Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




9. Głupiec


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

To był zwyczajny, spokojny dzień. Riauk kończył układać dach na swojej nowej chacie. Nie on ją jednak zbudował. Budynek stanął w czasie jego nieobecności wzniesiony wspólnymi siłami przez karczmarza, człekopsa i innych zwierzopodobnych. Zrobili to dla niego, bo niczego więcej zrobić nie mogli. Dach zresztą też w większości położyli. Jemu został tylko kawałek nad przyszłym składzikiem.
Przybijając zachodzące na siebie, krótkie deski, zastanawiał się, który już raz to robi. Najpierw był dom na Pustkowiu. Zbudował go samodzielnie. Kosztowało go to wiele wysiłku. Ale wtedy budował inaczej. Ściany wyplatał z elastycznych gałęzi krzewów, a potem utwardzał je gliną. Oczywiście sam na to nie wpadł. Ojciec mu pokazał, że tak można i wytłumaczył, że w ten sposób wzniesiono większość domostw na Pustkowiu. Drewno było bardzo drogie, zwłaszcza, że do Jedynego Miasta trafiało z daleka. Ten swój pierwszy dach pokrył strzechą. Potem remontował chatę dzieloną z karczmarzem i brał udział w odbudowie karczmy. Wtedy nauczył się układać drewniane dachy. W Dominium drewna było pod dostatkiem, drzewa rosły po prostu wszędzie. Jego trud, tak jak wielu innych, poszedł jednak na marne, a on układał właśnie czwarty dach w swoim życiu.
Praca wymagająca cierpliwości i precyzji, a nie siły, była dla niego idealnym zajęciem. Mógł przy niej uporządkować myśli. Czym powinien się teraz zająć? Udało mu się zostać oficjalnie uznanym za obrońcę Świata zza Morza Ognia i Krwi. Ani tam, ani na Półwyspie nie miał już być ściganym przestępcą. Mógł odetchnąć. Nie mógł jednak spocząć na laurach. Dominium wciąż rządziły demony, a ten, którego obiecał zabić, żył. Mozolnie uczył się czerpać energię z ciała Teeny. Obiecał jej, że tak zrobi. W sumie jednak przełamanie męskiej dumy przychodziło mu z większym trudem, niż techniczna strona panowania nad energią.
Układając dach też czuł się lekko upokorzony. Wiedział, że nawet gdyby został w wiosce i tak nie przydałby się zbytnio do budowy własnego domu. Owszem, gdyby miał postawić go sam, zrobiłby to. Potrzebowałby jednak więcej czasu i odpoczynku, niż inni. Dlatego i tak zastąpiliby go w tej pracy. A jednak już dwa razy w życiu odrzucił pokusę zdobycia zdrowego ciała. Zawsze niestety wiązało się to z utratą części osobowości, czy wręcz zaprzedaniem duszy siłą zła. Nie chciał być kimś innym, a mimo to wciąż nie do końca mógł zaakceptować się takim, jakim był. I gdyby chociaż rozumiał, co powinno się robić i jak żyć. Był prawie pewny, że jest na właściwej drodze, a jednak jeszcze nie widział jej jasno przed sobą. Chciał przygotować się do walki z demonami, miał jednak co do tej walki pewne wątpliwości. Obiecał zabić zarządcę. Chciał to zrobić. Kit uważał jednak, że zarządca już dość wycierpiał za swoje winy. Coś może w tym było. Czy powinien atakować demony, skoro jego świat przynajmniej na kilkadziesiąt lat był przed nimi zabezpieczony?
Nagle ból przeszył jego pierś. Celnie posłany bełt przebił płuco. Drgnął i stracił równowagę. Osunął się z dachu. Uderzenie o ziemię na moment go oszołomiło. Nie mógł jednak poddać się ogarniającej go niemocy.
- Tato! – To był głos jego najmłodszego syna. Mały Loravandil był tam i widział, co się zdarzyło. Chciał do niego podbiec.
- Zostań tu! – O trzy lata starszy Ferro złapał malca za rękę, próbował odciągnąć go w tył.
Był tam też jednak mężczyzna, który odrzucił kuszę i teraz dzierżył w dłoni szable. Zamachnął się nim. Ostrze przeszło przez ciało dziecka, przecinając ja na pół. Rana zarosła się natychmiast, a mimo to chłopiec osunął się na kolana z wytrzeszczonymi oczami. Nie krzyknął. Starszy objął go ramionami. Też nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Uzbrojony mężczyzna odwrócił się w stronę Riauka. Chyba zrozumiał, że ocalenie życia dziecka było jego zasługą. Biały wojownik pierwszy raz w życiu użył mocy tak szybko. Nawet o tym nie pomyślał. Obcy zamachnął się szablą, chcąc uderzyć go w głowę. Ostrze jego broni rozsypało się jednak w pył.
- Ty! – ryknął i rzucił się na Riauka z pięściami.
Tym razem ciało zareagowało szybciej, niż umysł. Riauk nie użył mocy, a młotka, którego nie wypuścił z dłoni spadając z dachu. Ogłuszony napastnik zwalił się ciężko na bok.
- Co się tu dzieje?!
- Nic ci nie jest?
Riauk nie był sam. Hałas sprowadził do jego chaty karczmarza i córkę szefa. To ona zresztą zadała pierwsze pytanie. Na nagłe użycie mocy zareagowały przybywając Wojowniczki Nocy: Tika, Mistral i Teena, która klęczała teraz przy nim.
- Kto to był? – spytała córka szefa. – Zabiłeś go?
- Nie. On jest tylko nieprzytomny – orzekła szybko Tika, nawet nie dotykając ciała. Mogła ocenić jego stan używając mocy.
Riauk usiadł z trudem, pochylił się w przód, zakasłał.
- Uzdrów mnie – poprosił Teenę charczącym głosem. Na wargach miał krew. Jego mięśnie drżały lekko. Nie miał już tyle sił, by samodzielnie sięgnąć do mocy. Był obolały i wstrząśnięty.
Teena chwyciła bełt za grot i przeciągnęła go przez pierś Riauka. Biały wojownik zawył i zakasłał plując krwią. Teena nie musiała zastanawiać się, jak zatamować krwotok. Użyła mocy i rana w piersi jej mężczyzny znikła.
Riauk wstał. Nogi drżały pod nim. Podszedł do dzieci i wziął na ręce małego Loravandila. Przytulił jego głowę do piersi.
- Już w porządku, już wszystko w porządku – wyszeptał. – Nie bój się, tata jest przy tobie. - Chłopiec patrzył w przestrzeń wybałuszonymi oczami bez wyrazu. – Wszystko jest już w porządku – powtórzył. Chyba sam jednak w to nie wierzył, bo nie zdołał zapanować nad drżeniem głosu.

Wnieśli nieprzytomnego mężczyznę do chaty Riauka i Teeny. Położyli go na jednym z łóżek. Córka szefa kazała go związać, a potem uzdrowić. Zajęły się tym Mistral i Tika. Riauk cały czas siedział za stołem kołysząc w ramionach Loravandila. Dziecko nie odezwało się słowem, ani nie zapłakało.
Gdyby wciąż mieszkali w wiosce leżącej na skraju ziem Dominium i gdyby wciąż zarządzał nią szef, na miejsce zajścia wezwani zostaliby ludzie z jego przybocznej gwardii. To oni zajęliby się obcym. Teraz było jednak inaczej. Gwardia nie istniała. Nie była potrzebna. Córka szefa nie zamierzała udawać, że potrzebuje ochrony tak, jak robił to jej ojciec. Była demonem i od kiedy o tym wiedziała, zdołała już odnaleźć siłę demona tak w swoim ciele, jak i umyśle. Mieszkańcy wioski byli przy tym, gdy otrząsała się ze swej osobistej tragedii. Widzieli, jak płakała i modliła się żarliwie nad grobem ojca, jak na początku była rozbita i słaba. Może też dlatego, choć gatunkowo obca, stała się im bliska. Zwyczajni śmiertelni ludzie, nie posiadający nawet nazwy mieszańcy i półludzie, wszyscy przeszli przez piekło. Stracili domy i pola. Dowiedzieli się strasznych rzeczy o sobie i swoich sąsiadach. Musieli wszystko zaczynać od początku. Ze wspólnej tragedii czerpali jednak siłę. Byli sobie bliscy i oddani, niezależnie od tego, jaka krew płynęła w ich żyłach. Nie mieli już przed sobą udawać.
Uzdrowiony obcy zaczął się szamotać i wrzeszczeć.
- Puśćcie mnie! Wy barbarzyńcy! To jest zbrodniarz! Morderca! Jego zwiążcie!
- Uspokój się! – nakazała córka szefa. Minęła jednak dobra chwila, zanim mężczyzna się uciszył. Zrozumiał po prostu, że nie uda mu się samodzielnie wyswobodzić z więzów.
- Kim jesteś?
- Łowcą nagród – burknął.
- Skąd?
- Z Dominium.
- A więc nie masz czego szukać na tej ziemi – powiedziała córka szefa pewnie. – Nasza wioska podlega królowi Świata zza Morza Ognia i Krwi.
Mężczyzna wydął wargi i splunął.
- Mam gdzieś wasz mały kraj.
- Za czyją głowę, chcesz otrzymać nagrodę? – pytała dalej córka szefa, jakby nie usłyszała jego słów.
- Tego potwora. – Gestem głowy wskazał Riauka.
- A za co on jest poszukiwany?
- To morderca. Zabił zarządcę Najdalszej Prowincji i wiele innych osób. Planuje też zamach na imperatora. Wszędzie mówi się o jego zbrodniach.
- To ciekawe, zwłaszcza, że zarządca żyje – skrzywiła się córka szefa.
- Kłamiesz! – Mężczyzna znowu splunął.
- Skoro tak mówisz, nie uwierzysz mi, kiedy powiem, że ten, na którego polujesz, został niesłusznie oskarżony?
- Niektórzy mówią, że to czarodziej – rzucił obcy. – Może zawładnął twoim umysłem?
Córka szefa westchnęła okazując zniecierpliwienie i rezygnację.
- Co zrobisz, jeśli cię wypuścimy? – spytała tylko.
- Znowu spróbuję go zabić.
- Może więc my ciebie zabijemy? – zaproponowała Tika.
- Nie! – zaprotestował Riauk. – Nie chce żadnego zabijania z mojego powodu.
- Nie uwięzimy go jednak – zauważyła córka szefa. – Kto by się nim zajmować i karmić darmozjada?
- Można by go gdzieś odesłać – przyszło do głowy Mistral. – Gdzieś daleko, żeby nie mógł tu prędko wrócić.
- Świetnie – zgodziła się córka szefa. – Wyślij go w głąb Dominium, najdalej jak zdołasz.
- Co wy chcecie... – zaczął krzyczeć obcy, ale nie skończył. Już go nie było.
- Nie rozwiązaliśmy go – zaważyła córka szefa.
- Może ktoś go gdzieś tam rozwiąże. – Tika wzruszyła ramionami. – Wysłałam go daleko, ale nie w głuszę.
Córka szefa westchnęła głośno, ale tego nie skomentowała.
- Chodźcie teraz. Riauk powinien odpocząć. Co oczywiście nie znaczy, że sprawa jest skończona. – Podniosła się i ruszyła ku drzwiom. – Riauku, z tobą porozmawiam później – dorzuciła.
Biały wojownik nie odpowiedział.
Córka szefa wyszła zabierając ze sobą Wojowniczki Nocy i karczmarza.
Teena podeszła do Riauka od tyłu i położyła mu rękę na ramieniu.
- Połóż się – powiedziała cicho. – Ona ma rację. Musisz odpocząć.
- Muszę – zgodził się bezbarwnym głosem.
Właściwie nic się nie stało. Jednak jego najmłodszy syn przeżył straszliwy szok, a on był za to w jakiś sposób odpowiedzialny. Sprzeciwił się władzom Dominium, sprzeciwił się demonom. Choć dzięki narodzinom Ich Wielmożności Poświęcenia same demony nie miały wstępu do Świata zza Morza Ognia i Krwi mogły wysyłać na polowanie na niego ludzi. Nie pomyślał o tym wcześniej. Wciąż pozostawał zwierzyną łowną, a jego obecność mogła ściągać nieszczęście na bliskich.
- Obudzę cię na obiad – obiecała Teena.
Riauk wstał od stołu. Posadził chłopca na krawędzi łóżka i sam usiadł obok niego. Ściągnął buty. Przeczesał dłonią rzadkie, białe włosy porastające podeszwy jego stóp. Loravandil nie poruszył się. Podniósł więc znowu chłopca, a potem położył. Malec nie zaprotestował. Riauk położył się obok syna i przytulił go do siebie. Zasnął prawie natychmiast. To czego dokonał mocą bardzo go wyczerpało, jednak żal i smutek bardziej przyczyniły się do stanu jego ciała.
Teena przykryła kocem ich obu. Przez chwilę się im przyglądała. Riauk śpiąc wyglądał na kogoś bardzo kruchego i bezbronnego. Loravandil ze wszystkich dzieci był do niego najbardziej podobny. Tylko on odziedziczył po ojcu szczupłą budowę ciała i ostre rysy Ludzi Lasu, choć szpiczaste uszy mieli też Ferro, Kit i Bluszcz.
Co stanie się z tym malcem?
Teena odwróciła się nagle i wyszła z chaty. Poszła do stajni nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co robi. Cztery kucyki starszych dzieci wystawiły pyski ze swojej zagrody. Domagały się pieszczot i smakołyków. Teena jednak zupełnie je zignorowała. Chyba nawet ich nie spostrzegła. Weszła do przegrody zimnokrwistego Maćka i objęła go za szyję.
Czemu to nie jest Arkus? – pomyślała jeszcze. Brzydki, narowisty Arkus był jej wierzchowcem w czasach, zanim jeszcze poznała Riauka. Był jej jedynym towarzyszem i przyjacielem. – Czemu Arkusa już ze mną nie ma? Jestem taka samotna. – Rozpłakała się nagle, wtulając twarz w grzywę konia.

- Mamo. – Czyjaś ręka delikatnie dotknęła ramienia Teeny. Rudowłosa kobieta drgnęła gwałtownie i odwróciła głowę. Nie wiedziała jak długo stała w stajni. Czas przestał dla niej istnieć. Wiedziała tylko, że zabrakło jej już łez.
Podpuchnięte oczy Teeny napotkały czujne, lekko spłoszone czerwone spojrzenie. Przez moment wydawało jej się, że patrzy w oczy Riauka. Te oczy były jednak inne, spokojniejsze i szersze. Tym, który przyszedł po nią do stajni, był jej najstarszy syn – dziewięcioletni Oiolose, a nie Riauk.
Jej serce ścisnęła nowa fala bólu. Potrzebowała wsparcia i pomocy, tym czasem jej mężczyzna był słabszy od niej.
- Choć, mamo – powiedział Oiolose cicho, a ona zdała sobie sprawę, że powtórzył to już któryś raz z kolei.
Skinęła głową.
- Choć. Nie płacz. Wiemy o wszystkim od Ferro. Ciocia Róża ugotowała obiad. Dżana i Sasanka jej pomagały.
Ciocią Różą dzieci nazwały żonę karczmarza, tym samym nadając imię tej nie będącej ani człowiekiem, ani demonem istocie.
- Nie budziliśmy ojca. Nie wiedzieliśmy, czy można.
- W porządku – odezwała się w końcu i poszła za Oiolose.
Kiedy weszli do chaty, żona karczmarza nalewała już zupę.
Teena delikatnie obudziła Riauka. Nie odezwali się przy tym słowem. On zaniósł Loravandila do stołu i posadził na krześle obok siebie. Zachowywał się tak, jakby chłopcu wciąż mogło zagrozić niebezpieczeństwo. Teena podejrzewała, że czuł się winny.
Riauk podał chłopcu łyżkę.
- Jedz – nakazał mu.
Loravandil zaczął jeść powoli. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
- Wyruszę do Dominium – powiedział Riauk nagle.
- Po co? - spytała Teena.
- Żebyście byli bezpieczni – odparł. – Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale jeśli odejdę, żadni łowcy nagród nie zakłócą już waszego spokoju.
- Czyś ty zgłupiał! – Teena zerwała się z miejsca. Była gotowa rzucić się na niego z pięściami. Opamiętała się jednak i opadła z powrotem na krzesło. – Potrzebuję cię – powiedziała tylko. – I dzieci cię potrzebują. Nie możesz znowu odejść.
- Ale nie mogę też zastać – powiedział bezbarwnym tonem.
- Wiem – zgodziła się. – Dokąd zamierzasz iść?
- Dopiero o tym pomyślę. Może będę musiał zabić zarządcę, a może i imperatora. Podobno już planuję na niego zamach. Więc może zajmę się tym naprawdę.
- Nie dasz rady! – zaprotestowała Teena. – Jeszcze nie umiesz w pełni czerpać ze mnie energii i to na odległość.
- Będę musiał coś wymyślić – przyznał z niepewną miną. – Może poszukam kogoś, kto mi pomoże.
- Kita?
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – Sądzę, że nie powinienem go do tego mieszać. On też jest demonem, a ja... - urwał. Odwrócił twarz. – Czuję w sobie złość. Ja idę się mścić. To nie jest już wojna, a osobiste porachunki. Kit tego nie poprze. Bo to jest coś, czego chyba nie powinienem robić. Tylko, że nie widzę innego wyjścia.
- A sądzisz, że to pomoże?
- Po prostu nie mam innego pomysłu.
Teena za głośno przełknęła zupę.
- Może być gorzej – zawyrokowała. – Naprawdę zostaniesz zbrodniarzem.
Nie odpowiedział.
- Kiedy wrócisz? – spytała Teena po chwili, choć nie mało to żadnego sensu. Znała odpowiedź, a jednak on jej udzielił.
- Nie prędko, a może nigdy. Może tak będzie lepiej.
- Riauku... - podniosła się i podeszła do niego.
On też wstał i objął ją nagle.
- Ty głupcze! – warknęła i uderzyła go pięścią w bok.
- Przepraszam – wyszeptał. Potem tulili się już do siebie bez słowa.
Żona karczmarza nie była świadkiem ich rozmowy. Kiedy nalała już wszystkim zupy, wymknęła się niepostrzeżenie, zabierając z sobą córkę. Doskonale wiedziała, że jej sąsiedzi będą woleli zostać sami.

Rano ubrał się w skórzany podróżny strój. Przypasał oba miecze. Przytroczył do siodła koc i łuk. Całe lata włóczył się po Dominium nie posiadając więcej i teraz też musiało mu to wystarczyć.
Jeszcze raz objął Teenę. Wtulił twarz w jej ramię. Nie pocieszał jej, szukał pocieszenia dla siebie. Potem potarmosił włosy dzieci. Kit i Bluszcz wyglądali na przestraszonych. Spróbował się do nich uśmiechnąć. Taszczony przez Dżanę Loravandil obojętnie patrzył w przestrzeń. Od poprzedniego dnia nie odezwał się ani razu. Nic też sam nie robił. Nie ruszał się nawet z miejsca. Kiedy się go położyło, spał. Kiedy podało mu się łyżkę, jadł, ale to było wszystko. Z oczu Oiolose Riauk wyczytał wyraźny wyrzut. Jego najstarszy syn za dużo już rozumiał. Biały wojownik tylko zacisnął szczęki. Nic nie powiedział. Nie znalazł właściwych słów. Teena też się nie odezwała. Gdyby którekolwiek z nich coś powiedziało, chyba oboje by się rozpłakali. Wszystko było nie tak, jak powinno.
Dosiadał Cienia. Skoro nie był pewny, dokąd zmierza, postanowił podróżować wierzchem, a nie przy użyciu mocy. Choć gdyby korzystał z energii Teeny, nie byłoby to już dla niego trudne. Ruszył stępa. Nie obejrzał się, choć podejrzewał, że Teena i dzieci patrzą, jak odjeżdża.
Zanim opuścił wioskę, podjechał jeszcze do córki szefa.
- Widzę, że ruszasz w drogę – powiedziała, pomijając powitanie. Nie zaprosiła go do środka.
Skinął głową.
- Dobrze to o tobie świadczy – stwierdziła córka szefa. - Sama chciałam cię prosić, żebyś się stąd wyniósł. Skoro przybył tu jeden łowca nagród, przybędzie i następny. Rozumiesz, że twoja obecność stanowiłaby zagrożenie dla wszystkich.
- Oczywiście – przytaknął, choć bardzo chciał powiedzieć coś innego. Czuł wzbierającą w nim złość. Jej ojciec udzielił mu schronienia. Teraz ona go wypędzała. Owszem, sytuacja była inna. Zresztą, chyba właśnie przez tę decyzję jej ojciec zginął. Przez moment pomyślał, że wszystko lepiej by się ułożyło, gdyby córki szefa nie było u karczmarza, kiedy on akurat spadał z dachu. Ze swojej chaty nie usłyszałaby hałasu. Nie przyszłaby i nie zobaczyła łowcy nagród. Oczywiście potem o wszystkim by jej powiedział. Także by wyruszył w drogę. Ale wolałby, żeby to wyraźnie była jego decyzja, żeby nie został wypędzony. Chociaż, czy coś by to zmieniło? - Muszę zrobić coś, żeby nikt więcej już na mnie nie polował. Może zabicie zarządcy wystarczy.
- To chyba za proste – stwierdziła córka szefa. – Ale jeśli będziesz pewny, że już nikt cię nie ściga, możesz wrócić.
- Wielkie dzięki – burknął. – Miałem bronić was i tego świata – przypomniał.
- Na razie kiepsko ci idzie.
- Także po to wyruszam.
- Więc powodzenia – nie zdobyła się na uśmiech.
- Dziękuję – Skinął głową. W sumie nie czuł do niej żalu, choć oczywiście by wolał, żeby była dla niego milsza. Jeśli coś komuś wyrzucał, to tylko sobie.

Nie wkroczył jeszcze nawet w góry dzielące Świat zza Morza Ognia i Krwi od Dominium, gdy skontaktował się w myślomowie z Kitem. Był prawie pewny, że Kit potępi jego postępowanie. Czuł jednak, że musi mu się do wszystkiego przyznać.
Wyruszam zabić zarządcę, a może także imperatora. – Jego myślowy przekaz był prosty i aż kipiał od gniewu. – Muszę ich zabić, bo inaczej oni zabiją mnie.
Źle robisz – padło w odpowiedzi.
Riauk błyskawicznie zrozumiał, że czeka go trudna rozmowa. O wiele bardziej wolałby usłyszeć zwyczajową porcję sarkazmu.
Spodziewałem się, że będziesz temu przeciwny.
Przeciwny? Zarządca wycierpiał więcej, niż potrafisz sobie wyobrazić i nie jest już groźny. Powinieneś zostawić go w spokoju.
Wrócił na służbę do swojego pana.
Tacy jak on stają się poniżanymi zabawkami, którym przy każdej okazji przypomina się, jak bardzo zawiodły. Imperator wcale nie potrzebuje wzgardzonego bibelotu, by cię zniszczyć.
Riauk prychnął.
A fukaj sobie. Masz jakiś niecny plan? Jakim fortelem planujesz pokonać kogoś, kto mógłby zabić cię samym śmiechem? – Ironia wróciła. Riauk uznał to za dobry znak.
Zobaczysz, że sobie poradzę. – Spróbował uśmiechnąć się tajemniczo. Dobrze, że Kit nie mógł tego zobaczyć, bo jego uśmiech wypadł dość żałośnie. Nigdy nie był w takich rzeczach dobry.
Wiem, że cię od tego nie odwiodę. Ale nie przyłożę ręki do wyroku na zarządcę.
Wcale cię nie...
I dobrze. Ale jak już wszystko spieprzysz, wzywaj mnie bez wahania. Istnieje szansa, że moje umiejętności wystarczą, by wyciągnąć cię z opałów, uciec wystarczająco daleko i...
Tak, tak.
No to dbaj o siebie, pajacu.

Było ich pięcioro. Siedzieli w karczmie, dzień drogi od stolicy. Za dwa dni imperator miał przekazać władzę swojemu siostrzeńcowi. Na koronację ściągała masa ludzi. Niektórzy byli zainteresowani samą uroczystością. Inni, i tych było więcej, liczyli, że koronacja będzie dobrą okazją do zarobku, sprzedania swoich towarów, znalezienia pracy, czy wręcz do rozboju.
Oni byli młodzi i byli najemnikami, choć sami nazywali się poszukiwaczami przygód. Baldwin wydawał się z nich wszystkich najbardziej majętny. Na skórzanym ubraniu nosił kolczugę i naramienniki. Potargane włosy i chytra mina powodowały, że wyglądał na niezłego łobuziaka, a jednak w jego postawie pozostało coś z wyuczonej etykiety i wrodzonej dumy ludzi z wyższych sfer. Kolczugę nosił także Snarri. Wyglądał na najstarszego ze wszystkich, może dlatego, że jako jedyny się nie golił i jego twarz porastała gęsta, rudawa broda. Arandir był ubrany bardziej jak mieszczanin. Fioletowa koszula o szerokich rękawach, jak i spodnie w zielono-pomarańczowe pasy nie były najlepszym strojem dla wędrowca. Dawno więc spłowiały i postrzępiły się. Wystające spod koszuli kołnierz i mankiety też nie były już białe. Arandir nawet jednak w tym podniszczonym ubraniu wyglądał dość szykownie, zwłaszcza, że nosił okrągłe okulary o pomarańczowych szkłach. Gilberth i Selena ubrani byli w typowe skórzane stroje myśliwych. W ruchach wysokiej, szczupłej Seleny, tak jak i u Baldwina, kryło się dawne przyzwyczajenie do etykiety. Ona także musiała być dobrze urodzona.
Przed chwilą rozmawiali jeszcze o swoim poprzednim zleceniu, za które im nie zapłacono. Zastanawiali się, czy się w jakiś sposób nie zemścić. Teraz jednak coś innego przykuło ich uwagę.
- Widzieliście tego gościa w kącie? – spytał Arandir.
Skinęli głowami. Wszyscy go widzieli. Samotny człowiek w kapturze naciągniętym na twarz siedział w najdalszym rogu karczmy, kiedy przyszli. Chyba już wtedy stał przed nim pusty talerz i pusty kufel po piwie. Niczego od tamtej pory nie zamówił. Obcy nosił buty do konnej jazdy, a u pasa miecz stanowczo za długi i za ciężki do jego sylwetki.
- Mam co do niego dziwne przeczucie, poza tym... Zwróciliście uwagę na jego dłonie? Są białe.
W tym momencie chyba wszyscy pomyśleli o tym samym. Od jakiegoś już czasu słyszeli, że imperator obiecał bardzo wysoką nagrodę za głowę wojownika zwanego Białym Płomieniem. Człowiek ten miał być białoskóry, białowłosy i czerwonooki. Podobno miał też bliznę na lewym policzku. Dużo mówiło się o Białym Płomieniu we wszystkich prowincjach Dominium. Twierdzono, że był niepokonanym szermierzem. Niektórzy dodawali, że także czarodziejem. Przypisywano mu odpowiedzialność za wszystkie złe rzeczy, jakie tylko miały miejsce, za rozboje, kradzieże, pożary, jak i niepokoje na granicach. Chyba nigdy w historii Dominium nie było nikogo o gorszej sławie. Opowieści, w których był straszniejszy od demona opowiadano najczęściej, ale były też inne, w których twierdzono, że był po prostu najemnikiem, czy wręcz szlachetnym człowiekiem, za darmo pomagającym innym. Większość ludzi mówiących o nim, nie wierzyła jednak w ani jedno słowo ze swoich własnych opowieści, zgodnie sądząc, że nikt taki, jak Biały Płomień, nigdy nie istniał.
- Jeśli nie macie nic przeciwko, pójdę pogadać z tym kolesiem.
- To nie jest najlepszy pomysł – zaprotestował Baldwin. – Mamy napastować kogoś, tylko dlatego, że trochę się wyróżnia z tłumu?
- Barman! Piwo! – zawołał Gilberth. Nie powiedział nic, ale uznał, że jeśli będą wyglądali na pijanych, nie wzbudzą podejrzeń u obcego. Wyraźnie czuł się obserwowany przez człowieka w kapturze i nie chciał, by tamten zauważył, że zaczęli o nim mówić.
- Chłopcy, a może zapytalibyście go o ten miecz? – zaproponowała Selena. – Przecież to zabytek, teraz już nikt nie używa takiej broni.
- A może mu po prostu piwo postawię – rzucił Arandir. Chyba z nich wszystkich on był największym narwańcem.
Porwał dzban z piwem i zataczając się podszedł do człowieka w kapturze.
- Napijesz się ze mną? – wybełkotał.
Obcy podniósł się szybko, nerwowo. Dumnie uniósł głowę. Nie byli pewni, ale wydawało się im, że mimo cienia, jaki kaptur rzucał mu na twarz, dostrzegli bliznę przecinającą policzek. Okazał się jednak niski i szczupły. Nie wydawał się groźny.
- Porozmawiamy, jak będziesz trzeźwy – rzucił.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł ze wspólnej sali, kierując się ku znajdującym się na piętrze sypialniom.

Kiedy rano zeszli do stajni oporządzić swoje konie, człowiek w kapturze już tam był. Czyścił rosłego, kościstego ogiera, w którego żyłach musiała płynąć krew szlachetnej rasy.
Wyruszyli w drogę w tym samym czasie i w tą samą stronę.
- Jesteście odważni, ale niezbyt roztropni, a to zły czas dla takich ludzi – odezwał się nagle człowiek w kapturze. – Możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie, a ze mną u boku na pewno poradzicie sobie z nim lepiej.
Nikt się nie odezwał, ale wszyscy spojrzeli na niego z ciekawością.
- Mnie też zresztą przyda się pomoc – ciągnął on dalej. – Słyszeliście pewnie, że imperator jest śmiertelnie chory. Mówi się, że dlatego chce przekazać władzę siostrzeńcowi. Nie wierzę w to. Uważam, że coś knuje. Nie przejmuje się przy tym za bardzo ludźmi, bo sam nie jest człowiekiem.
Nagle podmuch wiatru zdarł kaptur z głowy obcego. Zmrużył oczy w słońcu i szybkim ruchem naciągnął kaptur z powrotem na głowę. Zanim to jednak zrobił, spostrzegli, że ma długie, białe włosy związane w kucyk.
- Nie jest człowiekiem, w przeciwieństwie do...? – rzucił Baldwin. Obcy mu się nie podobał.
- Ja jestem chory! – Padła gniewna odpowiedź.
- Masz mnie za osobę, aż tak podłego stanu, przyjacielu? – spytał Baldwin nieco spokojniej. – Mówiłem o twoich uszach – dodał. Faktycznie, mężczyzna w kapturze miał szpiczaste końce uszu, jak Ludzie Lasu, wymarła, zapomniana rasa. – To ty pierwszy wspomniałeś o nieludziach tonem, w którym usłyszałem pogardę.
- Nieważne. – Obcy potrząsnął głową.
- Dobrze, czym więc według ciebie jest imperator?
- Demonem.
- I co, sam jeden postanowiłeś w tym celu zrobić? Obalić władzę?
- Byłoby miło, ale to zadanie za trudne chyba nawet dla mnie. Co nie znaczy, że nie spróbuję.
- A my mamy ci w tym pomóc? – drążył sprawę Baldwin. – Jak na razie nie przekonałeś nas do tego. Powinieneś bardziej się postarać, zwłaszcza, że jesteś poszukiwanym w całym Dominium domniemanym przestępcą.
Baldwinie zaraz napytasz sobie biedy – przebiegło przez głowę Seleny.
- Tak, jestem poszukiwany – przyznał człowiek w kapturze z rezygnacją w głosie. – Wielu uważa mnie za zbrodniarza. Większości zarzucanych mi win się jednak nie dopuściłem. A jeśli chodzi o przekonywanie kogokolwiek do siebie, to szczerze, nie zależy mi na tym. Jak powiedziałem, moja obecność przy was może okazać się cenna. Ja również mogę mieć z was własny pożytek. Ale jeśli o to chodzi, to ze wszystkim mogę równie dobrze poradzić sobie sam. Niektóre rzeczy, które się o mnie mówi, są prawdą. Prawdą jest na przykład, że jestem wspaniałym szermierzem. – Mężczyzna w kapturze wykonał ruch, jakby chciał popędzić konia.
- Hej, szanowny panie – włączył się do rozmowy Gilberth. – Nie czas na dąsy. Mój przyjaciel ma już taką naturę, że lubi się drażnić z ludźmi, ale więcej nie będzie. Czy to nie o tobie mówią, że zabiłeś setki, jeśli nie tysiące ludzi?
- To akurat nieprawda – odparł człowiek w kapturze. W jego głosie słychać było znużenie. – Owszem, zabiłem w swoim życiu paru ludzi, w pojedynku i w obronie własnej. To naturalny odruch, żeby ratować swoje życie. Czasem trzeba zabić. Co można zrobić, jeśli ludzie wyciągają broń i nie chcą rozmawiać? Najchętniej bym jednak nie zabijał. Oskarżenia pod moim adresem wzięły się z pomówień. Ludzie boją się mnie, ze względu na mój wygląd. Część plotek rozpuścił też imperator. On akurat ma powód się mnie bać. Już raz próbował mnie usunąć, co jak widać mu się nie udało. On wie, że tylko ja, jeśli ktokolwiek, mogę zagrozić władzy demonów w Dominium.
- Powiedzmy, że uwierzymy w twoją historię, ale jak mamy uwierzyć w ciebie? – wciął się do rozmowy Arandir. – Wszystko, co wiemy, raczej nie stoi po twojej stronie.
- Chcesz uwierzyć we mnie? – żachnął się mężczyzna w kapturze. – Wiele rzeczy mogę ci powiedzieć. Słowa to jednak tylko słowa. Swoje umiejętności mogę ci zademonstrować, ale zamiarów nie. Żeby przekonać się, czy nie jestem niebezpieczny, musisz mi zaufać i poczekać. Jeśli spędzimy razem noc, a ja cię w ciemnościach nie zabiję, to chyba będzie znaczyć, że nie trzeba się mnie obawiać. Ale dopiero kiedy uratuję ci życie, narażając swoje, będziesz mógł być mnie pewny.
- Przepraszam, panowie, czy moglibyście przestać dramatyzować i wygłaszać dialogi jak z marnych powieści? – spytała Selena. Dyskusja z obcym już dawno ją znudziła. Na początku może nawet się go bała, ale szybko stwierdziła, że człowiek w kapturze stanowczo za dużo mówi. Jej towarzysze zresztą mieli dokładnie tę samą wadę.
- Wypraszam sobie – rzucił Arandir. – Jeśli pogłoski są prawdziwe, to mamy do czynienia z zabijaką pierwszej klasy. A jeśli on mówi prawdę, to sytuacja kraju jest przerąbana.
- Jeśli ktoś może się okazać niebezpieczny, to prowokowanie go za wszelką cenę, nie jest zbyt mądre – skomentowała to Selena.
- A ja bym jednak wolał wiedzieć, czy on faktycznie jest tak dobry, jak mówi – zaperzył się Arandir. – Może wcale nie jest tym, za kogo go bierzemy. Może jest tylko zadufanym w sobie kłamcą?
- Wiesz mi lub nie, ale mnie nie obrażaj! – rzucił człowiek w kapturze i dobył miecza.
Srebrna klinga świsnęła w powietrzu. Jej koniuszek zdarł Arandirowi okulary z nosa i odrzucił je daleko w bok. Jego koń zarżał rozpaczliwie i przysiadł na zadzie. Człowiek w kapturze schował miecz.
Pozostała czwórka poszukiwaczy przygód patrzyła na to wszystko w wielkim szoku. Nigdy nie widzieli, żeby ktoś tak szybko i precyzyjnie posługiwał się mieczem. I to jakim mieczem – długim i zapewne ciężkim. Jak w ogóle ten szczupły człowiek mógł go umieść?
Baldwin zeskoczył z konia i podniósł z ziemi okulary Arandira. Były nienaruszone.
- Jak to się miało do tego, że z tobą będziemy bezpieczniejsi?
- Przecież nikomu nic się nie stało. – Człowiek w kapturze wzruszył ramionami.

Po spięciu, do jakiego doszło na drodze, nie odzywali się już do siebie. Człowiek w kapturze jechał przodem, a reszta parę długości za nim. Właściwie nie wiedzieli, czy podróżują razem, czy też gdy tylko dotrą do stolicy, obcy wmiesza się w tłum i zniknie. Nie wiedzieli też, czy wierzyli w jego słowa. Czy był Białym Płomieniem? Czy powinni spróbować go zabić i zgarnąć za niego nagrodę? To nie powinno być trudne, gdy jechali za jego plecami. Czy nie był zbyt pewny siebie? O czym to mogło świadczyć? Może jednak powinni go posłuchać?
Baldwin popędził konia i zrównał się z człowiekiem w kapturze.
- Skąd wiesz, że imperator to demon? – spytał prosto z mostu.
- Od innych demonów – padło w odpowiedzi.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Ciekawe, czy koronacja siostrzeńca będzie przebiegać publicznie? – Baldwin zaczął myśleć głośno. Nie znał obyczajów panujących w stolicy. Pochodził z północnego-wschodu, z dalekich regionów Dominium. – Albo, czy chociaż nowy imperator pojawi się publicznie? Twierdzisz, że poznałeś jakieś demony. Czy istnieje szansa, żeby udało ci się przedrzeć do imperatora, obalić władzę i takie tam. To brzmi niedorzecznie, prawda?
- Przekazanie władzy nie odbędzie się publicznie, a tylko w gronie zarządców prowincji. Oni wszyscy mogą być demonami – odparł spokojnie człowiek w kapturze. – Ale nawet gdyby było inaczej, tam będą straże, będzie wojsko, a to wszystko są ludzie niewinni i przerażeni. Nie mógłbym walczyć z imperatorem przy nich. Zapewne wmieszaliby się w walkę i mogliby stracić życie. Nie chcę tego.
- Dziwne masz skrupuły, jak na kogoś, kto planuje zabić władcę.
Mężczyzna w kapturze nie odpowiedział.
- A nie potrafiłbyś sprawić, by imperator ukazał wszystkim swą prawdziwą naturę? Czy nie wchodzi w grę jakiś magiczny atak z daleka, który nawet by nie zaszkodził, ale wprowadził zamieszanie tak, by demon musiał się zdemaskować? – dopytywał się dalej Baldwin.
- Ja nie znam się na czarach – powiedział tylko człowiek w kapturze.

Znowu siedzieli w gospodzie. Mieli za sobą ciężki dzień, a w ich głowach panował mętlik. Człowiek w kapturze, który jak już wiedzieli, miał na imię Riauk, pozostał z nimi, choć właściwie nie zaprosili go do swojego towarzystwa. Po tym, co zdarzyło się tego dnia, zaczynali wierzyć w jego słowa, choć wciąż brzmiały dla nich bardzo nierealne.
Miasto wrzało. Do koronacji siostrzeńca imperatora nie doszło. Tuż przed uroczystością stary imperator został zgładzony we własnej sypialni. Urzędnicy pałacowi przypisali to zabójstwo Białemu Płomieniowi.
Oni wiedzieli już, że Biały Płomień nie mógł tego zrobić, jeśli oczywiście Riauk naprawdę nim był. W mieście nie wyglądał już tak dumnie, jak na gościńcu. Kulił się w sobie, milczał i starał nie rzucać w oczy, co przy jego wyglądzie nie było łatwe.
Kapłani Boga Stwórcy Ziemi ogłosili, że po tym co zaszło, nie mogą już znieść niepowodzeń armii, jak i łowców nagród w polowaniu na Białego Płomienia. Przyznali, że przed setkami lat ich poprzednicy stworzyli kulę, w której, dzięki zamkniętym w niej boskim mocom, można zobaczyć miejsce pobytu każdego człowieka przebywającego w Dominium. Kulę tę ukryli przed laty w specjalnie w tym celu wybudowanym podziemnym labiryncie, w nieprzebytych górach, przy południowo-wschodniej granicy. Jak twierdzili, ukryli kulę, bo w niepowołanych rękach mogłaby stać się zbyt potężną bronią. Teraz jednak pełni żalu i gniewu oficjalnie oznajmili, gdzie kula się znajduje. Na placu miejskim opisali drogę do podziemnego labiryntu. Ogłosili także, że zapłacą ogromną kwotę temu, kto tę kulę im przyniesie. Wszystko to wydawało się zbyt dziwaczne, by mogło być prawdziwe.
- Boskie siły zaklęte w kuli, jakby coś takiego w ogóle mogło istnieć – fuknął Riauk, gdy usłyszał o niej po raz pierwszy. – Przecież to bzdura.
- Za takie gadanie bóg cię kiedyś ukarze – powiedział Arandir.
- Nie ma czegoś takiego jak bóg. – Riauk pokręcił głową.
- Zmienisz zdanie, jak cię porazi piorunem.
Na to już nie odpowiedział, tylko fuknął raz jeszcze. Śmieszyło go, kiedy ludzie z Dominium przypisywali bogom kierowanie siłami przyrody.
Gdyby nawet jednak istnieli bogowie, słowa kapłanów i tak nie trzymały się kupy. Skoro byli w stanie stworzyć tę kulę i zbudować podziemny labirynt, dlaczego nie byli w stanie po nią wrócić? Dlaczego też zamiast zlecić zadanie służącym imperatorowi wojownikom, proszono o pomoc poszukiwaczy przygód?
- Większą część drogi w stronę gór można pokonać jedną z barek płynących z towarami. – Riauk zdążył się już wszystkiego dowiedzieć. Podróż, jaką mieli odbyć poszukiwacze magicznej kuli wydawała się bardzo łatwa. To była kolejna rzecz budząca wątpliwości i upewniająca Riauka w przekonaniu, że ma do czynienia z podstępem, z pułapką na poszukiwaczy przygód, a może nawet na niego samego. Dlatego nie wahał się podejmując decyzję. – Jeśli zamierzacie tam wyruszyć razem ze mną, radziłbym wam jutro sprzedać konie. Teraz wystarczy, że się dowiem, co zdecydowaliście i możemy się kłaść. Przed podróżą warto się wyspać.
- A co ty zrobisz ze swoim koniem? – spytał Baldwin.
- Wyspać się porządnie zawsze jest miło, ale pogawędzić przy kufelku też przyjemnie – stwierdził Arandir.
- Dlaczego też mielibyśmy w ogóle z tobą wyruszać? – wyraziła swoją wątpliwość Selena.
Snarri tym czasem wezwał karczmarza i zamówił kolejną kolejkę piwa. Wszyscy zdążyli osuszyć już po dwa kufle, poza Riaukiem, który w swoim zamoczył tylko usta.
Już od dawna starał się unikać alkoholu. Nie miał, co prawda, nic przeciwko piciu jako takiemu i z trudem przyszło mu to wyrzeczenie. Jednak alkohol mu szkodził, rozstrajał jego układ pokarmowy. Gdy nie pił, rzadziej dopadały go bóle brzucha, rzadziej męczyły wymioty i biegunka. Nie musiał więc tak często sięgać do mocy, by przywoływać do porządku układ trawienny. Mógł bardziej skupić się na układzie oddechowym, z którym zawsze było gorzej.
- To chyba proste – odparł Riauk. – Jeśli się mylę, sprawa jest czysta. Wyruszycie w góry, znajdziecie magiczną kulę i dostaniecie za nią nagrodę. Jeśli mam rację i to wszystko jest pułapką zastawioną na mnie, a Dominium władają demony, wspomagając mnie, pomożecie ludziom odzyskać władzę nad tą ziemią. Co prawda, nie zarobicie na tym, ale będziecie mieć na koncie dobry uczynek.
- W sumie rozsądnie gadasz – zgodził się Gilberth. – Zresztą i tak nie mamy w tej chwili żadnego zajęcia. A jak nawet znajdziemy robotę, to nam za nią nie zapłacą, jak ostatnio.
- Może nie będzie tak źle – zaprotestował Snarri. – Imperator zginął, kto wie, co się dalej zdarzy? Może dojść nawet do wojny domowej, a jeśli nie... Wielmoża i tak pewnie zaczną się zbroić, najemników zaciągać. Będzie jak zarobić, choć bycie najemnikiem to ciężki kawałek chleba. W sumie, wolałbym chyba połazić po górach.
- No to skoro wszystko ustalone, to możemy iść spać – zawyrokował Riauk.
- Co zrobisz ze swoim koniem?
Człowiek w kapturze udawał, że i tym razem nie usłyszał pytania Baldwina. Ponieważ jednak w tej chwili przy ich stole zapadło milczenie, musiał odpowiedzieć.
- Odeślę do domu.
Baldwinowi wydawało się, że jest to zbyt mało wiarygodne, by koń mógł sam wrócić nawet do znanej mu stajni. Musiało chodzić o coś innego. Nie zapytał już jednak o to więcej. Riauk wyraźnie chciał coś przed nimi ukryć. Jedyne co Baldwin mógł w tej sytuacji zrobić, to uważnie go obserwować.

Kiedy kładli się spać, wszystkim już lekko szumiało w głowach. Tylko Riauk był zupełnie trzeźwy. Tak jak nie zapraszali go do swojej kompanii, tak też właściwie nie zaproponowali mu wspólnego noclegu. Poszedł jednak z nimi, a w izbie, którą wynajęli i tak stało osiem łóżek.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyli twarz Riauka nie osłoniętą kapturem dłużej niż przez chwilę. Nie była to bynajmniej twarz piękna, a Selenie wydała się wręcz odrażająca. Ostre rysy, szpiczaste uszy, biała skóra, białe włosy, wąskie, czerwone oczy i blizna na policzku tworzyły piorunujący zestaw. Przez chwilę wszyscy się na niego gapili, ale on nie zwrócił na to uwagi. Powoli zaczął się rozbierać. Oprócz miecza u boku, pod płaszczem na plecach nosił drugi, tak samo długi, którego rękojeść była owinięta cienką, skórzaną taśmą. Poza tym, co wszystkich zdziwiło, Riauk nie miał na sobie żadnego pancerza. Jego ubranie nie było nawet z grubej skóry.
Szaleniec – taka myśl wszystkim przebiegła przez głowy. Choć może obcy faktycznie nie potrzebował takiej ochrony. Poza blizną na policzku, nie miał żadnej innej.
Kim on naprawdę był? Mięśnie miał ładnie ukształtowane. Był jednak makabrycznie chudy i rozebrany wyglądał dość wątło, na pewno zbyt wątło, jak na kogoś o tak wysokim mniemaniu o sobie.
Wszyscy mieli już wystarczająco wiele pytań i wątpili, by widok rzadkich, białych włosów na stopach Riauka mógł przysporzyć im ich więcej.
Obcy schował oba miecze pod łóżkiem. Po czym położył się, odwracając do pozostałych plecami. Właściwie mogli go wtedy zabić, albo chociaż przeszukać jego skąpy bagaż. Nie wiedzieli, czemu tego nie zrobili, ani czemu on im zaufał.

Następnego dnia rano, tak jak im Riauk radził, sprzedali konie. Nie dostali za nie zbyt pokaźnych sum, ale nie targowali się. Zwierzęta te zdobyli nie całkiem uczciwie, co mogły zdradzić palenia na ich grzbietach. Co Riauk zrobił ze swoim wierzchowcem, nie wiedzieli. Widzieli go wchodzącego rano do stajni. Ale nie widzieli, żeby wyprowadził z niej konia. Nie poszedł też z nimi na targ. Spotkali się dopiero po południu na przystani.
Bez większego wysiłku udało im się znaleźć miejsce na jednaj z barek płynących w górę rzeki, choć ich właściciele bardzo uważnie przyglądali się zakapturzonemu Riaukowi.

Podróż rzeką zajęła im dwadzieścia dwa dni, w czasie których nic się właściwie nie wydarzyło. Dominium oglądane z wody wydawało się dziwnie spokojne. Wszyscy, poza szczelnie okrytym płaszczem Riaukiem, godzinami wylegiwali się na pokładzie, grzejąc się w promieniach słońca. Momentami zapominali, że imperator został zabity, a pomysł podróży po jakąś magiczną kulę wydawał się im nonsensem.
Riauk nie był rozmowny. Nigdy nie odzywał się pierwszy. Godzinami potrafił wpatrywać się w dal. Zdawał się przy tym zupełnie nieobecny myślami. Dużo też spał pod pokładem. Wydawało się, że nie potrzebował żadnych rozrywek.

W pochmurne dni mógł patrzeć na wodę. Kiedy było słonecznie na powierzchni rzeki tańczyły oślepiające jasne błyski. Nigdy jednak nie były tak nieznośne, jak na morzu. Rzeka na szczęście też tak nie kołysała. A przede wszystkim była zupełnie cicha.
Riauk najwięcej myślał właśnie o otaczającej go przyrodzie. To był bezpieczny temat. Wolał nie snuć żadnych planów. Jeszcze niedawno miał nadzieję, że do walki z zarządcą zdąży się przygotować. Miał w pełni nauczyć się czerpać energię z ciała Teeny, ćwiczyć szermierkę i dyskutować z Kitem. Może istniały jakieś tajemnice i sztuczki, które mogłyby mu pomóc. Teraz był w drodze ku temu, co dla niego zaplanowano, sam bez planu. Z zarządcą już walczył. Dzięki szybkości i mocy, może i miał szansę go ukatrupić. Imperator mógł jednak przygotować dla niego potężniejszych przeciwników. Riauk miał wrażenie, że jest całkiem prawdopodobne, że zginie. Dlaczego się na to godził? Bo nie widział innego rozwiązania. Poza tym... Chyba jednak liczył, że Kit jak zwykle go ze wszystkiego wyciągnie. I może wtedy razem rozwiążą sprawę. Sprawę trzeba było przecież rozwiązać. Nie mógł zginąć. Teena by mu tego nie darowała.
Myśli często mu do niej uciekały. Ale ani o niej, ani o dzieciach nie chciał myśleć. To zbyt bolało. Przecież tak naprawdę chciał być przy nich. Nie było już jednak miejsca, do którego mogliby razem uciec. I choćby dlatego musiał zacząć walczyć, zamiast uciekać. Teena też to rozumiała. Owszem, nazwała go głupkiem. Nie mogła inaczej. Chciała mieć go przy sobie. Zresztą miała racje, że postępował pochopnie i nieodpowiedzialnie. Musiała też jednak być z niego choć trochę dumna. W końcu robiła mu wymówki tylko przez chwilę.
Ciekawe, czy Loravandil zaczął się normalnie zachowywać. Pewnie nie. Gdyby tak było, Teena by go o tym poinformowała. Przekazała mu przecież, że człekopies skończył za niego układać dach. Nie odpowiedział jej. Nie umiał. Czuł gulę w gardle i wiedział, że nie choroba była winna temu uczuciu. O to właśnie chodziło.
Musiał myśleć o rzece.

Selena podeszła do stojącego na rufie Riauka. Przewyższała zakapturzonego mężczyznę wzrostem o pół głowy. Przez chwilę stała obok niego w milczeniu.
- Czy mogę cię o coś zapytać?
- Tak. – Skinął głową, ale nie spojrzał na nią.
Selena była piękną kobietą o subtelnych rysach i dumnej postawie szlachcianki. Dlaczego została poszukiwaczką przygód? Tak się po prostu czasem dzieje. Jej przeszłość, ani jej uroda zupełnie jednak nie interesowały Riauka.
- Co zrobiłeś ze swoim koniem?
- Wciąż o tym myślicie?
- Tak.
- Odesłałem go do domu. – Nadal na nią nie spojrzał. – Ja... Potrafię robić rzeczy, niektóre rzeczy, które wy w Dominium nazywacie magią. Ale... - Zupełnie nie wiedział, czemu jej o tym powiedział. – Nie jest dobrze, kiedy inni o tym wiedzą, bo albo zaczynają się bać, albo chcą moje zdolności wykorzystać. Tymczasem, są zadania dla mnie trudne i... - Urwał nagle. Nie był gotowy powiedzieć niczego więcej. To co zrobił i tak było czystym szaleństwem.
Co się stało? Okazał się słaby, dużo słabszy, niż sądził. Dusił się na pokładzie barki. Potrzebował kogoś, komu mógłby zaufać. Czemu wybrał Selene? Bo była kobietą, a kobiety były łagodniejsze i bardziej skore do rozmów? Nie, to raczej nie był powód.
- Wiem coś o tym – powiedziała cicho. – Dlatego oni nie wiedzą – dodała wykonując głową ruch w tył, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że ma na myśli swoich towarzyszy. – Jestem czarodziejką.
Riauk uśmiechnął się smutno. Selena wzdrygnęła się. Uśmiech upiornie wyglądał na jego szpetnej twarzy. Odrazę Seleny szybko jednak wyparło współczucie.
- Myślę, że mimo wszystko jesteś w lepszej sytuacji, niż ja. – Skoro już zaczął mówić, zamierzał powiedzieć wszystko, jakby to nie było szalone i dla niego niebezpieczne. – Moja wiedza mogłaby mi umożliwić wiele rzeczy, ale nie jest ich w stanie znieść moje ciało. Ciągle znajduję się na granicy pomiędzy tym, co mogę i tym, czego chcę. Wspaniałe słowa, jak na kogoś, kto ma być niepokonanym bohaterem.

W końcu barka dotarła do celu, a oni znowu poczuli twardą ziemię pod stopami. Górskie szczyty piętrzyły się nad ich głowami złowrogie i odległe. Wydawały się nie do zdobycia. Jak mieli wśród nich znaleźć magiczną kulę? Sami byli gotowi śmiać się ze swego szaleństwa. Ruszyli jednak w drogę. Może dlatego, że nie mieli niczego lepszego do zrobienia. A może w przód pchał ich cichy upór Riauka.
Posuwali się na połodniowy-wschód, kierując się słońcem i gwiazdami. Nie byli przy tym zupełnie pewni, czy podążają we właściwą stronę. Teren to wznosił się, to opadał. Spomiędzy traw wystrzelały pojedyncze nagie skałki. Wędrówka była ciężka. Najgorzej znosił ją Riauk. Nie raz zostawał daleko w tyle za innymi, choć jego bagaż na pewno nie był najcięższy. Właściwie nie miał przy sobie nic, poza suchym prowiantem, manierką z wodą, kocem, no i mieczami. Kiedy wieczorami siadali przy ognisku, wyglądał jednak na najbardziej zmęczonego ze wszystkich. Dużo też kasłał.
- Co ci jest? – zapytała kiedyś Selena, razem z nim pozostając z tyłu.
- Nic. To normalne – odpowiedział tylko.
- Czy mogłabym jakoś ci pomóc swoimi czarami? – zaoferowała się zupełnie odruchowo i bezinteresownie. – Potrafię trochę leczyć.
- Nie ma takiej potrzeby. – Potrząsnął głową. – Poradzę sobie sam. Przywykłem już. W końcu zmagam się z tym od urodzenia. Mojej choroby nie da się wyleczyć, ale póki jestem przytomny i mogę się poruszać, bez problemów się jej oprę.
- W porządku. Gdybyś jednak potrzebował pomocy, możesz na mnie liczyć. – Głos Seleny był ciepły i szczery. Nie znała go, a jednak się o niego troszczyła. Chyba ani jego wygląd, ani reputacja nie miały dla niej znaczenia.

Nocami niepokoiło ich wycie wilków. Dlatego rozpalali duże ogniska i wystawiali warty. Z początku wydawało się, że wszystko skończy się na nocnych strachach, ale trzeciego wieczora w mroku rozbłysły wilcze oczy.
- Tylko spokojnie! – rzucił Snarri podnosząc się i sięgając po broń. – Nie wykonujcie gwałtownych ruchów. Weście w ręce palące się polana. One boją się ognia.
Snarri z praktyki wiedział, jak przeżyć w górach. Miał za sobą już nie jedną niebezpieczną wyprawę, mimo to pomylił się co do atakujących wilków. To nie były wygłodniałe, lękliwe zwierzęta, a potężne, żądne krwi bestie. Zaatakowały nagle i tylko Baldwin zdążył porwać w rękę płonące polano.
Wilki nie przestraszyły się jednak ognia. Baldwin zrobił najlepszy użytek z polana, jaki w tej sytuacji mógł. Zaczął wywijać nim przed sobą, gdy jego druga ręka sięgnęła po miecz. Udało mu się w ten sposób podpalić sierść paru wilków. Oszalałe z bólu zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi, szukając w ten sposób ratunku. Nad nimi przeskakiwały jednak następne nic nie robiąc sobie z tego, że ostrza raz za razem zagłębiały się w porośniętych gęstymi kudłami ciałach.
Riauk nawet nie próbował sięgnąć po ogień. Chyba przewidział, jaki obrót przybiorą wydarzenia. Zaatakował szybko jak błyskawica. Jego towarzysze wyprawy nie mieli teraz czasu podziwiać jego szermierczego kunsztu, nie mogli jednak nie zauważyć, że poruszał się szybciej, niż ktokolwiek inny, kogo widzieli dotąd w walce. Z mieczem o srebrnej klindze w dłoni i z rozwianymi biały włosami naprawdę zasługiwał na swój przydomek – Biały Płomień.
Jak dobrze jednak by walczyli, zwierząt było zbyt wiele. Wilcze zęby sięgnęły uda Snarriego. Inna z bestii powaliła na ziemię Gilbetha i wgryzła mu się w lewe ramię. Mężczyzna zawył z bólu. Wcisnął głowę w ramiona i zdrową ręką próbował odepchnąć od siebie wilka, rozpaczliwie chroniąc gardło.
Riauk zdał sobie sprawę, że jego towarzysze są zbyt słabi, by przetrwać atak bestii. On był zwinny i szybki. To wystarczyło, żeby zapewnił sobie bezpieczeństwo. Ale nie innym. Nie miał czasu się nad tym zastanowić. Zadziałał instynktownie. Przyśpieszył swoje ruchy tak, jak nie zdołałby tego zrobić żaden śmiertelnik. Błyskawicznym uderzeniem miecza zabił wilka szarpiącego ramię Gilberta, a po nim jeszcze trzy inne.
W tym samym momencie, gdy Riauk sięgnął do mocy, Selena podjęła decyzję, że musi przestać ukrywać swoje magiczne zdolności. Wyciągnęła przed siebie ręce, układając dłonie, jakby trzymała w nich coś sporego i okrągłego. Po chwili pomiędzy jej palcami rozbłysło czerwone światło. Posłała w stronę bestii kulę ognia. Wilk, którego głowę ogarnęły płomienie, jeszcze przez chwilę miotał się bezładnie, podpalając sierść swoich pobratymców.
Kobieta podbiegła do Gilbertha. Pochyliła się nad nim i zaczęła szeptać kolejne zaklęcia. Ból w ramieniu ustąpił nagle. Oszołomiony Gilberth wybałuszył na Selene oczy.
Jak to możliwe, że był bliski śmierci, a teraz znowu czuł się dobrze, a rana na jego ramieniu znikła? – Jego umysł nie potrafił sobie tego wytłumaczyć.
Snarriemu doskwierał ból w nodze. Ciepła, lepka krew płynęła po jego udzie wartkim strumieniem, z każdą chwilą pozbawiając go sił. Coraz trudniej było mu odpierać ataki bestii. Bronił się jednak dzielnie.
Baldwin był szybki i silny, dopuścił jednak do tego, że wilcze zęby wgryzły mu się w łydkę. Ból na moment go sparaliżował. Wtedy inna z bestii skoczyła mu na piersi przewracając go tył. Wypuścił w ręki miecz. Zwarł dłonie na wilczej szyi. Rozpaczliwie walczył, próbując nie dopuścić, by zwierze zatopiło zęby w jego szyi.
Arandira wilk chwycił za prawe przedramię i szarpnął z całej siły. Mężczyzna nie zdołał utrzymać się na nogach. Runął na kolana.
Na szczęście był tam Riauk szybszy niż błyskawica.
Walka zakończyła się nagle. Zdezorientowany Gilberth usiadł.
- Dziękuję Seleno – powiedział cicho. – Nie sądziłem, że kiedyś przyjdzie mi być uratowanym przez kobietę.
Usiedli też Baldwin i Arandir. Wciąż mieli dziury w ubraniach i plamy krwi na ciele, ale ich rany znikły nie pozostawiając nawet blizn. Wokół nich leżało powalonych kilkanaście gigantycznych wilków. Riauk klęczał z pochyloną głową. Miał problem ze złapaniem oddechu. Strużka krwi spływała mu z prawego rękawa na dłoń.
- Bo kobiety to przecież gotują i rodzą dzieci, a tu taka niespodzianka. – Baldwin spróbował chyba zażartować, ale kiepsko mu to wyszło. Ciągle jeszcze czuł się po walce słabo, nie jednak w wyniku obrażeń, a szoku.,br> - Jesteś w stanie pomóc Riaukowi? – spytał Gilberth Seleny.
- Nie przejmujcie się mną – wydusił z siebie biały wojownik, ale nie zmienił pozycji. – Muszę tylko odpocząć.
- Trzeba przyznać, że wyczarowany ogień zrobił na wilkach niemałe wrażenie. – Baldwin w końcu przyszedł do siebie, a jego umysł zarejestrował i uporządkował wszystkie fakty z przed paru chwil. – Na temat zaufania i trzymania zdolności magicznych w tajemnicy porozmawiamy sobie innym razem.
- Przecież nie pytałeś, to co się miałam chwalić. – Selena weszła mu w słowo, ale Baldwin nie zwrócił na nią uwagi i ciągnął dalej. – Zastanawia mnie jednak inna rzecz. Gilbercie, tobie pomogła Selena, gdy pochyliła się nad tobą. Ale do mnie nawet się nie zbliżyła. Czyżby jej czary były aż tak potężne? Czy też dzieje się tu coś jeszcze ciekawszego?
- Coś ciekawszego, bo to na prawno nie ja – rzuciła Selena.
- Czy ktoś tu jeszcze potrafi czarować? – W głos Gilbertha wdarła się nutka paniki. – Nie wygląda mi to na normalną sytuację.
- Skoro Selena twierdzi, że to nie ona, to stawiam cały zapas wina, jaki mi jeszcze został na naszego tajemniczego, białoskórego towarzysza – zawyrokował Snarri. – Mam powody, żeby w to wierzyć, bo gdyby Selena potrafiła coś takiego, nie musiałaby nawet zbliżać się do Gilbertha.
- Tak, ja to zrobiłem – przyznał Riauk, któremu udało się już podnieść. Oddychał swobodnie. Starł też krew z dłoni. Nogi jednak wciąż pod nim drżały. Przesadził i wiedział o tym. Użycie mocy do przyśpieszenia ruchów kosztowało go dużo więcej energii, niż podejrzewał. Po wszystkim ledwo mu jej starczyło, żeby sięgnąć ku Teenie i doprowadzić do porządku swoje ciało. – Nie przyzwyczajajcie się jednak. Nie zawsze będę mógł zrobić coś takiego – dodał bardziej hardo.
- Cóż, Riauku, Płomieniu, czy jak cię tam zwą, nie będę ci łgał prosto w oczy i przyznam, żem prawie pewien, że temu, kto posłał bestie, zależało głównie na dorwaniu ciebie, a nas zaatakowały po prostu przy okazji. – Snarri przyjrzał się ciału jednego z wilków i odkrył ślady po obroży na jego szyi. – Tym niemniej, jak dotąd nieźle się spisywałeś, broniąc nas uzdrawiając, więc uznaję, że jesteśmy kwita. Ciekawi mnie za to inna sprawa. Skoro jesteś takim wspaniałym wojownikiem, a i potężna magia nie jest ci, jak widać, obca, po co właściwie jesteśmy ci potrzebni? Nie sądzisz, że należy nam się choć parę słów wyjaśnienia?
Riauk milczał przez chwilę. Uczucia kipiały w nim i odbijały się na jego twarzy, która w świetle ogniska wydawała się jeszcze bledsza i brzydsza. Czuł złość na siebie, na swój los, ale także na swoich towarzyszy. Czuł jednak także bezgraniczny żal, a słowa, które miał wypowiedzieć, nie chciały przejść mu przez gardło.
- Owszem, jestem silny – przyznał w końcu. – Nie jestem jednak tak silny, jak bym mógł. Myślę, że jestem w stanie w pojedynkę pokonać każdego demona, ale nie sądzę przy tym, żebym takie starcie przeżył. Do tego jesteście mi potrzebni, do tego, żeby ratować moje życie. – Urwał nagle. To było dla niego zbyt trudne. – A to, co robię... - zmienił temat. – To nie jest magia.
- Mniejsza o pochodzenie twoich czynów – rzucił Baldwin. – Jesteśmy prostymi ludźmi i wszystko co nadnaturalne nazywamy magią. Nie rozumiem twojej złości – dodał, bo oczy Riauk wciąż kipiały gniewem. – Nie rozumiem chęci ukrycia wszystkiego przed nami. Ciebie Seleno, też to tyczy. Dlaczego to robicie? Z braku zaufania? Dla naszego dobra? By ochronić nas przed straszną prawdą? Z powodu kompleksów? – Przez twarz Riauk przebiegł skurcz. – My ci uwierzyliśmy i zaufaliśmy. Pora na prawdziwe zaufanie z twojej strony. Inaczej nie ma sensu powierzać nam pieczy nad własnym życiem.
- A więc wszystko wygląda tak: Nie zawsze mogę korzystać z tego, co wy nazywacie magią. – Głos Riauka był zimny i pełen urazy, a jednak dało się w nim usłyszeć też nutkę rozpaczy. – Nie chciałem, żebyście wymagali ode mnie zbyt wiele. Czy nie moglibyśmy dać temu spokoju? Żyjemy. Jeśli będę mógł, udzielę wam pomocy, tak jak to zrobiłem. Idźmy spać. I pozwólcie, że nie wezmę pierwszej warty. – Riauk odwrócił się i podszedł do ognia. Nie czekając na żadną reakcję ze strony swoich towarzyszy położył się na ziemi szczelnie owijając płaszczem i kocem. Leżąc wydawał się kruchy i zupełnie bezbronny.
- Pozwólcie mu odpocząć i pomyśleć – powiedziała Selena. – Na takie rozmowy będzie jeszcze czas.
Cztery pary oczu zwróciły się w jej stronę.
- A może ty nam teraz wszystko wyjaśnisz? – zaproponował Baldwin.
- Rano – powiedziała Selena stanowczo i także poszła położyć się przy ogniu.
- A może uprzątniemy ciała tych bestii? – zaproponował rzeczowo Gilberth. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na magach niczego nie można wymóc.

Niechby ich pokręciło – rzucił w duchu Riauk pod adresem swoich towarzyszy układając się przy ognisku. Więcej wolał o nich nie myśleć, zbyt bolała go urażona duma. Skupił się na tym, czego dokonał w czasie walki. Nigdy dotąd nie używał mocy w ten sposób. Wcześniej nawet o czymś takim nie pomyślał. Dzięki nauką Nany wiedział jednak, że można szukać nowych zastosowań dla mocy, że lista jej możliwości nie jest jeszcze skończona. Rozmyślania nie były w jego stylu. Nie spodziewał się, że mógłby wpaść na coś zupełnie nowego i dlatego nigdy nie próbował. Ale kiedy musiał, zrobił to. Przyspieszenie ruchów to był jego własny, zupełnie oryginalny i spontaniczny pomysł. Wojowniczki Nocy rzadko, a może raczej prawie nigdy, nie walczyły wręcz. Wcześniej raz użył mocy do poprawienia jednego, jedynego ciosu wymierzonego w zarządcę. To miało miejsce w innej rzeczywistości. Pamiętał jednak o tym i już znał techniczne aspekty takiego zastosowania mocy. Gdyby jeszcze tylko potrafił odruchowo czerpać energii z Teeny wszystko byłoby w porządku. Tak, poprzez wycieńczenie, sam siebie prawie pozbawił życia.

- Czy każdy z was nie nosi noża w cholewie buta, czy czegoś w tym stylu? – powiedziała Selena rano. – A przecież nie jesteście skrytobójcami. Chodzi o bezpieczeństwo i o nie zwracanie na siebie uwagi. Kiedy trzeba było, pomogłam wam. Nie zastawiłam tego, co wiem, dla siebie. Chyba niczego nie możecie mi zarzucić?
Baldwin i Arandir sarkali coś o zaufaniu. Reszcie to wyjaśnienie wystarczyło.
Riauk nie wziął udziału w tej rozmowie. Cały czas milczał, bijąc się z myślami. On miał inne powody do ukrywania swoich zdolności. Co by nie robił, nie mógł nie rzucać się w oczy. Nie z jego twarzą. O bezpieczeństwie też niewiele myślał. Od lat był poszukiwanym przestępcą, ale nie czuł z tego powodu strachu, raczej irytację i znużenie. Moc zawsze dawała mu przewagę. Mógł ukatrupić swoich przeciwników nie sięgając nawet po broń. Kiedy wędrował po Dominium z ludźmi tak przed laty, jak i teraz, nie chciał by jego zdolności przerażały towarzyszy broni. Dla ludzi wszystko, co ponad normalne, było przerażające. Magie jednak znali i lepiej rozumieli jej istotę, gdy moc była dla nich czymś nie do pojęcia. Istniał też jeszcze jeden problem, do którego zresztą przyznał się im zeszłej nocy. Kiedy mówił o mocy, musiał mówić też o swoich ograniczeniach, a to było trudne. Słaby mógł być przy Teenie. Przy niej mógł myśleć, że nie czuje potrzeby bycia innym. Jednak w otoczeniu mężczyzn wszystko wyglądało inaczej.

Droga, którą wędrowali, prowadziła stromo ku przełęczy. Najeżone skałami górskie szczyty przesłaniały niebo. Wędrówka była ciężka i monotonna.
Nagle oślepił ich błysk, a ciszę zmącił straszliwy wrzask, ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Wszystko to jednak nie trwało dłużej, niż uderzenie serca. Świat wokół nich znowu pogrążył się w ciszy.
- Co to było?
- Burza?
- Jakiś ptak?
Nie znaleźli odpowiedzi.
Wędrowali naprzód. Gdy pokonali przełęcz, przed ich oczami otworzył się widok na rozległą, zieloną dolinę i na coś jeszcze.
Byli zaskoczeni tym, co ujrzeli, ledwie już bowiem pamiętali błysk i krzyk. Droga, którą szli, opadała ku małej kotlinie. Na jej dnie, w miejscu idealnym na rozbicie obozu, leżało sześć ciał. Pięć było zupełnie zmasakrowanych, tak, że przypominały raczej bezkształtne hałdy mięsa, szóste, które z daleka wyglądało na nietknięte, należało do młodej kobiety.
- Co tu mogło się stać? – zastanowił się głośno Baldwin, ale nikt nie umiał udzielić mu odpowiedzi.
Kim byli ci ludzie? Odpowiedź na to drugie pytanie wydawała się znacznie łatwiejsza. Tak jak oni, musieli być poszukiwaczami przygód zwabionymi w góry opowieścią o magicznej kuli i nagrodzie za nią.
Podeszli do ciała kobiety. Była ładna, bardzo drobna i szczupła, ale bynajmniej nie krucha. Pod jej skórą rysowały się pięknie ukształtowane, doskonale wyćwiczone mięśnie. Twarz miała okrągłą, na pozór niewinną, jak u małego dziecka. Okalały ją długie, falujące, czarne włosy. Riauk ukląkł przy niej i sięgnął ku niej mocą.
- Nic jej nie jest – stwierdził. – Myślę, że mogła zemdleć z przerażenia.
Musiał mieć rację, bo dziewczyna poruszyła się nagle. Jedną ręką chwyciła go za płaszcz pod szyją, drugą sięgnęła po przypięty do paska nóż. Zrobiła to wszystko w mgnieniu oka, szybka i zwinna jak łasica.
- Odsuńcie się! – wrzasnęła histerycznie. – Odsuńcie się, albo wasz kompan zacznie krztusić się własną krwią!
Odruchowo wszyscy cofnęli się o kroku. Dziewczyna szybko jednak straciła swój atut. Ostrze noża rozprysło się w pył, a Riauk wywinął się z uścisku, wykręcając jej przy okazji rękę.
- On często i bez tego się krztusi – zauważył Baldwin.
- Nie chcemy zrobić ci krzywdy – powiedział Riauk do dziewczyny.
- Tak, chcieliśmy ci pomóc – poparł go Gilberth. Jego głos brzmiał niepewnie. Był zaskoczony tym, co zaszło, tak zachowaniem dziewczyny, jak i wyczynem Riauka. – Powiedz, co się tu stało? Jak zginęli ci ludzie? Czy nie powinniśmy jak najszybciej opuścić tego miejsca?
- Ja... Nie wiem. Nic nie pamiętam – wyjąkała dziewczyna i wyrwała Riaukowi rękę. Nie próbował jej nawet w tym przeszkodzić.
- No to mamy problem – zauważył kwaśno. - Może chociaż potrafisz powiedzieć coś o sobie? Co tu robisz i kim jesteś?
Dziewczyna usiadła. Przez moment uciskała sobie palcami skronie. Potem się wyprostowała.
- Mam na imię Rosa. Byłam akrobatką w cyrku. – Uśmiechnęła się lekko, jakby nagle zapomniała o strachu. – W dzisiejszych czasach ciężko z tego wyżyć, więc postanowiłam przyłączyć się do grupy wyruszającej po magiczną kulę. Podróż mieliśmy spokojną, aż do dziś. – Nagle urwała, jakby właśnie dopiero uświadomiła sobie, co naprawdę się stało. – Straciłam przytomność i nic nie pamiętam – pisnęła.
Riauk wiedział, że nie powiedziała całej prawdy. Sprawdził jej myśli. Rosa nie straciła przytomności od tak. Próbowała okraść jednego ze swoich towarzyszy. Złapał ją na gorącym uczynku. Zaproponował, że jej daruje, jeśli tylko sprawi mu rozkosz. Odmówiła. Typ był obleśny. Mężczyzna uznał, że to, czego chce, może wziąć siłą. Zawołał jeszcze towarzyszy do pomocy. Potem Rosa faktycznie straciła przytomność, a gdy się ocknęła, otaczały ją trupy. Niczego więcej nie pamiętała, ale nie była pewna, czy nie jest winna temu, co zaszło. Już kiedyś coś takiego ją spotkało. Zanim zaczęła pracować w cyrku, była służącą. Młody panicz próbował ją zgwałcić. Straciła przytomność, a gdy się ocknęła, jego wnętrzności można było zeskrobywać ze ścian. Uciekła, żeby nie oskarżono jej o morderstwo. Czyżby władała mocą, nad którą nie panowała? Nie. Riauk był tego pewny. Nie wyczuł w niej mocy. Była zwykłą śmiertelniczką.
Tym, co wyczytał z myśli dziewczyny, nie podzielił się z nikim, ale postanowił ją bacznie obserwować. Może Rosa była niebezpieczna, a może była ofiarą uwikłaną w sprawy zbyt wielkie dla niej. Aż nazbyt dobrze wiedział, że nikogo nie należy pochopnie oceniać.
- A wy kim jesteście? – spytała Rosa.
Przedstawili się jej szybko.
- Zmierzamy w tą samą, co i ty, stronę, więc teraz musimy wyruszyć razem. Nie zostawimy cię przecież samej w tej głuszy – dodał Baldwin.
- A jak to się stało? – Wskazała na pozostałości po swoim sztylecie. Nastroje dziewczyny zmieniały się błyskawicznie i nie mogli za nią nadążyć. Miała w sobie wylęknione dziecko, drapieżne zwierzę, kokietkę, a może także coś jeszcze.
- To moja sprawa. Potrafię to i owo – powiedział Riauk. Nie zamierzał niczego więcej wyjaśnić. Rosa spojrzała na ciała swoich niedawnych towarzyszy.
- Ale oni... - Nagle zerwała się z ziemi. – Ich trzeba pochować! – rzuciła i podbiegła do najbliższego z ciał. Gołymi rękami zaczęła zagarniać na nie ziemię.
- Wariatka – sarknęła Selena.
Snarri podszedł do Rosy i położył jej rękę na ramieniu.
- Zostaw – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Pomożemy ci.

Prace przy pochówku towarzyszy Rosy trwały aż do zmierzch i wszyscy wzięli w nich udział. Na koniec Arandir zmówił nawet krótką modlitwę za zmarłych. Nie był to pierwszy pogrzeb, w jakim Riauk w życiu uczestniczył, ale nadal towarzyszące mu obrzędy stanowiły dla niego coś dziwnego i bardzo egzotycznego. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi nie było żadnej religii. Jego mieszkańcom nie towarzyszyła wiara, a pewność. Po śmierci szło się do Krainy Zmarłych. Jeśli było się dobrym, wiodło się tam spokojne, wieczne życie w świecie bez strachu i bólu. Jeśli było się złym, po śmierci trzeba było ponieść za to karę. Żadne modlitwy, ani obrzędy nie mogły tego zmienić, bo albo było się złym, albo nie. Niektórzy, tak jak Riauk, wiedzieli jeszcze więcej. W jego świecie nie było bogów. Nie stworzyły go żadne potężne istoty, a ludzie ze Świata Prawdziwego, Opowiadacze, zwykli, słabi, śmiertelni ludzie obdarzeni jednak mocą powoływania do życia światów.

- Chciałbym wiedzieć, skąd znasz swoje sztuczki. – Arandir usiadł obok Riaka przy ognisku. – Słyszałem kiedyś o człowieku, który przyciągał do siebie różne przedmioty, chociaż wcale nie znał czarów.
- Już mówiłem, że to co robię, to nie są czary – odpowiedział Riauk z irytacją w głosie. Arandir wyraźnie działał mu na nerwy. – To jest moc, z tym trzeba się urodzić.
- Widziałem, że skruszyłeś stal. Co jeszcze potrafisz? Mógłbyś coś scalić, albo stworzyć coś z niczego? – drążył temat Arandir.
- Potrafię scalić ubranie i ciało, choć ciało wychodzi mi dużo lepiej – odpowiedział Riauk cierpliwie.
- A my po tych wilkach musieliśmy ciuchy cerować. – Arandir przyjrzał się swojemu niezbyt pięknie zszytemu rękawowi.
- Też cerowałem – burknął Riuauk, po czym wrócił do swojego wywodu. - Zniszczyć mogę praktycznie wszystko. A żeby coś zrobić... Myślę, że mógłbym przetwarzać rzeczy, ale to bardzo trudne. Ja mogę modyfikować tylko niektóre aspekty rzeczywistości, a moje możliwości ogranicza zasób energii, sił życiowych.
- Modyfikować niektóre aspekty rzeczywistości? – powtórzył Arandir. – Chyba nie bardzo rozumiem. No i nie obraź się, ale czy od tego co robisz, wziął się twój wygląd?
Spojrzenie Riauk ugodziło w Arandira jak piorun. Szczęki mu zadrgały. Czemu ludzie zawsze musieli być tacy małostkowi?
- Mój wygląd to cena za życie, a nie wybór – rzucił gniewnie. – Moc przysługuje tylko kobietom, mężczyźni obdarzeni mocą umierają jako niemowlęta. Ja żyję, ale jestem taki, jaki jestem.
- Czyli zakompleksiony – wciął się do rozmowy Baldwin. W tym momencie Riauk najchętniej najpierw obciąłby im obu głowy, a potem uciekł. Postarał się jednak zachować spokój. Baldwin miał rację i to bolało najbardziej. Poza tym, zdał sobie sprawę, że ci ludzie nie odczuwali wobec niego wrogości, a na swój sposób próbowali go poznać i zrozumieć.
- Popraw mnie, jeśli się mylę – ciągnął dalej Baldwin – ale przyszło mi coś do głowy. Widziałem, jak upadłeś po walce z wilkami. Kiedy robisz te swoje rzeczy, tracisz siły, prawda? A potem potrzebujesz odpoczynku. Do tego ci jesteśmy potrzebni, żeby chronić cię, kiedy odpoczywasz.
Spojrzenie Riauka było wręcz mordercze, skinął jednak głową.
- Tak trudno było to powiedzieć? – uśmiechnął się Baldwin.
Tak, trudno! – odpowiedziały myśli Riauka. – Jestem mężczyzną! Jestem szermierzem! Za plecami mam galerię wielkich przodków, którym chciałbym dorównać. Mam ogromną wiedzę, z której nie mogę korzystać i to słabe, chore ciało do walki za swój świat, za swoją rodzinę. Jak mogę temu wszystkiemu podołać?! Jak mogę się nie wstydzić?!
- Dajcie wy mi spokój – powiedział tylko głośno.

Zagłębili się w gęsty, stary las, porastający dno doliny. Wyruszając w tę drogę spodziewali się spotkań z dzikimi zwierzętami, z innymi poszukiwaczami przygód, czy w końcu z demonami. Zupełnie jednak nie spodziewali się, spotkać jakichkolwiek mieszkańców tych terenów. Ogólnie uważało się w Dominium, że takowych po prostu nie ma. Tym większe było ich zdziwienie, gdy nagle z zarośli po bokach drogi wyfrunęły trzy strzały i wbiły się w piasek przed nimi.
Może jednak powinni się czegoś takiego spodziewać. Skoro istniała droga, którą podążali, ktoś musiał nią czasem podróżować. Nie mogła przecież zostać zbudowana specjalnie po to, by wciągnąć Riauka w pułapkę. On być może w to wierzył, ale innym ta wiara nie powinna się udzielić. To było zbyt nieracjonalne. Przebywając z Riaukiem coraz częściej łapali się jednak na tym, że zaczynają jego przekonania brać za swoje. Szaleństwo ich towarzysza udzieliło im się i teraz to sobie wyrzucali. Nie mogli sobie przypomnieć, kiedy odnaleźli tę drogę zmierzającą dokładnie w tym samym co i oni kierunku. Czy było to po starciu z wilkami, czy przed? Kiedy na nią trafili, wydawało im się, że to przypadek. Sądzili, że droga będzie towarzyszyć im najwyżej kilka mil, a potem pobiegnie w swoją stronę. Tak się jednak nie stało, a oni przyzwyczaili się do marszu równym, szerokim traktem.
Stanęli jak wryci. Rosa wcisnęła się w środek grupy ustawiając się tak, by ciała mężczyzn ochroniły ją w razie nagłego ataku.
Z zarośli wyszło na drogę pięciu zbrojnych z długimi łukami w rękach. Zagrodzili im drogę. Nosili zielonobrunatne stroje, które pozwalały skutecznie ukryć się w leśnych ostępach. Nie wyglądali przy tym na ludzi. Baldwin, Arandir, Selena, Gilberth, Snarri i Rosa wykonali ten sam ruch głowami przenosząc wzrok z obcych na Riauka i z Riauka na obcych. Ich towarzysz jak zawsze w ciągu dnia nosił zaciągnięty głęboko na twarz kaptur. Nie mogli więc porównać kształtu ich uszu. Byli jednak przekonani, że jest taki sam. Ci, którzy zagrodzili im drogę, byli szpiczastousi. Wszyscy mieli też ostre rysy, podobne nieco do rysów Riauka. Byli jednak bardzo wysocy i złotowłosi. Z ich twarzy nie dało się odczytać wieku.
- Ludzie Lasu – wyszeptał Riauk zaskoczony chyba bardziej, niż wszyscy pozostali. Czyżby jego babka Dżana nie była ostatnią, w której żyłach płynęła krew tego ludu? Jak to możliwe? Legendy mówiły, że wszyscy odeszli w morze.
- Stójcie – powiedział jeden z obcych, choć oni już stali. – Oddajcie broń i nie próbujcie sztuczek. Jesteście na naszym terenie. – Słowa wypowiedziane przez niego brzmiały dziwnie, jak gdyby nie był nawykły do mówienia w języku, którym się posługiwał.
Nie mieli wyboru. Musieli posłuchać. Zdali sobie sprawę, że mężczyzn w zielonobrunatnych strojach musiało być znacznie więcej. Strzały, które wylądowały przed nimi, zostały wystrzelone z zupełnie innego miejsca, niż wyszło tych pięciu.
- Nie mamy złych zamiarów – zapewnił Gilberth składając na ziemi swoją szable i łuk. Baldwin także odłożył miecz, choć nie pozbył się miniaturowej kuszy, którą nosił przypiętą na przegubie lewej ręki. Także Riauk złożył na ziemi tylko miecz, który nosił u pasa, nie pozbywając się tego ukrytego pod płaszczem. Jego serce ścisnął jednak skurcz bólu, gdy rozstawał się ze swoim orężem. Wiedział, że nie może stracić miecza, który należał do jego dziadka.
W razie czego użyję mocy – przebiegło mu przez głowę.
- Nie planujemy żadnych sztuczek – powiedział Snarri oburzony słowami łucznika. – Przechodzimy tędy tylko. Nie zamierzamy wam szkodzić. Waszego terytorium nie ma na żadnych mapach. Broń oczywiście oddamy, ale żądamy jej zwrotu po opuszczeniu waszego terenu. Najlepiej wyznaczcie eskortę, która nas odprowadzi dalej tą drogą, aż poza wasze granice.
- Może i nie wiedzieliście, że to nasze ziemie, nie zmienia to jednak faktu, że naruszyliście granice – odpowiedział na to łucznik. – Na razie jednak nie stanie się wam żadna krzywda. Zaprowadzimy was do naszego wodza, a on podejmie decyzję, co zrobić z wami dalej. – Po tych słowach wykonał ruch ręką i z zarośli po obu stronach drogi wyszli inni łucznicy z bronią w pogotowiu. Było ich około dwudziestu. Ten, który rozmawiał z wędrowcami zebrał z ziemi ich broń. Potem ruszyli.
Z początku szli naprzód tą samą drogą, którą podążali dotąd. Potem skręcili w ścieżkę odbiegającą w lewo. Łucznicy w czasie tej wędrówki nie rozmawiali ze sobą wyniośli i cisi. Potem raz jeszcze skręcili, tym razem w prawo. Kazano się im zatrzymać. Ten, który z nimi rozmawiał wraz ze swoimi czterema towarzyszami gdzieś znikł, zabierając z sobą ich broń. Potem wrócił już sam.
- Możemy iść. Stig czeka – rzucił.
Tym razem wędrowali już tylko chwilę. Tyle jednak kluczyli między drzewami, skręcając to w lewo, to w prawo, że zupełnie stracili orientację. W końcu wyszli na rozległą polanę. Za stołem, na którym złożono ich broń, siedział mężczyzna o smutnych bladobłękitnych oczach istoty, która widziała już zbyt wiele. Za jego plecami stało kolejnych dziesięciu łuczników.
- Nie lubimy tu obcych – powiedział im na powitanie mierząc ich przeciągłym spojrzeniem. – Nie po to żyjemy na uboczu świata, by oglądać wędrowców. Chcemy spokoju, a wy go zakłóciliście, choć... Być może jest coś, co możecie dla nas zrobić, by wasze przewinienie było wam wybaczone. – Mężczyzna zamilkł na chwilę i zaczął oglądać zgromadzoną przed nimi broń. Najdłużej przyglądał się mieczowi Riauka i wyrytym na jego klindze znakom. Ważył go też w dłoniach. Nagle zapytał o coś w niezrozumiałej mowie. Riauk odpowiedział mu gniewnie w tym samym języku, jednak z zupełnie innym, zgrzytliwym akcentem. Przez moment dyskutowali, ostatnie słowo należało jednak do przywódcy Ludzi Lasu. Riauk tylko fuknął i zmierzył go wrogim spojrzeniem.
- Kim jesteście? Czego tu szukacie? I co robi z wami to coś? – zapytał przywódca Ludzi Lasu zwracając się do pozostałych.

- Czyj to miecz? – padło pytanie w języku Ludzi Lasu.
- Mój – odpowiedział Riauk, nieco zaskoczony. W podstawowym zakresie nauczył się posługiwać prastarym językiem zapomnianej rasy, która powinna już nie istnieć. Nie słyszał go jednak dotąd z niczyich ust, oprócz swojego ojca. Co robili tu ci Ludzie Lasu? Dlaczego zawędrowali tak daleko od Świata zza Morza Ognia i Krwi? Czemu nie odeszli ze swoimi pobratymcami w morze?
- Jak brzmi twoje imię?
- Umierający.
- Co masz wspólnego z Wybrańcem?
- Był moim dziadkiem.
- A więc minęło już wiele czasu, od kiedy został wyznaczony. Z tego co widać nawet z tak odciętego od świata miejsca, jak nasza dolina, zawiódł.
- Może i zawiódł, ale nie tobie to oceniać, skoro siedzisz tu w ukryciu nie kiwnąwszy nawet palcem.
- Nie tobie także, mieszańcu. Widzę, że Wybraniec nie tylko zawiódł, ale też zanieczyścił naszą krew, skoro jego potomek jest czymś takim, jak ty.
- Możesz to tak ująć, zwłaszcza, że Wybraniec nie był Człowiekiem Lasu.
- Nie bluźnij! Jeśli chcesz zachować życie, nie odzywaj się więcej! – rzucił przywódca Ludzi Lasu gniewnie, po czym przeszedł na język powszechny i zwrócił się do pozostałych. – Kim jesteście? Czego tu szukacie? I co robi z wami to coś?
- Jesteśmy grupą najemników podróżujących za pracą, a nasz przyjaciel od dłuższego czasu podróżuje z nami i jak dotąd niczego złego powiedzieć o nim nie możemy – oznajmił Arandir. – Na waszych ziemiach szukamy jedynie drogi. Nie mamy zamiaru w cokolwiek się wtrącać. Chcielibyśmy też jak najszybciej wyruszyć w dalszą podróż.
- Nic dodać, nic ująć – powiedział Snarri. – Jeżeli jednak nie chcecie nas za darmo przepuścić, cóż, wasza wola i wasze prawo. Czego od nas chcecie?
- W tej okolicy od jakiegoś czasu grasuje straszliwy stwór, który zabił już wielu z nas – powiedział przywódca Ludzi Lasu. – Nie potrafimy sobie z nim poradzić. Nie jesteśmy wojownikami. Jednak nasza prośba nie dotyczy waszego towarzysza. – Wskazał ręką Riauka. – On zostanie tu pod strażą. Zasłużył na śmierć tym, kim jest i tym, co powiedział. Być może jednak go oszczędzę, jeśli pokażecie nam, że zasługujecie na zaufanie jako grupa.
- Ta sprawa śmierdzi – burknął Baldwin. – Najpierw wprost na wasze ziemie prowadzi wydeptana droga. A skoro siedzicie w tych krzakach ukrywając się przed światem i intruzami, posiadanie tak widocznego traktu jest chyba niemądre. Czemu też jesteście gotowi darować życie Riaukowi, skoro uważacie go za potwora? I czemu nie potraficie spostrzec, że nie jest potworem, a chorym człowiekiem?
- Trakt nie jest naszym dziełem, a imperatora i nie podoba nam się jego istnienie – odpowiedział przywódca Ludzi Lasu. – Byliśmy tu wcześniej, niż ta droga i będziemy się cieszyć, kiedy zarośnie trawą. To imperator też zażądał od nas zabicia każdego, kto wkroczy na nasze ziemie. Nie podoba się nam jednak także ten rozkaz. Nie lubimy przelewać krwi. Dlatego pomyślałem, że jeśli nam pomożecie, mogę udać, że nigdy was tu nie było. Co się zaś tyczy waszego towarzysza, żadna choroba nie wpłynęła na jego język.
Imperator kazał zbudować drogę i zabijać podróżnych? – Riauk dokładnie analizował wszystko, co usłyszał. Więc to faktycznie była pułapka. Właściwie nie mogło być inaczej. Jak dotąd ich podróż była stanowczo za łatwa, a droga, którą zmierzali, stanowczo zbyt prosta. Wydawało mu się nawet, że wszystko to wygląda zbyt prymitywnie, jak na zasadzkę przygotowaną przez samego imperatora. Czego jednak chcieli Ludzie Lasu tak naprawdę? Potrafił zrozumieć ich oburzenie na jego widok. Byli dumni, nie mogli znieść myśli, że Wybraniec nie był jednym z nich. Zapewne nawet nie uwierzyli w słowa Riauka. Czemu jednak nie chcieli wypełnić rozkazu imperatora? Mówili o potworze, z którym sobie nie radzili. Riauk zdołał jednak wyczytać z umysłu przywódcy Ludzi Lasu, że to kłamstwo.
- Nie podoba mi się to, co od ciebie słyszę o imperatorze – powiedział Baldwin. – Choć wcale mnie to nie dziwi, w świetle plotek o jego demonicznej naturze. Jeśli jednak naprawdę potrzebujecie czyjejś pomocy, chyba lepiej było nas poprosić, a nie najpierw zastraszać. Uważam też, że głupim pomysłem jest więzienie najlepszego wojownika spośród nas. Dużo bardziej przydałby się w tej misji.
- Przystopuj Baldwinie – rzucił Snarri. – Jesteśmy w sytuacji, w której nie możemy się stawiać.
- Dobrze powiedziane – zgodził się przywódca Ludzi Lasu.
- Wypełnimy zadanie, które masz dla nas – obiecał Arandir. – Czy mamy jednak gwarancję, że kiedy nas tu nie będzie, twoi ludzie nie skrzywdzą Riauka?
- Tak, macie moje słowo. Weście teraz swoją broń i ruszajcie. Moi ludzie pomogą wam odnaleźć potwora, ale nie pomogą wam w walce.
Powoli podchodzili do stołu z bronią. Tylko Riauk nie drgnął i nie odezwał się. Nie bał się o swoje życie. Podporządkował się jednak na razie woli przywódcy Ludzi Lasu, nie chcąc wywoływać niepotrzebnego zamieszania. Nie chciał, by doszło do walki, do której nie musiało dojść.
Baldwin mijając go wyszeptał:
- To pewnie dla ciebie żaden problem. Użyj mocy. Ucieknij im. Pokaż, że nie można cię tak traktować.
Głupiec – pomyślał Riauk. Głośno nie odpowiedział nic, parsknął tylko okazując swoje niezadowolenie.
- A więc jednak tylko na tyle cię stać, aresztancie – skwitował to Baldwin.

Drużyna łuczników znów ich otoczyła i poprowadziła wąskimi leśnymi ścieżkami. W czasie drogi zupełnie stracili orientację. Kiedy się jednak zatrzymali, zdawało im się, że szli stanowczo za krótko i zbyt prostą drogą. Zaczęli podejrzewać, że Ludzie Lasu nie szukali potwora, a doskonale wiedzieli, gdzie był. Znaleźli się wśród gęstych krzewów, na skraju zalanej słońcem polany.
- Jest tam. – Wskazał ręką jeden z łuczników. – Bądźcie ostrożni – dodał, po czym wszyscy Ludzie Lasu błyskawicznie wycofali się i znikli im z oczu.
Ostrożnie wyjrzeli z zarośli. Po przeciwnej stronie polany wznosił się jakby pokryty łuską kopiec.
- To jest smok – stwierdziła Rosa, po czym cofnęła się o krok.
- To chyba nie zostaje nam nic innego, jak uciekać – powiedział Snarri.
- Tylko, że ci dziwacy pewnie nie odeszli daleko i teraz siedzą w krzakach – zauważył Gilberth. – Zastrzelą nas pewnie, jeśli spróbujemy ucieczki.
- Nie sądziłam, że w ogóle jeszcze istnieją smoki – wyszeptała Selena sama do siebie.
- Ta sprawa jakoś mi śmierdzi - zastanowił się Snarri. – Oni wszyscy noszą łuki. Mogliby spróbować użyć strzał i ognia. Jest ich więcej, niż nas. Mieliby większe szanse.
Nagle na skraj polany, z zarośli po lewej stronie wypadł Riauk. Był zdyszany. W ręku trzymał swój miecz. Jego pojawieniu się towarzyszył szelest liści i trzask łamanych gałęzi.
Pokryty łuską pagórek poruszył się. Z ziemi powoli podniosła się ogromna głowa, której długość była zbliżona do wzrostu rosłego mężczyzny. Na długiej szyi potwora tkwiła szeroka obroża.
- Cholera! – wyrwało się z piersi Rosy.
Riauk rzucił na boki głową. Nie zwrócił uwagi na potwora, bo nie jego szukał. Zlokalizował swoich towarzyszy ukrytych w gęstwinie i pobiegł do nich.
- Niech cię demony rozszarpią, Baldwinie! – rzucił im na powitanie. – Nie dam ci się bezkarnie poniżać! – Już zamierzał wymierzyć Baldwinowi cios w szczękę, gdy nagle uświadomił sobie, że coś ogromnego znajduje się za jego plecami. Uskoczył w bok. W tym samym momencie Baldwin wystrzelił ze swojej małej, ukrytej w rękawie kuszy. Bełt trafił w oko smoka. Potwór poderwał łeb w górę i zaryczał boleśnie. Posoka popłynęła po jego pysku. Riauk tym czasem zaatakował z boku, uderzając w nasadę szyi i łopatkę gada. Jego miecz zsunął się jednak po łuskach.
Umysł Riauka pracował bardzo szybko. Raz w życiu zetknął się ze smokiem i prawie został przez niego zabity. Gdyby nie Kit, nie wyszedłby z tego cało. Smok był jednak trudnym przeciwnikiem nawet dla Kita. Właśnie. Smoki były potężnymi, bardzo inteligentnymi istotami, nie należącymi zresztą do mieszkańców dostępnych im światów. Co więc robił tutaj ten smok w obroży, smok najwyraźniej stary i okaleczony? Zwierze było makabrycznie chude i pod pokrytą łuskami skórą wyraźnie rysowały się potężne kości. Brakowało mu też skrzydeł. Z pleców gada sterczały żałosne, upiorne kikuty, a łapy i szyję pokrywały głębokie blizny. Kto to zrobił temu stworzeniu? Ludzie Lasu? Chyba nawet w dniach swojej świetności nie byli aż tak potężni.
Żadna ze strzał wystrzelonych przez Gilberta nie zraniła potwora. Wszystkie odbiły się od jego grubej skóry. Również wystrzelone przez Selene kule ognia nie zrobiły na stworze wrażenia. Jakiej siły musiano użyć, żeby zadać mu rany, po których nosił blizny?
Baldwin sięgnął po miecz, ale tak samo jak Riauk, nie był w stanie zranić smoka.
Gad machnął łapą. Jego ruchy były nieskoordynowane i bardzo nieprecyzyjne. Wciąż rzucał na boki okaleczoną głową. Riauk dał radę uskoczyć przed jego ciosem, ale Baldwin nie. Pazur smoka rozorał mu pierś. Baldwin upadł na plecy. Nie był już w stanie wstać. Przez ułamek sekundy czuł niewyobrażalny wręcz ból. Potem nie było już niczego.
Smok machnął łapą raz jeszcze. Tym razem także Riauk okazał się zbyt wolny. Oberwał w udo. Upadł. Zdołał jednak wstać. Znów zaatakował i znów musiał odskoczyć. Starał się odciągnąć uwagę gada od towarzyszy. Poruszał się jednak coraz wolniej. Ból wyraźnie dawał mu się we znaki. Oczywiście próbował użyć także mocy przeciwko smokowi, ale nie był w stanie dosięgnąć umysłu bestii. Smok nawet zgnębiony i okaleczony pozostawał potężnym przeciwnikiem.
Ciało Baldwina leżało na polanie. Nikt nie miał odwagi, żeby do niego podbiec. Ubranie wojownika szybko nasiąkało krwią. Nie wierzyli, że mogą go uratować. Nie wierzyli też, że mogą uratować samych siebie. Sytuacja wydawała się beznadziejna, nagle jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Smok zrobił krok w stronę zarośli, w których się ukrywali. Wszystkich oślepił rozbłysk światła. Nogi pod Rosą zrobiły się miękkie i upadła zemdlona. Między nimi a smokiem pojawiła się z nikąd potężna, czarna istota. Wzrostem dwukrotnie przewyższała ludzi, a z boków jej głowy sterczały rozłożyste rogi. Nie miała żadnej broni, poza długimi rękami uzbrojonymi w pazury, mimo to uderzyła na smoka z ogromną siłą.
W chwilę później nie byli pewni, czy w ogóle coś widzieli. Rogaty stwór znikł tak samo nagle, jak się pojawił. Przed nimi leżało natomiast rozdarte na strzępy ciało smoka. Przez moment wszyscy trwali w bezruchu. Potem Selena podbiegła do Baldwina, by udzielić mu pomocy, a Arandir przykucnął przy Rosie.
Nie mieli jednak czasu odetchnąć, ani dobrze się zastanowić nad tym, co zaszło. Riauk nie zdążył też uleczyć swoich ran. Stał na szeroko rozstawionych nogach i ustami łapał powietrze. Musiał posłużyć się mocą, by wymknąć się strażom i jeszcze dwukrotnie, by odzyskać miecz. Przy użyciu mocy zlokalizował też miejsce pobytu swoich towarzyszy. Biegł potem przez las, by ich odnaleźć. Tym razem nie skorzystał z mocy, by od razu się do nich przenieść. Nie przyśpieszył też swoich ruchów. Jednak dla jego wątłego ciała i tak było tego wszystkiego zbyt wiele.
Z zarośli wynurzyli się nagle łucznicy, wraz ze swym przywódcą.
- Chyba nie tylko wasz niesubordynowany towarzysz kuma się z nieczystymi istotami. Z wami wszystkimi jest coś nie tak – powiedział. – Czy potraficie mi wytłumaczyć, co się tu wydarzyło?
- Dokonała tego nasza przyjaciółka, dzięki magii – powiedział Arandir wciąż klęczący przy nieprzytomnej Rosie.
Selena nic nie odpowiedziała, zmierzyła go tylko gniewnym spojrzeniem. Może Ludzie Lasu traktowaliby ich z większym respektem, gdyby myśleli, że ona naprawdę potrafi władać aż tak potężną magią? Z drugiej jednak strony, łatwo było z tym przesadzić. Ludzie Lasu mogliby uznać ich za zbyt niebezpiecznych i spróbować zlikwidować. Było ich około dwudziestu i wszyscy uzbrojeni w łuki. Gdyby zaatakowali, na pewno by ktoś zginął.
- Wysłaliście nas na pewną śmierć – powiedział Baldwin, któremu udało się już pozbierać z ziemi. Selena uzdrowiła jego rany i tylko ciągle jeszcze kręciło mu się w głowie. – Teraz jesteście zdziwieni, że przeżyliśmy. – Podszedł do Riauk i objął go ramieniem, chcąc go podtrzymać.
- Dzięki – burknął Riauk w odpowiedzi i oparł się o Baldwina, odciążając zranioną nogę. Baldwin prawie nie poczuł ciężaru jego ciała. Riauk był od niego nie tylko o głowę niższy, ale także bardzo chudy. Wydał mu się przez to kruchy i bezbronny.
Riauk mógł sięgnąć mocą do Teeny i w ten sposób uzyskać energię potrzebną mu do uzdrowienia swoich ran. Wciąż jednak nie potrafił robić tego szybko, odruchowo. Najpierw musiał uspokoić oddech i skupić się. Tym czasem spływająca mu po udzie ciepła krew pozbawiała go coraz bardziej sił.
- Wysłaliśmy was do walki z czymś, z czym nie umieliśmy sobie poradzić. Czy myśleliście, że to będzie igraszka? – spytał przywódca Ludzi Lasu. – Udało się wam jednak i otrzymacie swoją nagrodę. Zabierzcie to coś nam z oczu. – Przy tych słowach wskazał Riauka. – Zapewnialiście nas o jego uczciwości. Tym czasem uciekł i nas okradł.
- Czego oni znowu od ciebie chcą? – zapytał Baldwin. – Co im ukradłeś?
- Swój miecz.
- Miecz Wybrańca – poprawił go przywódca Ludzi Lasu. – Niezależnie od tego, że Wybraniec poniósł klęskę, ten oręż jest i tak zbyt szlachetny, by mogło posługiwać się nim takie coś. – Przywódca Ludzi Lasu chyba sam gubił się w tym, co mówił. Wyraźnie odczuwał przed nimi strach, ale także nieudawaną odrazę w stosunku do Riauka.
- A mimo to pozwolicie odejść nam wolno? – upewnił się Baldwin. – Nie strzelicie nam przypadkiem w plecy?
- Kwestionujesz naszą uczciwość? – rzucił przywódca Ludzi Lasu gniewnie. – Jednak, jeśli boisz się odwrócić i odejść, proszę bardzo, okażemy swoją łaskę – dodał. Po czym wszyscy łucznicy wycofali się w las i znikli im z oczu.
Selena podeszła do Riauka i zajęła się jego ranami.
- Nie wiem, co tu naprawdę zaszło – powiedziała – ale wynośmy się stąd jak najszybciej.

Nie odeszli daleko od miejsca, w którym padł smok. Byli wyczerpani po walce i wiedzieli, że nie dadzą rady oddalić się na tyle, by Ludzie Lasu ich nie dopadli. Istniała możliwość, że wciąż mieli taki zamiar. Riauk potykał się w marszu. Piesze wędrówki zawsze były ponad jego siły. Wciąż zastanawiał się, co zaszło i nie potrafił tego zrozumieć. Ludzie Lasu służyli imperatorowi. Ci, którzy kiedyś walczyli z demonami, upadli tak nisko, że musieli się im podporządkować. Czemu jednak odgrywali to całe przedstawienie ze smokiem? Czy sami przed sobą chcieli udawać, że moją czyste ręce? I czemu tak szczerze nienawidzili Riauka? Może wciąż liczyli, że Wybraniec ich wyzwoli, a on rozwiał ich marzenia? Czemu jednak go wypuścili? Czyżby przez to, co się zdarzyło, bali się ich aż tak bardzo? Właśnie, a może oni też powinni zacząć się bać? Co bowiem tak naprawdę się wydarzyło?
Znowu się potknął. Wyrzucił w przód rękę i oparł się o szorstki pień drzewa.
- Odpocznijmy – poprosił. – Chyba nie tylko ja tego potrzebuję.
- Tam, przed nami, jest mała polanka – powiedziała Selena. – Będzie gdzie rozpalić ognisko. Chyba nie mamy się po co kryć. Ci łucznicy, jeśli będą chcieli i tak nas znajdą.
Wszyscy się z nią zgodzili. Do przejścia pozostało im już tylko kilka kroków. W końcu Riauk opadł na ziemię. Tego dnia nie wziął udziału w zbieraniu chrustu, ani rozpalaniu ogniska. Siedział skulony, obejmując ramionami kolana. Nikt nie skrytykował jego zachowania. Nad tym też się przez moment zastanawiał. Ludzie, których wybrał na swoich towarzyszy, byli naprawdę dobrzy i godni zaufania. Pewnie też, nie zawsze słusznie się na nich złościł. Nazwali go przyjacielem. Nie przeszkadzał im jego wygląd, nie przerażała ich ani jego moc, ani choroba. Czy on jednak zasługiwał na miano przyjaciela? Wplątał ich w swoje sprawy, naraził na niebezpieczeństwo. Potraktował jak pionki, narzędzia, żeby sięgnąć po swój cel. Co jednak innego mógł zrobić? Poprosić o pomoc ojca? Potrząsnął głową. Nie chciał o tym myśleć.
- Czy ktoś z was wie, dlaczego udało nam się przeżyć? – spytał.
- A więc to nie była twoja sprawka? – upewnił się Baldwin.
- Nie. Ten smok, jakby marnie nie wyglądał, bez problemu by sobie ze mną poradził. Myślę, że obronił nas jakiś demon.
- A więc ktoś z nas umie wzywać demony? – Baldwina samego zdziwiło, co powiedział.
- Albo jest przez nie lubiany – dodał Riauk. – Ale to raczej nie jestem ja. – Przy tych słowach lekko się zawahał. Przecież jego najlepszy przyjaciel był demonem.
Rosa siedziała na uboczu. Jeszcze przed chwilą słuchała głównie słów Arandira, który zapewniał, że osłonił ją własną piersią, przed atakiem smoka. Teraz wciąż jeszcze uśmiechała się do niego zalotnie, ale uważnie łowiła słowa pozostałych.
- Ja się tam na demonach nie znam. Wzywać ich nie umiem i nie zamierzam – oznajmił Snarri. – Wy sobie więc dyskutujcie, a ja pójdę zapolować na coś na kolację.
- Tylko uważaj na miejscowych łuczników – ostrzegła go Selena.
- Ale... - zastanawiał się głośno Gilberth. – Czy demony mogą chcieć kogoś bronić?
- Myślę, że mogą. Spotkałem w życiu dobre demony – stwierdził Riauk. Wyraźnie jednak czuł, że mijał się z prawdą. Zaczynał uważać, że demony nie były dobre lub złe z natury, tak samo jak ludzie. Po prostu w ten, czy inny sposób dbały o swoje interesy.
- Skoro znawca demonów tak sądzi – sarknęła Selena.
- Mnie coś zastanawia – powiedział Baldwin, jakby bez związku. – Ten smok został zmasakrowany tak samo, jak byli towarzysze Rosy. Nie wydaje wam się?
- Wydaje nam się, wydaje – przytaknął Gilberth.
- Rosa – Baldwin zwrócił się do dziewczyny. – Może przyczepiło się do ciebie coś paskudnego? Nie łaziłaś przypadkiem po jakiś przeklętych miejscach?
- Nie. – Nerwowo pokręciła głową.
- Albo może byłaś światkiem jakiś tajemniczych śmierci? – podchwycił temat Riauk.
- Nie, nigdy – znowu zaprzeczyła. Nie miała jednak tęgiej miny. – Chyba byłam – zgodziła się w końcu, po czym opowiedziała wszystkim historię, którą już wcześniej Riauk wyczytał z jej głowy.
- A więc Rosa jest broniona przez demona. – Gilberth skrzywił się. – To chyba może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne. Dla nas oczywiście.
- Nie możemy więc jej pozwolić mdleć – zażartował Baldwin, ale nikt się nie roześmiał.
- Moglibyśmy spróbować się go pozbyć – zaproponował Riauk.
- Pozbyć się? Ale jak? – wyjąkała Rosa.
- Zabijałem już istoty mu podobne – powiedział Riauk pewnie, choć jego dłoń bezwiednie dotknęła blizny na policzku. Wciąż postępował zbyt pochopnie.
- Ale w stanie, w jakim dziś jesteś, to ci się na pewno nie uda – zauważyła Selena. W jej głosie nie słychać było złośliwości.
- Wystarczy, że się prześpię, a wszystko będzie w porządku. Rosa, czy mam spróbować to zrobić?
- Naprawdę dałbyś mu radę? – Rosa spojrzała na Riauka z niedowierzaniem. Czy ten wątły mężczyzna, naprawdę mógł być aż tak potężnym wojownikiem? – Nie. – Nagle potrząsnęła głową, dopiero uświadamiając sobie, o co została zapytana. – To demon, ale skoro mnie broni... Nie chce, żebyś go zabił.
- Jeśli jednak on cię broni... Co takiego zrobili ci twoi poprzedni towarzysze? – zaczął drążyć sprawę Gilberth.
- Chcieli mnie zgwałcić – odpowiedziała Rosa szybko. Riauk wiedział oczywiście, że wciąż mijała się z prawdą, ale nie powiedział tego głośno. Czy to miało jakieś znaczenie? Niech sobie Rosa będzie małą złodziejką, w której obronie stają potwory. Skąd wzięła tego demona? To też nieważne. On spotkał Kita przypadkiem. Niech sobie Rosa będzie krętaczką, jej intencje są zapewne i tak szczersze, niż jego. Dlaczego właściwie chciał walczyć z tym jej demonem? Czy to nie stare przyzwyczajenie, że z demonami trzeba walczyć? Powinien się wstydzić. Tak jak i wielu innych rzeczy.

Snarri przyniósł na kolację ustrzeloną sarnę. Gilberth oprawił i upiekł jego zdobycz.
- Posłuchaj, Baldwinie. – Riauk coś sobie przypomniał. W ciągu ostatnich godzin zdarzyło się tyle rzeczy, że o czym by nie rozmawiali, zawsze coś zostałoby zaniedbane. – Pamiętasz, że chciałem dać ci w zęby?
- Coś mi świta – zgodził się Baldwin.
- Jesteś porządnym chłopem, ale nie mów mi kiedy powinienem korzystać ze swoich zdolności, bo wiem to znacznie lepiej, niż ty. Moja moc potrzebuje paliwa, energii, której mnie ciągle brakuje. Są rzeczy, które nie kosztują wiele, ale podróż w przestrzeni, z której musiałem skorzystać, to kosztowna sprawa. Nie chciałem uciekać Ludziom Lasu, bo faktycznie bałem się tego wydatku energii. Możesz to nazwać tchórzostwem, ale...
- Nigdy nie uważałem cię za tchórza – przerwał mu Baldwin. – Może tylko, że trochę brak ci ikry.
- Ikry? – fuknął Riauk. – Nieźle walczycie i myślałem, że poradzicie sobie sami. Skąd miałem wiedzieć, że oni mają smoka i że pojawi się ten demon...
- Nie mogłeś – zgodził się Baldwin.
- W sumie i tak się tu nie przydałem – stwierdził znacznie ciszej. – Nie chciałem niczego odstawić – Riauk wrócił do wcześniejszej myśli. – Miałem wrażenie, że jesteśmy o włos od strasznej rzezi.
- Owszem – przytaknął Snarri. – Do jatki naprawdę niewiele brakowało. I... Gdyby Riauk nadal siedział zamknięty, pewnie byliby dla nas milsi. Choć dłużej musielibyśmy ich oglądać.
- Więc w porządku – zgodził się Baldwin i klepnął Riauk w plecy. – Odtąd będę się czepiał wszystkich, tylko nie ciebie.
Biały wojownik znów poczuł ucisk w piersi. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju.

Następnego dnia opuścili las i znowu znaleźli się na otwartej przestrzeni. Ludzie Lasu nie próbowali podążać za nimi. Orientując się po położeniu słońca udało im się odnaleźć drogę, którą wcześniej wędrowali. Jak się okazało, nie prowadziła tylko do lasu, a przechodziła przez niego i wiodła dalej do celu, który mieli osiągnąć.
Teren znowu zaczął się podnosić. Wspinali się więc coraz wyżej, wędrując pomiędzy nagimi skałkami i spotykając bardzo mało zwierzyny, na którą mogliby polować. Po trzech dniach dotarli do przełęczy, z której łagodne zbocze sprowadziło ich w głąb kamienistej doliny. Wydawało się, że nie sposób jej opuścić inną drogą, niż tą, którą przyszli. Ze wszystkich stron otaczały ją wyniosłe szczyty, ginące w chmurach. Jednak droga uparcie prowadziła w przód. Teraz już zupełnie nie mogli mieć wątpliwości, że wszystko, w czym brali udział, zostało przygotowane specjalnie, może po prostu dla zbyt pewnych siebie poszukiwaczy przygód, a może tylko i wyłącznie dla Riauka.
Droga na pozór wiodła ich ku skalnej ścianie, jednak gdy podeszli bliżej, ujrzeli wykute z metalu wrota.
- A więc mamy tam wejść? – Rosie wcale się to nie podobało.
- Ja wejdę. – Riauk był podniecony i zdeterminowany. Jego cel był coraz bliższy.
- My też – zgodził się Baldwin. – Skoro doszliśmy już tak daleko, pójdziemy i dalej.
- Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się je otworzyć – dodała Selena.
Baldwin wyciągnął rękę i położył ją na zaśniedziałej klamce. Wrota były stare, ale musiały być często używane, ponieważ ustąpiły bez wysiłku.
- Czy nie powinny być zamknięte? – zaniepokoiła się Rosa.
- Nie, jeśli ktoś chce, żebyśmy weszli – stwierdził Riauk.
Poluzowali broń w pochwach i zagłębili się w mroku. Od razu zorientowali się, że nie byli w podziemiach sami. Usłyszeli głosy, tupot stóp i skrzypienie otwieranych drzwi.
Znajdowali się w wąskim korytarzu. Otaczała ich ciemność, ale gdzieś w głębi podziemi płonęły pochodnie, a ich blask tańczył na kamiennych ścianach. Riauk odrzucił z głowy kaptur. W ciemnościach kryło się niebezpieczeństwo, ale przez moment cieszył się, że otoczył go mrok. Wreszcie nie musiał chodzić schylony i kryć twarzy przed słońcem.
Nagle podziemia wychlusnęły na nich żywą falę.
Zielone!
Riauk tylko raz walczył z tymi pół ludzkimi, a pół zwierzęcymi bestiami. Mimo to wiedział wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, z jak niebezpiecznymi przeciwnikami ma do czynienia.
Na dodatek, te, które wybiegły z głębi podziemi, dzierżyły w dłoniach szable. A przecież same z siebie zielone nie tworzyły narzędzi i nie posługiwały się nimi. Jednak można było je tego nauczyć, inteligencją dorównywały ludzkim dzieciom. Jego ojciec spotkał się z tym, że w Dominium niektórzy szaleni ludzie szkolili zielone, by przemienić je w żołnierzy. Ale to było bardzo dawno.
Zaatakowały natychmiast. Stal uderzyła o stal. W wąskim korytarzu w walce mogli wziąć udział tylko ci, którzy szli przodem: Riauk i Baldwin. Na szczęście stwory prawie natychmiast wypuszczały broń z łap. Zanim zdezorientowane przypominały sobie, że powinny walczyć zębami, podały z odciętymi głowami, lub roztrzaskanymi czaszkami.
Arandir sięgnął po noże do rzucania. Nie był zbyt biegły w posługiwaniu się tą bronią i przez moment się wahał, czy w ogóle jej użyć. Noże kupił kiedyś pod wpływem chwilowej fascynacji pokazami cyrkowców.
Może nie trafię żadnego ze swych w głowę – pomyślał i spróbował. Ku swemu zdziwieniu udało mu się w ten sposób pozbawić jednego z zielonych oka.
Selena wycelowała ponad ramionami Riauka i Baldwina i cisnęła w górę kulę ognia. Zabiła w ten sposób jednego z zielonych, a kilku innym podpaliła grzywy. Jej posunięcie zdezorientowało niestety nie tylko zielone, ale i jej towarzyszy nagle oślepionych rozbłyskiem w ciasnym korytarzu.
Riauk przez chwilę po uderzeniu ognistej kuli machał mieczem na oślep i nerwowo mrugał oczami, próbując przywrócić im ostrość widzenia. W tej walce, tak samo, jak przy spotkaniu z wilkami, przyśpieszył swoje ruchy. Wiedział, że ryzykuje, bo w podziemiach musiały czekać na nich większe niebezpieczeństwa. Jednak sam widok zielonych obudził w nim instynktowny lęk.
Czy to nie ugryzienia zielonych przyczyniły się do tego, że jego dziadek, Ferro, był kaleką? Nie. To były glumy. Ojciec jednak twierdził, że jad jednych i drugich posiadał takie same właściwości. Riauk miał wystarczająco dużo problemów z własnym ciałem, żeby ryzykować zmaganie z paraliżem. Chociaż, raczej umiałby poradzić sobie ze skutkami ugryzienia. Kiedyś dawno tego próbował. Udało się. Ale wtedy nie chodziło o niego. Może, gdyby było inaczej, wpadłby w panikę.
Na szczęście w miarę szybko udało im się położyć trupem atakujące stwory.
- Zachowajcie ostrożność – nakazał Riauk.
Przestąpili nad ciałami zielonych i powoli zagłębili się w korytarz, który doprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia. Stały tam drewniane skrzynki, służące zapewne za krzesła i stół, na którym leżały porzucone zniszczone karty do gry. Na ścianach płonęły pochodnie, wypełniając wnętrze ciepłym, rozedrganym światłem.
- Zawsze uważałam zielone za zwierzęta – powiedziała Selena rozglądając się wokół.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – One są całkiem inteligentne. Słyszałem już o ludziach przemieniających je w żołnierzy.
- Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy? – spytał Baldwin. – Przy tobie czuję się, jakbym przespał pół życia.
- Jednak nawet mnie nie przyszło do głowy, że zielone mogą grać w karty.
Próbowali żartować, ale wszyscy czuli, że wkraczając w podziemia, zdecydowali się spojrzeć w oczy ogromnemu niebezpieczeństwu.
Z pomieszczenia, do którego weszli, były jeszcze dwa wyjścia. Po prawej znajdowały się uchylone drewniane drzwi. Zajrzeli za nie ostrożnie. Prowadziły do komory, która musiała służyć zielonym za sypialnie. Pod ścianami znajdowały się barłogi ze szmat i słomy. Z sypialni nie było innego wyjścia. Wycofali się więc i zajrzeli w korytarz po lewej stronie. Jego koniec ginął w mroku. Ostrożnie, z bronią w dłoniach, ruszyli w głąb podziemi.
Szybko natrafili na kolejne drzwi, przed nimi korytarz skręcał w prawo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
Riauk zatrzymał się. Z wnętrza słyszał głosy.
- Odsuń się – szepnęła Selena, po czym posłała do środka pomieszczenia dwie kule ognia. Rozległ się skowyt i jęk. Jeden zielony wypadł na nich i nadział się na miecz Riauka. Jego grzywa płonęła. Biały wojownik szybko wyciągnął ostrze z piersi ofiary i odepchnął zielonego od siebie. Stworzenie zacharczało i osunęło się na ziemię, wydając ostatnie tchnienie.
Przeszli nad ciałem i znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu. Leżał tam jeszcze jeden zielony zabity przez posłaną na ślepo kulę ognia. W głębi znajdował się kolejny, cały i zdrowy, ale przykuty do ściany. Stworzenie było chude, a na ciele nosiło ślady bicia. Na widok wędrowców przywarło do ziemi, kryjąc pysk między przednimi łapami.
- Demony ognia, nie robić mi krzywdy. Ja słaby – wybełkotało, zdradzając tym samym, że żyjące w głębi góry zielone ktoś dodatkowo jeszcze nauczył mowy.
- Uspokój się, nie chcemy zrobić ci krzywdy – powiedział Arandir, podchodząc bliżej.
- Uważaj – upomniała go Selena. – Nie znajdź się w zasięgu jego zębów. To normalne, że on gada? – spytał patrząc na Riauka.
- Tak. Są do tego zdolne – przyznał. Przypomniał sobie, że jego ojciec w młodości oswoił i nauczył mówić zieloną. Tak w każdym razie opowiadał.
- Niezłe wrażenie zrobiły twoje kulki – rzuciła Rosa do Seleny. Zielony wciąż lekko dygotał.
- I mogły go zabić, a to tylko biedne stworzenie – dodał Riauk.
- To jeden z nich – burknęła Selena.
- Może cię nie zabijemy – powiedział Baldwin do zielonego. – Powiedz nam najpierw, czemu zostałeś tu przykuty.
- Nie – zajęczał zwierz, przywierając brzuchem do ziemi. – Wy demony, wy potężni. Będziecie się gniewać. Ja biedny, słaby – zabełkotał.
- Nie jesteśmy demonami i nie zrobimy ci nic złego – powiedział Arandir.
- Wy nie demony? – Zielony na moment uniósł głowę i łypnął na nich z zaciekawieniem. – Wy tu obcy? Demony będą się na was gniewać. Źle. Uciekajcie. Uciekajcie.
- Przyszliśmy walczyć z demonami – powiedział Riauk. – Nie musisz się o nas martwić. Poradzimy sobie w tej walce. A teraz mów wszystko.
- Te podziemia zbudować demony. One kazać nam tu żyć. One powiedzieć, my zabić każdy człowiek tu przyjść. My nie protestować. Czemu? Coś musieć jeść. Mięso człowiek dobre – mówiąc to zielony oblizał wargi. – Ale tu nie przychodzić żaden człowiek. W górze ciemno i źle. Mnie się nie podobać. Ja chcieć mieć samica. Być z nią sam. Ja chcieć polować w lasach. Ja chcieć spokój. Ja powiedzieć, wziąć samica, ja iść. Inni mnie tu przykuć. Oni mówić, ja zły. Demony będą się gniewać. Oni być źli dla mnie. Tylko ona... Tylko ona mój towarzysz. Jej ufać. Oni ją zabić.
- Czy teraz są tu jakieś demony? – spytał Baldwin.
- Jest jeden.
- A wiesz gdzie?
- Tak. Ja wiem. Dwa poziomy w dół. My tam nie chodzić. My służyć demony, ale my się bać. Nie chcieć być blisko.
- Zaprowadzisz nas do tego demona, jeśli cię uwolnimy? – zapytał Riauk.
- Przecież to groźna, jadowita bestia – zaprotestowała Rosa.
- Tak. Ja was zaprowadzić, ale potem iść gdzie chce. Potem iść stąd – powiedział zielony.
- Zgoda.
- A jeśli to podstęp? – zapytał Snarri. – Jeśli on zaatakuje nas od razu, gdy go tylko uwolnimy?
- Przecież walczyliśmy już ze straszniejszymi przeciwnikami. No i nas jest siedmioro, a on jest jeden. Nie wygłupiajcie się, nie mówcie, że się go boicie.
- Boimy się – powiedziała Rosa.
- On jest jadowity – dodała Selena.
- Może nam też zwiać i zawiadomić swoich pobratymców – dodał Snarri.
- Jakich pobratymców? – oburzył się Riauk. – On był sam ze swoją kobietą.
- Pewnie czasami bywał z nią sam – powiedział Arandir lekko. – Co w tym dziwnego? Ty nigdy nie byłeś sam z kobietą?
- Nie! Zawsze kochaliśmy się na głównej ulicy naszej wioski – warknął Riauk. – Co ci odbiło?
- No bo po co mówisz, że był z nią sam. Co cię w tym dziwi?
- Nic mnie nie dziwi! – Riauk był coraz bardziej zły. – Ruszcie głowami. Chodziło mi o to, że on nie miał kumpli. Jest tej samej rasy, co oni, ale jest dla nich wrogiem, tak jak my.
- Zawsze może kłamać – zauważyła Selena.
- Co więc chcecie z nim zrobić? – spytał Riauk.
- Zostawmy go tu – zaproponował Snarri.
- Niech umrze z głodu, gdy wybijemy już wszystkich jego towarzyszy – oburzył się Riauk. – Zdajecie sobie sprawę, jak będzie cierpiał? Przecież to tylko biedne stworzenie. Nie zgodzę się, żeby go tu zostawić. Albo go uwolnimy, albo będziemy musieli zabić.
- Nie zabijać. Nie. Ja biedny, słaby – zajęczał zielony.
- Niech ci będzie – skapitulował Snarri.
- A więc dajemy ci wolność – powiedział Riauk do zielonego i w tym momencie więżące go łańcuchy opadły. – Nie zawiedź nas. Prowadź do demona.
- Ja dziękować. Wy potężni. – Zielony uderzył głową w podłogę, po czym zerwał się na nogi. – Wy iść z mną. Ja pokazać droga. – Zielony minął ich i ruszył przed siebie korytarzem w głąb podziemi.
- Arandirze, czy ty masz coś do mnie? – spytał Riauk gniewnie.
Pytanie, czy był sam z kobietą, obudziło w nim złe wspomnienia o wiejskich dziewczynach.
- Nie. Nie dogadaliśmy się. – Arandir potrząsnął głową. – Po prostu wydawało mi się, że ta naturalna potrzeba, która łączy wszystkie żywe istoty w pary, jest ci obca. Ale nie wstydź się, jeśli tak jest. Kochałeś kiedyś?
- Dowalę ci Arandirze, jeśli się nie zamkniesz i nie przestaniesz gadać głupot. Ja mam żonę i dzieci.
- W porządku. – Arandir nie wyglądał na kogoś, kto mu uwierzył, ale nie powiedział już nic więcej.
Co mają w głowie ci ludzie? – zapytał sam siebie Riauk. Bali się podziemi, a jednak byli tacy naiwni i niefrasobliwi. Wszystko traktowali jak zabawę. Myśleli może, że skoro mają go przy sobie, z jego mocą i znającą podstawowe zaklęcia Seleną, nic im nie grozi. Przecież odniesione rany zaraz miały zniknąć. W swoją śmierć nie potrafili uwierzyć. Nie wiedzieli, w jak poważną grają grę. To była też jego wina. Nie wytłumaczył im dość dokładnie, co może ich czekać. On się tylko przechwalał, że może pokonać każdego demona. Wyrzuty sumienia ścisnęły mu pierś. Pomyślał, że wciąż niczego się nie nauczył. Przed laty zostawił na swoim policzku bliznę, która miała mu przypominać, że są przeciwnicy, którym nie podoła. A jednak mimo to podjął tę straceńczą wędrówkę i wciągnął w nią towarzyszy. Mówił sobie, że musiał, że robił to dla bezpieczeństwa swoich dzieci. Ale czy to mogło go usprawiedliwić?

Powędrowali za zielonym w głąb podziemi. Korytarz znowu skręcił w prawo, a potem się rozwidlił. Do wyboru mieli drogę prosto i w lewo. Zielony skierował się w lewo.
- Tam w dół. Tam demon – zapewnił.
W drodze mijali otwarte wejścia do pomieszczeń i zamknięte drzwi. Zza niektórych słychać było głosy.
- Tam nie – mówił z reguły zielony i przyśpieszał kroku. Poruszał się tak szybko, że z trudem mogli za nim nadążyć. Z orientacją w podziemiach nie mieli większych kłopotów, bo wszędzie płonęły pochodnie. W końcu zatrzymali się przed potężnymi, zamkniętymi drzwiami, na których ktoś nabazgrał czerwoną farbą „śmirć”. Na lewo od nich otwierało się wejście do jakiegoś pomieszczenia.
- Gdzie teraz? – zapytał Baldwin.
- Przez drzwi – powiedział zielony. – Czasem zamknięte. Znaczyć, demony zajęte. Nie przeszkadzać. Śmierć.
Nie zdążyli zastanowić się nad tym, co usłyszeli, bo nagle z drzwi po lewej stronie wyleciała płonąca pochodnia, która trafiła zielonego w ramie. Stwór zaryczał z bólu, po czym rzucił się w tamtą stronę.
- Źli! - krzyczał. – Mordercy! Podstępni! Źli!
- Głupiec – syknął Riauk i skoczył za nim, znikając towarzyszom z oczu.
Baldwin i Gilberth byli gotowi to samo powiedzieć o białym wojowniku, zupełnie nie rozumiejąc reakcji Riauk, ale pobiegli za nim.
W pomieszczeniu, do którego wpadli, znajdowało się osiem zielonych. Ich towarzysz już szamotał się z jednym z nich, tarzając się wraz z przeciwnikiem po podłodze.
Oręż poszedł w ruch. Riauk jednym cięciem rozpłatał zielonego znajdującego się najbliżej. Baldwin i Gilberth położyli trupem dwa następne.
Arandir dołączył do zmagających się z zielonymi towarzyszy, gdy tylko zorientował się, że walka to nie przelewki i że napastników jest kilku.
Snarri także był gotów wziąć udział w tym starciu, ale zatrzymał go hałas dochodzący ze strony, z której przyszli. Coś się zbliżało i mogło zaatakować z zaskoczenia.
Rosa wyciągnęła przed siebie szable. Nogi drżały pod nią. Pozycja jaką przyjęła świadczyła, że nie bardzo potrafi posługiwać się białą bronią.
Selena wytężyła wzrok i słuch, wpatrując się w koniec korytarza. Była gotowa rzucić kulami ognia we wszystko, co się pojawi.
Jeden z zielonych okazał się sprytniejszy od swoich pobratymców. Unikał bezpośredniego starcia, natomiast rzucał w napastników pośpiesznie zdejmowanymi ze ścian pochodniami. Jedna z nich trafiła Riauka w twarz. To nie powinno się stać i biały wojownik wiedział, że sam był sobie winien. Nie skoncentrował się na walce i na obronie samego siebie. Zbyt interesował go los ich zielonego. Płaszcz i włosy stanęły w płomieniach. Ogień liznął lewy policzek i oko. Riauk zawył z bólu i stracił równowagę. Nie upadł. Podpory użyczyła mu zimna ściana.
Potrzebował tylko chwili, żeby się opanować. Chodziło o życie i wiedział, że jest w stanie swoje życie ocalić. Strzepnął ogień z włosów, parząc sobie dłonie, po czym użył mocy, by odbudować twarz taką, jaka była przedtem, a więc wciąż ze starą blizną.
Nie zdążył jednak podjąć żadnej akcji, bo trafiła go kolejna pochodnia. Znowu targnął nim ten sam paraliżujący ból. Ponownie musiał odbudować twarz. To nie był czas, żeby o tym myśleć, ale nawet gdyby Riauk ten czas miał, nie znalazłby wytłumaczenia, dlaczego tak naprawdę wciąż nie usunął blizny z policzka. Nie podobał mu się jego wygląd i miał na jego punkcie kompleksy, a jednak niczego nie chciał w sobie zmienić. Nie chodziło nawet o to, że blizna odróżniała go od jego złego sobowtóra, ani o to, że miała mu przypominać, że nie jest niepokonany. I tak nie spełniała tej funkcji. Czuł jednak, że wygląd był jego integralną częścią. On po prostu nie mógł wyglądać inaczej.
Wyprostował się. Spojrzał, co działo się w pomieszczeniu. W tym starciu wiele nie zdziałał. Atakujące zielone poległy z rąk Baldwina, Gilberta i Arandira. Niestety ich przewodnik także spoczął na ziemi bez ruchu, był martwy.
Riauk podszedł parę kroków w stronę jego ciała.
- Biedny głupiec – wyszeptał. W oczach stanęły mu łzy. Nie mógł się pogodzić z tym, że życie tak wielu istot było kruche i krótkie. Śmierć zawsze go przerażała. Sam nie raz patrzył jej w oczy, ale to niczego nie zmieniało. Mimo choroby i słabości, grał w inną grę, niż śmiertelnicy.
- Proste ciało i umysł, a tyle skomplikowanych uczuć – powiedział Arandir, patrząc na ich nieżyjącego przewodnika. – Dlaczego, do cholery, to zawsze najmniej winnych złu tego świata, spotyka coś złego?
Afektowana mowa Arandira zdenerwowała Riauka, tak samo, jak i jego własne łzy. Czy ten niedorobiony poeta w ogóle wiedział, co mówi?
Nagle zwinął dłoń w pięść i walną nią w ścianę, rozbijając sobie kostki do krwi.
- Pieprzeni śmiertelnicy! Pieprzona moc! – krzyknął.
Baldwin zignorował jego nagły napad złości.
- To co? – zapytał. – Idziemy w tą „śmirć”? Riauku, potrafisz otworzyć te drzwi przy użyciu mocy?
- To żaden problem – odpowiedział Riauk, choć umysłem wydawał się zupełnie nieobecny. – Jesteście jednak pewni, że chcecie tam pójść?
- Decydujcie się szybciej! – krzyknęła z korytarza Selena. – Tu coś się zbliża! Riauku, wiesz co jest za tymi drzwiami?
- A skąd mam wiedzieć? – burknął Riauk. Wciąż był rozdrażniony. – Przecież nie widzę przez ściany.
- Ale w różnych sytuacjach wiesz różne rzeczy – zauważyła Selena. – A teraz stoisz i gapisz się na ścianę.
- Gapię się na ścianę? Czy jesteś aż tak głupia, że nie rozumiesz co się tu dzieje?! – ryknął Riauk.
- Nie wyżywaj się na mnie! – Selena też podniosła głos.
- To otworzysz te drzwi? – zapytał Baldwin.
- Już to zrobiłem. Skruszyłem zamek. Ale na tych drzwiach jest napisane „śmirć”. Jesteście pewni, że chcecie tam iść? Śmieć jest nieodwracalna. A ja nie jestem wszechmocny. Nie rozwiąże wszystkich problemów.
- Nie po to przeszliśmy całą tę drogę, żeby teraz zawrócić – rzucił Baldwin. – Daj już spokój, Riauku.
- I idźmy gdzieś, bo tu zaraz stracimy życie – dodała Selena i w tym samym momencie do tunelu wpadła grupa zielonych. Nie potrafili powiedzieć ile ich było, ale na pewno dużo, zbyt dużo, by mogli przeżyć to starcie.
Selena cisnęła przed siebie kulą ognia, ale to nie zatrzymało zielonych. Snarri ruszył ku nim z bronią w ręce. On i Rosa, stojąca wciąż z wyciągniętą przed siebie szablą, byli najbliżej atakujących bestii.
Nagle tunel rozbłysnął jasnym światłem i między Rosą, a zielonymi pojawiła się rogata bestia, którą już raz widzieli. Dziewczyna tym razem nie straciła jednak przytomności, choć zachwiała się i oparła plecami o ścianę. Demon zaatakował zielone. Błyskawiczne ciosy jego potężnych łap uzbrojonych w długie pazury błyskawicznie masakrowały kolejne bestie. Krew bryzgała na boki znacząc brunatnymi smugami ściany.
Niewiele brakowało, a demon rozdarłby także Snarriego. Riauk jednak wkroczył do akcji i okazał się szybszy od demona, zablokował jego cios. Długie pazury uderzyły w klingę miecza. Demon znieruchomiał. Snarri cofnął się o krok i oparł o ścianę. Był blady z przerażenia. Przez moment demon mierzył się wzrokiem z Riaukiem. Rogaty stwór był o połowę wyższy od swego przeciwnika, a jednak w tej chwili obaj wyglądali tam samo groźnie. W jakiś sposób wydawali się też do siebie podobni. Demon zmarszczył pysk, ale powoli cofnął uzbrojoną w długie pazury łapę. Riauk także opuścił miecz.
- Nie zabiję cię – powiedział demon powoli. Jego głos przypominał grzmot. – Kto inny chce cię zabić i nie będę wchodził mu w drogę. Powiem ci tylko, że cię nie lubię i że jesteś głupcem, wypowiadając wojnę temu, który jest najsilniejszy ze wszystkich. – Potem spojrzał na Rosę. – Jeśli pójdziesz za nim, nie będę mógł ci pomóc – dodał i znikł.
Riauk potrząsnął głową. Czuł się skonfundowany. Wiedział, że zawdzięczali życie opiekunowi Rosy, ale uważał także, że demon zabijał zbyt pochopnie. Czy on sam jednak nie postępował tak samo? Wypowiedział wojnę pobratymcom opiekuna Rosy i sam szedł zabijać. Jak zawsze tłumaczył sobie, że zabija tylko w obronie siebie i swojej rodziny. Ale czy demony z takiej samej przyczyny nie polowały na niego? Bardzo chciał, żeby to było proste. Ludzie powinni być dobrzy, a demony złe, ale tak nie było. Nikt nie był tylko dobry, ani tylko zły, nawet on.
- Przynajmniej wiem, że się nie pomyliłem – powiedział cicho sam do siebie. – To wszystko to pułapka zastawiona na mnie.
- Co w takim razie robimy? – spytał Baldwin.
- To co zamierzaliśmy.
- A ja? – w głosie Rosy słychać było nutę paniki.
- Ty musisz podjąć decyzję. – Riauk nie naciskał na nią. Jego głos był spokojny i ciepły. Z trudem jednak nadał mu takie brzmienie. Był wyczerpany tak fizycznie, jak i psychicznie. – Idziesz lub zostajesz. Nie potrafię nic ci poradzić.
- Pójdę – powiedziała Rosa niezbyt pewnie.
Otworzyli drzwi z napisem „śmirć”. Za nimi znajdowały się prowadzące w dół schody. Panowała na nich zupełna ciemność. Zdjęli ze ścian pochodnie, by ułatwić sobie dalszą drogę. W części podziemi, którą dotąd przemierzali, panowała wilgoć. Na dole powietrze było jednak suche, a jego zapach, którego nie potrafili zidentyfikować, napawał lękiem. Otoczyła ich idealna cisza. Czy wszystkie zielone zginęły? Z jednej strony mogło to znaczyć, że nikt nie zaatakuje już od tyłu, z drugiej, było to po prostu przerażające.
Niższy poziom podziemi był chyba znacznie obszerniejszy, niż górny. Nikt go jednak nie zamieszkiwał. Nie teraz, bo kiedyś może do czegoś służył. Długo błądzili przemierzając korytarze, małe salki i wielkie hale. Czuli się bardzo samotni i bardzo mali. Co oni tam robili? Po co tak naprawdę tam przyszli?
W końcu udało im się znaleźć schody prowadzące jeszcze niżej. Ruszyli nimi w dół. Riauk szedł pierwszy. Nagle się zatrzymał. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym cofnął się o parę stopni.
- Kiedy zejdziemy niżej, nie będę mógł korzystać z mocy – powiedział. – Niektóre demony potrafią blokować moc, taką jak moja. Na dole nie będę nikim więcej, jak tylko bardzo szybkim szermierzem.
- I nie da się tego w żaden sposób zneutralizować? – spytała Selena.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – Mogę jednak przypuszczać, że niedługo już osiągniemy nasz cel. Moją moc potrafi blokować ten, którego śmierci chcę i który chce mojej śmierci. – Zamilkł na chwilę. Spojrzał w dół, w mrok, a potem na swoich towarzyszy. – Muszę odpocząć.
- Tutaj? – zapiszczała Rosa. – Przecież w każdej chwili może nas coś zaatakować. Czy nie lepiej jak najszybciej to skończyć i się stąd wydostać?
- Może lepiej – zgodził się Riauk. – Też mam już tego dość. Ale jeśli mam z kimś tam na dole walczyć, muszę odpocząć – powtórzył, po czym usiadł. Podciągnął nogi pod brodę, owinął się szczelnie płaszczem, po czym oparł głowę na kolanach. Po chwili już spał.
- To nie zostaje nam nic innego, jak również odpocząć – powiedziała Selena i także usiadła na schodach.

Zanim Riauk się obudził, pochodnie zdążyły już zgasnąć i zatonęli w aksamitnej ciemności. O dziwo utrata zdolności widzenia przyniosła im spokój. Miało wydarzyć się to, co musiało się wydarzyć i godzili się z tym. Nie bardzo jednak rozumieli, co to znaczy.
- Już czas. Chodźmy – powiedział Riauk, ale nie ruszył się z miejsca. Przez chwilę o czymś myślał. – Jeśli coś mi się stanie, wynieście mnie na powierzchnię – poprosił nagle.
- To mało prawdopodobne, żeby tobie coś się stało, a nam nie – rzucił Baldwin. Chciał, żeby jego głos brzmiał lekko, ale nie bardzo mu się to udało.
- Wszystko może się zdarzyć – powiedział Riauk, podniósł się i poszli w dół po omacku.
Nie wiedzieli, jak długo tak wędrowali przez ciemność. W końcu schody sprowadziły ich do okrągłej, jasno oświetlonej sali. W pomieszczeniu stało zarzucone papierami biurko i głęboki fotel, w którym siedział łysiejący mężczyzna o zupełnie przeciętnej twarzy. Na ich widok wstał. Riauk rozpoznał w nim tego, którego nazywał zarządcą.
- A więc jednak przyszedłeś. – Oczy mężczyzny płonęły szaleństwem. – Myślisz, że możesz mnie pokonać? Tu nie pomoże ci twoja moc, ani potężni przyjaciele. Nie pomoże ci też ta banda obdartusów, którą ze sobą przywlokłeś. Zapłacisz za wszystko, co mi zrobiłeś.
Mężczyzna uniósł rękę. Riauk wiedział, co to oznacza. Dobył miecza i skoczył naprzód. Złote światło wystrzeliło z dłoni łysiejącego mężczyzny, ale nie osiągnęło zamierzonego celu. Riauk odskoczył, a w miejscu, gdzie uderzyło światło, powstało zagłębienie w podłodze.
Pozostali stali w wejściu bez ruchu. Chyba aż do tej pory skrycie żywili nadzieję, że Riauk się myli i u celu podróży nie znajdą żadnego demona. Teraz jednak dotarli do końca drogi i demon tam był, a oni stali się widzami pojedynku między dwiema potężnymi istotami. Właśnie, to był pojedynek, dlatego nie sięgnęli po broń. Przez moment zresztą stracili wiarę w swojego towarzysza. Łysiejący mężczyzna powiedział: „zapłacisz za wszystko, co mi zrobiłeś.” Ale co Riauk mu zrobił i dlaczego?
Mężczyzna o zupełnie przeciętnej twarzy strzelał złotym światłem z dłoni dziurawiąc podłogę i ściany, ale Riauk był szybszy. W końcu udało mu się doskoczyć do swojego przeciwnika i przebić mu pierś. Jego długi miecz wszedł w ciało łysiejącego mężczyzny, aż po rękojeść, ale ten zaśmiał się tylko.
- Jesteś głupcem. – Z jego ust płynęła krew, ale ton głosu i wyraz twarzy nie zdradzały, że odczuwa jakikolwiek ból. Oczy wciąż płonęły szaleńczo. Prawą dłoń oparł na boku Riauka. – Moje serce jest z prawej strony.
Riauk szarpnął się w tył. Nie zdołał jednak wyciągnąć miecza z piersi przeciwnika. Złote światło wystrzelone z dłoni łysiejącego mężczyzny przeszło przez Riauka na wylot, wychodząc na wysokości nerek. Biały wojownik zawył, a jednak ostatkiem sił sięgnął lewą ręką pod płaszcz. Dobył miecza, który nosił na plecach i uderzył tego, którego nazywał zarządcą, z góry w głowę. Zdołał jeszcze skierować miecz nieco w bok i odtrącił odrąbaną w ten sposób połówkę czaszki napastnika. Mózg wroga obryzgał mu twarz i posadzkę wokół. Łysiejący mężczyzna zwalił się na ziemię. Riauk upadł na niego.
Baldwina zamurowało zupełnie i stał bez ruchu, gapiąc się na leżące na środku pomieszczenia ciała.
Snarri i Selena rzucili się tym czasem do Riauka. Selena przykucnęła przy nim. Żył, ale był w takim stanie, że jej czary niewiele mogły pomóc.
- Co z nim? – spytał Snarri.
- Umrze – odparła Selena.
- Mieliśmy go wynieść na powierzchnię – przypomniał sobie Snarri.
Pochylił się i wziął Riauka w ramiona. Ciało białego wojownika okazało się bardzo lekkie i na pozór kruche. Riauk zajęczał.
- Mój miecz – wyszeptał, wykonując nieskoordynowany ruch ręką.
Selena wyciągnęła z piersi łysiejącego mężczyzny srebrzysty miecz, którego klingę pokrywały niezrozumiałe dla niej znaki. Rosa podniosła drugi o rękojeści owiniętej skórzaną taśmą. Obie pomyślały, że te miecze były znacznie lżejsze, niż być powinny. Nie była to jednak pora, żeby się nad tym zastanawiać. Musieli się śpieszyć i jak najszybciej wydostać z podziemi. Być może tam Riauk będzie w stanie uzdrowić się przy użyciu mocy.
Przecież to nie może się tak skończyć – pomyślała Selena. – On nie może tak po prostu umrzeć. – Wszystko wydawało się zupełnie bezsensowne. Czy po to przebyli całą tę drogę, góry, lasy i podziemia, by w końcu być świadkami jak dwie potężne istoty zadają sobie śmierć? Kiepscy byli z nich jednak świadkowie, zwłaszcza, że nie rozumieli pobudek żadnej ze stron.

Opuścili podziemia najszybciej, jak to było możliwe. Nikt ich nie atakował, z czego mogli wywnioskować, że faktycznie wszystkie zielone zginęły w starciu z demonem Rosy.
Snarri całą drogę niósł Riauka. Rana przechodząca na wylot przez brzuch białego wojownika wciąż obficie krwawiła, tak, że krwią nasiąkł nie tylko płaszcz Riauka, ale także koszula Snarriego. Z początku Riauk bełkotał coś, jakby mówił sam do siebie. Potem zamilkł, a oni wiedzieli, że śmierć jest coraz bliżej.
Kiedy znowu zobaczyli niebo, było późne popołudnie i słońce chyląc się ku zachodowi wypełniło dolinę złotym blaskiem, który wydał im się dziwnie nierealny. Pozostawiony za nimi mroczny świat, choć upiorny, był dla nich teraz znacznie prawdziwszy.
Snarri położył Riauka na ziemi. Selena znowu uklękła przy nim. Dotknęła jego czoła i naznaczonego blizną policzka. Nie był to tylko gest lekarza, ale i pieszczota. Selena czuła żal. Nie wiedziała, kim naprawdę był ten gniewny mężczyzna, dumny pyszałek, a jednocześnie zakompleksiony i wrażliwy. Czego tak naprawdę chciał? Nie wiedziała. Wiedziała tylko, że nie powinien tak skończyć. Jego ciało było lodowato zimne. Koniec się zbliżał. Odsłoniła poły płaszcza, żeby upewnić się, czy jej diagnoza była słuszna. Z ran Riauka wypłynęła nie tylko krew, ale także strzępy wnętrzności i ich zawartość. Niczego nie mogła zrobić.
- Czy cokolwiek się nam udało? – spytał Baldwin, ale jego pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Riauk powoli otworzył oczy. Nie czuł bólu i to go zaniepokoiło. Co prawda już raz znajdował się w takim stanie w małym świecie, który powstał na chwilę i tylko dla niego. Teraz jednak nie liczył na coś takiego. Umarł. Był tego pewny.
Uniósł się na łokciu. Nad sobą zobaczył zupełnie mu obcego, bardzo niskiego mężczyznę o szerokich ramionach, gęstych, brązowych włosach i oczach tak ciemnych, że prawie nie widać mu było źrenic. Riauk był pewny, że nigdy go jeszcze nie widział, choć jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma.
- Ja umarłem? – ni to zapytał, ni stwierdził, a kiedy wypowiadał te słowa, nagle pojął, że twarz, której się przyglądał, choć nieco szersza, była bardzo podobna do twarzy jego ojca, a więc i do jego własnej.
- Jeszcze nie – usłyszał w odpowiedzi. – Jesteś w kiepskim stanie, ale to nie pora na ciebie. Jestem tu, żeby dopilnować, żebyś wrócił.
- Ty jesteś Ferro?
- Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się.
- Ale ty mnie nie znałeś.
- Zgadza się. – Ferro skinął głową. – Umarłem zanim twój ojciec poznał twoją matkę. Ale zmarli obserwują żywych, zwłaszcza swoich potomków.
- Jak mogę wrócić?
- Wystarczy, żebyś chciał, ale to akurat nie problem. – Ferro wciąż lekko się uśmiechał. – Masz w sobie niesamowitą wolę życia. Wszystkim nam się to w tobie podoba. – O kim mówił Ferro? O sobie i Dżanie? Czy jeszcze o kimś więcej? – Może czasem błądzisz, ale zasługujesz na to, żeby ci się w życiu udało.
Riauka zaskoczyły i oszołomiły słowa jego przodka.
- Już czas na ciebie – upomniał go Ferro. – Miło by było móc porozmawiać dłużej, ale jeszcze kiedyś będziemy mieć na to czas. Wracaj i zrób dobry użytek z mojego miecza. – Ostatnie słowa Ferro dotarły do Riauka już z bardzo daleka. Faktycznie wracał z krainy zmarłych.

Kiedy odzyskał przytomność, ból płonący w środku jego brzucha, praktycznie od razu odebrał mu ją z powrotem. Chciał uciec od tego bólu w niebyt, ale wiedział, że nie może. Musiał się opanować. Jego czas mijał. Wiedział, że ponownie może nie odzyskać już przytomności. Mocą zbadał obrażenia, jakich doznał. Miał uszkodzony żołądek i wątrobę, ale to nie był duży problem. Z tego mógł wyleczyć się nawet bez użycia mocy. Jego śledziona i jedna nerka praktycznie przestały istnieć, ale i bez nich mógł przeżyć. Najgorzej rzecz miała się z jelitami, które w tej chwili stanowiły krwawą masę. Ich treść wypłynęła do jamy brzusznej, powodując postępujące zakażenie całego organizmu. Z tym tylko moc mogła sobie poradzić. Zaczął więc od jelit.

Nie wiedzieli, co robić dalej. Stali więc bez ruchu. Biały wojownik wciąż oddychał.
- Chyba powinniśmy się stąd wynosić – powiedział nagle Arandir patrząc w niebo.
Wysoko nad nimi kołowało coś, na pozór nie większe od ptaka. Ciemny kształt bardziej jednak przypominał smoka.
- Może wrócimy do podziemi – zaproponowała Rosa.
- Spójrzcie na Riauka. - Selena chyba nawet nie usłyszała tego, co mówili.
Spojrzeli. Rana z brzucha ich towarzysza znikła. Wciąż jednak leżał bez ruchu.
Kołujący kształt obniżył się. Teraz było już pewne, że to smok, wciąż jednak był bardzo wysoko i istniała możliwość, że ich nie spostrzeże i się nimi nie zainteresuje.
- Seleno, ocuć go – rzucił Arandir. – Skoro żyje i znowu jest cały, to zaraz będzie miał co robić. Bez niego nie poradzimy sobie ze smokiem.
- Będziecie musieli – wyszeptał Riauk. Jego głos brzmiał bardzo słabo. Z trudem udało mu się usiąść. Stracił dużo krwi, a ostatek energii, wykorzystał do uzdrowienia swojego ciała. Żeby znowu do czegoś się nadawać, musiałby teraz porządnie się wyspać. – Mogę zrobić tylko jedno – dodał. - Podajcie mi miecze. – Kiedy broń wróciła do niego, wziął do ręki oręż z rękojeścią okręconą skórzaną taśmą. – Kto z was jest najlepszym szermierzem?
- Do czegoś takiego nikt się nie przyzna – powiedział Snarri, w tym samym momencie, gdy Baldwin powiedział – ja.
- Na pewno jesteś najskromniejszy – burknął Arandir.
- Jeżeli dojdzie do walki ze smokiem użyj tego miecza – powiedział Riauk, podając oręż Baldwinowi. – Tylko zdejmij osłonę z rękojeści. Ta broń ma pewne magiczne właściwości, które się pod nią kryją. Nie zapewni jednak zwycięstwa niewprawnej ręce.
- Zwariowałem – wyszeptał Baldwin przyjmując miecz.
- Nie. Po prostu jesteś idiotą – powiedziała Rosa, cofając się w stronę wejścia do podziemi. – Przecież nie mamy szans w walce ze smokiem. Wróćmy pod ziemię. Przeżyjmy.
- Sądzę, że nie mamy dokąd uciec – powiedział Riauk cicho. – To ciąg dalszy tego, co miało się zdarzyć.
Baldwin odsłonił rękojeść miecza. Była złota a na jej szczycie oprawiono ogromny rubin. Zważył miecz w dłoni. Pasował mu do ręki, a przy tym był dużo lżejszy, niż być powinien, chyba nawet lżejszy, niż jego szabla. Odszedł kilka kroków od swoich towarzyszy i uniósł miecz nad głowę. Promienie słońca przeszły przez rubin, rzucając na twarz Baldwina krwawe blaski. Wszyscy przyglądali mu się zafascynowani, tylko Riauk skrzywił się z niesmakiem. Nie lubił tego miecza, ani jego magii. Rzucane przez rubin blaski raziły go w oczy.
- Jestem gotów! – krzyknął Baldwin i w tym momencie smok runął w dół wprost na niego. Gdyby nie uskoczył, zostałaby z niego miazga. Lądowanie stwora, większego niż stodoła, wstrząsnęło górskimi szczytami.
Gilberth i Snarri napięli łuki i posłali strzały w kierunku potwora. Selena wyczarowała kilka kul ognia. Asortyment broni, jaką dysponowali, nie mógł jednak wyrządzić smokowi większej krzywdy. Mimo to, nie poddali się.
Baldwin tańczył między łapami gada, unikając jego ciosów i co jakiś czas uderzając. Ostrze jednak zsuwało się po łuskach. Gdy pazury potwora orały ziemię, wznoszony przez nie pył oślepiał Baldwina.
Riauk spróbował wstać używając miecza jak laski. Udało mu się jednak tylko uklęknąć. Arandir podszedł do niego i podparł go ramieniem. Riauk sam nie był w stanie utrzymać się na nogach. Praktycznie zawisł na ramieniu towarzysza.
- Po tym wszystkim zje nas smok – zauważył cynicznie Arandir.
Riauk nie odpowiedział. Wiedział, że znaleźli się tam z jego powodu i z jego powodu mieli zakończyć życie w paszczy potwora. Chciał sam coś zrobić. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Był jednak zbyt słaby na walkę.
Nagle, nie wiedzieć skąd, pojawił się koło nich młody mężczyzna ubrany po wielkopańsku. Miał jasne włosy i szczerą, szeroką twarz. Biła od niego pewność i siła. Nie wyglądał na więcej, niż dwadzieścia lat. Mężczyzna poklepał się ręką po udzie. Na ten gest smok przestał atakować, przywarł do ziemi i wycofał się o parę kroków.
- A więc jednak stanąłeś przede mną, choć nie o własnych siłach – zwrócił się do Riauka z uśmiechem. – Nie sądziłem, że ty i ta twoja banda tchórzy zajdziecie tak daleko.
- To nie tchórze, a ludzie, którzy chcą żyć, a których wplątałem w sprawy dotyczące tylko mnie i władz Dominium – odpowiedział Riauk cicho.
- Przepraszam smoku. Myślałem, że atakujesz mnie z własnej woli – powiedział Baldwin.
Smok parsknął, co na moment wprawiło ziemię w drżenie. Młody mężczyzna spojrzał na Baldwina z pogardą.
- Jesteście tacy słodcy i naiwni.
- A ty jesteś żałosny – powiedział Baldwin. – Na takich podobno naiwnych od zawsze nadziewały się różne szumowiny. „Cha! Wpadliście w pułapkę!” wołały. „Jak mogliście być tak głupi, żeby uwierzyć w historię o księżniczce ze złamaną nogą w środku lasu?” A po wszystkim słodcy naiwniacy rysują kolejne kreseczki na tarczach.
- Naiwni i tacy wygadani. – Młody mężczyzna wydawał się doskonale bawić. – Powiedz mi, Biały Płomieniu, po co przywlokłeś z sobą tę bandę?
- Bandą nazywaj swoje wszy – warknął Arandir. – Jesteśmy przyjaciółmi i wędrujemy razem z przyjacielem. Widzisz w tym coś złego?
Riauk milczał patrząc w ziemię.
- Przyjacielem? Ciekawe. – Młody mężczyzna skrzywił się. – Płomieniu, trudno odpowiedzieć ci na moje pytanie?
- Przyszedłem z nimi, bo nie dałbym rady przyjść tu sam – wyszeptał w końcu Riauk.
- A powiedziałeś im Płomieniu, czemu tu przybyłeś?
- Powiedziałem – odparł Riauk z wahaniem.
- Powiedziałeś im, że chcesz obalić imperatora i przejąć władzę?
- Teraz teoretycznie ma być ten moment, w którym ogarnia nas konfuzja? – zakpił Baldwin. Już zapomniał o wątpliwościach, które obleciały go w podziemiach.
- Wątpisz w lojalność naszej przyjaźni? Myślisz, że nic nie wiemy? – Słowa Arandira zaskoczyły Riauk. Zawsze wydawało mu się, że ten człowiek o ciętym języku i umyśle chodzącym dziwnymi ścieżkami, niezbyt go lubił.
- A pamiętacie, jak zabiłem poprzednich sześć smoków? – zapytał ni stąd, ni zowąd Baldwin, któremu nagle coś przyszło do głowy. – Jeśli pozwolisz, jasnowłosy nieznajomy, że położę dłoń na głowie smoka, to ujrzysz, jak tajemna, przedwieczna moc sprawia, że cały smok staje w ogniu, a jego serce wybucha.
Młody mężczyzna wydął wargi.
- Nazwałeś Płomienia przyjacielem, a nie wiesz, jak wiele potrafi istota obdarzona mocą? Nie dałbyś rady okłamać go w ten sposób. A ja jestem potężniejszy, niż on, nie ma tu nawet żadnego porównania. Wiem więc, że jesteś tylko kruchym śmiertelnikiem.
- Istnieje wiele rodzajów mocy – powiedział Baldwin i powoli podszedł do smoka. Położył rękę na głowie gada w takiej pozycji, by miniaturowa kusza, ukryta w rękawie jego bluzy, celowała w oko bestii.
Nie rób tego. Nie atakuj. – Czyjś głos odezwał się w umyśle Baldwina. Jak to było możliwe? Kto ingerował w jego myśli? Nie zastanowił się nad tym. Było już za późno. Wystrzelił.
Smok odskoczył w tył. Górskie szczyty znów zadrżały, gdy jego wielkie cielsko lądowało na ziemi. Powinien zostać trafiony i oślepiony, a może nawet poważniej okaleczony, gdyby bełt przebił się do mózgu. Nie odniósł jednak żadnej rany, choć Baldwin nie chybił. Po prostu bełt znikł, zanim osiągnął cel. Czyja to była sprawka?
Gad ryknął na moment wszystkich ogłuszając. Chciał rzucić się na Baldwina, ale nie zrobił tego. Za to młody mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i posłał z dłoni promień światła wprost w Baldwina. Ból, który przeszył mu pierś, nie dałby porównać się z niczym, czego wcześniej w życiu doświadczył. Z jego gardła wydobyło się nieartykułowane wycie. Jednak, kiedy wiązka światła zgasła, w piersi nie pozostała rana, a ból stał się wspomnieniem. Baldwin czuł się tylko lekko oszołomiony.
Riauk zachwiał się i mocniej uczepił ramienia Arandira.
- Nieźle. – Uśmiechnął się młody mężczyzna. – Nie spodziewałem się tego. Teraz jednak może w końcu spokojnie porozmawiamy? Powiedz mi, o czym myślałeś Płomieniu, przybywając tutaj?
Baldwin uśmiechnął się głupio.
- Zawsze mogę sobie powiedzieć, że próbowałem – stwierdził. – Przepraszam smoku. Pewnie nie mam co prosić, żebyś nie czuł do mnie urazy, skoro chciałem cię podstępnie zabić.
- Baldwinie, mówiłem ci już kiedyś, że masz nierówno pod sufitem? - syknął Gilberth.
- Jakby się udało, to dopiero by mnie wszyscy chwalili.
- No więc – zaczął Snarri – pogadaliśmy sobie, popróbowaliśmy ukatrupić smoka, przechwalaliśmy się wszyscy, a teraz może byśmy przeszli do rzeczy. Chcesz nas zabić? Dawaj. I tak były marne szanse, żebyśmy wyszli z tej przygody żywi. Ale zapewniam cię, że będziemy walczyć. Nie chcesz nas zabić, w takim razie racz wyjaśnić, o co ci chodzi i zostawić nas w spokoju.
- Wyjaśnić? Sprawa jest prosta – odparł młody mężczyzna. – Chciałem i nadal chcę unieszkodliwić wszystkich, którzy mogą mi zagrozić. Zanim jednak postanowię, co z wami zrobić, chcę usłyszeć wyjaśnienie od niego – wskazał ręką Riauka. – Skoro, jak twierdzi, nie chce przejąć władzy w Dominium, po co tu przybył?
- Przyszedłem tu, dałem się wciągnąć w pułapkę, bo nie znałem innego sposobu, by stanąć przed obliczem imperatora – odpowiedział Riauk nieco mocniejszym, niż dotąd głosem. – Miałem nadzieję, że na końcu tej drogi go spotkam. Tak, chciałem go zabić, nie po to jednak, by przejąć władzę, ale by zapewnić spokój i bezpieczeństwo sobie, swojej rodzinie i swojemu światu.
- I myślisz, że gdy zginiesz, zostawię ich w spokoju? Może, na jakiś czas. Masz jednak synów, dziedziców, kiedyś oni też zaczną stanowić zagrożenie dla mojej władzy. Choć może niesłusznie tak myślę. Zabiłeś jednego z moich sług, niezbyt potężnego i ostatnio, jak widzę, słabującego na umyśle. Nie jesteś tak potężny, by mi zagrozić. Sam musisz to przyznać. Wciąż trzymasz w ręku miecz, lecz w tej chwili nie mógłbyś obronić się nawet przed atakiem dziecka. Jak się z tym czujesz, ty, taki zadufany w sobie i dumny? - Riauk zwiesił głowę. Milczał. – W każdym razie, gdy zginiesz, będę tropił twoje potomstwo, aż nie zostanie nikt, w czyich żyłach płynie krew Wybrańca.
- I wszystko po to, by utrzymać władzę w Dominium? – spytał Riauk cicho. Był już prawie pewny, że faktycznie rozmawia z samym imperatorem. – Nie tknąłbym cię, ani nie próbował odebrać ci władzy, gdybyś ty nie mieszał się do spraw mojego świata. Dominium mnie nie obchodzi, a tym bardziej władza.
- A jednak to ty pierwszy zaatakowałeś mojego sługę z Najdalszej Prowincji.
- Tak, zrobiłem to – przyznał Riauk. – Obiecałem to pewnej dziewczynie. Była to głupia obietnica, a jednak nie żałuję jej. Ta dziewczyna, jak wielu twoich poddanych nie mogła znieść krwawych turniejów organizowanych w Najdalszej Prowincji, ani podatków tak wysokich, że skazywały chłopów na śmierć głodową. Chciała poprowadzić powstanie. Ale to nie zadanie dla dziewczyny. Niewinne istoty nie powinny się uczyć zabijać. Ja jednak splamiłem już swój miecz krwią przelaną niepotrzebnie. Dlatego złożyłem obietnicę, żeby ona mogła żyć spokojnie.
Młody mężczyzna wyglądał na zaskoczonego. Przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
- A więc tylko o to chodzi? – wyjąkał w końcu. – Nie o całe Dominium? Nie o wypędzenie demonów z tej ziemi?
- Przyznajesz, że jesteś demonem?
- Tak, jestem demonem i imperatorem. – Młody mężczyzna odzyskał pewność siebie. – Jestem najpotężniejszą istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi.
- Już cię koronowano?
- Nawet gdyby nie... – Młody mężczyzna wzruszył ramionami. – Zawsze i tak nim pozostanę. Nie jestem bratankiem mego poprzednika, bo i nie miałem poprzednika. To wciąż ten sam ja, tak stary, że twój umysł nie potrafi sobie tego nawet wyobrazić. Używam różnych sztuczek, by ludzie nie musieli się lękać, że rządzi nimi demon. Dość się już jednak nagadałem. Nie chciałeś przepędzić demonów z Dominium?
- To skoro nie chodziło o wszystkie demony, tylko o jednego, który był draniem, a jego demoniczność nie miała tu nic do rzeczy... No i skoro ludziom w Dominium nie jest gorzej, niż by było, gdyby rządził nimi człowiek... Pewnie są tysiące powodów, dla których nie możemy przeprosić się wzajemnie, poklepać po plecach i żyć długo i szczęśliwie, nie wchodząc sobie w paradę – powiedział Baldwin.
Riauk z trudem potrząsnął głową.
- Kiedy słyszę słowa swych towarzyszy, myślę, że byłem dotąd zbyt pochopny – powiedział. – Mam przyjaciół wśród demonów, a jednak sądziłem, że to dobre demony są wyjątkiem. Wiele też razy zastanawiałem się, jakie mam prawo decydować o czyimś życiu. A jednak chciałem zabić tego, którego nazywałem zarządcą, bo według mnie zasłużył na śmierć. Chciałem też zabić ciebie, uważając, że skoro urządzasz polowanie na mnie, planujesz inwazję na mój świat i pozwalasz, by tak, a nie inaczej działo się w Najdalszej Prowincji, sam jesteś zły. Może powinienem posłuchać Baldwina, on lepiej wie, jak żyje się w Dominium. Ja spędziłem tu tylko kilkanaście lat. To pewnie za mało, by dokładnie wiedzieć, jak wygląda życie tego świata.
- Nadal chcesz mnie zabić? – zapytał imperator.
- Tak – odparł Riauk.
- Mówisz to, nawet teraz, gdy twoje życie zależy tylko i wyłącznie od mojej woli?
- Mówię tak właśnie dlatego. Czy nie mogę uważać za złego i godnego śmierci tego, który chce mnie ukatrupić? A jeśli naprawdę tego chcesz, nie sądzę, bym jeszcze mógł ocalić swoje życie. Chcę jednak odejść z honorem. A może odejdziemy razem? Stać mnie chyba na jeszcze jeden cios.
Snarri pokręcił głową.
- Po co cały ten teatr? – zapytał. - Nie może po prostu każdy pójść w swoją stronę? A po tobie – zwrócił się do Riauka – spodziewałem się jednak nieco większej mądrości. To, że ktoś chce cię zabić, znaczy tylko i wyłącznie, że jest twoim wrogiem. Wcale nie koniecznie musi być zły. Jak rozumiem, spotkaliśmy się wszyscy tu i teraz dlatego, że wy dwaj nabruździliście sobie wzajemnie, zupełnie prywatnie i niezależnie od jakiegokolwiek ratowania świata lub prób przejęcia nad nim władzy. Jeden chce zabić drugiego, bo stanowi dla niego zagrożenie, drugi z kolei z podobnych przyczyn stara się ukatrupić pierwszego. Rzeczywiście, zaczynam skłaniać się do opinii, że ostatnia propozycja Riauk jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką którykolwiek z was powiedział. Skoro nie możecie zostawić w spokoju jeden drugiego, zarżnijcie się nawzajem i niech cały ten cyrk wreszcie się skończy.
Młody mężczyzna zaśmiał się.
- Mądrze prawisz – powiedział – i wybacz, że twoje słowa tak bardzo mnie rozbawiły. Pomysł mojego pojedynku z Białym Płomieniem byłby zacnym, gdyby tylko miał w nim jakąś szansę. On jednak wie, że jest bez szans, nawet, gdybym pozwolił mu odpocząć. Zawsze to wiedział, a mimo to tu przyszedł... Uparty i dumny. Chyba zaczynam go lubić, mimo, że jest skończonym głupcem.
- Riauku, o co chodzi z tą inwazją na twój świat? – spytał Baldwin.
- Tak – przyznał młody mężczyzna. – Jego świat w waszych oczach może stanowić pewien problem. Mogę powiedzieć, że nie wiedziałem, jak źle dzieje się w Najdalszej Prowincji. Jest to zresztą prawda. Mogę powiedzieć też, że ten, którego Biały Płomień nazwał zarządcą, wprowadził mnie w pewnych kwestiach w błąd. Jeśli jednak chodzi o inwazję... Ten jałowy świat jest pełen magii. Wiodą też z niego drogi do innych światów. Władza nad nim może być początkiem władzy nad wieloma wspanialszymi światami, niż te, które znacie. Jednak, podbój tego królestwa przez inne, to tylko i wyłącznie polityka. Ty, Płomieniu, nie znasz się na polityce, prawda? Zresztą, sprawa inwazji nie ma już znaczenia. Miałeś więcej szczęścia, niż rozumu, ale udało ci się zabezpieczyć swój świat przed wtargnięciem do niego demonów na sto lub dwieście lat. Dla śmiertelników to ogromna przepaść czasu, a ja mogę zaczekać.
- Czyli sprawa się wyjaśniła. – Gilberth po raz pierwszy zabrał głos w tej dyskusji. – Wszystko przesunie się w czasie o dwieście lat, a my już wtedy nie będziemy żyli. Zostawisz nas więc w spokoju?
- Was tak – zgodził się młody mężczyzna. – Nie jestem jednak jeszcze pewny, co zrobić z Płomieniem. Jeśli zostawię go przy życiu, znów może mi przeszkodzić. On jest przecież nieśmiertelny, a przy tym tak obrzydliwie młody.
- Jeśli jego nie zostawisz w spokoju, nas też nie będziesz mógł zostawić – zapowiedział Gilberth. – Będziemy walczyć u jego boku.
- Może mógłbym darować mu życie – zgodził się młody mężczyzna. – Jednak, gdy minie te dwieście lat, przez które nie mogę dostać się do jego świata, znów spróbuję podboju, a on tam będzie i nadal będzie mógł mi przeszkodzić. Owszem, mogę czekać jeszcze dłużej, ale to irytujące.
- Dwieście lat to nic w porównaniu z długością życia demonów – zauważył Baldwin. – Ale obiektywnie to całkiem sporo czasu, żeby się dogadać. Sporo czasu, żeby można było użyć bardziej cywilizowanych metod. To jest czas na politykę, emisariuszy, rozprawy o rozmiarze autonomii. Sporo czasu, by krótkowieczni ludzie zapomnieli o krzywdach inwazji. Myślę, że status prowincji Dominium nie jest najgorszą rzeczą, jaka może przytrafić się krainie Riauk. Myślę, że nawet lepiej jej będzie pod protektoratem Dominium, niż gdyby ciągle miała być areną walk potęg chcących przywłaszczyć sobie tak strategiczne miejsce. Nie będzie przecież można izolować jej w nieskończoność czarami-marami. Mam rację?
- Ludzie z mojego świata być może znieśliby jarzmo Dominium – powiedział Riauk cicho. – Przyszłoby im to jednak z trudem. To są dumni ludzie, przywykli do wolności. Są zresztą potomkami uciekinierów z Dominium. Mówcie ile chcecie o polityce, ale każdy ma prawo walczyć o wolność swojej ziemi. W tej kwestii niewiele różnię się od śmiertelników. Wojna jednak nie toczy się o naszą ziemię. Nie znam wszystkich światów, do których można dostać się z mojego, ale o paru coś wiem. Demony szukają drogi do Świata Prawdziwego i jeśli zapanują nad nim, mogą wydarzyć się rzeczy straszne. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. Wiem jednak, że dla nich oznacza to wzrost potęgi, a dla mnie śmierć i cierpienie moich bliskich. Wiele pokoleń moich przodków walczyło, by nie dopuścić demonów do Świata Prawdziwego. Żal mi, że muszę ponieść klęskę. Nie zamierzam się jednak poddać.
- Skończ to – syknęła Selena.
- Więc jednak o to chodzi? – zdziwił się Baldwin. – O banalny podbój i rządy krwawego terroru? A więc w imię ogólnie pojętych piękna i dobra będziemy musieli umrzeć walcząc u boku Riauka.
- Jeśli umrzemy teraz, imperator zajmie te ziemie, jeśli nie i tak je zajmie – zauważył Arandir.
- To nie jest takie proste – powiedział młody mężczyzna. – Ludziom z jego świata nic by się nie stało, jeśliby nie stawiali oporu, tak jak i wam nic się nie stanie. Ale on, jego rodzina i jego potężni przyjaciele to zupełnie inna sprawa. Trzeba ich usunąć. To też element polityki...
Imperator urwał w pół zdania, bo Riauk nagle skoczył w przód, wszystkich tym zadziwiając. Próbował uderzyć mieczem z góry, w głowę młodego mężczyzny. Ten okazał się jednak szybszy. Złapał Riauka lewą ręką za nadgarstek, zatrzymując jego cios. Prawą ręką przytrzymał go za lewe ramie, nie pozwalając upaść. Atak wyczerpał ostatek sił białego wojownika. Już się nie bronił. Rozpaczliwie próbował złapać ustami powietrze. Młody mężczyzna zmusił go do opuszczenia dłoni dzierżącej miecz.
- Spokojnie chłopcze, spokojnie – powiedział cicho. – Nie powiedziałem, że cię zabiję. Mówiłem już zresztą, że zaczynasz mi się podobać. Podoba mi się twój upór, silniejszy, niż twoje wątłe ciało, a nawet silniejszy niż twoja moc. Ten upór może sprawić, że kiedyś będziesz godnym mnie przeciwnikiem. Oszczędzę cię i oszczędzę twój świat, jeśli tylko złożysz obietnicę, że nigdy sam nie zaatakujesz żadnego z moich podwładnych. Od setek lat próbuję podbić twój świat, świat leżący najbliżej Dominium i najbardziej przydatny moim celom. Jeśli jednak ma się tyle czasu, co ja, można pozwolić sobie też na jakiś dziwaczny kaprys. Mogę poszukać innej drogi do realizacji swoich celów. Zbyt jestem ciekawy, co z ciebie wyrośnie. Możesz złożyć mi tę obietnicę?
Riauk w końcu złapał oddech i rozkasłał się. W oczach stanęły my łzy.
- Mogę – wyszeptał. Otarł rękawem krew z warg. – Obiecuję ci to.
- Nie musisz tego robić – powiedziała Selena. – Przecież jeszcze my tu jesteśmy. – Była gotowa podjąć walkę z demonem rządzącym Dominium. Może nie uświadamiała sobie jeszcze jego potęgi? A może była gotowa umrzeć za sprawę Riauka?
- Wiem – odpowiedział cicho. – Ale tak jest dobrze. Dziękuję.
Młody mężczyzna delikatnie posadził go na ziemi.
- Odpocznij – powiedział. Potem spojrzał na pozostałych. – To myślę, że się dogadaliśmy – zauważył.
- Tak, wasza wysokość – przyznał Baldwin.
- Na to wygląda – skinął głową Snarri.
- A więc żegnajcie – powiedział młody mężczyzna uśmiechając się. Dał ręką znak smokowi i stwór uniósł się do lotu. Łopot skrzydeł poderwał z ziemi tuman kurzu. W chwilę później sam imperator znikł.
- To dziwne – wyszeptał Riauk. – Nie ma we mnie strachu, ani gniewu. Chyba po raz ostatni czułem się tak, będąc małym dzieckiem.
- Co się tu właściwie stało? – spytała Rosa, która dopiero w tej chwili ośmieliła się wynurzyć z podziemi.
Arandir zaczął jej w skrócie opowiadać o ich rozmowie z imperatorem. Baldwin przeciągnął się i westchnął radośnie.
- Omal nie zabiłem smoka – powiedział z pewną dumą. – Ale nie wiem, co tak naprawdę się wydarzyło. Jakiś dziwny głos poprosił mnie, żebym tego nie robił...
- To byłem ja – powiedział Riauk cicho.
- A więc potrafisz i to. W sumie miałeś rację – zgodził się Baldwin. – Ale ja wystrzeliłem, tylko, że mój bełt w nic nie trafił.
- To zapewne dzieło imperatora. Ja przyznaję się tylko do uleczenia twoich ran. Nie byłem pewny, czy zdołam to uczynić i wiele mnie to kosztowało.
- Nasz dług wobec ciebie wzrasta i wzrasta.
- Nie. – Riauk pokręcił głową. – Wyruszyliście w tę podróż, licząc na nagrodę za odnalezienie magicznej kuli. Mówiłem wam, że sądzę, że to pułapka i że żadnej kuli nie znajdziecie, ale zachęcałem was do tej podróży. Nie powiedziałem wam wszystkiego o sobie i o tym, co wiem. Na początku byście mi nie uwierzyli, a potem... Dbałem o własny interes i wykorzystałem was. Nie otrzymacie za to, co zrobiliście żadnej nagrody, a przecież poświęciliście mi swój czas i ryzykowaliście życiem. Chciałbym was za to przeprosić, ale słowa to za mało.
- Owszem – zgodził się Arandir. – Trzeba by cię nieźle obić. Zadbałeś jednak o to, żebyśmy nie zginęli, a my przeżyliśmy ciekawą pogodę i dowiedzieliśmy się cennych rzeczy o świecie. Nie będziemy więc mieć do ciebie żalu. W końcu sami chcieliśmy być poszukiwaczami przygód.
- A mnie nie podoba się, że tak łatwo ustąpiłeś imperatorowi – powiedziała Selena z gniewem z głosie. – Przecież miałeś jeszcze nas. Może nie jesteśmy tak potężni, jak ty, ale Baldwin całkiem nieźle radził sobie z twoim mieczem, a ja też nie jedno potrafię.
Riauk potrząsnął głową.
- Nie pokonałbym go, nawet gdybym był w pełni sił. Nie pokonałbym go ani sam, ani z waszą pomocą. Myślę, że nawet najpotężniejsze istoty, jakie znam, nie byłyby w stanie tego zrobić. On jest tak stary i tak potężny, że nawet nie sposób sobie tego wyobrazić. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że demony mogą mieć aż taką moc. Pomyślcie, ten smok słuchał go jak pies. A smoki to potężne i bardzo mądre istoty mogące podróżować między światami. – Zamilkł na chwilę. Był tak wyczerpany, że nawet mówienie stanowiło dla niego wysiłek. – Poza tym... - dodał. – Są ludzie, są demony i są inne rasy... Każdy ma jakieś potrzeby. Czy mogę potępiać tych, których styl życia i potrzeby nie zgadzają się z moimi? Moje serce krzyczy, że tak, ale mój umysł wie, że wszyscy mają takie samo prawo do życia. Tego nauczyła mnie ta wyprawa.
- Tak – zgodziła się Selena. – Ale czy imperator nie stanowi zagrożenia dla ciebie i twojej rodziny?
- Obaj złożyliśmy obietnicę.
- I myślisz, że on jej dotrzyma? – Selena miała wątpliwości.
- Dotrzyma. – Riauk skinął głową – Gdyby naprawdę chciał mnie zabić, już by to zrobił. Teraz myślę też, że wszystko przez co przeszliśmy, nie było zastawioną na mnie pułapką, a pewnego rodzaju sprawdzianem. I chyba go zdałem, skoro uznał, że może darować mi życie. – Znowu zamilkł. Głowa opadła mu na piersi. Wydawało się, że zasnął na siedząco. Po chwili jednak uniósł głowę. – Jestem zmęczony – powiedział. – Jest jeszcze zapewne wiele rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać, ale teraz muszę odpocząć. Możemy zostać tu do jutra?
- Pewnie – odpowiedziało mu kilka głosów.
- Mogę was prosić, żebyście rozpalili ognisko?
Zapewne odpowiedzieli „tak”, ale Riauk już tej odpowiedzi nie usłyszał. Położył się na boku i od razu zasnął. Jego członki wypełnił bezgraniczny spokój. Problemy miały wrócić dopiero rano. Czekała go długa droga powrotna do domu. Część tej drogi zapewne pokona przy użyciu mocy. Najpierw jednak musi odbudować swoje zapasy energii. Nie może też na niebezpiecznych bezdrożach zostawić swoich towarzyszy. Jego towarzysze... To byli dobrzy, szlachetni ludzie, choć obdarzeni trudnymi charakterami, bardzo beztroscy i niefrasobliwi. A może to on sam miał ciężki charakter? W każdym razie musiał przyznać, że śmiertelnicy go zadziwiali. Wielu z nich było tak straceńczo odważnych, jakby śmierć nie mogła po nich sięgnąć. Nie bali się też ran i bólu, choć nie mieli mocy, by z nimi walczyć. Często też ideały były dla nich ważniejsze, niż życie. Po wszystkim, co razem przeszli, opuszczenie ich, wydawało mu się wręcz niegodziwością. Musiał jednak wracać. Czekała na niego Teena i dzieci. Czy biedny Loravandil otrząsnął się z szoku i zaczął mówić? Kiedy ostatni raz porozumiewał się z Teeną, stan chłopca nie uległ zmianie. Biedny malec. Riauk mógł przebyć całą tę drogę z jej przeszkodami. Mógł zabić zarządcę i dojść do ugody z imperatorem. Nie mógł jednak wymazać z pamięci syna cierpienia, przez jakie ten przeszedł. Mimo całej swojej potęgi, tak naprawdę był bardzo słaby. Kiedy powie o tym, co zrobił, tej, której obiecał zabić zarządcę, usłyszy zapewne, że stało się to za późno. I to ona będzie miała rację.
Tak. Było jeszcze tyle spraw, które będzie musiał przemyśleć i załatwić. Co na przykład z ostatnimi Ludźmi Lasu? Czy powinien zostawić ich swojemu szaleństwu, czy spróbować przekonać do siebie i do imperatora? Śmieszne, że miałby stać się rzecznikiem demona. Chociaż, może nic w tym dziwnego, skoro od dawna już demony były jego sąsiadami i przyjaciółmi. To wszystko były jednak sprawy na następne dni. Teraz spał mocnym, spokojnym snem bez snów.
Gilberth i Snarri rozpalili ognisko, a Arandir zaczął układać pieśń o spotkaniu Riauka z imperatorem. Rosa przyglądała mu się zupełnie nie myśląc o białym wojowniku. Młody mężczyzna był przystojny i utalentowany, stanowił więc obiecujący materiał na życiowego partnera. Gdyby jednak nie okazał się dobrym mężem, wtedy zapewne jej demon wkroczy do akcji. Rosa uśmiechnęła się sama do siebie. Dobrze jest mieć potężnych protektorów.

18.10.2006 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...