Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




4. Spotkania


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Siedział w kącie gospody, ukryty w cieniu, z dala od słabego żółtego światła lamp. Nie chciał rzucać się w oczy, nie zasłaniał jednak twarzy. Nie ukrywał się przed nikim, po prostu miał dość ciekawskich spojrzeń. Zresztą osoba, która właśnie wypatrzyła go w mroku wspólnej sali, znalazłaby go i tak, nawet gdyby ukrył twarz pod kapturem.
Stara kobieta odziana w długi, mocno wytarty i spłowiały płaszcz podeszła do niego bardzo powoli. Wiek przygiął jej plecy do ziemi, ręce drżały. Niezgrabnie usiadła naprzeciw Riauka.
Spojrzał jej w twarz. Jego upiorne oczy nie zrobiły na niej wrażenia, jakie zazwyczaj wywierały na rozmówcach. Tym razem to on przeraził się na widok cudzych oczu. Jej białka, całe malinowe od nabiegłej krwi, utwierdziły go w przekonaniu, że nie ma do czynienia ze zwykłą staruszką, lecz kimś starszym niż wszystkie istoty, jakie dotąd spotkał. Kimś, kto oglądał świat od tysięcy lat. I nigdy nie zaznał snu.
- Witaj, ty, który nie powinieneś się narodzić. – Głos kobiety sprawiał wrażenie, jakby dobywał się spod ziemi.
Znienacka wniknęła do jego umysłu. Nie potrafił się przed tym obronić.
- Kim jesteś? Czego chcesz? – spytał obcesowo. Ale już znał odpowiedź.
- Moje imię, Nana, niczego ci nie powie – odparła. – Jestem najstarszą z Wojowniczek Nocy. I wiem, co cię boli.
Zaskakująco szybko podniosła się i wyciągnęła rękę nad stołem, dotykając Riauka pod żebrami. Młodzieniec wzdrygnął się. Na moment zacisnął szczęki, walcząc z bólem.
- Czego chcesz? – spytał raz jeszcze.
Usiadła.
- Chcę podzielić się z tobą moją wiedzą.
- Ale ja nie chcę wiedzieć więcej – zaprotestował. – Gdybym chciał, pytałbym ojca lub matki... - Na tym słowie głos mu się załamał.
- Ja wiem więcej.
- Cóż z tego. – Wzruszył ramionami. – Wystarczy mi to, co już umiem. Wiem, że nic nie uwolni mnie od mojego wiecznego życia i cierpienia.
- Twoje życie nie jest wieczne. – Stara kobieta uśmiechnęła się. – Wojowniczki Nocy również umierają. Można je przecież zabić. A ciebie może zabić twoja choroba. Nigdy nie przyszło ci to do głowy?
Zmarszczył czoło. Ojciec twierdził, że jego matka i babka nie mogą umrzeć, że to przekleństwo ich rasy. Riauk przyjął, że jest taki jak one. Władał mocą Wojowniczek Nocy. Wiec czemu miałoby być inaczej?
- Lepiej ci z tą wiedzą?
- Nie. – Wzdrygnął się. – Przecież ja nie myślę o samobójstwie. Chciałbym móc kiedyś umrzeć ze starości i nie patrzeć, jak wszystko, co kocham, przemija. Wcale jednak nie chcę, żeby zabiła mnie choroba.
- Boisz się tego, co masz w sobie? – Kobieta uśmiechnęła się kpiąco.
- Tak – przyznał. – Co w tym śmiesznego?
- Och, my już tacy jesteśmy. – Zaśmiała się. – Marzymy o śmierci, ale boimy się jej bardziej niż śmiertelnicy.
- Niewiele wiem o tym, co czują inni nieśmiertelni. Bo inni nieśmiertelni nie noszą w sobie choroby.
- Może jednak pozwolisz się uczyć? – Nana zignorowała jego uwagę.
- Nie. Przyjąłem swoje przeznaczenie na tyle, na ile zdołałem. Mogę być łowcą demonów, ale nie zamierzam mieć do czynienia z Wojowniczkami Nocy.
Zmęczyła i zirytowała go ta rozmowa. Wstał z ławy. Po drodze do wyjścia rzucił monetę na blat pod nos oberżysty. Ten tylko ukradkiem spojrzał na jego oszpeconą blizną upiornie bladą twarz, do której przykleiły się tłuste kosmyki białych włosów. Nie był to przyjemny widok.

Gdzie ty właściwie jesteś? – zapytał go ojciec w myślomowie. To były jego pierwsze słowa, kiedy zorientował się, że syna zbyt długo już nie ma.
Wtedy nie nazwał się jeszcze Riaukiem. Jeszcze na to nie wpadł.
Nie wiem. I zupełnie mnie to nie interesuje – odpowiedział. – Wyruszyłem przed siebie. – Nad Pustkowiem zapadła już noc, ale on wciąż jeszcze nie zatrzymał się na odpoczynek. Ojciec i matka potrafili przenosić się w przestrzeni przy użyciu mocy, w każdej chwili mogliby znaleźć się koło niego. Tak naprawdę nie mógł od nich uciec, a jednak chciał odjechać jak najdalej od domu. Miał wrażenie, że poczuje się wtedy lepiej.
Jak to, przed siebie? – ojciec był zły i nie ukrywał tego.
Po prostu – odpowiedział gniewnie. – Ponoć miałeś czternaście lat, kiedy zostałeś sam na Pustkowiu. Jestem trzy lata starszy niż ty, w tamtym czasie. Pora więc, żebym się sprawdził, żebym zaczął radzić sobie sam.
Nie byłem chory. – Mery sięgnął po argument, którego kiedyś użyła matka.
Ale nie władałeś jeszcze mocą. A ja to potrafię.
Tylko po co ci to?
Może chcę poznać świat? A może od was odpocząć? Nie. Tak naprawdę, chcę poszukać zajęcia, do którego się nadaję.
Nie chcesz walczyć z demonami nocy?
W ludzkich snach? Przecież nie jestem w stanie – jego myślom towarzyszyły smutek i gorycz.
Sam nie – zgodził się ojciec. – Ale z naszą pomocą dasz radę. Mnie też przez setki lat pomagała Las po Burzy.
A mnie musiałaby przez wieczność. Nie chcę być nieudaną Wojowniczką Nocy. Chcę znaleźć zajęcie, do którego będę się nadawał. W którym będę naprawdę dobry. Chcę być kimś.
Przecież nawet jeszcze nie wiesz, co to znaczy.
Może. Ale kiedyś się dowiem. Teraz daj mi spokój.
Przez pierwsze dni wędrówki ojciec odzywał się do niego prawie codziennie. Z reguły mu nie odpowiadał, albo zbywał prostymi informacjami o tym, co widział, jaka jest pogoda, gdzie znalazł nocleg i tak dalej.
Kiedy po raz pierwszy było z nim bardzo źle, ojciec też to wyczuł.
Mogę ci pomóc – oznajmiła myśl Merego.
Dzięki, ale nie – odpowiedział, choć ból trawił jego wnętrzności. Leżał na słomie, w stajni jakiejś gospody, przyciskając dłonie do brzucha. Krótkie, białe kosmyki włosów przykleiły mu się do zlanego potem czoła. Mrok, jego pierwszy własny wierzchowiec, stał nad nim cichy i chyba lekko przestraszony.
Nie wygłupiaj się. Przecież nie musisz cierpieć. Nie musisz ryzykować.
Muszę.
Jaki widzisz w tym sens? – Na szczęście ojciec nie uleczył go z daleka, choć mógł. Czekał na pozwolenie. Na tyle był w porządku.
Że jest, jak jest.
Niech ci będzie. Ale pamiętaj, gdybyś czegoś potrzebował...
Ale nie potrzebuję - skoro mógł to przekazać w myślomowie, taka była prawda. – Uważam też, że zaglądanie do mojego umysłu jest nie w porządku. – Ból sprawiał, że z trudem formułował myśli. Złość dodawała mu jednak energii. – To, jak się czuję, to moja sprawa.
Oiolose...
Nie obchodzi mnie, jak trudne, niebezpieczne i nieważne w skali światów jest to, co robię. Chcę jednak znaleźć coś, do czego się nadaję i co mogę robić sam. Chcę być wolny. Samowystarczalny. Dlatego daj mi spokój. Tato, jeśli poczuję taką potrzebę, to się odezwę.
Tamtej nocy płakał z twarzą wciśniętą w słomę, tak z bólu, jak i ze złości. Gdzieś na obrzeżach jego świadomości kołatała się myśl, że gdyby ojciec nie odwoływał się do rozsądku i nie ględził o jego stanie zdrowia, a zjawił się tu, koło niego i zwyczajnie go przytulił, to pewnie wróciłby do domu. Albo, gdyby matka go o to poprosiła. Ale ona nie odezwała się ani razu.

Riauk wstrzymał Kvälla, niosącego go dotąd żywym kłusem. Ogromny ogier parsknął. Nie podobało mu się, że zatrzymuje się go w biegu, zwłaszcza, że przed sobą miał równiny porośnięte spłowiałą trawą. Coraz mniej przypominał narowistą bestię, którą Riauk kupił przed laty, ale nadal znajdował w sobie niespożyte siły i potrafił cieszyć się galopem pomimo wielu dni podróży.
Białowłosy zmusił konia do stępa i powolutku zbliżyli się do idącego w tę samą stronę wędrowca spowitego w szary płaszcz. Człowiek był drobny i bardzo szczupły. Miał jasne, krótko ścięte włosy. Usłyszał jeźdźca za swoimi plecami. Zatrzymał się, ale nie obejrzał za siebie.
- Witaj wędrowcze – powiedział Riauk.
- Idę do miasta – odparł obcy, a jego głos zdradził płeć. To była kobieta, młoda kobieta. Chłopięca fryzura sprawiła, że Riauk nie rozpoznał tego z daleka. – Szukam pomocy.
- Czy ja nie mógłbym ci pomóc?
- A kim ty jesteś?
Odpowiedź wydała mu się dziwnie niegrzeczna. Po co komuś mówić, że potrzebuje się pomocy, jeśli nie oczekuje się, że ten ktoś jest w stanie jej udzielić?
- Nie jestem nikim szczególnym. Na imię mi Riauk.
- Jesteś najemnikiem?
- Raczej nie. – Potrząsnął głową. – Chociaż pewnie możesz nazwać mnie łowcą – dodał.
- Walczysz by pomóc słabszym? – spytała dziewczyna.
- Tak.
- Więc możesz mi pomóc – zdecydowała się.
- Co mogę dla ciebie zrobić? Chyba, przede wszystkim, podwieźć do miasta? Tyle że, skoro mamy już podróżować razem... Ciężko mi tak rozmawiać z twoimi plecami.
Odwróciła się do niego. Ale nie spojrzała mu w twarz. Była niebrzydką dziewczyną o bardzo delikatnych rysach. W jej zachowaniu było coś dziwnego, nienaturalnego.
- To niemądre, wędrować samotnie, gdy nie ma się wierzchowca ani broni. – Riauk nie miał pojęcia, że setki lat temu jego ojciec wypowiedział podobne słowa do napotkanej na Pustkowiu Wojowniczki Nocy Axii, ściągając na siebie kłopoty.
- Nie miałam wyboru – powiedziała dziewczyna. – Idę do miasta, bo szukam najemników. Nie doczekałabym się na nikogo takiego w swojej wsi. Czy masz wóz, że proponujesz mi podwiezienie?
- Nie. Mogę posadzić cię przed sobą na siodle.
Riauk urwał nagle. Dopiero teraz coś pojął.
- Ty nie widzisz?
- Tak.
Zeskoczył z siodła.
- Przepraszam, nie przyszło mi to do głowy. - Wziął ją za rękę. Zadrżała lekko, ale nie cofnęła się. – Zgadzasz się pojechać ze mną?
- Chyba nie mam wyboru – stwierdziła.
Opisał jej więc, jak zamierza podsadzić ją na konia. Zadanie okazało się niełatwe, bo mimo instrukcji, dziewczyna niepotrzebnie naprężała ciało, bojąc się wysokości, której nie była w stanie ocenić.
- Nic ci się nie stanie – zapewnił kilkakrotnie. – Kväll jest mi bardzo posłuszny.
Faktycznie, rosły deresz, choć jeszcze przed chwilą tańczył w miejscu, rwąc się do drogi, teraz stał zupełnie bez ruchu. Nie zaprotestował też przed przyjęciem na grzbiet większego niż zwykle ciężaru, gdy białowłosy usadowił się w siodle za dziewczyną. Riauka szczerze zadziwiło zachowanie Kvälla. Jego szalony wierzchowiec zrozumiał wyjątkowość sytuacji.
Ruszyli stępa. Przez dłuższy czas oboje milczeli. Dziewczyna była zbyt przejęta jazdą, by się odezwać.
- Jak ci na imię? – spytał wreszcie.
- Berbel.
- A po co ci najemnicy?
- Szukam zemsty – wyjaśniła. – Szukam kogoś, kto odnajdzie zabójcę mojego brata i zabije go. Jesteś gotowy to zrobić?
- Tylko jeśli ten człowiek zabił z premedytacją, a twój brat niczemu nie był winien.
- Nie był – zapewniła dziewczyna. – Po prostu siedział sobie w gospodzie z kumplami, pili, żartowali, a tamten podszedł do nich i go zabił.
- Opowiedz mi więcej, wszystko co wiesz.
Riauk nie popierał idei zemsty, ale był w stanie zrozumieć gniew i żal dziewczyny. Nie musiał w tym celu zaglądać do jej umysłu.
- Przyjaciele brata mówili, że tamten typ był niski i szczupły. U pasa nosił długi srebrny miecz.
Riauk wstrzymał oddech. W głowie mu zaszumiało. Siłą woli powstrzymał ciało przed napięciem mięśni. Dziewczyna by to wyczuła.
- Miał długie, białe włosy – mówiła dalej – białą skórę i czerwone, jak mówili, upiorne oczy.
- Jesteś pewna, że twój brat był bez winy? – spytał, z trudem panując nad głosem.
- Tak.
Właśnie zgodził się zabić samego siebie.

Las po Burzy stała przed domem. Czekała, a każdy jej zmysł nastawiony był na poszukiwanie. Momentami łapała się na tym, że jej oczy wypatrują jeźdźca.
Żaden jeździec nie mógł się jednak zjawić.
Potężna klacz Merego, Chmura, stała w stajni. Jego samego jednak nie było. Wyruszył do Świata Prawdziwego. Wyruszył i nie wrócił, choć dotąd co wieczór wracał do klaczy.
Tak, wracał do konia, nie do Las po Burzy. Przeżyli razem trzy szczęśliwe stulecia, ale ostatnie lata niosły tylko ból i smutek. A teraz Mery nie wrócił. Las po Burzy przyszło do głowy, że mógł odejść. Istniała też możliwość, że coś mu się stało. Nie wiedziała, co byłoby gorsze.
Próbowała odnaleźć jego umysł, bezskutecznie. Kiedy chciała skontaktować się z Merym, widziała tylko konie, dziwne konie. Galopowały. Były wysokie. Pierwszy – bardzo chudy, lecz na mocnych, nieco zbyt limfatycznych nogach, gniadotarantowaty, brzydki, z prawie zupełnie łysym ogonem. Drugi był jeszcze większy, potężniejszy, gniady, o lśniącej sierści. Oba nie przypominały koni ze Świata zza Morza Ognia i Krwi, miały dzikie, opętane szałem oczy i słabe, płaskie mięśnie. Oprócz tych koni nie było niczego i właśnie to przejmowało Las po Burzy strachem.
Nagle pojęła, jak bardzo, mimo mocy, którą władała, jest słaba i samotna. Nie miała nikogo, z kim mogłaby się podzielić swoim strachem i żalem. Gdzieś w dostępnych światach żył jej syn, wojownik, także obdarzony mocą. Do niego zwrócić się jednak nie mogła. Przed laty go odepchnęła. Chwila, gdy znalazła się w potrzebie, nie była dobrym momentem do zmiany panujących między nimi stosunków. Może gdyby była pewna, że Meremu grozi niebezpieczeństwo, odważyłaby się poprosić syna o pomoc. Ale teraz za bardzo obawiała się kontaktu z Oiolose. Całe życie się go obawiała.

Ten, który nie miał imienia, stał między drzewami na wzgórzu. Nie spodziewał się, że ujrzy jakiegokolwiek wędrowca. A jednak. Od jakiegoś czasu śledził sylwetkę jeźdźca tonącą w ciepłych promieniach popołudniowego słońca. Intruz zdawał się go w ogóle nie dostrzegać i pędził prosto w jego stronę.
Szaleniec – pomyślał, obserwując, jak obcy się zbliża.
Koń był wielkim, karodereszowatym zwierzęciem szlachetnej rasy, którego nie powstydziłby się żaden wojownik. Obcy nie był chyba jednak wojownikiem. Jego ciała nie okrywała zbroja, a długi, szary płaszcz. Przed sobą, na siodle, wiózł dziwaczny tłumok.
Jeździec wpadłby na niego, gdyby nie koń, mądrzejszy od swojego pana. Zahamował nagle i stanął dęba, chrapnął dziko.
- On nas zabije! – pisnął tłumok, który okazał się być dziewczyną.
- Spokojnie, Kväll! – rzucił obcy, którego twarz szczelnie skrywał kaptur. Trupioblada dłoń przesunęła się uspakajającym ruchem po szyi konia. Zwierzę opadło na cztery nogi. Bynajmniej się jednak nie uspokoiło. Wciąż błyskało białkami.
- Kim jesteś? – spytał jeździec, jakby zapominając o tym, że sam powinien się przedstawić.
- To niezbyt dobre pytanie. Głupie wręcz – powiedział ten, który nie miał imienia. - Tak, muszę je nazwać w tak brzydki sposób: głupie. Czyżby przez ostatnie dwa dni drogi każda napotkana istota nie ostrzegała was przed wtargnięciem do mojego lasu? Muszę z przykrością zauważyć, że właśnie mieliście nieszczęście minąć linię pierwszych drzew. Chociaż... tak właściwie to wcale nie jest mi przykro z tego powodu, ale grzeczność nakazywała mi to powiedzieć, sami rozumiecie.
Jeździec niewiele zrozumiał z jego wypowiedzi. Osłupiał i przez moment nie był w stanie wydać z siebie głosu. Potrafił sobie jednak przypomnieć, że ostatnio nikt go przed niczym nie ostrzegał. Nie słyszał też, by te okolice niepokoił jakiś demon. Nie bardzo jednak było kogo niepokoić. Najbliższa wieś leżała ponad dzień drogi stąd.
Gospodarz lasu poprawił na sobie kubrak przypominający brzozową korę, po czym zdjął z łysej głowy zielony kapelusz. Przyłożył jego wnętrze do ust, ale coś mu się nie spodobało. Sięgnął ręką do środka i wyciągnął gniewnie parskającego, małego borsuka. Cisnął nim w pobliską kępę krzewów.
- Przepraszam. – Uśmiechnął się w kierunku intruzów. – Ciągle to robi, mały drań.
Jeszcze raz zbliżył usta do kapelusza. Wziął głęboki wdech, po czym gwałtownie wypuścił powietrze. Nakrycie głowy powiększyło się do rozmiarów człowieka. Wszedł cały do środka i znikł razem z kapeluszem.
- Jak już mówiłem, macie pecha.
Jeździec wzdrygnął się przestraszony. Jego wierzchowiec zachrapał dziko. Gospodarz lasu wiedział, że gdy pojawi się na gałęzi, blisko twarzy przybysza, wywoła odpowiednie wrażenie.
- Pójdziemy na taki układ: oddasz mi twoją samicę i środek transportu, a ja pozwolę ci opuścić ten las o zdrowych zmysłach. Muszę zaznaczyć jednak, że określenie „zdrowe zmysły” jest w twoim przypadku lekkim nadużyciem. Ale chwilowo zadowolimy się nim, prawda? Zastanów się nad moją ofertą. Jeśli ją odrzucisz, dowiesz się, kim naprawdę jestem, a wtedy do końca życia będziesz śmiał się i płakał na przemian, przemoczony cuchnącymi płynami w sposób niekontrolowany wydostającymi się z twojego ciała. Wierz mi, nie warto. Nie musisz odpowiedzieć mi od razu, ale powiem ci, że nie jestem przesadnie cierpliwy. Czasami, gdy długo czekam, ogarnia mnie irytacja, a wtedy uciekam się do mało estetycznych środków przemocy.
Borsuk przysiadł mu na ramieniu, coś mu zamruczał do ucha i natychmiast został strącony na ziemię.
- Kryzys wieku średniego? Wynoś się! I trzymaj się z dala od mojego nakrycia głowy! Mogłem cię wtedy zamienić w coś mniej niesfornego.

Riauk nie dostrzegł dziwnego mężczyzny w porę. Światło zachodu zbyt raziło go w oczy. W duchu przeklął swoją ułomność. Wahał się, co zrobić. Właściwie mógł spiąć konia i minąć obcego. Odsłoniłby jednak plecy na atak. Spróbował zbadać myśli grożącej mu istoty, ale nie zdołał. Jego wola i moc były słabsze niż łysego mężczyzny. Czyżby to nie był zwykły śmiertelnik, który nauczył się trochę magii? Chyba rzeczywiście należało się go obawiać. Riaukowi przyszło do głowy, że sam powinien nauczyć się więcej. Przez moment na poważnie rozważył, czy nie oddać dziewczyny. Była dla niego ciężarem, ona sama i to, co wiedziała. Zdał sobie jednak sprawę, że jest jej winien ochronę, że i tak już swoje przez niego wycierpiała. Zresztą, nie było się nad czym zastanawiać. Nie był gotów oddać konia. Zaśmiał się i odrzucił z głowy kaptur. Uznał, że może już to zrobić. Stojące tuż nad horyzontem słońce nie było w stanie wyrządzić krzywdy nienaturalnie białej skórze. Miał nadzieję, że widok jego twarzy zrobi odpowiednie wrażenie na gospodarzu lasu. Przeliczył się.
- Odsuń się – powiedział, spuszczając dziewczynę na ziemię. - Nie wiem, kim jesteś i o co ci chodzi. Nie wiem, czemu inni się ciebie boją – zwrócił się do gospodarza lasu. – Źle jednak trafiłeś, strasząc mnie. Jestem nieśmiertelny i nie sądzę byś był w stanie w ogóle mnie zranić. Nie szukam zwady – dodał, odsuwając przy tym poły płaszcza, pod którymi ukazała się srebrna rękojeść miecza. – Ale wiedz, że mojego konia nie dostaniesz.
- Konia? Cóż, jakiego systemu wartości mógłbym spodziewać się po kimś takim? Jesteś pewna, moja droga, że nadal chcesz podróżować z tym osobnikiem. – Łysy mężczyzna zeskoczył z gałęzi i objął dziewczynę w pasie, zbliżając usta do jej ucha. – W tym lesie będzie ci dobrze. Jeśli chcesz, raz na kilka dni będziesz mogła przybierać swoją prawdziwą postać, zamiast bez przerwy tkwić w ciele, dajmy na to, wiewiórki.
- Berbel, uciekaj! – syknął Riauk.
Dziewczyna dygotała. Nie była w stanie nic zrobić, zbyt przerażona tym, co się działo.
- Mniejsza o twoją osobę, żeński człowieku. A co do ciebie, niespotykanie blady przyjacielu, cóż widzisz w tym niosącym cię niewolniku aż tak bardzo znaczącego, że cenisz go ponad nienaruszalność własnej jaźni? Jesteś aż tak szalony? I nie próbuj wywrzeć na mnie wrażenia swoją rzekomą nieśmiertelnością. Miałem już bogów na swych usługach. – Gospodarz lasu gadał bzdury, ale oni nie mogli tego wiedzieć. A jemu należała się jakaś rozrywka. – Kłaniały mi się odwieczne byty żonglujące światami. Śpiewały pieśni na moją cześć twory potężniejsze, niż... – Borsuk znowu wskoczył mu na ramię. – Wcale mi nie odbiło!
- Ja, jestem szalony? – Riauk wykorzystał moment, gdy gospodarz lasu był zajęty borsukiem, żeby dojść do głosu. – To ty wydajesz mi się cokolwiek dziwny. Nieśmiertelny jestem naprawdę. Nie słyszałeś nigdy o Ludziach Lasu? – Zdał sobie sprawę, że trochę przesadził. Nie wyglądał na przedstawiciela leśnego ludu. Jedynie uszy miał podobne. – Słyszałeś czy nie, nie ma to znaczenia. Powiem ci, że koń to najlepszy przyjaciel wędrowca, dlatego ci go nie oddam. Dziewczyna jest wolna i niech sama zadecyduje o swoim losie. Ja chcę odejść stąd w pokoju. Jeśli żądasz czegoś w zamian za puszczenie mnie wolno, nie mogę zaofiarować ci nic, oprócz swoich usług. Jestem Oiolose. – Użył prawdziwego imienia po raz pierwszy od lat. Uznał, że temu człowiekowi nie powinien przedstawiać się jako Riauk, umierający. Może nie wierzył w jego słowa, ale obawiał się, że obcy może jednak wiedzieć więcej niż inni. – Berbel, tak jak ja, niewiele posiada. Jeśli jednak trzeba, mogę zapracować również na jej wolność.
Dziewczyna wciąż się trzęsła. Słowa napotkanego mężczyzny obudziły w niej pewne obawy. Nad czymś intensywnie myślała.
- On jest blady? – rzuciła drżącym głosem.
- Ona nie widzi – wyjaśnił Riauk, żałując, że odrzucił z głowy kaptur. – A ja wcale nie jestem taki blady. – Chciał, żeby dziewczyna nie zastanawiała się nad jego rysopisem.
- Oczywiście, że nie jest blady – zapewnił dziewczynę gospodarz lasu. – Co prawda, widziałem wysuszone trupy o zdrowszej cerze, ale to w ogóle były bardzo zdrowe trupy. Nie będziemy przecież dyskryminować naszego nieśmiertelnego przyjaciela ze względu na kolor jego powierzchni. A ja widziałem już przedstawicieli dumnego, ostrouchego leśnego ludu, starzejących się w ciągu kilku minut. Ich skóra marszczyła się, włosy wypadały, zęby czerniały, pęczniały gnijące wrzody. Zawsze byliście za bardzo zadufani w sobie i własnych skromnych możliwościach, śmieszny leśny ludku. Jeśli nie możesz kupczyć kobietą, musimy zastanowić się nad najlepszym przyjacielem wędrowca. Skoro jesteś do niego tak bardzo przywiązany, proponuję sprawiedliwy podział: pół na pół. Wzdłuż. – Prawa dłoń łysego mężczyzny pokryła się korą. Wystrzelił z niej zielony pęd, który wił się przez chwilę, po czym błyskawicznie rozprostował i skamieniał na kształt krótkiego ostrza. Drzewa pochyliły swe konary, jakby chciały nakłonić Riauka do zejścia z wierzchowca. Gdzieniegdzie w szczelinach pni pojawiły się ciekawskie oczy, łypiące na nowoprzybyłych.
- Mój koń zostanie cały! – Riauk dobył miecza. Pchnął wierzchowca pomiędzy gospodarza lasu i Berbel. – Nie chcę cię zabić – powiedział jeszcze. - Chcę tylko odejść stąd z koniem i dziewczyną, jeśli ona tego zechce. W wyniku naszego starcia ucierpieć możesz tylko ty i twój las, ale jeśli zaatakujesz, stoczymy straszną bitwę.
Drzewa schyliły gałęzie jeszcze niżej. Korzenie zaczęły powoli wydostawać się z ziemi. Kväll zarżał przerażony i przysiadł na zadzie. Krzyk drapieżnego ptaka rozniósł się echem po lesie. Zawtórował mu ryk niedźwiedzia i wilczy skowyt.
- Sam tego chciałeś, uparty szaleńcze. Tutaj wszystko, co do najmniejszego zeschłego liścia, słucha moich rozkazów.
W panującym hałasie i zamęcie nikt nawet nie usłyszał zupełnie bezsensownego krzyku dziewczyny: „Ratunku!”. Nie było bowiem nikogo, kto by mógł lub zamierzał ją uratować.
Kväll stanął dęba, rżąc dziko. Riauk utrzymał się jednak w siodle. Był gotowy zadać cios, celując w czoło gospodarza lasu. Oczami wyobraźni widział już nawet rozłupaną głowę tamtego. Coś jednak nie pozwoliło mu zaatakować. Coś w nim mówiło, że gospodarz lasu, nie zamierza go zabić, a tylko nastraszyć.
Kväll wspiął się na tylne nogi raz jeszcze i wtedy Riauk spostrzegł coś nieoczekiwanego.
- On też cię słucha?! – krzyknął, wskazując ostrzem miecza w niebo.
- O jasna dupa!
Ku nim pikował ogromny smok. Jego ciało pokrywała srebrzysta łuska, jedynie grzbiet i łeb zdobiły zielone pręgi.
Resztkami silnej woli Riauk zmusił się, by pozostać na miejscu. Smok musiał być iluzją, wytworem czyjegoś umysłu. Białowłosy wiedział bowiem, że w Świecie zza Morza Ognia i Krwi i sąsiednich krainach smoki wymarły już dawno temu. Ale skoro ten dziwny człowiek tak się wystraszył, to kto stworzył obraz tego potwora?
Riauk znalazł się dokładnie pomiędzy dwoma długimi pazurami. Porażony ogromem smoka nie był w stanie zareagować. Runął w zmasakrowane resztki Kvälla.
Momentalnie zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Wielki gad był jak najbardziej rzeczywisty.
Smok podmuchami wzniecanymi przez bijące skrzydła łamał pobliskie drzewa. Gospodarz lasu miał problemy z utrzymaniem się na nogach. Bezwładną dziewczyną cisnęło o jeden z pni. Leżący na ziemi Riauk krztusił się wnętrznościami wierzchowca. Wielki gad rozwarł pysk. Czy zamierzał zionąć ogniem? Czy smoki, skoro istniały, to ogniem też ziały naprawdę?
- Nie! Tak nie będzie! – Łysy mężczyzna klasnął dwukrotnie w dłonie.

- Wreszcie jesteś. Żałuj, że byłeś na urlopie – powiedział doktor Wieczorek do doktora Leleszki, kiedy ten w poniedziałkowy ranek wszedł do pokoju socjalnego dla lekarzy.
- Tobie również dzień dobry. Czego mam niby żałować?
Obaj byli młodzi, wciąż jeszcze nadmiernie przejmowali się swoją pracą. Tak przynajmniej żartowali starsi stażem pracownicy oddziału intensywnej terapii warszawskiego szpitala na Czerniakowskiej.
- Bo tu niezłe numery były. – Pulchny doktor Wieczorek wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Tydzień temu przywieźli nam pacjenta. Był nieprzytomny. Zresztą nadal jest i pewnie już zawsze będzie. Miał wypadek, doznał poważnych uszkodzeń mózgu. Ale to jeszcze nie wszystko. – Doktor Wieczorek zrobił pauzę dla większego efektu. – Gość miał fałszywy dowód! Nikt go nie zna. Nikt nic o nim nie potrafi powiedzieć. Wiedzą jedynie, gdzie pracował. A to wszystko, co ci powiedziałem, to ciągle nic. Zdziwisz się, jak go zobaczysz. Facet jest niski, jakieś metr pięćdziesiąt, ale niesamowicie umięśniony, na jego ciele nie ma grama tłuszczu. Ma szpiczaste uszy, jak skrzaty z bajek, czy inne elfy, te z Władcy Pierścieni, co to byliśmy w kinie.
- Jakbyś czasem coś czytał, to...
- Tak, wiem panie oczytany, to jest na podstawie książki, żona czytała, a ja mam to gdzieś. To, że nie lubię takich rzeczy, to nie znaczy od razu, że potępiam i nic nie wiem o świecie. Chcesz słuchać, o tym kolesiu, czy nie?
- No dawaj.
- Całe jego ciało pokrywają blizny. Kiedyś przeszedł trepanację czaszki. Aż dziwne, że dał radę dożyć do tego wypadku. A to ciągle jeszcze nie koniec. On ma gęste włosy na stopach z wierzchu i od spodu...
- Nawet żadne zwierzę nie ma włosów na podeszwach stóp – zauważył doktor Leleszka.
- Ale on ma. – Doktor Wieczorek wciąż się szczerzył podekscytowany ciekawym przypadkiem. – Jak te hobbity.
- Hobbici chyba nie mieli włosów od spodu.
- Mnie żona powiedziała, że mieli. Mniejsza, zapomnij o stopach. – Machnął ręką. – Posłuchaj, jak go przywieźli, robiliśmy mu rentgen, żeby sprawdzić, czy nie ma innych urazów. Ten gość miał kiedyś złamanie główki kości udowej i to mu się idealnie zrosło.
- Takie złamanie nie może... – zaprotestował doktor Leleszka.
- Każdy to wie. Ale temu człowiekowi bez tożsamości się zrosło. Nie ma żadnej endoprotezy, nie miał żadnych śrub. To złamanie musiało mu się zrosnąć w normalnym gipsie.
- Nie!
- Pokażę ci rentgen.

Riauk ocknął się nagle. Spróbował otworzyć oczy. Nie wiedział jednak, czy mu się udało, bo cały czas tonął w nieprzeniknionej ciemności.
- Bez obaw, jeszcze nie umarłeś. – Gospodarz lasu zjawił się tuż przed nim, towarzyszyła temu krótkotrwała fontanna iskier w kolorach tęczy.
Riauk zamrugał oczami, powoli odzyskiwał wzrok. Chciał o coś zapytać, ale nie znalazł właściwych słów.
- Wytrzymałeś, punkt dla ciebie. Chciałbyś zapytać, gdzie się znalazłeś. To byłoby twoje pierwsze rozsądne pytanie. Gdzie zatem jesteśmy? – Mężczyzna zawiesił na chwilę głos, ale wcale nie czekał na przytaknięcie. – Trafiliśmy na obrzeża Magistrali. To takie trudne słowo, chyba nieużywane w waszym świecie. Magistralę można przyrównać do wielkiej drogi, którą przemieszczać można się między niemal nieskończoną liczbą światów.
Riauk nie słuchał go uważnie. Patrzył na chwiejącą się półprzytomnie Berbel. Dziewczyna nagle wysunęła przed siebie ręce. Wolno zginała i prostowała palce.
- Ja widzę!
- Nie przyzwyczajaj się, moja droga. Normalną rzeczą dla tego miejsca są drobne zmiany, które pojawiają się u międzyświatowych podróżników. Ale tylko na czas pobytu tutaj. Ja mam na przykład to. – Gospodarz lasu poprawił na nosie dwie przezroczyste szybki oplecione drutami zahaczonymi za uszami. – To okulary. Taki wynalazek wyostrzający wzrok u niedokładnie widzących. Dręczy mnie taka przypadłość po tej stronie.
- Wiem, co to – stwierdził Riauk.
- No proszę, wciąż mnie zadziwiasz.
Rozmowa o okularach nie miała jednak sensu.
- Co we mnie się zmieniło? – zapytał Riauk.
- Och, może to być mnóstwo rzeczy, często nawet niezauważalnych, ale w twoim przypadku, przynajmniej jedna zmiana jest od razu widoczna.
Riauk zrozumiał. Złapał za kosmyk włosów. Były rude.
Ale nie tylko to go dziwiło. Za Berbel stał niski, otyły mężczyzna w poplamionym kożuchu. Chyba był tam, od kiedy Riauk otworzył oczy. Teraz spojrzał na niego także gospodarz lasu.
- No tak – westchnął ciężko. – Mogłem się tego spodziewać, mały draniu. Powiedz to głośno.
- Siedziałem...
- W kapeluszu. Tak. Poznajcie, moi drodzy, prawdziwą postać Barnaby, niegdyś nieprzyzwoicie leniwego karczmarza, a do niedawna jednego z moich poddanych. Jako borsuk prezentował się efektowniej. W swoim pierwotnym kształcie do niczego nam się nie przyda, a tylko będzie strasznie zawadzał. Zostanie jednak z nami, choć będzie kulą u nogi.
Pod ich stopami pojawiła się brukowana droga.
- Co to?! – zapiszczała dziewczyna.
- Droga. Malutka żyłka, doszlibyśmy nią do jednej z głównych arterii Magistrali. Tylko jeszcze nie wiem, czy powinniśmy. A tak swoją drogą, czy to nie irytujące, że widzimy wszystko dokładnie, choć otacza nas czerń bez żadnego źródła światła?
- Dlaczego nas tu sprowadziłeś? – Riauk oprzytomniał. Wróciła dawna czujność.
- A czy miałem wybór? Ta gadzina spartaczyła sprawę, szlachtując twojego zwierzaka. Co mi po należnej połówce w tak beznadziejnie martwej postaci? Trzeba umieć kroić, żeby wraz z tym aktem nie wypchnąć życia na zewnątrz ciała.
Do Riauka nagle w pełni dotarło to, co przed chwilą miało miejsce w lesie. Jego pierś zalała fala bólu. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał. Żal po stracie Kvälla ścisnął mu gardło. Śmierć to było coś, co zbyt dobrze znał, mimo, że sam był nieśmiertelny.
- Nie rozklejaj się. Po to tu jesteśmy, żeby wyciągnąć tę szkapę cało z opresji.
- Jak chcesz to zrobić? – W sercu Riauka ożyła nadzieja. Zaufał gospodarzowi lasu, choćby dlatego, że właściwie nie miał innego wyboru. Zapomniał już o tym, że jeszcze przed chwilą byli gotowi się pozabijać. Tamta chwila wydawała się teraz wydarzeniem z bardzo odległej przeszłości, ze wspomnień, w których sens zdarzeń już dawno się zatarł.
- Na razie o tym nie myśl. To nie taka prosta sprawa.
Dziewczyna wciąż z zachwytem oglądała własne ciało.
- Robisz to wszystko dla konia? – spytała. Była już znacznie spokojniejsza. Zdążyła zrozumieć, że nikt nie chciał jej śmierci, a jej dziwaczni towarzysze niejedno potrafią.
- Robię to dla moich poddanych: zwierząt i drzew, które tam zostały. Władca musi być odpowiedzialny za swój lud, nawet, jeśli jest wstrętnym despotą. Choć wcale nim nie jestem – zaznaczył łysy mężczyzna. Znów poprawił zsuwające się z nosa okulary. – Musimy dowiedzieć się, skąd się wziął w moim lesie smok. Nie miał prawa tam być. Smoków w waszym świecie już nie ma. Sam pomagałem wynieść się paru najoporniejszym. Potem sprawimy, by ta pomyłka sił natury nigdy nie miała miejsca. To nie mógł być normalny smok.
- Lubisz mówić – zauważył kwaśno Riauk.
- Sarkazm uważam za zbędny. Wracając do naszej obecnej sytuacji: trzymajcie się blisko mnie. Możemy tu spotkać istoty i zjawiska dużo dziwniejsze od wszystkiego, z czym moglibyście się zetknąć u siebie, a także o wiele bardziej niebezpieczne.
Myśli kłębiły się w głowie Riauka, ale powoli już zaczynał pojmować, co się im przytrafiło.
- Panie – rzekł, przypominając sobie, że istnieje coś takiego jak dobre wychowanie, co zawsze przychodziło mu z trudem – czy mógłbyś mi zdradzić swoje imię i wyjaśnić, na czym polega twoja moc? Słowo Magistrala jest mi obce, ale wiem, że istnieją przejścia między światami. Może z nich przybył smok. Znam z legend opowieści o inwazjach najeźdźców z innych światów. Może należałoby się dowiedzieć, czy to nie zdarzyło się także teraz. A jeśli tak, to trzeba coś z tym zrobić. – Ugryzł się w język. Sam za dużo mówił. – Ale co do smoka... Czy moglibyśmy wrócić do lasu tuż przed jego atakiem i sami siebie obronić, zaatakować z boku? Wiem, że są tacy, którzy umieliby to zrobić. – Znowu się zagalopował. On sam też to powinien umieć. Umiałby to, gdyby nie był dumny i zły na cały świat, gdyby zdecydował się iść drogą przeznaczoną mu przez los, zamiast uciekać.
- Wiesz całkiem wiele o tych sprawach – przyznał łysy mężczyzna z uznaniem.
W czasie, gdy rozmawiali, dziewczyna podeszła do Riauka i przyjrzała mu się uważnie.
- Masz czerwone oczy – powiedziała. Smok niewiele ją teraz interesował, była bezpieczna i widziała. – Chyba niewielu ludzi ma czerwone oczy. Gdyby nie twoje rude włosy i blizna na policzku, pomyślałabym, że to ciebie szukam.
- Nie ja zabiłem twojego brata, ja go pomszczę – powiedział Riauk. To nie był czas, by wyznać, jak było naprawdę, by wszystko jej wytłumaczyć. Ból, który czuł w piersi po stracie konia, był zbyt wielki. Zresztą teraz trzeba było zająć się smokiem.
Łysy mężczyzna uśmiechnął się złośliwie, ale nic nie powiedział. Riauk był mu za to wdzięczny. Mimo to do wszystkich jego trosk dołączyła obawa, że w sprawie dziewczyny skazany jest na łaskę leśnego człowieka.
- Pytałeś mnie o imię – usłyszał w odpowiedzi. – Tutaj, i tylko tutaj, możecie mówić mi: Kit. Właśnie tak, prosto i zwięźle. Normalnie nie mam imienia. Dość kłopotliwa sprawa, ale można przywyknąć. Co do smoka, nie pójdzie nam z nim tak łatwo. Przede wszystkim ta bestia swym ogromem przerasta największe okazy, jakie nawiedziły wasz świat, a poza tym, smoki mają to do siebie, że potrafią myśleć nieliniowo. Nie ogranicza ich rozmyślań bystry, jednokierunkowy strumień czasu. Krótko mówiąc, nie mamy z tym czymś szans w regularnej walce. Trzeba uciec się do podstępu. Jeśli chodzi o czas, muszę przyznać, że masz rację. Cofniemy go. Bez tego Kväll nie wróci do życia. Najpierw jednak musimy ukatrupić smoka. Inaczej mógłby przewidzieć, co zamierzamy i nam to uniemożliwić. Musimy więc zabić go dwa razy.
- Ale jak? – zapytał były borsuk Barnaba.
Riauk milczał. Sam był w stanie zadać tylko takie samo pytanie i raz jeszcze przekląć w duchu, że tak mało się nauczył.
- A więc... - zaczął Kit.
Zaskoczyła ich potężna fontanna tęczowych iskier. Widok ten na chwilę wszystkich oszołomił. Otrzeźwienie przyniósł ostry podmuch powietrza. Coś dużego zmaterializowało się nad ich głowami. Ujrzeli przetaczające się nad nimi ogromne podbrzusze, unoszone przez parę potężnych skrzydeł, na tyle ogromnych, że każde mogłoby co najmniej dwukrotnie owinąć sobą całą czwórkę.
- Smok! Nasz smok! – syknął Barnaba. – Tu jest jeszcze większy!
- Ciszej! – szepnął Riauk. – Życie ci się znudziło?
- Coś tu się nie zgadza. – Kit spod zmarszczonych brwi wpatrywał się w ogon oddalającej się bestii. – Powinien od razu nas zauważyć. Wątpię, żeby Magistrala uczyniła go stworzeniem łagodnym, albo przynajmniej łaskawym.
- Nie to go spotkało – powiedziała dziewczyna. – Jest ślepy.
Jak ona na to wpadła? – zapytał sam siebie Riauk. Potem przeraził się, że Berbel przejrzy i jego przemianę. Nie było jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
- Za nim! – krzyknął i pognał za oddalającym się smokiem przez mrok i pustkę obcego mu nibyświata. Skoro musieli zabić smoka nie tylko w przeszłości, ale i w teraźniejszości, nie mogli go zgubić. Tak mu się w każdym razie wydawało. W tamtej chwili nie dbał o to, że nie zna miejsca, w którym się znajduje, ani kierujących nim zasad.
- Świr – mruknął Kit i popędził za nim. Musiał coś zrobić z tym białoskórym szaleńcem, bo ten, tułając się samotnie po Magistrali, na pewno ściągnąłby na siebie nieszczęście.
Berbel i Barnaba spojrzeli na siebie, po czym pobiegli za towarzyszami. Oboje uznali ich zachowanie za niemądre, ale nie mieli wyboru. Pozostanie w obcym miejscu było bardziej niebezpieczne, niż pędzenie na łeb, na szyję za smokiem i tymi, którzy powinni coś wiedzieć, a zdawali się postradać zmysły.

Mery nie był w stanie wrócić do rzeczywistości. W jego umyśle wciąż galopowały konie. Widział je.
Wiedział, że zachował się bezmyślnie.
Zaczęło się od tego, że znowu podjął pracę w stajni w Warszawie na Ursynowie. Od kiedy ją opuścił, stał się bogatszy w doświadczenia kilkudziesięciu lat, choć w Świecie Prawdziwym minęło ich tylko kilka. Ten czas wystarczył jednak, żeby hotel dla koni, który niegdyś go zatrudniał, praktycznie przestał istnieć. Przestali być tam też potrzebni objeżdżacze, a tym się wcześniej zajmował. Teraz został instruktorem jazdy konnej. Ale nie wrócił tam dla koni.
Oficjalnie pracował z grupą dziewczynek. Miał je zabrać w teren. Zosia nie chciała osiodłać swojego konia. Popłakała się, a on był tam właśnie ze względu na nią. Dziewczynka była słaba, przez co jej umysłowi zagrażał atak demona. Las po Burzy i Mery chronili mieszkańców Świata Prawdziwego przed atakami demonów na ich psychikę, oboje wkroczyli na drogę Wojowniczek Nocy. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z ich działalności. W Świecie Prawdziwym nie wierzono w demony, choć niejeden człowiek podejmował działania pod ich wpływem.
- Czemu płaczesz? – spytał.
- Bo ja nie chcę jechać w teren – załkała.
- Dlaczego? – zapytał łagodnie.
Zosia spuściła wzrok.
- Bo boję się galopować w terenie – wyjąkała.
- A jeśli nie będziemy galopować?
Dziewczynka uniosła głowę. Jej oczy zaświeciły się nadzieją. Mery, a raczej Mariusz, jak go nazywano w Świecie Prawdziwym, wiedział, że tak naprawdę chciała jechać.
- Na pewno nie będziemy galopować? – upewniła się.
- Na pewno. Przygotuj Arkę.
Dwadzieścia minut później sześć koni wyjechało zastępem na łąki, drogą w stronę Wilanowa. Mery prowadził, a Zosia jechała za nim na gniadotarantowatej klaczy. Żywym kłusem przemierzali zielone przestrzenie. Słońce świeciło mocno. Właśnie rozpoczynała się wiosna. Przez pół godziny wszystko było w porządku, potem dziewczynki zaczęły jęczeć.
- Zagalopujmy – prosiły.
- Nie będziemy dziś galopować – oznajmił Mery.
- Dlaczego?
- Prosimy, zagalopujmy.
- Nie. Jest wiosna, konie dawno nie były w terenie. To nie jest bezpieczne.
- Ale my prosimy. Będziemy jechać ostrożnie.
- Nie. – Mery był stanowczy.
Dziewczynki zaczęły szemrać między sobą.
- To jej wina.
- To dlatego, że ona boi się galopować.
- Pewnie on leci na takie małe...
- Nauczymy ją, co to galop?
Wszystkie były starsze od Zosi. Zawsze jej dokuczały, ale tym razem posunęły się za daleko. Dziewczyna jadąca za Zosią uderzyła jej konia palcatem po zadzie. Arka rzuciła się w przód, wyskoczyła z zastępu i pognała przed siebie na złamanie karku. Młoda, brzydka klacz była wierzchowcem łagodnym i posłusznym, ale wiele już zdążyła w życiu przejść. Instynktowny lęk przed atakiem drapieżnika ludzie wzmogli swoimi batami. Arka bała się wszystkiego. Teraz również strach zaślepił ją i popchnął w przód.
- Ty idiotko! – krzyknął Mery i zapominając, że znajduje się w Świecie Prawdziwym, a nie na Pustkowiu, uderzył dziewczynę, która spłoszyła Arkę, palcatem w twarz. – Z koni i nie ruszać się z miejsca! – nakazał, po czym spiął swojego wierzchowca. Nie wiedział jeszcze, co zrobić, miał jednak nadzieję, że uda mu się dopędzić Arkę i ją zatrzymać. Sama Zosia nawet nie próbowała tego zrobić. Wczepiła się rękami w siodło i bezwolnie pozwoliła unosić się klaczy.
Wierzchowiec Merego, gniady Aztek, był zwierzęciem wielkim i szybkim. Oczywiście, nie mógł się równać z końmi ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. Nie miał ich siły, obdarzony zbyt wąską klatką piersiową i słabymi stawami. Jednak młody, poczciwy i pełen energii przypominał Meremu zwierzęta z jego świata. Dlatego wybrał go na swojego wierzchowca. Wybór ten był prawie słuszny. Wyciągnięty w galopie Aztek bez trudu doszedł Arkę i zrównał się z nią.
Oczy klaczy błyszczały szałem. Mery wiedział już, że nie zatrzyma jej inaczej, niż chwytając za wodze, zwłaszcza, że Zosia była zbyt przerażona, by zrobić cokolwiek. Umysły zwierząt zbyt różniły się od umysłów ludzi, by skutecznie dało się na nie wpływać mocą.
- Trzymaj się! – krzyknął i wychylił się z siodła, sięgając do wodzy klaczy.
Jednego nie przewidział. Aztek nie był wierzchowcem tak pewnym i dobrze wyćwiczonym, jak bojowe konie jego świata. Ruch Merego wybił konia z rytmu. Zbyt słaba w stosunku do masy ciała noga załamała się pod nim. Obaj runęli w dół.
Arka, chrapiąc dziko, odskoczyła w bok. Wciąż była przerażona, ale się zatrzymała. Ręka Merego, zanim puściła, wystarczająco mocno ściągnęła wodze. Zosia zsunęła się z siodła. Nogi drżały pod nią.
Aztek poderwał się. Odskoczył na bok i zatrzymał ze zwieszoną głową. Przypatrzył swojemu rozciągniętemu na ziemi jeźdźcowi. Mery, który nie miał jak obronić się przed impetem upadku, leżał bez ruchu z zakrwawionymi włosami. Czerwona smuga zdobiła również duży kamień obok jego głowy.

Na nic zdała się szaleńcza pogoń za gadem. Szybki bieg przerodził się w trucht, a ten w końcu w pełen niechętnej rezygnacji marsz. Smok stał się maleńką plamką w oddali i lada chwila mógł zniknąć im z oczu. Mimo to uparcie maszerowali przed siebie z nadzieją, że na końcu zawieszonej w nicości drogi odnajdą źródło swoich kłopotów.
Oczywiście, ciągle nie wiedzieli, bo i nie mogli wiedzieć, jak pokonać bestię. Liczyli jednak, że jeśli dowiedzą się, skąd przybył, łatwiej będzie im coś zaplanować.
Gdy tak brnęli naprzód, natrafiali co jakiś czas na skupiska tęczowych smug. Układały się w ulotne obrazy ogromnych miast, często pełnych nieznanych im rodzajów istot i urządzeń o niezrozumiałym dla nich przeznaczeniu. Widzieli lasy, góry, morskie wybrzeża, o które rozbijały się fale wyższe od najwyższych drzew. Ludzie pracowali w polu albo przebywali we wnętrzach domów. Wędrowcy zobaczyli też znużoną twarz rybaka naprawiającego porwaną sieć, zatroskaną samicę zielonych pochylającą się nad słabowitym młodym, które już chyba nie miało wyrosnąć na myśliwego.
Było coś fascynującego w tych obrazach, coś, co nie pozwalało odwrócić od nich wzroku i kazało śledzić sceny wyrwane z życia pojedynczym osobom, społecznościom i całym narodom. Kit wyjaśnił pozostałym, że obrazy te ukazują się w pobliżu bram prowadzących do innych światów, że uchylają rąbka tajemnicy o tym, co można zastać po drugiej stronie.
- Jeśli to wydaje się wam wspaniałe, to poczekajcie, aż będzie wam dane zobaczyć światy rozsiane wzdłuż arterii Magistrali – powiedział. – Do niej jednak jeszcze kawał drogi. No i gdzieś tam może czyhać nasz smok.
- Co to jest?
Barnaba wpatrywał się w jedną z projekcji. Ukazywała leśną wioskę, dziwne miejsce, w którym ludzie co chwilę zmieniali się w zwierzęta do złudzenia przypominające borsuki, by zaraz potem znów stać się ludźmi.
- Nie jestem jedyny... – wychrypiał Barnaba. – Nie jestem jedyny w swoim rodzaju!
- Idź więc tam, idź do nich. – Berbel położyła mu dłoń na ramieniu.
- Ty nic nie rozumiesz! Ja nie chcę być pospolity! On uczynił mnie kimś szczególnym. Miał mnie uczynić...
Mężczyzna zwany w tym miejscu Kitem obruszył się.
- Zamieniłem cię w borsuka, bo mnie irytowałeś. Nie robiłem ci żadnej przysługi. Magistrala odmieniła ci także rozum?
- Na nikogo nie można liczyć! A ty, dziewucho, żebyś wiedziała, że tam pójdę. Przygrucham sobie jakąś panią borsukową i będę się z nią kochać, aż nasze futra ociekać będą potem!
- Borsuki się pocą? – zapytał Kit.
- Nic ci do tego. A to, w twoim kapeluszu, to nie był pot!
Podbiegł do obrazu przedstawiającego świat borsuków i znikł.
- To najdziwniejszy karczmarz, jakiego w życiu spotkałem – stwierdził Kit. – Miejmy nadzieję, że ta zamiana w borsuka, którą na niego sprowadziłem, będzie działać w świecie, do którego się udał.
- Nie powinieneś tego sprawdzić? Ratować go? – spytał Riauk.
- Sam wybrał swój los – łysy mężczyzna wzruszył ramionami. – Poza tym i tak cofniemy czas. Nic co nas teraz spotyka, nie ma większego znaczenia.
Wędrowali dalej. Riauka urzekały barwne obrazy, zwłaszcza te przedstawiające morze, którego nigdy nie widział, a o którym wiele słyszał od ojca. W jego sercu obudziła się tęsknota typowa dla Ludzi Lasu. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Miał teraz inny problem, który zawsze schodził na dalszy plan, póki w brutalny sposób nie przypominał o sobie. Znów nie mógł złapać oddechu. Powinien coś z tym zrobić, ale nie zdążył. Daleko przed nimi rozbłysnął płomień, który wydobył się ze smoczego gardła. Rozległ się potężny ryk. Bestia musiała dopaść jakiegoś podróżnika między światami.
- Jest tam! – krzyknął Riauk, dobywając miecza i znowu ruszając biegiem. Niby rozumiał słowa Kita, który twierdził, że ot tak, bez żadnego fortelu, nie sposób pokonać smoka. Liczył jednak, że skoro udało mu się ukatrupić kilka demonów, z gigantycznym gadem też ma szansę. Zwłaszcza teraz, gdy stwór nic nie widział.
Był szybki, dotarł w pobliże potwora pierwszy. Smok kończył właśnie rozprawiać się z ofiarą. Zostały z niej wysokie buty z wywiniętymi cholewami, z których sterczały piszczele. Gad dopiero co przełknął resztę podróżnika. Dlatego nie zaatakował od razu. Riauk spróbował zamachnąć się mieczem w kierunku głowy bestii, ale nagle organizm odmówił mu posłuszeństwa. Zachwiał się, oparł na mieczu, zakasłał, splunął flegmą. Smok zwrócił paszczę w jego stronę. Zionął ogniem, ale Riauk mimo wszystko był szybszy. Odskoczył, zwinął się w kłębek w locie i odturlał na bok. Smok stracił orientację. Zaczął węszyć w poszukiwaniu ofiary. Riauk leżał bez ruchu jak martwy.
- Biedny szaleniec – wyszeptał Kit.

Riauk, skulony w sobie, siedział przy ognisku rozpalonym na brzegu morza, które istniało, nie istniejąc, Poza Czasem i Przestrzenią. Nie mógł tego miejsca opuścić, właściwie już był martwy. Marzył o śmierci, ale teraz, gdy nadeszła, nie był gotowy, by się jej poddać. Chciał jeszcze czegoś doświadczyć, coś poznać, zanim przejdzie na drugą stronę bytu.
- Będzie dobrze, Oiolose.
Podskoczył nerwowo, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się. Za nim stał Kit. Płomienie ogniska odbijały się w szkłach tkwiących na jego nosie.
- Znów nic nie osiągnąłem, ale... Obiecuję, wyciągnę cię stąd. Ja cię tu umieściłem i ja cię stąd wyciągnę.

Ile minęło czasu, od dnia, gdy odrzuciłeś moją propozycję, że będę cię uczyć? – głos Nany brzmiał w głowie Riauka. Drwiła z niego.
Wieczność – odparł swoją myślą.
Tydzień – sprecyzowała ona. – Teraz chcesz mojej wiedzy?
Teraz tak. Teraz proszę cię o nią. Wiem już, że jestem słaby, że zbyt mało rozumiem, zbyt mało potrafię.
Śmiech Nany wypełnił głowę Riauka.

Uderzyła błyskawica. Smoka zasypał grad iskier. Cała ta kanonada omijała leżące tuż przy szponach ciało Riauka. Smok stał się cieniem samego siebie, cieniem czarniejszym od otaczającej wszystko pustki, a w chwilę potem rozpłynął się w niebycie.
- To mój prezent dla ciebie, mieszańcze – mruknął Kit. – Mądrze go wykorzystaj, sukinsynu. - Chciał powiedzieć oniemiałej Berbel, że dokonał niemożliwego, za cenę wszystkiego, co było mu drogie. Pragnął wyjawić patrzącemu na niego nieprzytomnym wzrokiem Oiolose, czy też Riaukowi, jak wiele znaczyła dla niego ta chwila tryumfu, gdy ocalił przyjaciela, którym Oiolose zdążył się dla niego stać w życiu, którego nigdy nie było. Bez końca debatowali przy ognisku w Miejscu Poza Czasem i Przestrzenią, choć przecież to nigdy nie miało miejsca, nigdy nie miało mieć i jemu samemu wydawało się teraz snem, z którego nagle się przebudził. Nie umiał jednak, nie mógł o tym mówić. Musiałby przy tym przed samym sobą przyznać, że stał się kimś innym. Jeszcze nie umiał.
- Wracamy do niemojego lasu – zarządził. – Idziemy na ratunek twojej szkapie. Znam już sposób na smoka.
Odruchowo poprawił na nosie szkła wyostrzające wzrok. Zdawał się albo nie zauważać, albo ignorować, że koło Berbel stała druga kobieta. Miała siwe włosy, pomarszczoną twarz i dłonie pokryte plamami.
Stara kobieta patrzyła przez chwilę na dziewczynę. Podziwiała jej młode ciało, skórę pozbawioną zmarszczek i odbarwień. Pamiętała to ciało doskonale.
Zbliżyła usta do ucha siebie samej.
- Nie warto. Ciesz się życiem, szkoda je trwonić w bezsensowny sposób – powiedziała cicho i już jej nie było. Zostawiła młodą siebie zupełnie zdezorientowaną.

Riauk zdołał usiąść. To było wszystko, na co było go teraz stać. Powoli zbierał myśli, próbował sobie wszystko przypomnieć. Te rzeczy wydarzyły się przed chwilą, ale jednocześnie całą wieczność temu. I to nie w przenośni.
Zaczęło się od tego, że szarżował na smoka. Musiał przyznać sam przed sobą, że było to nieprzemyślane. Nie miał pojęcia, jak i gdzie uderzyć, musiał też robić mnóstwo hałasu. Bestia jednak go nie zauważyła.
Może by sobie poradził, gdyby nie gula w jego krtani. Jego przeklęte ciało znów zawiodło. Zaczął kasłać.
Smok, który delektował się zabitą ofiarą, nie rzucił się momentalnie w kierunku źródła hałasu. Najwyraźniej nawet bez oczu uważał, że nic nie jest w stanie mu zagrozić. Jednak po chwili zaczął węszyć. Potem zionął ogniem.
Jeszcze zanim ponownie mógł złapać oddech, Riauk błyskawicznie odtoczył się na bok. Leżał cicho. Istniała szansa, że smok by go nie usłyszał, a on uleczyłby swoje ciało i poderwał się do walki. Może miałby czas na to, by z zaskoczenia wyprowadzić atak na miejsce, które wyglądałoby na wrażliwe.
Tak się jednak nie stało. Jakiś przedmiot przeleciał ze świstem obok głowy Kita i ugodził Riauka w ramię, nie czyniąc mu krzywdy. Wydał jednak przy tym głuchy, brzęczący dźwięk.
Leżący mężczyzna dostrzegł Berbel zataczającą się lekko po wymachu. Dziewczyna użyła własnej sakiewki. Chciała zwrócić uwagę smoka na Riauka i udało jej się. Musiała wreszcie powiązać wszystkie fakty i domyślić się, że był tym, którego szukała. Mordercą. Pojęła, że rude włosy nie należały do niego, że były wybrykiem Magistrali, tak jak jej wzrok i ślepota smoka. Szybko zapomniała o wszystkim, co dotąd dla niej zrobił. Zabił, a więc sam powinien zginąć.
Ogień z paszczy smoka uderzył w Riauka.
Kit, jak sam wiele razy powtarzał w jego nieuchwytnych i zamglonych wspomnieniach, pewnie mógł zrobić coś mądrzejszego, ale zadziałał instynktownie. On, Berbel i Riauk na chwilę przed zionięciem smoka opuścili Magistralę. To było bardzo frapujące wspomnienie. Ponieważ Riauk pamiętał również, jak jego ciało płonie, a on krzyczy przeraźliwie.
Wszyscy troje przeskoczyli do Miejsca Poza Czasem i Przestrzenią. Riauk tam został. Nie mógł opuścić sielskiej krainy, którą Kit stworzył dla niego na poczekaniu, bo przecież tak naprawdę był martwy. Łysy mężczyzna sam musiał znaleźć sposób na pokonanie smoka. Czasem wracał, by naradzić się z nim.
Riauk nie pamiętał tego dobrze, właściwie prawie wcale. Na wybawienie czekał całe wieki, ba, miliony lat. Gdzieś tam gwiazdy rodziły się i umierały. Ale on nie był wtedy sobą. Na wybawienie czekał Riauk sprzed paru chwil, nie on. Jego spalił ogień smoka. Choć nie. Zanim skonał, zdążył wygoić swoje rany. To wszystko było bez sensu. Był wieloma osobami naraz. I pamiętał to wszystko jak zły sen. Gdyby wspomnienia były choć trochę wyraźniejsze, nie miałby najmniejszej szansy pozostać przy zdrowych zmysłach. Co się wydarzyło? Co działo się nadal? Kit wspominał przed laty, przed wiecznością... wspominał dziś coś o nieliniowej naturze smoków. Ale Riauk nie rozumiał tego słowa, więc kiedyś podczas odwiedzin w jego małym świecie zawieszonym w niebycie Kit próbował mu to wyjaśnić. Tłumaczył to na rachunkach, takich jakie stosują kupcy i lichwiarze. Potem po prostu opowiedział, że smoki są w stanie myśleć o tym, co dopiero się wydarzy. Potrafią rozważać różne warianty.
Kit wiedział, że uratowanie Riauka będzie trudne i ryzykowne, a raczej prawie niewykonalne. Poznał go jednak na tyle w czasie wieczności, której nigdy nie było, żeby wiedzieć, że Riauk wyjdzie ze wszystkiego cało.
Berbel nie doczekała tryumfu Kita nad smokiem, zestarzała się i umarła przekonana, że białowłosy zbrodniarz zginął. Na początku była z siebie dumna. Umierając, żałowała jednak swoich czynów. Wtedy już wiedziała, że zemsta ma gorzki smak.
To była jednak tamta Berbel, którą Kit zabrał ze sobą z Magistrali i która nigdy nie istniała. Natomiast ta, która dopiero co rzuciła sakiewką, była wściekła, że mężczyzna, którego nienawidziła każdą cząstką swojej duszy, wciąż żyje.

Zawieszona w nicości idealnie prosta droga przypominała nieco Magistralę i być może po części nią była, bo oczy Berbel wciąż cieszyły się darem widzenia. Wzdłuż drogi stały kamienne słupy. Pierwsze były absolutnie gładkie. Przy następnych można było czasem dostrzec warstwę kurzu, lub jakiś twardszy przedmiot. Na niektórych dało się rozpoznać fragmenty ludzkiego szkieletu.
Berbel szła. Słupy towarzyszyły jej całą drogę. Wiszące na nich szkielety były coraz bardziej kompletne. Na nielicznych można było zauważyć zasuszone strzępy ciała. Po raz pierwszy dziewczyna zaczęła żałować, że znów może widzieć. Bała się tego, co zobaczy na końcu drogi.
Wszystkie ciała przywiązane do słupów należały chyba do kobiet. Wskazywały na to wyblakłe, podarte fragmenty odzieży. W sercu Berbel zaczęła narastać panika, gdy zauważyła, że ubiór jednego ze szkieletów zdumiewająco przypominał łachmany, które miała na sobie. Zapragnęła odwrócić się i uciec, ale nie mogła. Jej ciało zbuntowało się przeciw niej i niezależnie od jej woli, wciąż podążało przed siebie.
Sprawdziły się jej najgorsze obawy. Dreszcz przeszedł po plecach. Każde kolejne ciało coraz bardziej przypominało ją samą. Oczyma wyobraźni widziała, jak siła, która ją tu sprowadziła, unosi ją w górę, obwiązuje ręce i nogi grubym sznurem.
Dlaczego? Dlaczego ja? – pytała w duchu raz po raz, a łzy ciekły jej po policzkach.
Dotarła wreszcie do końca drogi i zatrzymała się. Twarz identyczna z jej własną spojrzała na nią z góry. Grymas bólu nagle zelżał, głowa bezwładnie opadła na pierś.
- Umarła.
Berbel krzyknęła przerażona. Głos dochodził zza jej pleców.
- Spójrz na mnie, gdy już się uspokoisz. Nie spiesz się.
Dziewczyna znała ten głos. Podniosła wzrok i spojrzała na słup stojący po przeciwnej stronie tego, na którym przed chwilą umarła... ona sama.
- Kit?
- Jeden z wielu. Możesz mnie tak nazywać.
Jego twarz poorana była zmarszczkami, szkła osadzone na nosie znaczyła siateczka pęknięć.
- Jak widzisz, słup czekający na ciebie jest już zajęty, więc nie musisz się niczego obawiać.
Dopiero wtedy Berbel zauważyła dziwne, pulsujące liny sprawiające wrażenie żywych stworzeń. Wyrastały z ziemi i ciągnęły się wzdłuż ciała mężczyzny, zagłębiając się w pomarszczonej skórze. Najdłuższe sięgały do pasa.
- Kto...?
- Pytasz, kto mnie tak urządził? Czy może, kto rozprawił się w ten sposób z tymi wszystkimi nieszczęśnicami, z ponad tysiącem kobiet o imieniu Berbel? Ja. Z większością. Jak widzisz – powiedział Kit. – Wszystko sprowadza się do tego, że twój nieszczęsny Oiolose odegra bardzo ważną rolę w waszym świecie. Któryś z Oiolose. Namnożyło się nas trochę, ciebie, Oiolose i mnie. Oiolose jest najmniej. Z większością z nich rozprawił się smok. Wracając do ciebie, opętane żądzą zemsty Berbel trafiające na siebie to tu, to tam, zaczęły współpracować, a nawet organizować coś na kształt zakonu mściwych bab polujących na Oiolose. Jakby nie było nic lepszego do roboty. Jak to w ogóle było możliwe? Niektóre z was nauczyły się trochę magii. A my spartoliliśmy sprawę, cofając czas zbyt szybko i zbyt często, do tego poza obrębem jakiegoś konkretnego świata. Pozostawiliśmy niezamknięte przejścia pomiędzy różnymi wariantami wszystkiego. A ciebie i mnie zrobiło się znacznie więcej, niż rzeczywistości, w których moglibyśmy żyć. Może jakoś to by funkcjonowało, ale wy koniecznie chciałyście tropić Oiolose czy też Riauków. W sumie nie wiem, jak powinno się ich nazywać. Wielu zginęło z waszych rąk. Na szczęście ja, a potem także jeden z Oiolose, szaleniec gorszy niż najgorsza z was, wspólnie wykreowaliśmy ten bąbel rzeczywistości. Tu skończyła większość Berbel, te, które nie zmarły śmiercią naturalną. A to... te rury, które utrzymują mnie przy życiu, to jego dzieło. Oiolose zamontował to urządzenie, żeby przez wieczność utrzymywało mnie przy życiu. Tak mi się odwdzięczył za uratowanie go przed twoimi bliźniaczkami. A teraz posłuchaj uważnie. Wrócisz tam, skąd przybyłaś. Jesteś w pewnym sensie jedyną pozostałą przy życiu Berbel. Ale jak już wiesz, czas nie jest drogą w jednym kierunku dla posiadających dostateczną wiedzę lub naturalne umiejętności. Nieraz możesz jeszcze napotkać swoje odpowiedniki, które z ich punktu widzenia dopiero tu skończą, a z naszego od dawna obracają się w tym miejscu w proch. Wracaj i nie poluj już na Oiolose. Zapomnij o gniewie. Nie warto, jak powiedziała Berbel, którą na chwilę do Ciebie przysłałem. Miła staruszka, jedna z niewielu porządnych kobiet, które nie skończyły tutaj. Ach, jeszcze jej nie spotkałaś. Nieważne. No i wystrzegaj się tego Oiolose, który mnie w ten sposób urządził. Kto wie, co może czekać waszą trójkę z jego strony. Pozdrów tamtego Kita. Jeśli którykolwiek z nas mógłby być oryginałem, wersją z najtęższą głową na karku, to właśnie on.
- Jak stąd odejść?
- To proste. Wystarczy zeskoczyć ze ścieżki, ale...
Berbel znikła gdzieś w dole.
- Zaczekaj! Uwolnij mnie stąd! Pomóż mi umrzeć!
Jej już jednak nie było, a mężczyzna bez imienia, chociaż czasami, bardzo dawno temu, zwany Kitem, pozostał sam z czekającą go wiecznością.

Riauk obudził się z ciężką głową. Po raz pierwszy w życiu sen nie zregenerował jego zdolności do korzystania z mocy. Śniły mu się koszmary, co jednak nie stanowiło wytłumaczenia. Zresztą, nie potrafił ich sobie przypomnieć.
Otworzył oczy i usiadł. Nie znajdował się już na Magistrali, a na obrzeżach lasu. Jego potężny wierzchowiec pasł się tuż koło niego. Gdy spostrzegł ruch swojego pana, trącił go nosem.
- Kväll – wyszeptał Riauk, dotykając jedwabistych chrap konia. To było niemożliwe. Wiedział przecież, że deresz powinien nie żyć.
Uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Berbel siedziała między korzeniami wielkiego dębu z głową wciśniętą między kolana. Wyglądała, jakby zmagała się ze zbyt wielkim dla siebie problemem. Lub ze zbyt wielką tragedią. Gałęzie pobliskich drzew były osmalone, zwisały z nich skrwawione szczątki jakiejś istoty, której nie sposób było już rozpoznać.
Mężczyzna, w innym czasie i miejscu zwany Kitem, wyrósł nagle przed Riaukiem. Białowłosy był gotów przysiąc, że przedtem go tam nie było. Wyostrzające wzrok szkła znikły. Na twarzy gościł lekki, dobrotliwy uśmiech.
- Co się stało? – spytał Riauk.
- Czasem lepiej nie wiedzieć. Spotkało nas coś niewyobrażalnego. Smok, którego sama obecność tak bardzo wpływa na czas i przestrzeń, musiał być prastarym stworzeniem. A takie, z tego co mi wiadomo, nie bawią się w porywanie owiec, tylko znajdują sobie jakiś mały pusty świat, w którym osiadają, a rzeczywistość wokół nich wykręca się na lewą stronę.
- Właśnie, co z tym smokiem?
- To jest smok. – Łysy mężczyzna, wyciągnął rękę w górę i zatoczył nią krąg, wskazując wierzchołki drzew.
- Jak to zrobiłeś?
- Czasem lepiej nie wiedzieć – powtórzył.
Riauk zagryzł wargi. Był oszołomiony. Zdawał sobie sprawę, że wydarzyło się coś, co nie powinno się wydarzyć. Nie do końca jednak wiedział co.
Łysy mężczyzna wyczuł jego niepokój.
- Nie myśl o tym, co się wydarzyło – powiedział. – Bądź tym, kim miałeś być i odejdź stąd. W końcu ochłoniesz, wiele zapomnisz, rozum odpocznie.
- Nie chcesz już zapłaty za to, że wtargnąłem na twoją ziemię?
- Żartujesz? Chociaż nie pamiętamy z tego wiele, gdzieś tam zdążyliśmy się szczerze zaprzyjaźnić. I pośmiać z pomysłu krojenia konia. Poza tym, ja tylko chciałem zabawić się twoim kosztem. Ja tu nikomu nie robiłem większej krzywdy. Całowałem i wypuszczałem. Ot, po prostu postanowiłem pobawić się w leśnego dziadka, przejść na emeryturę, choćby na jakiś czas. Ale teraz wiem, że nic z tego. Kto wie, czy ktoś specjalnie nie napuścił mi tego smoka na łeb. A może chodziło o ciebie? Nie, pewnie nie. W każdym razie tak to już jest, przychodzi nam do głowy zabawa w spokojne, osiadłe życie i zaraz cały wielki wszechświat się o nas upomina. Z tobą też tak będzie, zobaczysz.
- Co to jest emerytura? – zapytał Riauk.
- Oznacza to tyle, że przestajesz pracować i zaczynasz odpoczywać, korzystając ze zgromadzonych dóbr.
Mężczyzna miał nikłą nadzieję, że ten Oiolose, tak bliski oryginału, jak to tylko możliwe, nie postrada zmysłów jak niektóre jego odpowiedniki. Oby białowłosy i ta opętana żądzą zemsty niewidoma dziewczyna nie ściągnęli nieszczęścia na siebie i swój świat. Sam zamierzał dokończyć porządki w innych światach, co zresztą robił już przez dziesiątki lat, które choć minęły, to w zasadzie mogło być zupełnie inaczej. On również nie wszystko pamiętał.
- A co z tym mężczyzną-borsukiem? – chciał wiedzieć jeszcze Riauk.
- Nie mam pojęcia. – Ten, który kiedyś był gospodarzem lasu, wzruszył ramionami. – Pewnie biega gdzieś po krzakach i dziwi się, czemu znów jest zwyczajnym człowiekiem. Ale to już jego sprawa. Nie byliśmy blisko.
Riauk otworzył usta. O coś jeszcze chciał zapytać.
- Gdy kiedyś spotkamy się znowu, wtedy pogadamy. Teraz już jedź.
- Ale...
- Jedź, naprawdę.
Riauk wstał i podszedł do Berbel.
- Chodź.
Dziewczyna nie zareagowała. Wziął ją więc pod ramię i pomógł jej wstać.
- Ruszamy – zarządził i podsadził Berbel na konia. Nie broniła się.

Gnali skrajem lasu, milcząc przez cały czas. W głowie Riauka powoli klarował się plan działania. Wydawało mu się, że musi się śpieszyć.
Spędził w lesie zaledwie jeden dzień, ale też i całe lata, których nie sposób było zliczyć. Posiadł w tym czasie głębokie pokłady wiedzy Wojowniczek Nocy. Nie do końca rozumiał, w jaki sposób. W ciasnym niby-świecie nie miał wiele do roboty. Spał, jadł, dyskutował z Kitem, który podróżował pomiędzy światami, by znaleźć sposób na smoka. Szybko uświadomił sobie, że sam też powinien przyłożyć się do tych poszukiwań. Nie mógł ruszyć się z miejsca, ale mocą mógł sięgać daleko. Mógł też się uczyć. Zaczął więc szukać umysłu Nany. Skoro znalazł Teenę, nie wiedząc nawet, czy istnieje, mógł też poszukać kogoś innego, kogoś z kim jego umysłu zetknął się tylko na chwilę. Może miał talent do takich poszukiwań. Może miał, bo udało mu się odnaleźć Nanę i to całkiem szybko. Choć na początku miał problem, żeby w ogóle sięgnąć myślą poza otaczający go niby-świat. Kpiła z niego, ale dość chętnie zgodziła się na przekazanie mu swojej wiedzy. Nie rozumiał czemu, ale czuł, że miała do niego słabość. Posiadł ogromną ilość informacji o istocie rzeczy, co w sumie i tak niczego nie zmieniło. Nie miał wciąż dostatecznie dużo energii, by swobodnie posługiwać się mocą. Nie dowiedział się też niczego, co pomogłoby w starciu ze smokiem. Tę sprawę załatwił Kit. Riauk po prostu dał radę przeżyć.
Nie roztrząsał, kim jest Kit, nie miało to dla niego znaczenia. Myślom o dziwnym gospodarzu lasu towarzyszyło ciepło i tylko to się liczyło. Riauk nie pamiętał już, jak bardzo powinien być mu wdzięczny. Wiele zapomniał z wieczności, której nie było. Gdyby się na tym skupił, jeszcze może odnalazłby w sobie te wspomnienia. Myślał jednak o czymś innym.
Wstrzymał konia tuż przed nieznaną sobie wioską. Zeskoczył na ziemię i zsadził z siodła Berbel.
- Posłuchaj – powiedział, kładąc dziewczynie dłonie na ramionach. – Obiecałem, że ci pomogę. Chciałbym się tobą zaopiekować. Mam teraz jednak coś ważniejszego na głowie, poza tym... Sama już wiesz, że to ja zabiłem twojego brata. Nie było tak, jak myślisz. Jestem winny. Nie powinienem walczyć na śmierć i życie. Ale to był pojedynek, nie morderstwo. Wyzwałem twego brata, po tym, jak mnie obraził. Żałuję tego.
- Kłamiesz – wysyczała Berbel, wciąż pełna gniewu.
Riauk potrząsnął głową. Wiedział, że nie da rady wytłumaczyć jej, jak było.
- Czy twoje oczy widziały już kiedyś, poza Magistralą? – spytał nagle, zupełnie bez związku.
- Tak.
- Więc to nie jest częścią twojej natury. Coś dla ciebie zrobię. Nie liczę, że wystarczy za zadośćuczynienie, ale może ostudzi twój gniew. Zresztą, tak będzie ci łatwiej.
Berbel zamrugała oczami. Słońce oślepiło ją. Białowłosy puścił jej ramiona i dosiadł konia.
- Niech cię zeżrą bestie! – krzyknęła za nim Berbel, ale on już tego nie słyszał. Wraz z Kvällem przeniósł się w przestrzeni.

Kiedy wyskoczyli na Półwyspie z niebytu, Kväll chrapnął dziko i wspiął się wysoko na tylnych nogach. Gdyby Riauk nie przywarł mu do szyi, pewnie obaj runęliby w tył. Nie myślał wtedy o tym, co robi, sam był zdezorientowany i przestraszony.
Od Nany nauczył się techniki przeskoków. Jeszcze nigdy jednak nie przenosił się w przestrzeni, pomijając eksperymenty na plaży w niby-świecie stworzonym przez Kita, w rzeczywistości, której nie było.
Sprawa na pozór wydawała się prosta. Trzeba było stworzyć w umyśle obraz miejsca, w którym chciało się znaleźć, a potem rozłożyć swoje ciało, ubranie i inne rzeczy na najdrobniejsze elementy, które dopiero w miejscu docelowym miały być z powrotem złożone. Wrażenie nieistnienia, choć trwało krócej niż uderzenie serca, było jednak przerażające. Przy okazji traciło się też ogromne zasoby energii.
Zawsze też można było pozostać w niebycie, jeśli miejsce docelowe zbyt się zmieniło, by je rozpoznać, i stało się zupełnie innym miejscem czy wręcz nigdy nie istniało. Na szczęście mury górującej teraz nad nim Zielonej Twierdzy pozostały niezmienne od setek lat.
- Uuu, mały. – Poklepał Kvälla po szyi, gdy ogier opadł na cztery nogi. Potem pochylił się w przód, opierając rękami o przedni łęk siodła. Na dłuższą chwilę zamarł w bezruchu. Tylko mięśnie nóg wciąż mu drżały w panicznych kurczach. Potrzebował czasu, żeby się uspokoić. Kväll szybciej doszedł do siebie i już spuścił głowę ku rzadkiej, wyschniętej trawie. Jego pan był zbyt oszołomiony, by zwrócić uwagę, że powinien mu poluzować siodło, żeby się nie zapoprężył.

Poczuł strach, gdy stanął przed obliczem Axii, pani Zielonej Twierdzy, choć miał świadomość, że już dorównywał jej swą wiedzą o mocy. Jego babka wciąż była piękną kobietą o czarnych lokach, które gęstą burzą opadały na ramiona. Tylko jej przekrwione białka i nieobecny obojętny wzrok świadczyły o tym, że przeżyła setki, a może i tysiące lat. Nadal go przerażała, tak jak wtedy, gdy był małym dzieckiem.
- Kim jesteś i czego chcesz? – spytała. Jej głos był pozbawiony barwy.
- Nie dostrzegasz we mnie nic znajomego? – Wiedział, że Axia mogła wszystko wyczytać z jego umysłu, ale nawet nie próbowała tego zrobić. – Jestem twoim wnukiem. Jestem Oiolose. – Wyprostował się.
- Jesteś dzieckiem, które nie powinno się narodzić.
- Jestem Wojownikiem Nocy.
Axia zaśmiała się cicho.
- Przyszedłem prosić cię o pomoc. Mój ojciec zaginął w Świecie Prawdziwym.
Przebywając w Miejscu Poza Czasem i Przestrzenią, próbował skontaktować się z Merym, ale zobaczył tylko pędzące konie, które przedtem widziała Las po Burzy. Nosiły siodła nieznanej mu konstrukcji. Domyślił się, że musiały pochodzić ze Świata Prawdziwego. Zresztą, ojciec raczej nie miałby powodu wybierać się gdziekolwiek indziej.
- Chcę odnaleźć Merego. Jestem w stanie przenieść się do Świata Prawdziwego, będzie mnie to jednak kosztowało sporo energii, a często mi jej brakuje...
- Zabiera ci ją choroba – słowa Axii były zimne.
Riauk opanował wzbierającą w nim złość. Niemal przyzwyczaił się, że jego ułomności wzbudzają zainteresowanie, ale w tym przypadku przekaz był jasny. On, jej wnuk, był wytworem egoizmu głupiej kobiety, karygodnym wynaturzeniem.
- Boję się, że nie zdołam wrócić. Chciałbym, żebyś śledziła mój umysł i wydostała mnie ze Świata Prawdziwego, gdy zabraknie mi sił.
- Czemu nie poprosisz o to swojej matki?
Riauk zagryzł wargi.
- Jest wiele powodów – odparł. – Nie proszę jej. Proszę ciebie.
- Jaki jest twój cel? – spytała Axia, a Riaukowi to pytanie wydało się pozbawione sensu.
- Chcę ocalić ojca.
- A może twój ojciec chce umrzeć? Skąd możesz to wiedzieć? Śmierć jest czymś pięknym. Gdy czeka się na nią setki lat, przyjmuje się ją z ulgą. Niech Mery umrze, jeśli może, ja muszę żyć, choć nie jestem już w stanie tego znieść.
- Jak możesz tak mówić! – krzyknął. – Jesteś podła. Do tego mylisz się. Możesz umrzeć, każdy może. Przebij mieczem swą pierś, a odejdziesz na drugą stronę bytu. Wojowniczki Nocy prawie się nie starzeją, ich ciała są niemal niezniszczalne. A mimo to umierają.
- To nieprawda.
- Na jakiej podstawie tak twierdzisz? Od kogo zdobyłaś tę wiedzę? Ile spotkałaś w życiu Wojowniczek Nocy?
Axia milczała. Nie chciała odpowiedzieć Riaukowi. Zamknęła też przed nim umysł. On jednak nie musiał zaglądać do jej myśli, wystarczyło, że czytał z jej twarzy. Nie znała Wojowniczek Nocy poza Centrą, swą matką, która zaprzedała duszę siłom zła, i Cywią, ciotką, która ją wychowała i wyszkoliła.
- Spotkałem najstarszą z was, Nanę i dowiedziałem się wielu rzeczy, których ty nie wiesz – powiedział pewnie, z lekką wyższością, jak wcześniej mówił do swoich uczniów, gdy przygotowywał ich do starcia z demonem. – Nikt już nie wie, skąd wzięły się pierwsze Wojowniczki Nocy i jaki był wtedy świat. Nie wiadomo, czy powstały po to, by nieść pomoc słabym, czy też przydzielono im tę rolę za karę, dla odkupienia win. Wiadomo tylko, że pierwsze Wojowniczki Nocy wiedziały więcej, niż ty, ja czy nawet Nana. Wiedziały, że mogą umierać. Dlatego wiele z nich popełniło samobójstwo, uciekając od swego zadania. W ten sposób zabrały ze sobą z dostępnych nam światów swoją wiedzę. Żeby nie zdarzało się to więcej, ich następczynie, te, które pozostały przy życiu, mówiły swoim córkom, że nie mogą umrzeć, że samobójstwo nie jest możliwe. Niektóre Wojowniczki Nocy nadal znają prawdę, ale ich wiedza pozostaje w ukryciu, bo z reguły żyją samotnie, z dala od swoich matek i sióstr. Bunt i gniew, które i ja w sobie noszę, nie pozwalają im pozostawać tam, skąd się wywodzą.
Axia milczała, zbyt wstrząśnięta, by zebrać myśli.
- Możesz umrzeć – zapewnił ją raz jeszcze Riauk. – Możesz, jeśli tylko uważasz, że zrobiłaś już wszystko, co miałaś do zrobienia. Odrzuć więc swój ból i pomóż Meremu. A potem będziesz mogła zrobić z wiedzą, którą ci przekazałem, co zechcesz. Czas mojego ojca jeszcze nie nadszedł.
- Skąd wiesz? – spytała Axia zimno.
- Ja wciąż go jeszcze potrzebuję.
- Wielu z nas potrzebuje tych, którzy odeszli – odparła.
W życiu Axii był jakiś śmiertelny mężczyzna, ojciec Las po Burzy, po którego stracie nie potrafiła się otrząsnąć. Tyle Riauk pamiętał ze zdawkowych informacji, jakie ojciec przekazał mu o babce. On sam jeszcze nigdy z nią nie rozmawiał. Będąc małym chłopcem widział ją parę razy, potem zupełnie znikła z życia jego rodziców. Zaczynał rozumieć, dlaczego.
- Więc nie pomożesz mi, nawet teraz, gdy wiesz? – spytał.
- Nie. Odejdź i zostaw mnie z moim bólem – wyszeptała.

Zaryzykował. Przeniósł się do Świata Prawdziwego. Stanął na błotnistej drodze biegnącej przez łąki. Był sam. Zostawił Kvälla na Półwyspie. Zostawił tam też przypięty do siodła miecz. Wiedział, że jego broń niepotrzebnie przyciągnęłaby wzrok ludzi ze Świata Prawdziwego.
Tym razem było lepiej. Przenosząc się w przestrzeni stracił sporo energii, ale zdołał powstrzymać napad paniki i już tak nie dygotał.
Rozejrzał się wkoło. Znalazł się w miejscu, które widział w umyśle Merego. To przez te łąki galopowały wielki gniadosz i chuda tarantka.
Po plecach przeszedł mu dreszcz. W Świecie Prawdziwym, mimo stojącego wysoko słońca, panował chłód, do którego Riauk nie przywykł. W południowej części Dominium klimat był ostrzejszy niż w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, gdzie się urodził. Tu jednak było jeszcze zimniej. Na chybił trafił wybrał kierunek i ruszył błotnistą drogą. Odciśnięte na niej ślady końskich kopyt upewniły go, że znalazł się we właściwym miejscu.
Droga prowadziła do wysokiej skarpy. Wspiął się na nią i ujrzał otoczone płotem budynki tonące w promieniach słońca. Zostały pomalowane na biało w taki sposób, że nie dało się stwierdzić, czy zbudowano je z drewna, czy z cegieł. Riauk uznał, że musiały to być stajnie. Budynki były długie i miały umieszczone wysoko małe okna. Oczy zapiekły go od patrzenia w ich stronę, więc odwrócił wzrok. Zobaczył stojące poza ogrodzonym terenem metalowe pojazdy, do których nie zaprzęgało się koni. To chyba były samochody, o których dotąd tylko słyszał od ojca. Poczuł się bardzo zagubiony i niepewny.
Zauważony kątem oka ruch sprawił, że znów spojrzał w stronę stajni. Porażone słońcem oczy od razu zaczęły mu łzawić. Zza budynku wyszły dwie młode kobiety. Prowadziły konie. Pierwsza, niska i krótko ostrzyżona, trzymała wodze niezbyt urodziwego, szczupłego, gniadego wałacha, druga wyższa, o sięgających ramion, ufarbowanych na czerwono włosach, zatrzymała się i zaczęła podciągać strzemiona przy siodle małego, okrągłego konika o ognistorudej sierści.
Riauk podszedł do nich, odnajdując tym samym bramę prowadzącą na teren należący do stajni. Krótko ostrzyżona dziewczyna zaczęła polewać nogi konia wodą wydobywającą się z końca grubego sznura przypominającego skórę węża. Wyglądało to bardzo dziwnie.
Jej towarzyszka o ufarbowanych na czerwono włosach zobaczyła Riauka i zawołała go po imieniu.
- Skąd mnie znasz? - spytał. Osłonił oczy dłonią, by spojrzeć jej w twarz, ale i tak mu się to nie udało. Słońce stojące za jej plecami za bardzo go oślepiało.
Podeszła do płotu, wlokąc za sobą opornego konika.
- Jestem Opowiadaczką, ja cię stworzyłam.
Głośno wciągnął powietrze. Zachwiał się. Nie wiedział, co powinien zrobić. Nie wiedział, co powinien powiedzieć.
Ojciec nieraz mu powtarzał, że to właśnie Opowiadaczka powołała ich do życia i decyduje o ich losie. Sam Riauk miał na ten temat trochę inne zdanie, o jego losie zdecydowała matka. Ojciec mówił też, że istnieją inne światy, wymyślone przez innych Opowiadaczy, gdyż istoty zamieszkujące Świat Prawdziwy, choć kruche i śmiertelne, są obdarzone mocą stwarzania światów. Chyba dlatego też Świat Prawdziwy tak właśnie został nazwany. To był najważniejszy ze światów, ten, z którego wszystkie inne brały swój początek. Ponoć Dżana, jego legendarna babka, nieraz rozmawiała z Opowiadaczką, ale to było dawno, zanim jeszcze ojciec się urodził.
- Ja cię wymyśliłam – powiedziała ta druga, odrywając się od nóg gniadosza. – To moja wina, że jesteś, jaki jesteś – dodała, jak gdyby stając w obronie Opowiadaczki.
Riauk zagryzł wargi, zmagał się z kłębiącymi się w nim emocjami. A więc wszystko, co go spotkało, było sprawką tych dwóch kobiet? Wiedział, że taka jest prawda, ale bardzo trudno było mu w nią uwierzyć.
- Nie mam do was żalu – powiedział cicho, bardzo cicho. – Do was nie.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Riauk patrzył w ziemię. Tylko małemu koniowi nie udzieliła się powaga ludzi i zaczął przeżuwać wodze, podrzucając łeb. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Skoro mnie stworzyłaś... - wyjąkał Riauk po chwili. Czuł się onieśmielony. - Musisz znać Merego.
- Jego też stworzyłam.
- Wiesz więc, gdzie jest teraz?
- Wiem – przyznała. – Ale nie mogę ci powiedzieć. To byłoby zbyt proste. Musisz iść do Agaty, szefowej stajni. To chuda dziewczyna o ciemnych włosach, jest po przeciwnej stronie budynku. Zresztą, i tak musisz wejść od tamtej strony. Nie mamy klucza do tej bramy.
Riauk skinął głową. Chciał ruszyć we wskazanym kierunku, ale Opowiadaczka złapała go za rękę poprzez pręty bramy. Spojrzał na nią. Miał wrażenie, że się wzdrygnęła. Może mu się jednak tylko zdawało. Ścisnęła jego dłoń, chcąc dać mu do zrozumienia, że życzy mu powodzenia.
Odwrócił się i poszedł wzdłuż ogrodzenia. Opowiadaczka zaczęła ratować wodzę z pyska małego konika.

- Ciebie zawsze wszystko omija – powiedział doktor Wieczorek na powitanie doktora Leleszki. – W sobotę na moim dyżurze było urwanie głowy. Pamiętasz tego faceta o owłosionych stopach?
- A miałbym zapomnieć kolesia w śpiączce, który wygląda jak blond Frodo, przez którego ciągle kręci się tu policja, napisali o nim w gazecie, a przynajmniej trzy uznane autorytety czekają na jego śmierć, żeby wreszcie móc go pokroić? Czyżby zrobił im na złość i odzyskał przytomność?
- Lepiej. – Doktor Wieczorek szczerzył się radośnie swoim zwyczajem. – Ten facet po prostu zniknął. Jakby wyparował ze swojego łóżka. Albo jakby odzyskał przytomność i niepostrzeżenie wyszedł. Była policja i wszystko, ciebie też pewnie pomęczą, ale na razie nie znaleźli ani śladu wtargnięcia osób trzecich. Raczej więc nikt tego gościa nie porwał. To jednak nic, bo teraz mamy nowego dziwoląga. Przyszedł sam i zasłabł w recepcji. Trochę jest podobny do tamtego, też szpiczastouchy, niezbyt wysoki, też ma włosy na stopach, tylko rzadsze. Nie ma żadnych dokumentów, a poza tym... - Doktor Wieczorek podniósł się. – Chodź, pokażę ci go. Padniesz trupem. – Razem wyszli z pokoju socjalnego. – Gość jest albinosem. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem, włosy, skóra, tęczówki, wszystko bez pigmentu. Policja od razu chciała się na niego rzucić, ale nie pozwoliliśmy. Badamy go na mukowiscydozę, ale na moje oko to on ją ma. Musieliśmy go odsysać. Dziwi mnie tylko jedno. Ten koleś wygląda na dwudziesto lub trzydziestolatka. Dla mnie to cud, że dociągnął do takiego wieku, i to w tak dobrym stanie. – Młodzi lekarze weszli na salę, w której stały trzy łóżka, dwa zajęte przez pacjentów.
- Jest tu. – Doktor Wieczorek wskazał śpiącego mężczyznę o białej skórze.

- Jest tu. – Słowa dotarły do Riauka z daleka. Przez moment nie zwracał na nie uwagi. Sen i zabiegi, jakie przeprowadzili na nim lekarze, odbudowały nieco zasoby jego energii.
- To niesamowite, nigdy nie widziałem kogoś o tak jasnej karnacji – powiedział doktor Leleszka.
Riauk otworzył oczy i usiadł nagle. Poczuł przy tym, że ma coś wbite w przedramię. To coś łączyło go z wiszącą przy łóżku butelką pełną przejrzystego płynu.
- Jestem, jaki jestem – rzucił, jednocześnie szarpiąc za to coś. Dobrze trzymało się skóry, ale w końcu udało mu się od tego uwolnić. – Czego ode mnie chcecie?
Lekarze cofnęli się zaskoczeni.
- My... - wyjąkał doktor Wieczorek, nagle tracąc pewność siebie. – My musimy z panem porozmawiać.
- Dziękuję wam za pomoc – powiedział Riauk. Jego umysł wyczuł, że Merego w szpitalu już nie ma. Wiedział więc, że i on nie powinien dłużej tam zostawać. – Oddajcie mi moje ubranie i buty – dodał spostrzegłszy, że nie ma ich nigdzie przy łóżku – a ja już sobie pójdę.
- Nie może pan nigdzie iść – zaprotestował doktor Wieczorek. – Jest pan ciężko chory. Czy zdaje pan sobie z tego sprawę?
- Tak – przyznał Riauk. – Ale poradzę sobie z tym.
- Czy wie pan, co pan mówi? Jest pan chory na nieuleczalną chorobę. Wymaga pan opieki medycznej.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – Dysponuję mocą, dzięki której poradzę sobie sam. Wiem jednak, że nie uwierzycie w to, co mówię, bo ludzie z waszego świata w takie rzeczy nie wierzą.
- Wydaje mi się, że to pan nie wie, co pan mówi – powiedział doktor Wieczorek.
Doktor Leleszka zaczął wycofywać się w stronę drzwi. Zatrzasnęły się, zanim do nich dotarł.
- Oddajcie mi moje ubranie – poprosił Riauk. - Zaraz odejdę stąd do mojego świata, ale lubię swoje rzeczy, wolałbym też nie biegać prawie nagi. Jeżeli drzwi nie zrobiły na was wrażenia, to muszę przekonać was inaczej.
Rozejrzał się szybko po pokoju, po czym wyciągnął rękę w stronę leżącego z nim na sali pogrążonego w śpiączce pacjenta.
- Ten człowiek zaraz obudzi się zdrowy.
Starszy mężczyzna o poszarzałej, pooranej zmarszczkami twarzy poruszył się i otworzył oczy.
- Co dziś mamy za dzień? – zapytał, choć według dokumentacji medycznej, doznał uszkodzeń mózgu, które miały pozbawić go zdolności mowy.
Lekarze osłupieli.
- Oddajcie mi moje rzeczy – poprosił Riauk ponownie.
- Ale...
- W czym problem?
- Musimy stąd wyjść, żeby przynieść pańskie rzeczy.

- Zosiu!
Dziewczynka zatrzymała się i uniosła głowę. Wracała właśnie ze szkoły, wlokąc się noga za nogą. Ostatnio miała za dużo zmartwień jak na swój młody wiek.
- Pan Mariusz! – Jej smutną twarz rozjaśnił uśmiech. – W klubie powiedziano mi, że pan jest w szpitalu. I policjanci o pana pytali!
- Już jestem zdrowy. – Mery uśmiechnął się. – Ale nie mogę tu dłużej zostać. Jest jednak coś, co powinnaś wiedzieć. Dlatego jeszcze się z tobą spotkałem.
Na moment zamilkł. Zosia też milczała.
- Nie jestem człowiekiem – wyznał w końcu – i nie pochodzę z tego świata. Przybyłem tu dla ciebie. Chciałem, żebyś uwierzyła w siebie, żebyś nie rezygnowała z koni. Wyszło jak wyszło, nie tak, jak planowałem.
- Ale... – dziewczynka rozejrzała się nerwowo, jakby oceniała możliwość ucieczki. – Policja mówiła, że pan sfałszował dokumenty.
Mery skinął głową.
- W waszym świecie nie da się nic zrobić bez dokumentów. Ale u nas nic takiego nie istnieje. Wiem, że co nie powiem, będzie ci trudno w to uwierzyć. Dlatego, choć istoty z mojego świata nieraz wam tu pomagają, prawie nigdy nie zradzają swojego prawdziwego pochodzenia. Za chwilę udowodnię ci jednak, że nie jestem człowiekiem. Ale najpierw posłuchaj... – zawiesił głos – Trudno ci teraz będzie pokonać strach, ale nie rezygnuj z jazdy. Masz talent i nie powinnaś go zmarnować. Potem byś żałowała. Nie szarżuj jednak. Nie jestem aniołem, pewnie już nigdy więcej nie będę w stanie cię uratować – powiedział i w chwilę później już go nie było. Zniknął.
Zosia długo stała zupełnie nieruchomo, biła się z myślami. Dziewczynki ze stajni wymyśliły, że pan Mariusz był groźnym przestępcą. Może nim był. A przy okazji niesamowicie sprawnym magikiem. Jednak po lewej ręce dziewczynki była szeroka jezdnia, a po prawej trawnik bez żadnych krzaków czy drzew, za którymi można by się było schować. Nawet jeśli to, co powiedział, było zupełnie niemożliwe, wydawało się jednocześnie bardziej wiarygodne, niż to, że właśnie oszukał ją jakąś sztuczką. Naprawdę musiał być niezwykłą istotą z innego świata. Istotą, której z niewiadomych przyczyn na niej zależało.
Zosia uśmiechnęła się sama do siebie. Bardzo przyjemnie było mieć znaczenie dla istot z innych światów. Naprawdę sama musiała być niezwykła i utalentowana. Bo inaczej dlaczego ktoś miałby się nią interesować?

Riauk znowu znajdował się na Półwyspie. Był zły i nieszczęśliwy.
Porzucił Berbel, zaryzykował spotkanie z babką, naraził swoje życie i prawie je stracił, wszystko niepotrzebnie. Mery poradził sobie sam. Riauk zbyt się spieszył, za mało myślał. Porzucił nie tylko Berbel, ale i mężczyznę bez imienia, którego serce uparcie kazało mu nazywać Kitem. Nawet nie zastanowił się nad tym, co wydarzyło się w lesie, a teraz być może było już za późno, by zrozumieć lub przypomnieć sobie, kim jest Kit, skąd wziął się smok i jak zginął. A przecież gdzieś w głębi umysłu Riauka kołatały się jeszcze wspomnienia chwil spędzonych z Kitem przy ognisku. Łysy mężczyzna powiedział mu, że nie powinien martwić się niczym, co dzieje się poza jego niby-światem, bo kiedy czas znów dla niego ruszy i tak znajdzie się w nowej rzeczywistości. A jednak regularnie ponawiał próby zajrzenia do umysłu ojca, żeby się przekonać, czy Meremu udało się wydostać z opresji. I w końcu Riauk zobaczył coś innego niż galopującego konie. Poczuł ból i rezygnacje mężczyzny, który stracił syna. Sam też miał ochotę wyć z rozpaczy. Nie odezwał się do Merego, bo co miał mu powiedzieć? Że żyje, ale na wieczność stał się więźniem maluteńkiego niby-świata?
- Mówiłem ci, żebyś się w to nie bawił – strofował go potem Kit. – To już nie jest twój ojciec. To ktoś, kim twój ojciec może się stać, jeśli nie uporamy się ze smokiem.
Dlaczego nie przypomniał sobie tego wcześniej? Wspomnienia z czasu, którego nie było, przypominały senne wizje. Wracały pod wpływem zdarzeń i emocji. Nie zawsze jednak były dostępne dla jego umysłu. Czemu zachował w pamięci nauki Nany? Bo wielokrotnie je powtarzał i bardzo chciał zapamiętać? Czy to mogło być takie proste?
Riauk odpiął miecz od siodła i przypiął go do pasa. Poklepał Kvälla po szyi.
- Co, koniku, głupiego masz pana?
- Nie jesteś głupi.
Riauk podskoczył, słysząc za sobą głos ojca. Odwrócił się, spojrzał w twarz Merego.
- Nie jesteś głupi, jesteś pochopny, jak wszyscy twoi przodkowie za młodu – powiedział Mery, kładąc Riaukowi rękę na ramieniu. – Dziękuję, że próbowałeś mnie ratować. Wyczułem obecność twojego umysłu w Świecie Prawdziwym.
Riauk milczał. Nie wiedział, co powinien powiedzieć.
- Chciałbym, żebyś wrócił ze mną do domu. Las po Burzy wie, czego dokonałeś.
Riauk z trudem przełknął ślinę. Był oszołomiony ostatnimi wydarzeniami jak i propozycją ojca. Bardziej spodziewał się z jego ust reprymendy. Ta jednak nie nastąpiła. Czy ojciec w końcu zobaczył w nim mężczyznę? Poczuł, że chciałby spotkać się z matką, chociaż nie rozumiał dlaczego. Chyba dlatego nie zapytał, czemu Mery nie pomógł mu w powrocie ze Świata Prawdziwego, skoro jednak był w lepszej formie niż on? Czy go sprawdzał? Czy może uznał, że syn wystarczająco dużo potrafi, żeby poradzić sobie samemu? A może miał coś innego na głowie i pomyślał o Riauku dopiero wtedy, kiedy miał na to czas?
- Nie wiem, czy jestem gotów – powiedział.
- Spróbuj.

Mery i Riauk zatrzymali się przed drzwiami chaty. Las po Burzy wyszła im na spotkanie. Zatrzymała się przed swoim synem na odległość jednego kroku.
- Oiolose wrócił – powiedział Mery.
Las po Burzy badała wzrokiem twarz syna, naznaczoną blizną, zarazem upiorną, jak i piękną. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. Riauk zadrżał. Łzy zakręciły się w oczach Las po Burzy, nie stał już bowiem przed nią zbuntowany chłopiec, a młody wojownik. Stał się mężczyzną mimo swych ułomności, a ona pojęła, że był silniejszy, niż mogła sądzić. Otworzyła przed nim umysł, on odsłonił swój. Riauk pokazał jej, jak brakowało mu matczynej miłości, jak bardzo bolały go podsłuchiwane kłótnie rodziców. Pokazał jej swoją samotność i ból. Odsłonił przed nią historie brata Berbel oraz Livii, która oddała za niego życie. Las po Burzy przyznała się do pychy, do marzenia o synu takim jak Mery. Wyznała, że popełniła błąd, przeciwstawiając się prawom światów i dlatego od lat niszczyły ją wyrzuty sumienia. Riauk zrozumiał, że nie tuliła go nigdy do piersi, bo czuła się winna jego choroby i jego inności, ale kochała go, kochała go zawsze.
To, co się wydarzyło, było wspaniałe i potrzebne, ale przerosło możliwości Riauka. W pewnym momencie nie mógł już znieść obecności matki w swoim umyśle. Zamknął go więc. Potrząsnął głową. W jego czerwonych oczach pojawiły się łzy.
- To zbyt wiele dla mnie – powiedział. – Przepraszam, ojcze. – Jeszcze nie był gotowy wybaczyć. Jeszcze nie doszedł do porządku z sobą, więc nie mógł układać się z innymi. Zarzucił na głowę kaptur. Odwrócił się i dosiadł konia. Z miejsca ruszył galopem, zostawiając za sobą wstrząśniętych rodziców.
Stało się wtedy jednak coś dobrego. Las po Burzy rozpłakała się nagle, a Mery objął ją i przytulił tak, jak nie przytulał od lat.
- Nie płacz – wyszeptał, głaszcząc jej plecy, a ona opuściła głowę i płakała nadal, coraz ciszej jednak, coraz spokojniej.

Riauk nie wiedział, dokąd zdąża, więc gdy jego umysł odebrał wezwanie Teeny – „Spotkajmy się. Muszę z tobą porozmawiać” – od razu zajrzał do jej umysłu, by spojrzeć jej oczami na okolicę, w której się znalazła, i przeniósł się do niej wraz z Kvällem. Tym razem koń lepiej zniósł przeniesienie w przestrzeni. Wzdrygnął się tylko i zachrapał.
Wojowniczka Nocy siedziała przy ognisku pośród nieznanych mu pustkowi. Obok pasł się jej brzydki koń. Wyglądała na zaskoczoną.
- Nie spodziewałam się, że pojawisz się tak od razu. Nie wiedziałam, że to potrafisz.
Podjechał bliżej. Zatrzymał się naprzeciw niej i zsunął się z siodła.
- Czego ode mnie chcesz? – Wciąż czuł gniew za to, jak go potraktowała przy ich pierwszym spotkaniu. Ponadto wciąż jeszcze nie zdążył ochłonąć po spotkaniu z matką.
- Jesteś mi winien pieniądze, wiesz?
- Jak mogę być ci winien cokolwiek?
- Szuka cię pewna dziewczyna – wyjaśniła Teena. – Mówi, że jesteś mordercą. Płaci niezłą sumę za zabicie cię. Wzięłam zaliczkę.
- Nie jestem mordercą. – Riauk potrząsnął głową. – Ale nie jestem też pokorny. Nie pozwolę ci się zabić.
- Nieważne, czy jesteś mordercą, czy też nie – powiedziała już bardziej miękko. – Twoja ingerencja w mój umysł zmieniła mnie. Może nie wróciłam na drogę Wojowniczki Nocy, ale nie zabijam już bezmyślnie i nie upijam się co noc w trupa. Dlatego... Właściwie mam ci za złe tę zmianę, ale... Nie wiem czemu, ale nie umiem cię zabić. Jesteś mi więc winien tyle, ile dostałabym za twoją głowę.
Riauk stał bez ruchu zaskoczony jej słowami. Nie wiedział, co powiedzieć, ani jak się zachować.
- Z jakiegoś powodu nie chcę też, by dopadł cię ktoś inny – dodała Teena. – Uciekaj, Riauku, czy też Oiolose, podobno używasz dwóch imion. Robisz to po to, żeby się kryć?
- Nie.
- Z twoją twarzą i tak się nie ukryjesz. Jedź tam, gdzie cię jeszcze nie było. Jedź tam, gdzie nikt cię nie zna. Proszę.

06.10.2002 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...