pomoże go ukoić obca, nic dla ciebie nieznacząca osoba. Więc odejdź, proszę.
- Jeśli naprawdę tego chcesz.
- Naprawdę tego chcę.
Riauk zarzucił na głowę kaptur i odszedł w ciemność. Przegrał. Wiedział, że inaczej powinien prowadzić tę rozmowę, że powinien być mniej arogancki. Nie mógł wiedzieć, że podobne myśli na krótką chwilę zagościły w umyśle Wojowniczki Nocy.

Nad światem panowała bezgwiezdna noc. W stajni było niewiele jaśniej, oświetlało ją kilka lamp, bezpiecznie oddalonych od drewna i słomy.
Ktoś wszedł przez główne wejście, prowadząc ciężkiego konia. Teena jednak na niego nie spojrzała, nie obchodził jej.
- Nic ci nie jest? – Delikatna dłoń dotknęła jej ramienia. Teena zacisnęła zęby.
Co ona robi? Płacze, kuląc się pod nogami swojego wierzchowca jak ostatnia idiotka.
Uniosła głowę i spojrzała w twarz podobną do twarzy Riauka, lecz łagodniejszą i ładniejszą. Obcy, który pochylił się nad nią, miał złote włosy, takie się przynajmniej zdawały w mroku stajni, i spokojne, mądre oczy. Od razu przyszło jej do głowy, że on także jest nieśmiertelny.
Dlaczego Arkus go nie kopnął? Spróbowała wniknąć do umysłu obcego, ale on się przed tym obronił. Władał mocą, choć w inny sposób niż ona i Riauk. Dotarło do niej, że byłby w stanie poskromić każdego konia, nie tylko jej narowistego Arkusa.
- Wszystko w porządku – wyszeptała. – Po prostu jestem głupia.
- Mogę cię wysłuchać, jeśli nie mogę zrobić więcej – powiedział obcy cicho.
- Kim jesteś? – Już drugiej osobie zadawała dzisiaj to pytanie. Jak to możliwe, że jednego dnia spotkała dwóch tak do siebie podobnych, a za razem tak różnych mężczyzn? Jak to możliwe, że jednego dnia spotkała dwóch mężczyzn władających mocą? Przecież tacy mężczyźni nie istnieją!
- Jestem odmieńcem – odparł złotowłosy. – Na imię mi Mery.
- Mery? – Teena wyprostowała się nagle.
- Znasz moje imię? – zdziwił się obcy.
- Spotkałam twojego syna. Jego urodziła Wojowniczka Nocy. A ty? Jak posiadłeś moc?
- Miałem czas.
- A więc tego można się nauczyć – zauważyła nie całkiem przytomnie.
- Czy to przez mojego syna płaczesz?
- Nie. Przez swoją głupotę.
- Może da się to jeszcze naprawić.
- Nie. – Potrząsnęła głową. – Wiem, że chcesz dobrze, ale proszę, odejdź. Ani ja, ani twój syn nie dorośliśmy jeszcze do tego, by mogło spotkać nas coś dobrego.

Kiedy Mery zszedł rano do sali jadalnej, Oiolose i jego kompania siedzieli już przy śniadaniu. Jego syn podniósł się od stołu. Wiedział, kiedy Mery się pojawi, wyczuł bliskość jego umysłu.
Podeszli do siebie. Przez chwilę tylko patrzyli sobie w oczy, potem Riauk padł w ramiona ojca. Obejmując o pół głowy niższego od siebie mężczyznę, nie zastanawiał się, co o nim pomyślą jego uczniowie. Zapomniał o pozorach i o dumie. Tęsknił za Merym. Nie widzieli się od lat, porozumiewali się od czasu do czasu w myślomowie.
Mery podniósł rękę i dotknął kciukiem blizny na policzku syna.
- Co ci się stało, Oiolose? – spytał cicho.
- Demon dosięgnął mnie swoim batem.
- Nie usunąłeś blizny.
- Jest pamiątką mojej pochopności i przestrogą na przyszłość. – Riauk uśmiechnął się słabo. – Jak bowiem mogłem wierzyć, że w pojedynkę pokonam tego, któremu ty nie dałeś rady?
Machnął ręką.
- Chodź, przedstawię cię moim uczniom. A później chciałbym porozmawiać z tobą na osobności.

Riauk i Mery wyszli razem na podwórze gospody. Riauk pytał o demona. Chciał się upewnić, czy wszystko dobrze pamięta. Nie mógł tego zrobić przy dzieciakach. Straciłby wtedy w ich oczach autorytet.
- Skąd wziąłeś swoich uczniów? – spytał Mery, gdy uznał, że o stworze, z którym mają walczyć, wszystko zostało już powiedziane.
- Po prostu na nich trafiłem. – Riauk uśmiechnął się lekko. – Uczyli się legend i sami zapragnęli stać się częścią historii. Są wspaniali.
- Czy przypadkiem nie wykorzystujesz ich w cyniczny sposób?
- To, co robimy, musi być zrobione – powiedział cicho.
Ojciec przez chwilę milczał.
- Oni tak cię nazwali?
- Nie. Przecież mało kto ma pojęcie, co znaczy Riauk. Sam się tak nazwałem – przyznał. Uśmiech znikł z jego twarzy.
- Dlaczego? – Mery ze skupieniem przyjrzał się synowi. Przez jego twarz przemknął skurcz bólu. Riauk jednak tego nie dostrzegł. Patrzył w ziemię.
- Bo taki jestem, umierający i nieśmiertelny. Wiesz też, że błądziłem. Nie jestem godzien imienia, które mi nadaliście. Nie jestem bez skazy.
- Jak każdy z nas – powiedział Mery. – Imię to jednak imię. Ono jest wyrazem naszej miłości do ciebie, mojej i Las po Burzy. Ja nie odrzuciłem swojego imienia, choć przez lata myślałem, że pisane mi jest tylko cierpienie, a nie radość.
- Las po Burzy mnie nie kocha i nigdy nie kochała – odparł Riauk, nadal nie patrząc na ojca.
- To wcale nie tak. – Mery potrząsnął głową.
- Więc dlaczego nigdy nie chciała spędzić ze mną ani chwili?! – Riauk spojrzał na ojca. Jego czerwone oczy zapłonęły gniewem.
- Znowu do tego wracamy. Cierpiała, patrząc na ciebie. Wiedziała, że wszystko, co cię spotkało, było jej winą. Ona wciąż się tym zadręcza. Ale chciałaby, żebyś wrócił do nas. Ma nadzieję, że jej wybaczysz.
- Chyba nie jestem gotów. – Riauk znów patrzył w dół.
- A co z twoim imieniem?
- Nie wrócę do niego. Może kiedyś, gdy odkupię swoje winy i czegoś nauczę się o życiu.
- Gdy pokonasz demona?
- Nie wiem. Chyba nie. – Nadal nie podniósł wzroku. – Nie mówmy o tym.

Riauk podał rękę młodzieńcowi leżącemu na wznak na ziemi.
- To było doskonałe, Beliku. Prawie ci się ze mną udało.
Chłopak przyjął dłoń i podźwignął się na nogi, mocno zaburzając równowagę swojego nauczyciela. Przy wszystkich zadziwiających jego uczniów umiejętnościach, Riauk nie był silnym mężczyzną.
Belik pokuśtykał po swój miecz, leżący nieopodal na ziemi.
- Jeśli chodzi o trening, to na dzisiaj koniec. Pójdziemy teraz wszyscy do karczmy. Pokażę wam coś bardzo ważnego.
- O co chodzi?
- Dowiecie się, dlaczego to właśnie was wybrałem. I dlaczego Mistrz nie protestował, gdy znienacka zburzyłem spokój waszego życia.

Mistrz czekał już na nich. Wcześniej rozpalił ogień w piecu, na którym dawno temu gotowano strawę dla podróżnych. Mieszkający razem z nim chłopcy pilnowali, by piece i komin pozostawały w dobrym stanie. Jesienne noce były coraz zimniejsze i jeśli chcieli skutecznie trzymać chłód z dala od ruiny, w której żyli, musieli także dbać o to, by którejś nocy nie zaczadzieli ani nie spłonęli żywcem. Młodzi mężczyźni obiecywali sobie, że wkrótce odbudują cały budynek. Nie przystoi, by mieszkali wraz ze starym człowiekiem jak żebracy, na których natykali się we wsi targowej.
Wszyscy zgromadzili się wokół Riauka.
- Sylbo, jak się czuje wasz osioł, ten, którego kupiliście na targu?
- Och... no... wyżyje. Przez jedną noc musieliśmy go siłą trzymać, żeby się nie położył. Ale teraz już jest prawie dobrze.
- Czy dzieje się tak z każdym zwierzęciem, jakie sprowadzicie do wsi?
- Z każdym.... Zaraz! Oprócz twojego konia!
- Ja go leczę. Tak jak leczę moje i wasze rany. I przyzwyczajam go bez bólu do... Ale o tym za chwilę...
- Z samym sobą ci jednak nie wyszło – rzucił ktoś. – Mało nam się nie przekręciłeś.
- To nie tak – zaprotestował Riauk.
W tym samym momencie Livia fuknęła:
- Dajcie spokój.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Ich tajemniczy nauczyciel zacisnął szczęki.
Potem potrząsnął głową i jakby nic się nie wydarzyło, zapytał:
- Nie kupujecie kur ani kaczek, prawda?
- Pozdychałyby. Małe zwierzaki są za słabe.
- No właśnie. Słyszałem, że kiedyś, nie wiedzieć czemu, poumierały wam wszystkie gęsi. Już nigdy ich tu nie mieliście.
- Rodzice tak opowiadają. No i gęsi też nie kupujemy na targu. Ale ja kiedyś jadłem...
Riauk machnął ręką.
- Mniejsza z tym. Jak już zauważyliście, dotyczy to nie tylko zwierząt. Togelin, żona twojego brata nie pochodzi stąd, prawda?
- Prawda. Omal nie umarła, gdy ją tu sprowadził. Nawet chciał się z nią wynieść, ale powoli zaczęła zdrowieć.
- Reagują tak wszystkie żywe istoty, które los rzuca w wasze strony. „Jałowe ziemie, złe ziemie”, tak mówią o waszej okolicy. Sami wiecie to najlepiej. Wielu waszych sąsiadów porzuciło domy i wyruszyło szukać szczęścia gdzie indziej. Wasz Mistrz zamieszkał w takim porzuconym miejscu, gdy jego dom spłonął.
Mistrz nie obejrzał się na nich, zapatrzony w blask bijący od pieca.
- Przygarnął tych z was, którym jałowe, złe ziemie zabrały rodziców – mówił dalej Riauk – mimo iż nie przybyli z innych stron, ale żyli tu od pokoleń. Ci, którzy nazywają waszą okolicę złymi ziemiami, nie mylą się. To dlatego nigdy nie widzieliście dezerterów i złoczyńców, którzy powróciliby z pustkowia. No dobrze, teraz patrzcie uważnie.
Mistrz przecisnął się między nimi do Riauka. W dłoni przez materiał trzymał kolczastą gałązkę.
- Co to jest?
- To gałąź jakiegoś krzaku – wyjaśnił białowłosy. – Zabrałem ją wczoraj z głębi pustkowia. Z miejsca oddalonego o sześć dni konno.
Na nikim nie zrobiło to wrażenia. Wierzyli, że dla niego nie stanowi to problemu.
- Kto posłuży nam za ochotnika?
Belik pierwszy wyciągnął rękę.
Mistrz znienacka przycisnął na chwilę gałązkę do jego przedramienia. Z początku nie działo się nic. Potem w miejscach ukłutych przez kolce pojawiły się ciemne plamki, widoczne mimo półmroku.
- Co czujesz?
- Piecze. Ale jakoś tak inaczej niż skaleczenie. Mocniej, mam ochotę to drapać.
- Wytrzymaj, zaraz będzie po wszystkim.
Rzeczywiście, wkrótce ciemne plamy zniknęły, a z ranek wypłynęły malutkie kropelki krwi.
- Teraz ja. - Riauk podwinął rękaw. Biała skóra zajaśniała w mroku.
Mistrz przytknął gałązkę do jego ręki.
Zaskoczył ich nagły syk. Riauk przycisnął przedramię do tułowia, cicho jęcząc. Mistrz siłą oderwał rękę i zaprezentował ją wszystkim. Ciemne plamy były dużo większe, a żyły pod skórą zaczęły zabarwiać się na czarno.
- Wystarczy – powiedział Mistrz.
Rany momentalnie zniknęły.
Mistrz odsunął się od zgromadzonych i przysiadł na jednej z ław.
- Setki lat temu – zaczął opowieść – ziemie te niczym nie różniły się od innych krain. Ale potem ze szczeliny w ziemi wyłonił się okrutny demon, który spustoszył okolicę. Nie spieszył się przy tym. Bawiło go powolne dzieło niszczenia: miasteczko po miasteczku, wioska po wiosce, człowiek po człowieku. A znał wiele sposobów na zadawanie bólu i odbieranie życia. Z początku pojawiali się śmiałkowie, którzy postanowili położyć kres bestii, ale uważano, że mieli szczęście, jeśli ginęli szybką śmiercią. Nadszedł wreszcie moment, w którym demon nasycił się swoją nikczemnością. Nie sięgnął po kolejne krainy. Zamieszkał na pustkowiu, które wyrosło wokół niego. Od tej pory wystarczało mu, gdy od czasu do czasu natrafiał na zbłąkanego wędrowca, który dostarczał mu uciechy. Minęły dziesięciolecia, ludzie zapomnieli o prawdziwej naturze pustkowia i o tym, za którego przyczyną powstało. Okrutnym demonem straszy się małe dzieci, opowiadając im bajki. Tymczasem pustkowie powoli, piędź po piędzi, rozrasta się z roku na rok. Każde życie, które zdołało na nim przetrwać, przepojone jest złem, esencją demona. Każdy strumień, który wciąż w nim płynie, każde źdźbło trawy jest nią przesiąknięte. Im dalej od serca złej ziemi, tym plugastwo mniej silnie objawia swoją moc. Ale nawet na granicach pustkowia jest ono obecne. We wszystkim, co żyje.
Mistrz przestał mówić. Zapadła śmiertelna cisza.
- Tak więc wygląda prawda – w końcu odezwał się Riauk. – Gdy pierwszy raz pojawiłem się między wami, powiedziałem, że potrzebuję was, byśmy wspólnie pokonali demona. Nie uwierzyliście mi, a potem szybko o tym zapomnieliście, zastanawiając się, dlaczego tak naprawdę uczę was fechtunku. Powód jest jednak właśnie taki. Nasza gałązka i opowieść Mistrza wyjaśniły wam, dlaczego nie wynająłem bandy najemników. Potrzebowałem młodych ludzi, którzy urodzili się na granicy pustkowia, przesiąkniętych wpływem demona, z którego istnienia nawet nie zdają sobie sprawy. Potrzebowałem was. Pamiętajcie jednak, że nie jesteście mi nic winni. Do walki z demonem wyruszą tylko ci, którzy zgodzą się na to dobrowolnie. A musicie wiedzieć, że znam tego demona nie tylko z legend. Wiem, że on tam jest.
Następnego dnia na lekcję nie przyszło pierwszych dwóch uczniów.

- Jesteście już gotowi – powiedział Riauk któregoś wieczora do siódemki, która wciąż pobierała nauki, Belika i szóstki sierot przygarniętych przez Mistrza.
Pozostali albo się bali, albo dostali wyraźny zakaz zbliżania się do białowłosego nieznajomego, gdyż wieść o wyprawie na demona szybko rozeszła się po wsi. Riauk musiał przyznać sam przed sobą, że popełnił głupi błąd, licząc na to, że żaden z uczniów nie powie rodzicom o tym, co zobaczyli i usłyszeli w karczmie. Co prawda, prawie nikt nie wierzył w istnienie demona, ale to tym bardziej sprawiało, że Riaukowi nie ufano. Do czego ten zbój potrzebował ich synów? O mało co nie został przepędzony. Jedynie strach przed jego mieczem i fakt, że trzymał się na uboczu, powstrzymały mieszkańców przed otwartą konfrontacją z przybłędą, który tak bardzo namieszał młodym w głowach. Jedynie ojciec Belika nie miał nic przeciwko temu, by jego pierworodny wziął udział w wyprawie. Wiedział z legend, że pokonane demony pozostawiają po sobie dużo kosztowności i drogocennych magicznych artefaktów.
- Wyruszymy jutro. Jeśli zapomnieliście, po co was szkoliłem, przypomnę to raz jeszcze. Zmierzymy się z demonem, istotą tak potężną, że moja moc nie wystarcza, by mu się przeciwstawić w pojedynkę. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, by podjąć się tego wyzwania, może zostać w domu. Nie zmuszam was do niczego. Teraz możecie się wycofać, bo kiedy staniemy do walki, będzie za późno na ucieczkę.
Uczniowie milczeli. Bali się, ale nie zamierzali się cofnąć. Nauczono ich wielu legend o wielkich bohaterach i ich czynach. Ostatnio co noc śnili, by im dorównać. Teraz, gdy mieli ku temu okazję, musieli z niej skorzystać. Nawet jeśli miało ich to kosztować życie.

Livia cichutko wsunęła się do pokoju zajmowanego przez Riauka. Miała nadzieję, że nikt, zwłaszcza Mistrz, jej nie dostrzeże.
- Co tu robisz? – spytał ostro, wstając. Przed chwilą jeszcze drzemał wyciągnięty na wznak na łóżku.
- Widziałam białka twoich oczu – zająknęła się. Zaskoczyło ją, że zareagował tak gwałtownie. Poczuła się też onieśmielona, gdy zobaczyła go dumnie wyprostowanego. W tym momencie nie był już słabym Riaukiem, który tulił się do niej w stajni. – One znowu zżółkły – ciągnęła dalej. – Skoro mamy wyruszyć w drogę, powinieneś się uleczyć.
- Tak – przyznał zimnym głosem. – Zrobię to. Dziękuję, że o mnie myślisz, ale teraz odejdź.
- Dlaczego?! – zebrała w sobie całą odwagę i podeszła do niego bliżej. Spojrzała w jego czerwone oczy.
- Co cię do mnie ciągnie, dziewczyno? – rzucił. W jego głosie słychać było gniew, oczy zapłonęły.
- Nie wiem – odparła. – Może po prostu mi się podobasz, może pociąga mnie to, że jesteś inny, a może pcha mnie ku tobie współczucie.
Współczucie? – o tym Riauk nie pomyślał, ale faktycznie to właśnie w niej wyczuwał. Śmiertelna wiejska dziewczyna współczuła mu. Obawiał się jednak, że ani to, co powiedziała, ani to, co znalazł w jej umyśle, nie było pełną prawdą. Livia mogła podświadomie wyczuć, że szukał kobiety. Tak, szukał, ale nie takiej.
- Dziewczyno! – Chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią. – Jestem nieśmiertelny! Nie mogę być z tobą! Zestarzejesz się i umrzesz, a ja wciąż będę taki sam. Nie chcę przeżywać twojej śmierci! Nie chcę wiedzieć, jak to jest grzebać ukochaną. Odejdź, nie mów niczego więcej. Czy jest inny sposób, by uwolnić się od ciebie, niż zabić cię myślą?
Puścił dziewczynę i wyszedł trzaskając drzwiami. Livia pozostała w miejscu jak skamieniała. Przeraziły ją jego słowa.
Riauk tymczasem schronił się w stajni. Wszedł do stanowiska swego ogromnego wierzchowca. Walnął pięścią w ścianę.
- Jedyny w swoim rodzaju! Czemu tak musi być? Czemu muszę być sam? Jak ja bym chciał móc kogoś kochać!
Czuł się niesamowicie samotny. Nie liczą ojca, miłość i przyjaźń to były sprawy, które znał tylko z opowieści. Ludzie bali się jego twarzy. Nie ufali mu. Zazwyczaj tak było nawet lepiej. On sam również stronił od ludzi. Ich czas mijał, jego nie. On umierał każdego dnia, ale nigdy nie miał umrzeć naprawdę. Starał się więc nigdy nie pozostawać w jednym miejscu zbyt długo i do nikogo się nie przywiązywać. Zresztą, rzadko miał szansę gdzieś dłużej przebywać. Kiedy opuścił dom i wyruszył do krain północy, szukał pracy w majątkach możnowładców. Znał się na koniach, najmował się więc jako chłopiec stajenny. Codzienny wysiłek fizyczny zużywał jednak jego zasoby energii i nie zawsze był w stanie doprowadzić swoje ciało do porządku. Napady niepohamowanego kaszlu i inne dolegliwości niepokoiły jego pracodawców. W końcu zawsze przychodził dzień, gdy zwijał się w bólach i wymiotował. Wzywano wtedy do niego medyka, a ten z żalem oznajmiał, że niczego nie da się zrobić, bo chłopiec jest umierający. Następnego dnia Riauk czuł się jednak lepiej. To budziło niepokój. Mówiono mu, że powinien opuścić posiadłość, że nie jest w stanie pracować, co sam powinien rozumieć. Dawano mu trochę pieniędzy oraz jedzenia i wyprawiano w drogę. Nikt nie chciał ściągać na siebie kłopotów i dopuścić do tego, żeby ktoś taki umarł na jego ziemi. Potem było lepiej. Ćwiczył się w szermierce. Zaczął polować na bandytów i demony. Miewał towarzyszy broni. Może przyjaciół. Ich życia były jednak kruche i ulotne, a przede wszystkim mijały zbyt szybko. Bardzo starał się do nikogo nie przywiązać.
Kväll parsknął, wytrącając swojego pana ze smutnej zadumy.
- Ja już nie mogę tego znieść – poskarżył się koniowi. – Co mam robić? Dokąd iść?
Jego wierzchowiec stał z uszami skierowanymi w stronę swojego pana i mogło się wydawać, że rozumie każde słowo. Nie rozumiał jednak. Był zwyczajnym ogierem szlachetnej rasy.
- Ciebie też będę musiał stracić. – Chociaż Kväll był wspaniałym zwierzęciem, Riauk wciąż nosił w sercu ból po swoim poprzednim koniu.
Mrok był ciemnokasztanowaty. Oiolose dostał go od ojca, kiedy miał dziesięć lat, co oczywiście nie spodobało się matce. Nie widział śmierci Mroka, bo sprzedał go, gdy ten zaczął się starzeć. Nie postąpił wobec niego uczciwie, wiedział to doskonale. Potrzebował jednak pieniędzy. Na targu zobaczył Kvälla, pięknego, młodego ogiera szlachetnej rasy, zwierzę, o jakim zawsze marzył. Mrok nigdy mu się nie podobał. Był niski i filigranowy. Riauk wiedział, że matka nie pozwoliłaby, żeby jeździł na większym wierzchowcu. Zbyt się o niego bała. Ojciec, kupując dla niego konia, musiał pójść na takie ustępstwo.
Mimo to na swój sposób Riauk kochał Mroka. Koń należał do niego. Dostał go od ojca. To miało znaczenie. Czas tego drobnego kasztana zaczął jednak mijać, a Kvälla pokochał od pierwszego wejrzenia. Ale też nie chciał oglądać śmierci Mroka. Wystarczyło mu, że był przy Trosce, gdy nie otworzyła już oczu.
- Nie poradzisz sobie z tym koniem, chłopcze – powiedział mu handlarz o Kvällu, który wtedy jeszcze nie miał imienia. – To ogier i nie jest jeszcze ujeżdżony.
- Dam radę – upierał się, choć nie wiedział, co mówi. Przy Kvällu był śmiesznie mały i drobny. Wydał na niego wszystkie pieniądze, które dostał za Mroka, i te, które udało mu się zarobić w czasie swojej tułaczki.
Nadał mu imię, które w jednym z języków Świata Prawdziwego znaczyło „wieczór”, bo jego sierść barwą przypominała niebo o zmierzchu. Był tym koniem urzeczony.
Ale faktycznie nie poszło mu z nim łatwo. Wielki ogier wiele razy poniósł go i zrzucił, zanim nawiązała się między nimi nić porozumienia. Ładnych parę lat uczyli się od siebie nawzajem. W końcu Riauk uczynił z Kvälla wspaniałego wierzchowca, a Kväll z Riauka – doskonałego jeźdźca.

Wyruszyli tuż przed południem. Chłopcy już nie żartowali i nie przechwalali się. Wszyscy podróżowali wierzchem. Uczniowie, ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu, otrzymali własne wierzchowce. Były to te same koniki i muły, z którymi trenowali. Jak udało się Riaukowi odkupić je wszystkie od ludzi, którzy szczerze go nie znosili, pozostawało dla młodzieńców tajemnicą. Być może pomogło zapewnienie, że wreszcie postanowił się wynieść na zawsze. Jednak jedno było pewne – ich nauczyciel już drugi raz musiał wydać na nich majątek.
Niedługo po rozpoczęciu wyprawy Mery pojawił się znienacka pośród nich, wzbudzając lekki popłoch, choć Riauk zapowiedział jego przybycie. Miał ich wesprzeć w walce, dosiadając wielkiej, gniadosrokatej klaczy szlachetnej rasy noszącej imię Chmura.

- Musicie atakować szybko! – przypomniał Riauk, choć wiedzieli o tym doskonale. Powiedział im to już niewyobrażalną ilość razy.
Spięli wierzchowce. Wyciągnęli broń i runęli galopem ku ogromnej sylwetce, dosiadającej stworzenia przypominającego konia. Demon kręcił biczem nad głową. Z nozdrzy zwierzęcia wydobywały się obłoki czarnego dymu.
Wysoko nad nimi zataczał koła czarny cień, dziwnie długi jak na ptaka. Nikt jednak nie miał czasu, żeby mu się przyjrzeć.
Promienie wschodzącego słońca oślepiły Riauka. Mimo to jako pierwszy zwarł się z demonem. Zaraz za nim byli jego uczniowie. Szczęknęła stal. Bat wzniósł się i opadł. Rozległ się krzyk i rozpaczliwy kwik konia.
Tego właśnie Mery się obawiał. A raczej doskonale wiedział, że tak będzie. Nie można zrobić ze zwykłych wieśniaków prawdziwego oddziału, nie w tak krótkim czasie. A tu musieli wykazać się zręcznością wojowników z legend. Ale jego syn nie był aż tak głupi. Musiał to zaplanować.
Byli bardzo blisko demona, przeszkadzali sobie nawzajem. Przeszkadzali jednak również bestii. Nie mogła rozprostować ramion, nie mogła z całej siły uderzyć ani mieczem, ani batem. Jej wierzchowiec kręcił się wkoło, a oni razem z nim.
Gorący oddech potwornego konia owiał twarz Riauka. Mężczyzna niewiele widział. Nie wiedział, czy wszyscy nadal żyją i w jakim są stanie. Słońce wdzierało się w jego czerwone oczy. W walce nie pomagały mu też krwawe błyski rzucane przez miecz Merego.
Znowu rozległ się upiorny kwik. Jeden koń potknął się o ciało innego. Zachwiał, chrapnął rozpaczliwie. Zrobiło się luźniej. Choć w zamęcie walki nie wiedzieli, co naprawdę dzieje się wokół nich, wyczuli, że to demon zaczyna zdobywać przewagę. Potwór uzyskał miejsce, by uderzyć z większą siłą. Cios odepchnął Riauka w tył, blask słońca pozbawił orientacji. Mimo to białowłosy wyrzucił w przód rękę dzierżącą miecz. Oczy nie widziały niczego, a mimo to ramię wyczuło, co powinno zrobić, pchając ostrze dalej i dalej. Miecz dziadka sięgnął piersi demona. W tym samym momencie Mery zaatakował z boku. Prawa ręka bestii, ta która dzierżyła bat, spadła na ziemię, pod nogi Chmury.
To bynajmniej nie przesądziło sprawy. Riaukowi groziło niebezpieczeństwo, którego nie mógł dostrzec. Lewe ramię demona wciąż było sprawne. Uniesiony miecz szykował się do ostatniego, okrutnego ciosu.

Livia zobaczyła wzniesiony w górę miecz. Zadziałała instynktownie. Chciała ocalić życie mężczyzny, którego kocha. Pchnęła wierzchowca w przód, dostając się między swojego nauczyciela a demona. Upiorne ostrze dosięgło piersi dziewczyny z potworną siłą, zrzucając ją z końskiego grzbietu wprost na Riauka. Kväll zachwiał się. Zachwiał się też wierzchowiec demona zraniony przez jednego z młodzieńców. Runęli wszyscy, Kväll, Riauk i Livia, a na nich ogromne ciało ich wroga. Miecz białowłosego wciąż tkwił w piersi potwora. Z gardła demona wydobył się przeciągły jęk, gdy przyciśnięty do ziemi miecz wszedł w jego ciało aż po rękojeść.

Upadek sprawił, że Riauka na moment zamroczyło. Poczuł tylko ruch konia, który próbował od razu się poderwać. To właśnie Kväll podnosząc się odepchnął ciało demona i jego wierzchowca, sprawiając, że nie przygniotły Riauka. Ruch konia szarpnął też w tył ramię potwora, powodując, że ostrze, które przebiło pierś dziewczyny, rozorało jej klatkę piersiową i brzuch. Niczego to jednak nie zmieniło. Livia już nie żyła. Riauk zrozumiał to natychmiast.
Gdyby tylko zorientował się chwilę wcześniej, mógłby ją ocalić, jego moc pozwalała mu na to. Ale wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
Uklęknął przy ciele dziewczyny i zaszlochał.
Mery dobił demona, odrąbując mu głowę. Zaraz potem zakończył agonię upiornego wierzchowca.
Czarny cień, szybujący dotąd nad polem bitwy, odleciał ku tylko sobie znanym sprawom.

- Zacznijcie zbierać się do drogi – powiedział Mery, który przejął rolę dowódcy grupy. Stał przed uczniami Riauka niski i szczupły. Dotąd może nie traktowali go poważnie, ale teraz wiedzieli, że jest wielkim wojownikiem.
- Troje nie żyje – powiedział jeden z uczniów. Spoglądał na Merego tak, jakby ten miał zwrócić im życie.
- Porwaliście się na przeciwnika przekraczającego wasze najśmielsze wyobrażenia. – Mery starał się, żeby jego głos brzmiał jak najłagodniej. - Wiedzieliście, że tak to się może skończyć. A przynajmniej powinniście. Tak właśnie jest. Na każdego legendarnego wojownika przypada tysiąc takich, którzy bezimiennie zginęli w nierównej walce.
Chłopak skinął głową.
- Teraz musicie żyć dalej. Opatrzcie swoje wierzchowce. Pokonaliście demona, choć zapłaciliście za to wysoką cenę. Do pieśni, których będziecie nauczać, możecie teraz dodać tę, której sami staliście się częścią.
Mery podszedł do Riauka, który wciąż klęczał przy ciele Livi. Położył synowi dłoń na ramieniu.
- Oiolose, zajmij się koniem – powiedział głosem zimnym i surowym, innym niż ten, którego użył, mówiąc do jego uczniów.
Riauk poderwał głowę. Obdarzył ojca nieprzytomnym spojrzeniem. Jego twarz była mokra od łez, a ubranie uwalane krwią.
- Ona mnie kochała – wycharczał.
- Idź do konia. – Mery pozostał niewzruszony.
Współczuł synowi, ale wiedział, że postępuje we właściwy sposób. Życie musiało toczyć się dalej. Mery doskonale pamiętał, jak przed setkami lat noga Róży, jego pierwszej klaczy, zawiodła i przewrócili się oboje. Zaatakowały ich wtedy zielone, krwiożercze, jadowite bestie. Był chłopcem. Dopiero uczył się życia na pustkowiu. Matka jednak nie była gotowa mu współczuć. Nie przyszła mu też od razu z pomocą. Chciała sprawdzić, jak sobie poradzi. A gdy po wszystkim rozpłakał się, powiedziała, że najpierw powinien obejrzeć nogi konia, a potem rozczulać się nad sobą. Wtedy go to bolało, ale teraz wiedział, że matka miała rację. W szorstki sposób uczyła go odpowiedzialności i tego, czego nauczyć się było mu najtrudniej – że czas nigdy się nie zatrzymuje.
Riauk podźwignął się z ziemi i chwiejąc się na nogach, podszedł do Kvälla.
- Ruszajcie – polecił Mery chłopcom, którzy tkwili nieruchomo gapiąc się na pobojowisko. Livia, ich dwaj towarzysze, dwa konie, muł, demon i jego wierzchowiec leżeli martwi, tworząc przerażającą stertę ciał.
Belik był już gotowy do drogi. Udało mu się nawet przytroczyć wielki miecz demona do grzbietu Płoski, której dotąd dosiadała Livia. Miał też kieszenie wypełnione jakimiś błyskotkiami, Mery nie chciał wiedzieć, gdzie je znalazł.
- Co z nimi? – spytał jeden z młodzieńców.
Mery zmarszczył czoło, jakby musiał poważnie zastanowić się, o co chłopakowi chodzi.
- Ja ich pochowam – zapewnił.
Chłopiec potarł kciukiem czoło, spuścił głowę i cicho zmówił krótką modlitwę.
- A on? – spytał drugi, wskazując Riauka, który właśnie poluźnił popręg ogierowi i badał jego nogi.
- Dla Oiolose będzie lepiej, jeśli teraz zostanie sam. Zresztą... Jego zadanie tutaj dobiegło końca.
Chłopcy nie zaprotestowali. Byli cisi, zgnębieni. Wiedzieli, że mogą zapłacić za zwycięstwo życiem, ale nie wiedzieli dotąd, co to naprawdę oznacza. Nie wiedzieli, że zwycięstwo może mieć tak gorzki smak.
Już mieli się odwrócić i odejść. Jeden z nich spojrzał jeszcze na Merego.
- Czemu wciąż nazywasz go Oiolose? – zapytał.
- To jego imię – wyjaśnił Mery.

- Nie chciałem jej kochać – wyznał Riauk. – Nie chciałem, żeby to się tak skończyło.
Siedział z podciągniętymi pod brodę kolanami, przyglądając się prowizorycznemu grobowi, jaki Mery usypał własnymi rękami. Mały kurhanik nie krył pod sobą ciał, a tylko pył pozostały po tym, jak ojciec rozłożył mocą zwłoki.
- Nie panujemy nad naszymi sercami. – Mery wytarł dłonie o spodnie. – Kiedyś zapewne znajdziesz w tym wszystkim sens.
- Zapewne – odparł Riauk.
Przez moment obaj nic nie mówili. Wreszcie Mery przerwał ciszę.
- Zdajesz sobie sprawę, że poszło zadziwiająco łatwo?
- Że niby to było łatwe?
- Walczyliśmy z istotą, która potrafi połączyć w jedno człowieka i zwierzę, ze stworem, który zawsze doskonale wiedział, jak swojemu przeciwnikowi zadać ból, nie tylko fizyczny, i czerpał z tego ogromną radość. Czy może zakładasz, że walka z kilkoma dzieciakami aż tak utrudniła mu koncentrację? Pewnie na to liczyłeś. Ale ja myślę, że on miał większe zmartwienie, niż nasza smutna zgraja. Gdy z nami walczył, jego myśli były gdzie indziej. I boję się, że być może przyjdzie nam się zmierzyć z tym, co pomogło nam go pokonać.
Riauk nie odpowiedział.
- Pojedziesz ze mną do domu? – spytał w końcu ojciec.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową.
- Więc dokąd?
- Przed siebie.
- Pamiętaj jednak...
- Tak – przerwał ojcu. – Nie znajduje się szukając. – Wiele razy słyszał to zdanie. Było szczytowym osiągnięciem filozofii jego babki Dżany. – Uważam to za głupotę, z całym szacunkiem dla moich przodków. – Wstał. – Ale ja nie będę niczego szukał. Być może los się kiedyś do mnie uśmiechnie. Taką mam nadzieję, nawet jeśli są na to marne szanse.
- Zawsze jakieś – zapewnił Mery. – Do mnie się uśmiechnął.
- Wierzysz w to? Przecież ten los dał ci mnie.
- Oiolose...
- Jadę. – Odwrócił się i dosiadł Kvälla. Nie objął ojca na pożegnanie.
- Powodzenia – powiedział Mery.
Riauk spiął konia i runął galopem przed siebie, ku nieznanym drogom i światom. W tym samym czasie, w innym miejscu, Teena także pędziła. Oboje nosili w sobie gniew. Żadne nie wiedziało, dokąd zmierza ani co przyniesie przyszłość.

07.05.2002 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...