Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Patrzył na wodę. Jej powierzchnia unosiła się i opadała, a wraz z nią deski pokładu pod jego stopami. Kiedy wcześniej przyglądał się morzu z brzegu, wydawało mu się, że próba podróżowania wodą nie jest najlepszym pomysłem. Teraz był tego pewny. Nie lubił morza.
Ojciec nieraz opowiadał mu o nieskończonym bezmiarze wód, nad którego brzegiem dorastał. Mówił, że przez lata wracał do miejsc, które zapamiętał z młodości. To było dla niego ważne. Nigdy jednak nie zabrał syna nad morze do Świata Dyktującego. Była to zapewne zbyt długa i zbyt niebezpieczna podróż, żeby odbyć ją ze słabym, chorym dzieckiem. Świat Dyktujący był dziwnym miejscem i nie dało się do niego dotrzeć, przenosząc się w przestrzeni przy użyciu mocy, a jedynie dosiadając koni. Tak w każdym razie twierdził ojciec. Riauk tego nie sprawdził. Kiedy uciekł z domu, nie próbował się tam dostać. Historia tego świata zbyt mocno wiązała się z losami jego przodków. A on przecież chciał uciec od tego, kim był.
W każdym razie, ojciec nie nauczył go kochać morza. Jednak kiedy po raz pierwszy zobaczył bezmiar wód, poczuł niezrozumiałą tęsknotę towarzyszącą wszystkim Ludziom Lasu. Wtedy nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad tym. Przemierzał Magistralę, dziwaczne miejsce poza czasem i przestrzenią, z którego ponoć można było dostać się do wszystkich istniejących światów. Zobaczył tylko obraz, zapowiedź tego, co wędrowcowi mógł zaoferować świat, do którego wejście właśnie mijał. Nie musiał więc nawet stanąć nad brzegiem morza. Sama wizja wystarczyła, by obudziła się w nim tęsknota.
Potem jednak został uwięziony w małym niby-świecie. Spędził prawdziwą wieczność na piaszczystym brzegu obmywanym w nieskończoność przez szumiące fale. To było coś, co się wydarzyło, choć nie zdarzyło się nigdy. Coś, co pamiętał jak przez mgłę. Kawałek jego przeszłości, którego nie rozumiał. Jednak właśnie w tym czasie, którego nie było, poznał morze. I zdążył je znienawidzić. Wieczność przeżywana w jednym miejscu skutecznie wyleczyła go z tęsknoty będącej udziałem jego przodków. Morze było mokre, morze było niespokojne, chłodne i słone. Morze niemiłosiernie szumiało. Od tego szumu nie dało się uciec. Wzbierał we wnętrzu czaszki, utrudniał skupienie się i korzystanie z mocy, doprowadzał do szału.
Oczywiście na samym początku, pomijalnie krótkim w obliczu wieczności, był nim zachwycony. Było piękne i straszne. Miało swoje zalety. Dawało ryby dużo smaczniejsze, niż te łowione w jeziorach i rzekach. Pływanie w jego falach wiązało się z ryzykiem i ekscytacją większą, niż niósł galop. Morze miało w sobie nieokiełznaną siłę, jakiej nie miał żaden, nawet najdzikszy koń.
Kiedy znalazł się na pokładzie statku, odkrył, że było coś gorszego od wszechobecnego szumu. Nowe doznanie, którego nie zaznał przez całą wieczność na plaży. Kołysanie. Ten nieustający ruch całego statku w górę i w dół nie tylko drażnił, ale rozstrajał cały jego organizm, sprawiając, że trudniej niż zwykle było utrzymać go w jako takiej formie. Mówiąc wprost, chciało mu się rzygać.
Były jeszcze promienie słońca odbijające się od wody. Wyglądały jak roztopione srebro. To był piękny widok, jednak gdy choć przez chwilę patrzył na odblaski na wodzie, oczy zaczynały go piec i łzawić, stawał się też prawie ślepy. Tak jak teraz. Mimo to, kątem oka spostrzegł, że nie był już na pokładzie sam.
Koło Riauka stanął młody szczupły mężczyzna. On także patrzył w przestrzeń. Miał na sobie dziwaczny strój przewiązany sznurem. Białowłosy nie potrafił sobie przypomnieć, jak takie ubranie się nazywało, ale wiedział, że nosili je tylko kapłani. W młodym mężczyźnie było jednak coś, co nie pasowało Riaukowi do jego wyobrażenia o słudze bogów. Zadowolenie z siebie? Nie, choć to uczucie było Riaukowi obce, nieraz spotykał się z nim u kapłanów. To było coś trochę innego. Chłopak był zapatrzony w siebie, ale w jakiś taki zwichrowany, jakby lekko nieobliczalny sposób. Wiatr szarpał długie, jasne, niesplecione włosy młodego mężczyzny, otaczające jego głowę złotą koroną. Nieznajomy kapłan uśmiechał się sam do siebie.
Riaukowi przyszło do głowy, że mógłby się do niego odezwać. Choć właściwie po co miał to robić? Po co rozmawiać ze śmiertelnikiem, który nie miał mu nic do zaoferowania? Ludzie stawali na jego drodze, a potem z niej znikali. Starał się do nich nie przywiązywać, a nawet ich nie zapamiętywać. Mimo to byli tacy, których pamiętał. Jego towarzysze, którzy zestarzeli się lub polegli. A on był ciągle taki sam, młody i samotny. Kiedy zaczął przemierzać dostępne mu światy, szukał kontaktu z ludźmi. Teraz wiedział już, że uczucie wspólnoty i braterstwa jakie dawało wspólne picie, śmianie się, czy walka ramię w ramię, było ułudą. Ze swoimi problemami zawsze był sam i tak miało już pozostać. Przez wieczność. Wieczność, którą będzie pamiętał dużo wyraźniej.
Morze okazało się bardziej złowrogie, niż się tego spodziewał. Nie tylko szarpało mu nerwy, próbowało też pozbawić go życia. Był środek nocy, ale nikt nie mógł spać. Potężne fale wdzierały się na pokład. Rzucały statkiem jak zabawką, raz w górę, a raz w dół. Deski pokładu jęczały. Marynarze krzyczeli, wydając sobie niezrozumiałe dla niego polecenia. Poszarpany żagiel rozpaczliwie łopotał na wietrze.
Riauk długo kulił się w kącie pod pokładem. Nie był w stanie w niczym pomóc i nikt tego od niego nie oczekiwał. Starał się więc nie przeszkadzać. Myślał, że zdążył przyzwyczaić się do kołysania, ale teraz na nowo powstrzymywał wzbierające wymioty. Morze potrafiło być przerażające na różne wyrafinowane sposoby. Dotychczas przez całe jego życie protesty żołądka wywoływało tylko to, co jadł i pił. Wolał nie myśleć, co w tych chwilach przeżywał jego koń, uwiązany w drugim końcu ładowni.
Właśnie – koń! Pomyślał, że jeśli fale w końcu wywrócą statek do góry dnem, on będzie miał jakąś nikłą szansę, żeby się uratować, ale uwiązane zwierzę tego nie przeżyje. Tej myśli towarzyszyło coś niepokojącego, jakby podświadome przeczucie.
Wstał i zaczął chwiejnie przedzierać się pomiędzy ładunkami. Próbował wręcz biec, ale uciekająca spod nóg podłoga sprawiała, że zataczał się i przewracał.
W końcu znalazł się przy Kvällu. Ogromny ogier stał na szeroko rozstawionych nogach, próbując zachować równowagę. Był zlany potem. Wybałuszył oczy, a uszy przycisnął do głowy. O dziwo bez oporów wziął z ręki Riauka wypięte wcześniej wędzidło.
Nie tylko białowłosy wpadł na pomysł, żeby odwiązać swojego konia. W ładowni było jeszcze jedno zwierzę, kary kuc. Młodzieniec w habicie, Riauk w końcu przypomniał sobie nazwę tej szaty, właśnie uwolnił go z uwiązu i teraz próbował wyprowadzić na górę, co nie było łatwe. Nogi konia zapadały się w jakichś pakunkach, niszcząc ich zawartość. Riauk podążył z Kvällem za nimi.
Ledwie wydostali się po pochylni na pokład, statkiem rzuciło silniej, niż dotąd. Woda wlała się do ładowni. W chwilę później deski uciekły Riaukowi spod nóg. Nie wiedział, co właściwie zdarzyło się potem. Świat wokół wirował zbyt szybko, by dało się to ogarnąć myślą. Pokład statku przetoczył się nad jego głową, a woda z przemożną siłą pociągnęła go w dół, ku niezmierzonym głębinom. Z początku Riauk nawet nie zdawał sobie sprawy, że nie może oddychać. Woda chciała wedrzeć się do jego nosa i ust. Pewnie by jej na to pozwolił, gdyby nie Kväll. Coś kazało mu jedną rękę cały czas zaciskać na grzywie wierzchowca, a drugą na wodzach. To sprawiło, że przeżył. Gdy on się poddał, koń wciąż z całych sił walczył, by wydostać się na powierzchnię. I w końcu ich głowy na moment znalazły się nad wodą. To wystarczyło, by mogli zaczerpnąć powietrza. Potem fala znowu ich przykryła i pociągnęła w dół. Kväll jednak ponownie zdołał wydostać się na powierzchnię.
Riauk nie wiedział, jak długo to trwało. Nie był też pewny, czy cały czas był przytomny. Jakimś cudem ciągle jednak trzymał się grzywy konia. W końcu, choć wydawało się to zupełnie niemożliwe, kopyta Kvälla natrafiły na twardy grunt. Koń wywlókł go na brzeg. Wtedy dłonie Riauka odmówiły posłuszeństwa. Palce rozwarły się i mężczyzna runął na piasek.
Poczuł dotyk na ramieniu. Ktoś nim potrząsnął. Wdzierające się na brzeg fale lizały jego łydki. Brakowało mu sił, żeby się poruszyć.
- Żyjesz?
Ktoś mówił do niego, ale on nie mógł jeszcze odpowiedzieć.
- Żyjesz?
Zebrał się w sobie. Dźwignął na rękach. Parsknął. Usta i nos miał pełne piasku. Usiadł. Niewiele widzącymi oczami spojrzał w twarz młodzieńca w habicie. Nie zdążył nic powiedzieć, bo się rozkasłał.
- Żyjesz – stwierdził tamten.
- Gdzie Kväll? – wychrypiał.
- Twój wielki koń? Zdążył się już zaprzyjaźnić z moim kucykiem. Oba są tam. – Młodzieniec wskazał ręką w głąb lądu. Riauk podążył wzrokiem za jego gestem. Faktycznie, oba konie próbowały znaleźć coś do jedzenia w miejscu, gdzie plaża graniczyła z lasem.
- Dzięki niemu się uratowaliśmy. – Riauk miał ciągle problem z zebraniem myśli.
- Nie przedstawiłem ci się – zauważył młodzieniec w habicie. – Jestem Bluszcz.
- Riauk.
- Znalazłem jeszcze dwoje rozbitków. Możesz wstać? Zaprowadzę cię do nich. Mieli rozpalić ogień.
Riauk spróbował się podnieść, kręciło mu się jednak w głowie. Z powrotem wylądowałby na piasku, gdyby Bluszcz go nie podtrzymał. Razem ruszyli w stronę koni.
- Nie podchodź do nich pierwszy – ostrzegł go Bluszcz. – Najpierw ja złapię kucyka. On nie lubi obcych.
Faktycznie, gdy Riauk podszedł do Kvälla, kucyk położył po sobie uszy i kłapnął w jego stronę zębami.
Kiedy dotarli do pozostałych rozbitków, okazało się, że jest ich już troje. Niemłody brodacz stał, patrząc na wodę, i co chwila spluwał. Na piasku przy małym ogniu siedział łysiejący, grubawy mężczyzna w samych kalesonach. Jego ubranie suszyło się rozwieszone na wbitych w piasek patykach. Blisko ogniska leżała skulona młoda kobieta. Teraz chyba spała, ale przedtem musiała płakać. Nie zdobyła się, żeby się rozebrać. Riaukowi też chlupało w butach, a bluzę z cienkiej skóry wciąż miał mokrą na piersi i brzuchu. Nie zamierzał się jednak rozbierać. Wystarczyło, że kiedy leżał półprzytomny, słońce przypiekło mu odsłonięte końce uszu. Wygoił je, gdy tylko wciągnął na głowę kaptur. Ale przez moment niemiłosiernie piekły.
- Znalazłem jeszcze jednego – pochwalił się Bluszcz, wskazując swojego towarzysza. – To jest Riauk.
Dziewczyna nie poruszyła się. Łysiejący mężczyzna przedstawił się jako Ludo. Brodacz splunął raz jeszcze. Potem spojrzał na Riauka.
- Takie coś się wyratowało, a porządni marynarze poszli na dno. W ogóle nie powinniśmy wpuścić tego na pokład.
Riauk zacisnął szczęki. Nic nie powiedział. Przywykł, że ludzie tak na niego reagowali, wciąż go to jednak bolało. Z nienaturalnie jasną skórą, białymi włosami i czerwonymi oczami był czasem nawet brany za demona. Brodacz odwrócił się i ruszył sam w głąb lądu.
- Nie przejmuj się. – Bluszcz położył Riaukowi rękę na ramieniu. On jednak odtrącił jego dłoń.
- Może coś upoluję – zaproponował.
- Chcesz z mieczem uganiać się za zwierzyną? – spytał Ludo.
- Masz na to siłę? – tym zainteresował się Bluszcz.
- Poradzę sobie. – Riauk nie zamierzał niczego wyjaśniać. Chciał być sam.
Wrócił z pozbawioną głowy sarną.
- Co ty zrobiłeś temu zwierzęciu? – spytał Bluszcz.
- Upolowałem. Potrafię to i owo. – Rzucił zdobycz koło ognia i sam ciężko opadł na piasek. Nie zamierzał swoim przypadkowym towarzyszom tłumaczyć, że najprostszym sposobem zabicia mocą było rozsadzenie czyjegoś mózgu. W ogóle nie chciał im mówić o mocy. Nie chciał, żeby inni zobaczyli, jak zmasakrował głowę tego biednego zwierzęcia, dlatego odciął ją potem mieczem. Wolał polować uczciwie, ale jego łuk poszedł na dno razem z całym statkiem i innymi pożytecznymi rzeczami, takimi jak siodło czy koc. A koc by mu się przydał. Zaczynał marznąć. Jego ciałem raz za razem wstrząsał kaszel.
Za oprawienie sarny zabrał się Ludo. Riauk przyjął to z ulgą. Polowanie, choć nie zajęło mu dużo czasu, wyczerpało do reszty jego siły. Przez chwilę siedział z półprzymkniętymi oczami, opierając brodę na kolanach.
Potem spojrzał na Ludo. Już wcześniej coś nie zgadzało mu się w jego sylwetce. Zmęczenie i inne problemy nie pozwalały się jednak na tym skupić. Łysiejący mężczyzna był bardzo niski, sporo niższy od niego. Rzadko wśród ludzi spotykał osoby, które przewyższał wzrostem. Czasem tylko kobiety. Ludo miał też lekki brzuszek, a jego stopy porastały gęste, kędzierzawe włosy.
- Jesteś Małym Człowiekiem? – wyrwało się nagle Riaukowi.
- Co w tym dziwnego? – spytał Ludo, montując właśnie prowizoryczny rożen.
- W sumie nie wiem – wybąkał Riauk. – Ale ja nigdy nie spotkałem Małego Człowieka. Słyszałem tylko o waszym istnieniu. Jak wygląda wasze życie?
- Jak wszystkich innych – odburknął Ludo. Źle chyba zrozumiał intencje Riauka, szczerze zainteresowanego jego osobą. – Ja ciebie nie pytam czym jesteś.
Riauk zacisnął szczęki.
- Nie bawcie się w uprzedzenia. Nie jesteśmy w odpowiednim do tego położeniu – rzucił Bluszcz szybko, ale to nie było potrzebne.
- To nie tak – powiedział Riauk. – Ponoć mój dziadek był Małym Człowiekiem. Nie znałem go. Umarł, zanim się urodziłem. Ale ja niczego o was nie wiem. Wędrując po Dominium nie spotkałem żadnego z was.
Ludo uważnie przyjrzał się Riaukowi.
- To niemożliwe – stwierdził. – Jesteś za chudy.
- Jestem chory – powiedział Riauk. – Dlatego też... – Wskazał ręką na swoją twarz. Nie potrafił skończyć tego zdania.
Ludo spojrzał na niego raz jeszcze.
- No i który Mały Człowiek chciałby związać się z dużą kobietą? One mają za długie ręce i nogi, za wąskie biodra i za małe piersi.
- Może mój dziadek był szalony.
- Co chciałbyś o nas wiedzieć? – spytał Ludo. Chyba się zreflektował, że uraził swojego rozmówcę.
- W sumie, nie wiem. Jak wygląda wasze życie? Czym się zajmujecie?
- Tym co wszyscy. – Ludo wzruszył ramionami. - Pewnie znasz tylko południowe tereny Dominium?
Riauk skinął głową.
- No właśnie. Większość naszych wiosek leży na północy i na wschodzie. Wolimy mieszkać oddzielnie, nie wśród dużych ludzi. Oni zawsze patrzą na nas... no... z góry, uważają za gorszych. Nie zauważają, że mamy lepsze głowy, niż oni, że dłużej żyjemy i lepsi z nas myśliwi. Oczywiście dużo lepiej też gotujemy. – Ludo uśmiechnął się sam do siebie.
- A wojownicy? Są wśród was wojownicy? – spytał Riauk.
- Och, w naszych wioskach są stróże prawa, jak wszędzie. Oni noszą broń, ale z reguły nie mają wiele do roboty. Większość z nas ceni sobie spokój. Nie jesteśmy tak gwałtowni i małostkowi jak duzi ludzie.
Riauk pomyślał o swoim dziadku, który faktycznie musiał być szalony. Nie tylko został wojownikiem, ale związał się z nieśmiertelną wojowniczką, ostatnią z rasy Ludzi Lasu. I zrobił to wszystko, mimo że był kaleki. Jaką siłę musiał mieć w sobie? Czy on, Riauk, który wiecznie przed czymś uciekał, też był w stanie odnaleźć w sobie taką siłę i taką determinację? A przy tym, jak twierdził ojciec, dziadek był zawsze spokojny i zawsze robił swoje, to co miał zrobić, co uważał za słuszne. Ojciec mówił, że zdawało mu się, iż dziadek nie wie, co to duma i gniew. Jak można być kimś takim?
Kiedy sarna się upiekła, Bluszcz obudził śpiącą kobietę. Powiedziała im, że ma na imię Syntia. Trochę też jeszcze popłakała, rozpaczając nad sytuacją, w jakiej się znalazła. Bluszcz obiecał, że się nią zaopiekuje. Ludo mu przytaknął. Riauk milczał.
Następnego dnia rano ruszyli w głąb lądu. Syntia wciąż nie czuła się najlepiej, dlatego została wsadzona na grzbiet Kvälla.
- On jest taki wielki – powtarzała co chwila, kurczowo trzymając się grzywy konia. – Gdyby chociaż miał siodło... Co będzie, jak z niego spadnę?
- Nie spadniesz – zapewniał ją znużony Riauk, który prowadził konia.
- A czy nie byłoby lepiej, gdybym wsiadła na kucyka?
- Nie. Jeśli ci życie miłe, siedź na Kvällu – brzmiała odpowiedź Bluszcza. – Mój kuc nie akceptuje obcych.
- Co za pożytek z takiego konia? – gderała Syntia.
Riauk też wiele by dał za to, żeby to on mógł dosiąść Kvälla. Sam nie czuł się dobrze. W marszu zostawali w tyle za Bluszczem i Ludo. Było mu słabo. Kręciło mu się w głowie. Co i rusz potykał się o korzenie drzew. Gdyby nie koń, któremu zawisał na wodzach, wiele razy by upadł. Musiał przyznać, że rosły deresz miał do niego ogromną cierpliwość.
Na szczęście ich wędrówka nie trwała długo. Było ciągle jeszcze przed południem, kiedy z lasu wyszli na uprawne pola i znaleźli drogę, która zaprowadziła ich do małej wioski. Nie zastanawiali się wcześniej, co zrobią, gdy dotrą do ludzkich siedzib. Pytania, dokąd iść i co mówić miejscowym, tylko na krótko zagościły w ich głowach. Potem musieli się zmierzyć z rzeczywistością. Drogę zastąpił im śniady mężczyzna z czarną brodą i równie czarnymi kędzierzawymi włosami. W rękach ściskał kosę. Za jego plecami stało dwóch podobnych do niego wyrostków, może synów. Jeden trzymał widły, drugi cep.
- Czego tu? – spytał ostro mężczyzna.
- Jesteśmy rozbitkami – powiedział idący na przedzie Bluszcz. – Nie wiemy nawet, w jakiej krainie się znaleźliśmy.
- Nie udawajcie niewiniątek. Zaprzedaliście dusze siłom zła, ściągnęliście nieszczęście na statek, którym płynęliście, a teraz chcecie ściągnąć nieszczęście na nas.
- Skąd taki pomysł? – Bluszcz szczerze się zdziwił.
- Jedyny marynarz, który przeżył katastrofę, ostrzegł nas przed wami.
- Nie jest tak, jak myślisz.
- A nawet jeśli jest... – mruknął Riauk. Kiedy zobaczył zastępujących im drogę chłopów pozostał z tyłu. Spuścił też głowę, żeby ukryć pod kapturem twarzy. Teraz uznał jednak, że maskowanie na nic się nie przyda. Stanął obok Bluszcza. Uniósł głowę i rozchylił lekko poły płaszcza, ukazując srebrzystą rękojeść starodawnego miecza. – Czy myślisz, że zdołasz nas powstrzymać tym twoim nożem na kiju? Jeśli zatopiliśmy statek i zdołaliśmy to przeżyć, być może możemy zabić cię samym spojrzeniem? Ale nie chcemy tego zrobić. Szukamy noclegu. Szukamy też uczciwej pracy, bo wraz ze statkiem w głębinach przepadł dobytek potrzebny nam do dalszej podróży.
Chłop patrzył na nich przez chwilę w osłupieniu. Potem opuścił kosę.
- Idźcie prosto – powiedział w końcu. – Gospodę będzie widać.
Kiedy zostawili bojowego wieśniaka daleko za sobą, Bluszcz spojrzał wymownie na Riauka.
- Jesteś szalony? – spytał.
- Może. – Riauk tylko wzruszył ramionami. – W każdym razie moja przemowa podziałała.
Bez większych problemów dotarli do gospody. Ludzie schodzili im z drogi. Niektórzy lękliwie przyglądali się zza płotów ich przemarszowi.
- Kim wy jesteście? – spytała zdenerwowana Syntia.
- Nikim. Włóczęgami – powiedział Riauk.
Bluszcz się nie odezwał, ale Ludo zaprotestował.
- Ja nie. Byłem kupcem, tylko interes mi nie szedł.
- Ja bym się raczej zastanawiał, co jest nie tak z nimi wszystkimi – narzekał Bluszcz. – Mieszkają nad morzem, a zachowują się, jakby nigdy nie widzieli rozbitków. Skoro mają coś na kształt karczmy, to chyba od czasu do czasu przyjmują nieznajomych, co nie? Naprawdę wszystkich tak przestraszył ten jeden narwany marynarz?
W gospodzie zostali obsłużeni, choć karczmarz popatrywał na nich czujnie, a wieśniacy, szukający rozrywki w pełnych kuflach, starali się trzymać z dala.
Wioska, do której dotarli, okazała się sporą miejscowością z portem. Morze było także po przeciwnej stronie niż ta, z której przyszli, i to znacznie bliżej. Takie ukształtowanie terenu kazało Bluszczowi sądzić, że znaleźli się na Chudym Półwyspie i tym bardziej dziwił się zachowaniu miejscowych. Riaukowi ta nazwa nic nie mówiła.
- Co chcecie zrobić? – spytała Syntia. – Chyba mnie tu nie zostawicie?
- Musimy zdobyć pieniądze – powiedział Riauk. – Straciłem siodło, a wy też chyba będziecie czegoś potrzebować, żeby kontynuować podróż. Skoro jest tu port, powinny czasem przypływać i odpływać statki.
- I chcecie mnie samą wysłać w podróż? – chlipnęła Syntia.
Żaden z mężczyzn nie zrozumiał, o co jej chodziło. Spojrzeli na nią z niepokojem.
- Czy wyobrażacie sobie, że samotna kobieta mogłaby próbować przebyć morze? – spytała.
Riauk był gotów powiedzieć, że widywał kobiety do tego zdolne, a Ludo, że on na kobietach dużych ludzi się nie zna. Na szczęście obaj w porę ugryźli się w język.
- Mój ukochany utonął razem z tym statkiem – powiedziała Syntia i znowu się rozszlochała.
- Przykro nam, ale nie damy rady niczego zmienić. Życie już takie jest – stwierdził filozoficznie Bluszcz.
Riauk nienajlepiej radził sobie w rozmowach na tak delikatne tematy, ale uwaga Bluszcza wydała mu się bardzo niestosowna, zwłaszcza, że ten wcześniej starał się łagodzić wszelkie konflikty.
Od dalszej rozmowy ze zrozpaczoną Syntią wybawił ich brodaty wieśniak, który wcześniej zagradzał im drogę kosą. Teraz przyszedł do gospody z barczystym towarzyszem o czarnych, sumiastych wąsach. Obaj mężczyźni przez chwilę się rozglądali, a kiedy ich spostrzegli, podeszli i dosiedli się.
- Mówiliście, że potrzebujecie pracy – powiedział brodacz prosto z mostu. Wodził spojrzeniem między Bluszczem a Ludo. Kobieta go nie interesowała, a na Riauka wolał nie patrzeć. – A skoro jesteście tacy mocarni, jak sami twierdziliście, to myślę, że mam dla was odpowiednie zadanie – mówiąc to uśmiechał się tajemniczo, a jego oczy błyszczały niezdrowym blaskiem.
- Już nie chcesz nas zabić? – spytał Riauk.
- A, przepraszam za tamto. Niedobre czasy, odbija nam i robimy się przesądni jak stare baby. Długo by opowiadać. To jak, darujecie mi?
Riauk wiedział, że ten człowiek nie mówi szczerze, ale nie odezwał się.
- Na pewno możemy cię wysłuchać – stwierdził Bluszcz.
- Dobrze powiedziane – mężczyzna zarechotał i uderzył dłonią w stół. – Niedaleko stąd został ukryty skarb. Legenda głosi, że należał do potężnego morskiego rozbójnika. My tu takich nazywamy piratami. Wszystko, co zrabował, a czego nie przehulał, ukrył blisko naszej wioski. Na pewno dostępu do skarbu strzegą rozmaite pułapki, może też czary. To by wystarczyło, żeby powstrzymać ludzi od pakowania się tam. W każdym razie takich ludzi jak my, spokojnych, co nie paradują z bronią.
- Za to z narzędziami rolniczymi, jak najbardziej – zauważył kwaśno Ludo.
- Dajcież już spokój. Co to ja... A tak. Ponoć pod koniec życia pirat ten doszedł do wniosku, że źle czynił, mordując i grabiąc. Postanowił cały swój skarb przekazać na rzecz jakiegoś przyświątynnego przytułku dla sierot. Nie zdążył. Dosięgła go w końcu strzała jednego z łowców nagród. Mówi się, że dlatego właśnie skarbu nie zdoła zabrać nikt, kto nie jest szlachetny i prawy, nikt, kto naprawdę nie jest w potrzebie. Bogini sprawiedliwości tego dopilnuje.
Riauk prychnął.
- Nie ma czegoś takiego jak bogowie.
- Widzę, że jesteście odpowiednimi osobami do tego zadania – zarechotał wieśniak.
- Może mój towarzysz jest gotowy popełnić świętokradztwo, ale ja nie – zaprotestował Bluszcz.
Śmiech zamarł w gardle brodacza.
- Więc...
- Nie powiedziałem, że nie chcę się w to mieszać. – Bluszcz potrząsnął głową. – Uważam się za kogoś prawego i myślę, że jestem w potrzebie.
- Właśnie – uspokoił się brodacz. – Dlatego o was pomyśleliśmy. Chcę, żebyście przynieśli ten skarb mnie i mojemu druhowi. Enrico pożyczy wam łódź. Bez łodzi nie dotrzecie do skarbu. Każdy z was dostanie dziesiątą część tego, co przyniesiecie.
- Ale... – Ludo miał wątpliwości.
- Jesteśmy uczciwymi ludźmi – brodacz nie dał mu skończyć. – Gdyby nie my, w ogóle nie dowiedzielibyście się o skarbie.
- A skąd będziecie mieć pewność, że z nim nie uciekniemy? – spytał jeszcze Mały Człowiek.
- Zostawicie nam swoje wierzchowce i kobietę. – Wieśniak znów zarechotał.
Otaczała ich nieprzenikniona ciemność. Niewiele widzieli mimo pochodni, którą trzymał siedzący przy sterze Ludo. To zresztą on jako jedyny pomyślał, żeby zabrać ją ze sobą. Nie byli właściwymi osobami na właściwym miejscu i wiedzieli o tym doskonale.
Pierwszym problemem, z jakim musieli się zmierzyć, i to jeszcze przed wyruszeniem w drogę, była reakcja Syntii na warunki umowy zaproponowane przez wieśniaków.
- Chcecie zostawić mnie na łasce tego... tego... On jest obleśny! – wyrzuciła z siebie, gdy znaleźli się w izbie, w której mieli nocować, z dala od ciekawskich spojrzeń. Miała w sobie tyle rozsądku, że nie zaczęła krzyczeć od razu, jeszcze we wspólnej sali gospody. Jakoś jednak nie potrafili tego docenić.
Ani Bluszcz, ani Riauk nie zwrócili na nią uwagi i spokojnie rozbierali się do snu. To rozsierdziło ją jeszcze bardziej. Zażądała, żeby przestali. Jak mogli w ogóle nie zważać na to, że mają między sobą kobietę? Nie posłuchali, Bluszcz powiedział tylko, że muszą odpocząć przed wyprawą. Zaczęła więc rzucać w nich czym popadło, w tym ich własnymi butami. W końcu Ludo przytrzymał jej ramiona i ją unieruchomił. Nie była wysoka, więc sięgał jej głową prawie do ramienia.
- Przecież robimy to również dla ciebie – powiedział. – Nie wydostaniemy się stąd bez pieniędzy. Nie mamy tyle, żeby opłacić statek, dyliżans czy kupić wóz.
- A jeśli nie wrócicie?
- Wrócimy. – Riauk ułożył się plecami do pozostałych. – Musimy odebrać konie.
- Zwierzęta są dla was ważniejsze niż ja – chlipnęła Syntia.
Riauk nic na to nie odpowiedział, westchnął tylko ciężko. Bluszcz zdawał się już spać. Ludo nie pozostało więc nic innego, jak przytulić Syntię, choć z racji różnicy wzrostu nie było to takie łatwe.
- Będzie dobrze. Naprawdę będzie dobrze – szeptał tuląc ją do siebie.
Zachowanie towarzyszy względem Syntii nie dawało mu spokoju, nawet wtedy, gdy płynęli ku złowrogiej skale sterczącej wysoko z niespokojnych wód morza. To ta skała stanowiła cel ich wyprawy.
- Dlaczego jesteście tacy nieczuli wobec tej nieszczęsnej kobiety?
- Nieczuli? – prychnął Riauk. – Na pewno bardziej jej się podoba, że to ty ją przytulasz, a nie ja. Poza tym robię dla niej, co mogę. Co miałbym jej zaoferować? Mam tylko konia i miecz.
Bluszcz milczał.
- Mógłbyś być po prostu milszy – powiedział Ludo.
- A co to by zmieniło? – Riauk wzruszył ramionami.
Zanim jednak doszło do tej rozmowy, musieli przedyskutować, kto jakie miejsce zajmie w łodzi. Ludo i Bluszcz mieli nikłe pojęcie o żegludze. Riauk nie miał żadnego doświadczenia w tej kwestii. On więc na pewno nie mógł zasiąść za sterem. Ludo twierdził, że wioślarze powinni być mniej więcej tego samego wzrostu i mieć tyle samo siły. Ale i w przypadku pary Riauk – Bluszcz i pary Riauk – Ludo dysproporcje wzrostu były olbrzymie, w efekcie czego łódź skręcała w stronę, po której siedział wyższy wioślarz. W końcu zdecydowali się na wariant, w którym to Ludo zasiadł za sterami. Bluszczowi, z racji tego, że już w życiu miał wiosła w rękach, było łatwiej dostosować się do Riauka, niż Riaukowi, który wiosłował pierwszy raz w życiu, dostosować się do Ludo. Właściciel łodzi, Enrico, musiał widzieć z brzegu, jak się przesiadali i jak płynęli zygzakiem. Zapewne był wtedy przerażony i wątpił nie tylko w to, czy przypadnie mu w udziale część skarbów legendarnego pirata, ale także, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoją łódź w całości. Oczywiście żaden z dziwacznych mężczyzn nie wspomniał mu nawet słowem, że nie zna się na żeglowaniu. Wysłuchali tylko uważnie jego opowieści, że wedle legendy skarb jest ukryty w na wpół zatopionej grocie w wystrzelającej z morza czarnej skale.
- O tam – wskazał im. Skałę było widać z lądu. Była ogromna, jej strome zbocza wystrzelały ku niebu. Wydawała się złowroga i niezdobyta. Na szczęście nie musieli się na nią wspinać, a jedynie dostać do środka. To wydawało się łatwiejsze.
- Czy do tej jaskini da się wpłynąć łodzią? – spytał Ludo.
- Tak – odparł wieśniak. – Zmieściłby się tam nawet mały żaglowiec.
Dopłynięcie do samej skały nie było trudne, choć dla Riauka męczące. Starał się nie patrzeć na oślepiające go odblaski na wodzie, skupił wzrok na swoich wysokich skórzanych butach. Nie pasowały do sytuacji, w jakiej się znalazł, tak jak i on do niej nie pasował. Plecy zlewał mu pot. Noce w tej okolicy były zimne, ale w dzień było cieplej, niż w jego rodzinnych stronach. Słyszał od ludzi, że czym dalej podróżowało się na południe, tym dysproporcje temperatur pomiędzy dniem a nocą stawały się coraz większe. Paskudna sprawa. Znowu pomyślał o tym, że nie lubi morza. To był jednak dopiero początek.
Kiedy dopłynęli do skały i zaczęli szukać wejścia do groty, okazało się, że trzymanie się od niej w takiej odległości, żeby fala nie rzuciła ich na kamienie i nie potrzaskała łodzi jest wręcz niewyobrażalnie trudne.
- Szybko! – krzyczał Ludo. – Riauk, wiosłuj! Lewo! Lewo! Nie wiosłuj! Prawo! Bluszcz, wiosłuj!
Riauk nie wiedział, czy dobrze rozumie polecenia wydawane przez Małego Człowieka. Robił jednak, co mógł, i chyba mu się udawało. W każdym razie się nie rozbili.
Cudem nie stracili wioseł, wpływając do groty. Wejście nie było zbyt szerokie, a oni nie umieli wycelować w środek. Riauk na szczęście jednak miał refleks.
Wewnątrz mogli przez chwilę odetchnąć. Znaleźli się w ogromnej skalnej sali, której koniec ginął w ciemnościach. Choć na zewnątrz fale biły o kamienie z ogromną siłą, wewnątrz woda była zupełnie spokojna. Na moment odłożyli wiosła.
Ludo zapalił pochodnię. Riauk rozkasłał się. Długo nie mógł złapać oddechu. W oczach stanęły mu łzy. Był mokry i zły.
- To z powodu choroby taki jesteś – powiedział Ludo.
Riauk zacisnął szczęki.
Jaki jestem? – pytało jego spojrzenie. – Zły na cały świat? A jaki mam być? Przecież nic nie jest tak, jak bym chciał.
- Można się tym zarazić?
Ludzie często o to pytali.
- Nie.
Znowu wzięli wiosła i popłynęli w mrok. Utworzona we wnętrzu skały sala przechodziła w szeroki korytarz. Tak im się w każdym razie wydawało, bo nawet dzięki pochodni nie widzieli dobrze jego ścian. Wokół musiały czyhać różne pułapki.
Najpierw natrafili na jakieś skrzydlate stwory. Wydawały z siebie przenikliwy wizg. Runęły na nich całym stadem. To chyba nawet nie był atak. Stworzenia wpadły na nich uderzając w twarze i piersi. Były przerażone tak samo, jak oni. A jednak za sprawą drobnych pazurków i błoniastych skrzydeł bijących w ogromnym tempie, spotkanie z nimi było nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne.
Ludo próbował opędzić się od nich pochodnią. Nie przyniosło to zamierzonego skutku. Stwory nie wystraszyły się ognia. Ludo zdołał jednak kilka z nich strącić do wody.
Bluszcz zachował spokój. Jedną ręką osłaniał oczy, drugą próbował wyplątywać jedno ze stworzeń ze swoich długich włosów. Jednak, gdy tylko zbliżał do niego palce, zwierzę kąsało histerycznie długimi i cienkimi jak szpilki ząbkami.
Riauk, po rozpaczliwej próbie oganiania się rękami, sięgnął do mocy. Głowy stworzeń eksplodowały ochlapując ich krwią. Małe ciałka opadły do wody i na dno łodzi. Riauk znowu kasłał.
- Raz opłaciło się mieć łysinę – zaśmiał się Ludo. – Przynajmniej mnie te stwory nie wplątały się we włosy.
Potem spojrzał na zmasakrowane małe ciałka leżące na dnie łodzi.
- Co się zdarzyło? – spytał.
Bluszcz z niesmakiem na twarzy wyjął sobie z włosów szczątki zwierzęcia.
- Zabiłem je – powiedział Riauk.
- Jak?
- Tak jak sarnę.
- Nie powiedziałeś nam, że jesteś magiem – oburzył się Ludo.
- Nie jestem.
- Nie jest – zgodził się Bluszcz. – Kapłani także trochę uczą się magii. Innej, niż czarodzieje, ale zawsze. Wiem w każdym razie, że on nie czarował.
- Co to w takim razie było? – dociekał Ludo.
- Wrodzone umiejętności – powiedział Riauk. – Potrafię to i owo.
Z reguły ukrywał swoje zdolności przed innymi. Tak było wygodniej i bezpieczniej. Ludzie za dużo chcieli wiedzieć, a za mało rozumieli. Bardziej by się go bali. Niektórzy zapewne chcieliby nadużywać jego zdolności, gdy jemu brakowało sił, żeby w pełni korzystać z mocy nawet na własny użytek.
- Czy ty...? – Ludo nie miał odwagi skończyć pytania.
- Nie jest wyznawcą żadnego ze złych bogów – powiedział Bluszcz tonem znawcy. – Rozpoznałbym oznaki na ciele, a widzieliśmy go prawie nagiego. – Mógłby co najwyżej owiać go oddech demona...
- Nieraz to zrobił – burknął Riauk. – Na co dzień żyję z polowania na demony. Ale to nie ma związku z moimi umiejętnościami.
Więcej nic nie powiedzieli. Płynęli dalej przez ciemność. Riauk nie użył mocy, by wyleczyć zadrapania z twarzy i rąk. Nie chciał afiszować się z tą umiejętnością. Uważał też, że lepiej zachować energię na później, zwłaszcza że nie miał jej wiele i nie czuł się dobrze. Marzł. We wnętrzu góry panował przenikliwy chłód. Jego piersią wstrząsał kaszel.
Nagle usłyszał cichy świst. Nie pojmował do końca, co się dzieje. Zareagował instynktownie.
- Padnij! – pociągnął Bluszcza za ramię i obaj skulili się na dnie łodzi. W chwilę później strzała wbiła się w deski, tuż obok nogi Ludo.
- Ktoś do nas strzela! Ale skąd? – Mały Człowiek nerwowo rozglądał się na boki. Było po nim widać, że solidnie się przestraszył.
- Poczekajcie – powiedział Riauk. – Przez chwilę nie płyńmy dalej.
Zamknął oczy, chcąc odciąć się od bodźców zewnętrznego świata. Użył mocy, żeby zbadać strukturę terenu wokół. Woda. Skały. Ryby. Ogromne ryby. To było to, na co natrafił jego umysł. Rozkasłał się. Kiedy złapał oddech znowu zamknął oczy. Wrócił do przeszukiwania przestrzeni. Tak. Było tam coś jeszcze – szczątki liny.
- Myślę, że wiem, co się stało – powiedział otwierając oczy. – W wodzie była lina. Sądzę, że nadcięta. Nasza łódź ją potrąciła i przerwała, a to zwolniło strzałę.
- Jak uniknąć następnych takich pułapek? – spytał Bluszcz.
- Jak na to wpadłeś? – o to zapytał Ludo.
- Zobaczyłem przerwaną linę.
- Jak mogłeś ją zobaczyć w takich ciemnościach i z zamkniętymi oczami?! – Ludo podniósł głos.
- We wnętrzu umysłu.
- Czym ty jesteś?!
- Niczym!
- Uspokójcie się! – Okazało się, że Bluszcz też potrafi się zdenerwować. – Macie jakiś pomysł, jak płynąć dalej?
- Myślę, że sobie z tym poradzę – powiedział Riauk.
- Ale... – zaprotestował Ludo.
Bluszcz podniósł rękę w uspakajającym geście.
- Nie przeszkadzaj mu.
Riauk znowu zamknął oczy. To, co robił, było bardzo trudne i szalone. Czuł jak energia ucieka z jego ciała. Czy miał jednak wybór? I po co to robił? Dla tych dwóch mężczyzn i kobiety pozostawionej w karczmie? Dla śmiertelników, którzy nawet go nie lubili? Czy może po to, żeby kupić sobie siodło i parę innych potrzebnych drobiazgów? Przecież mógł z zakupami poczekać na kolejne zlecenie na demona. Mógł podróżować na oklep i polować mocą, mimo że tego nie lubił. Zabijanie demonów na pewno było czymś szlachetniejszym, niż szukanie skarbu zrabowanego przez pirata. No i on bardziej nadawał się do polowania na demony. Czy naprawdę nie mógł doczekać się kupna siodła? Może wcale nie przemyślał tego, co robi? Nie znał odpowiedzi. Miał jednak wrażenie, że w tym wszystkim nie chodziło o niego. A więc jednak martwił się o tych śmiertelników?
Znowu świsnęło i strzała tym razem wbiła się w dziób łodzi. Następne wpadały już do wody przed nimi.
Riauk rozkasłał się.
- Chyba rozbroiłem wszystkie – powiedział, gdy słowa mogły już przejść mu przez gardło.
- Czym ty jesteś? – zapytał Ludo raz jeszcze. Nie usłyszał jednak odpowiedzi.
Płynęli dalej poprzez ciemność. Krótko jednak mogli cieszyć się spokojem. Znienacka we wnętrzu ich łodzi coś się pojawiło. A właściwie nie coś, tylko mężczyzna, blady i na wpół przezroczysty. Twarzą był zwrócony do wioślarzy. Nie powiedział nic. Tylko na nich patrzył. Przestali wiosłować, znieruchomieli. Przez chwilę nic się nie działo, tak jakby czas się zatrzymał. Potem Riauk odłożył wiosło. Wstał. Łódź zakołysała się lekko. Widmowy mężczyzna postąpił krok naprzód. Riauk nie wiedział, z czym ma do czynienia. Co by to jednak nie było, należało coś z tym zrobić.
- Kim jesteś? – spytał. Jego głos zabrzmiał dziwnie słabo i cicho.
Nie było odpowiedzi. Sięgnął więc mocą ku prześwitującej postaci. Jego myśli trafiły jednak w pustkę. Coś, co stało przed nim, nie miało ani umysłu, ani ciała. A jednak było tam i wyciągało ku niemu ramiona. Nieistniejące dłonie zacisnęły się na jego gardle. Spróbował je rozewrzeć, ale jego palce nie zdołały ich odnaleźć. Zacharczał. To coś go dusiło, a on nie mógł nic na to poradzić.
- O pani, wybacz mi – wyszeptał Bluszcz.
Ludo wyciągnął zza pasa nóż i rzucił nim w półprzezroczystą postać. Nóż przeleciał przez nią i świsnął tuż koło ucha Riauka. Potem z pluskiem wpadł do wody.
Nóż. Riauk uznał, że to, co przyszło mu do głowy, było głupie. Nic innego mu jednak nie pozostało. Sięgnął po miecz, wyciągnął go z pochwy i wraził ostrze w widmową sylwetkę. Nieistniejące dłonie puściły. Postać znikła. Zostali w łodzi we trzech. Riauk runął na kolana i rozkasłał się, wprawiając łódź w kołysanie.
- Jak to zrobiłeś? – spytał Ludo.
Riauk usiadł na ławce. Położył sobie miecz na kolanach i pogładził dłonią srebrną klingę pokrytą niezrozumiałymi znakami.
- Nie wiem – powiedział tylko.
Bluszcz spojrzał na jego miecz.
- Nie umiem tego przeczytać – stwierdził.
- Ani ja – przyznał Riauk. – To miecz mojego dziadka. Ojciec mówił, że przynosi szczęście.
- Może towarzyszy mu jakaś magia?
- Ponoć twój dziadek był Małym Człowiekiem – przypomniał Ludo.
- Bo był.
- Z półtoraręcznym mieczem?
Riauk wzruszył ramionami.
- Mogłeś pozbawić mnie ucha swoim nożem – powiedział.
- Twojego dziwnego ucha. Gdyby nóż się na nim zatrzymał, wciąż bym go miał. A tak poszedł na dno.
Mieli wrażenie, że skalny korytarz nie ma końca. Ten skończył się jednak lekkim rozszerzeniem. Nie było tam niczego. Idealnie gładkie skalne ściany pięły się w górę, ku ginącemu w mroku sklepieniu jaskini. Tylko w jednym miejscu, jeszcze w zasięgu ich wzroku cofały się, tworząc skalną półkę.
- Tam pewnie jest skarb – powiedział Bluszcz i wskazał ręką miejsce, na które wszyscy patrzyli.
- Ale jak się tam dostaniemy? – zapytał Ludo.
- Jeśli stanę na ramionach Bluszcza, powinienem dać radę się tam podciągnąć – stwierdził Riauk.
- Dlaczego ty? – Ludo miał wątpliwości.
- Bo ty nie dosięgniesz, a ja nie udźwignę Bluszcza. – W głosie Riauka zagościł gniew.
- Spróbujmy – zgodził się Bluszcz. – Wejdź mi na plecy.
Riauk wgramolił się na ramiona Bluszcza i usiadł na nich. Młodzieniec powoli podniósł się, dźwigając dodatkowy, w sumie nie aż tak duży, ciężar. Łódź zakołysała się niebezpiecznie. Riauk stanął na ramionach Bluszcza. Wyciągnął ręce w górę. Dosięgnął palcami krawędzi skalnej półki. To mu wystarczyło. Podciągnął się na rękach w górę.
- Niezły jest – powiedział Ludo. – A nie wydaje się silny.
Pierwszą rzeczą, jaką Riauk zobaczył stojąc na krawędzi półki skalnej, były sterty złotych monet i biżuterii wysadzanej drogimi kamieniami.
Jak my to stąd zabierzemy? – pomyślał i postąpił krok na przód.
Nagle za jego plecami rozległ się łoskot. Usłyszał też przeciągłe „och”, które wydobyło się z piersi Ludo.
Odwrócił się i zobaczył kratę odgradzającą go od towarzyszy. Nie wystraszył się. Miał przecież moc. Spróbował myślą skruszyć jeden z prętów.
Nie udało mu się. Jego oczy i myśli wypełnił oślepiający blask. Członki przeszył ból nie do zniesienia. Runął na ziemię. Nie zdążył krzyknąć. Nie zdążył nawet pomyśleć, że umiera. Pochłonęła go ciemność.
- Riauk! Riauk! – Chyba ktoś go wołał, ale nie był tego pewien. Gdzie był? Co się stało? Zmysły i wspomnienia wracały do niego bardzo powoli.
Otworzył oczy. Usiadł. Zobaczył góry złota. Już wiedział, gdzie był. Nie rozumiał tylko, co się wydarzyło.
Chwileczkę. Dlaczego właściwie widział złoto? Już wcześniej powinno go to zastanowić. Chyba po prostu nie zdążył skupić na tym myśli. Nie otaczała go już ciemność, a szary półmrok, w którym widział doskonale. Spojrzał w górę. Ściany otaczające półkę skalną zbliżały się do siebie wysoko ponad jego głową i tworzyły małe okienko. Było przez nie widać skrawek błękitnego nieba.
Wstał.
- To złoto nie należy do ciebie! – rozbrzmiał nagle potężny głos.
Riauk rzucił na boki głową. Próbował ustalić, skąd ten głos dochodzi. Nie zdołał.
- Dla tego złota przelano zbyt wiele krwi!
Wzdrygnął się.
- Kim jesteś? – spytał dziwnie niepewnym jak na siebie głosem.
- Jestem tą, która sprzyja sprawiedliwym, a karze oszustów i zbrodniarzy.
Riauk milczał. Próbował zebrać myśli.
- Zadam ci cztery pytania. Jeżeli spodobają mi się odpowiedzi, będziesz mógł stąd odejść. Ze skarbem.
Riauk nadal milczał.
- Czy jesteś w potrzebie?
- Ja? Trochę. Inni bardziej – plątał się. – Ale nie biorę tego złota tylko dla siebie.
- Czy kiedyś kradłeś?
- Nie.
- Czy kłamałeś?
- Czasem. – Właściwie mógł skłamać i teraz, mógł powiedzieć „nie”. Coś mu jednak podpowiadało, że nie powinien tego robić. Miał wrażenie, że jego tajemnicza rozmówczyni rozpozna kłamstwo.
- Czy zabiłeś kiedyś niewinnego?
Zesztywniał. Plecy zlał mu zimny pot. Co miał powiedzieć? Skłamać czy powiedzieć prawdę? Każda odpowiedź była niewłaściwa. Czym ryzykował? Tylko utratą złota czy życiem?
- Tak. Zabiłem – powiedział w końcu.
Krata za jego plecami uniosła się i znikła we wnętrzu skały.
- Jesteś prawy – powiedział jeszcze tajemniczy głos. Potem zapanowała cisza.
Riauk podszedł do krawędzi skalnej półki. Nogi miał miękkie. Mięśnie mu drżały.
- Rozmawiałeś z Kheilą! – krzyknął do niego Bluszcz.
- Z kim?
- Z boginią sprawiedliwości.
- Kogo zabiłeś? – spytał Ludo.
- Czy to ważne? – warknął Riauk. – Tak, jestem mordercą. I nie musisz mi ufać! Możesz mnie nawet tu zostawić!
Może blefował, a może nie. Sam tego nie wiedział. Byłby w stanie wydostać się z tej jaskini przy użyciu mocy. Ale nie teraz. Teraz nie miał już na to siły. Najpierw musiałby się wyspać. Czy byłby to w stanie zrobić w zimnym i wilgotnym wnętrzu skały?
- Bogini mu wybaczyła – powiedział Bluszcz.
- Zawinę złoto w płaszcz i zrzucę na dół – zaproponował Riauk, tak jakby jego poprzedni wybuch nie miał miejsca. – Potem podacie mi płaszcz na górę.
Tak też zrobili. Dziesięć razy Riauk zrzucał im na dół ciężki pakunek. Więcej bali się zabrać, łódź mogłaby pójść na dno.
- Dużo tam zostało? – martwił się Ludo.
- Będzie trochę dla następnych śmiałków – powiedział Riauk. Zdawało mu się, że złota i kosztowności wcale nie ubyło. – Schodzę.
Przez twarz Ludo przebiegł cień. A może Riaukowi tylko się zdawało. Miał jednak wrażenie, iż Mały Człowiek żałuje, że białowłosy znowu znajdzie się wśród nich.
- Skacz – rzucił Bluszcz.
- Do wody? Nie ma mowy – zaprotestował Riauk. – Opuszczę ci się na ramiona i zejdę tak, jak wszedłem.
Bluszcz wstał. Riaukowi wciąż drżały nogi, gdy złaził na dół po plecach towarzysza. Kiedy znalazł się w łodzi, wyglądał, jakby miał zemdleć.
- A teraz róbcie, co chcecie – powiedział. – Ja muszę odpocząć.
Położył się na stercie złota. Szczelnie owinął płaszczem i po chwili już spał.
- On nie jest normalny – powiedział Ludo.
- Może i nie – stwierdził Bluszcz. – Ale bez niego byśmy sobie nie poradzili. Teraz nie zostaje nam nic, jak poczekać, aż się obudzi.
- Zawsze możemy nim potrząsnąć.
- Nie widziałeś, jak wygląda? Jest wycieńczony.
- Skarb piracki, psia jego mać... – sarknął pod nosem Ludo. – Od kiedy to bogini jest jedną z pułapek na drodze do skarbu?
Bluszcz ziewnął, spojrzawszy na Riauka.
- A nie dziwi cię, że te pułapki wciąż były sprawne? Nie były bardzo wymyślne. A przed nami na pewno ktoś już tu próbował szczęścia. Wieśniak wspominał coś o tym, że bogini sprawiedliwości dopilnuje, by byle kto nie położył łap na złocie. Zapewne to Kheila czuwa nad całym tym miejscem.
- I to ona rozmieściła te strzały i pozwoliła rozwalić głowy zwierzątkom? Daj spokój.
- Co zamierzacie zrobić teraz? – spytał Bluszcz następnego dnia wieczorem, gdy opijali swój sukces.
- Ja będę kontynuował podróż – powiedział Ludo. – Płynąłem do rodziny, która jakiś czas temu zamieszkała po drugiej stronie morza. Czasem dostawałem od nich listy. Pisali, że dobrze się im tam wiedzie. Mnie nie układało się najlepiej, więc postanowiłem przenieść się do nich, spróbować życia gdzie indziej. Dopilnuję też, żeby Syntia dotarła bezpiecznie tam, gdzie zamierza.
- Ja też mam rodzinę na drugim brzegu – powiedziała młoda kobieta. Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej do Małego Człowieka. Ludo również się uśmiechnął. Jak przez mgłę pamiętał, że jeszcze niedawno uważał, iż duże kobiety nie mają żadnych zalet. Ona zdawała się zupełnie nie pamiętać, że parę dni wcześniej straciła mężczyznę, którego kochała.
- Przez jakiś czas będziemy jeszcze podróżować razem – stwierdził Bluszcz. – Ja także nadal chcę przekroczyć morze.
- A czego na drugim brzegu szuka kapłan? – spytał Riauk. Nie patrzył na Bluszcza, a do wnętrza swojego kufla. Nie słuchał też uważnie towarzyszy. Myślał o tym, że powinien przestać pić. Alkohol sprawiał, że układ pokarmowy szybciej odmawiał mu posłuszeństwa. Nie był jednak jeszcze gotowy, żeby zupełnie z niego zrezygnować.
- Nie jestem kapłanem – odparł Bluszcz lekko. – Pobierałem nauki. Jednak nie podszedłem do obrzędu ostatecznego wtajemniczenia. To nie było dla mnie.
- Nie powiedziałeś jednak, czego szukasz na drugim brzegu.
- A ty nie powiedziałeś, co teraz planujesz.
- Ja? – Riauk wciąż patrzył do wnętrza kufla. – Zawrócę. Doszedłem do wniosku, że nie lubię morza i nie chcę nigdy więcej podróżować po jego wodach.
Ludo zaśmiał się.
- Dokąd pojedziesz?
- Nie wiem. Przed siebie.
- Nie jedź na północ – powiedział Bluszcz. – Na północy świat szybko się kończy. Poza tym tam jest strasznie zimno. W sumie najwięcej świata jest właśnie na południu, za morzem. Podróżując na południe niekoniecznie trzeba przepłynąć morze. Ono tak naprawdę jest ogromną zatoką. Do krain leżących na południu da się dostać także lądem. Skoro jednak zrezygnowałeś z tego kierunku, zastają ci wschód i zachód. Ale ostatecznie świat z każdej strony jest ograniczony. Ląd się kończy. Wszystko otacza morze.
- Skąd to wiesz? – Teraz Riauk spojrzał na Bluszcza.
- Kapłani uczą się takich rzeczy – odparł tamten, wzruszając ramionami, po czym dalej ciągnął swój wywód. – Powinieneś zastanowić się, dokąd tak naprawdę zmierzasz. Wybrać sobie nie tylko kierunek podróży, ale i cel. Ja chcę poznać południowe krainy. Chcę zobaczyć żyjące tam zwierzęta i ludzi. Słyszałem, że są tam koty większe od naszych kuców i konie w paski. Są tam też szare zwierzęta wielkie jak góry, których nie są w stanie zranić strzały, i ludzie o brązowej skórze.
Jak ten mężczyzna, którego kochała moja babka Axia – przebiegło Riaukowi przez głowę. – Jak on właściwie miał na imię? – Nie potrafił sobie przypomnieć.
- Widzisz, ja mam cel, nawet jeśli możesz nazwać go błahym. A ty? Ty uciekasz, prawda? – powiedział Bluszcz.
- Co ci do tego?
- Myślałem, że...
- Tak. Ja uciekam – głos Riauka brzmiał ostro.
- Wiem, że kogoś zabiłeś. Ale bogini ci przebaczyła.
- To nie była żadna bogini! – Riauk uderzył pięścią w stół tak, że aż podskoczyły na nim ciężkie kufle z piwem. – Bogowie nie istnieją!
Ludzie z Dominium wierzyli w wiele dziwnych rzeczy i przy codziennych czynnościach odprawiali drobne z punktu widzenia Riauka zupełnie niepotrzebne obrzędy. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi nie było żadnej religii. Jego mieszkańcom nie towarzyszyła wiara, a pewność. Po śmierci szło się do Krainy Zmarłych. Jeśli było się dobrym, wiodło się tam spokojne, wieczne życie bez strachu i bólu. Jeśli było się złym, po śmierci trzeba było ponieść za to karę. Żadne modlitwy ani obrzędy nie mogły tego zmienić, bo albo było się złym, albo nie. Nie urządzano ślubów ani pogrzebów, wiedziano, że nie liczą się zwyczaje, a to, co ludzie mają sobie do zaoferowania. Czasem komuś, tak jak jego ojcu, udawało się porozmawiać ze zmarłymi. Dlatego te sprawy były tak oczywiste. Niektórzy wiedzieli jeszcze więcej. W jego świecie nie było bogów. Nie stworzyły go żadne potężne istoty, a kobieta ze Świata Prawdziwego, Opowiadaczka.
- I ty to mówisz? – Bluszcz o dziwo nadal był spokojny. – Bogini mówiła do ciebie. A wcześniej poraził cię jej piorun.
- Nie wiem, co to było. – Riauk gwałtownie potrząsnął głową. Właściwie wiedział, że o tym, w co kto wierzy, nie warto dyskutować, ale teraz dotyczyło to jego samego. – Nie wiem, co do mnie mówiło. Jest jednak wiele potężnych istot. Jest coś, co w Dominium nazywają magią, są różne sztuczki i iluzje. A piorun nie mógł mnie trafić. Nie w głębi jaskini.
- Boski piorun może uderzać wszędzie.
- Skąd u ciebie ta pewność? Przecież zrezygnowałeś z kapłaństwa. Co cię do tego skłoniło, jeśli nie zwątpienie?
- W bogów? – Bluszcz wyglądał na zaskoczonego. – Nie. Nigdy. Ja po prostu zrozumiałem, że nie nadaję się na kapłana. Kapłan musi umieć pośredniczyć w relacjach między bogami a ludźmi. A ja nie czuję się dobrze wśród ludzi. Nie umiem z nimi rozmawiać. Lepiej czuję się wśród zwierząt i drzew.
- Ty? – zdziwił się Ludo. – Spokojnie rozwiązywałeś wszystkie nasze konflikty. Dzięki tobie żyjemy. Dzięki tobie udało nam się w jaskini. Tylko z kobietami nie umiesz postępować.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Riauk bawił się, przechylając kufel raz w jedną, raz w drugą stronę.
- Nie chciałem się spierać – powiedział w końcu. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Ale ja po prostu wiem, że nie ma żadnych bogów. Mnie i mój świat stworzyła Opowiadaczka. Jestem tego pewny. Spotkałem ją.
- A czy nie możesz uznać, że tak po prostu nazywa się twoja bogini? – spytał Bluszcz.
- Ona nie jest boginią – powiedział Riauk cicho. – To zwyczajna, słaba, śmiertelna kobieta, tyle tylko, że potrafi stwarzać światy.
- Możesz wierzyć, w co chcesz, ale to nie znaczy, że nie rozmawiałeś z Boginią Sprawiedliwości.
- Ty możesz tak uważać – zgodził się zrezygnowany.
- Ale was naszło na poważne tematy – powiedział Ludo. – Trochę za wami nie nadążam.
- W sumie to chciałem tylko powiedzieć Riaukowi, że nie może wiecznie uciekać. – Bluszcz wrócił do swojego wywodu. – Kiedyś zrobiłeś coś złego, to fakt. Skoro jednak bogini ci wybaczyła, ludzie też mogą wybaczyć.
Riauk milczał. Bluszcz właściwie miał rację, ale przecież nie wiedział wszystkiego. On uciekał nie tylko przed zasłużoną karą za zbrodnię. Zaczął uciekać już wcześniej. Chciał znaleźć się jak najdalej od swojego świata, od matki, która nie umiała okazać mu miłości. A teraz uciekał od swoich marzeń, od samego siebie. Jednak od tego, kim był i co czuł, nie było ucieczki.
Następnego dnia rano założył na grzbiet Kvälla niezbyt nowe, ale wygodne siodło, jedyne jakie udało mu się nabyć i galopem pognał w kierunku, z którego przybył na Chudy Półwysep. Z powrotem ku Dominium.
24.03.2011 – Warszawa
C.D.N.