Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
"Riauk"




9. Głupiec


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

To był zwyczajny, spokojny dzień. Riauk kończył układać dach na swojej nowej chacie. Nie on ją jednak zbudował. Ściany budynku stanęły, kiedy dochodził do siebie po narodzinach Ich Wielmożności Poświęcenia. Nowy dom Riauka został wzniesiony wspólnymi siłami przez karczmarza oraz człekopsa i innych zwierzopodobnych. Oni też postawili jego stodołę i stajnię. A że coś niecoś już o nim wiedzieli, to od stajni zaczęli budowę. Kiedy był na Półwyspie, wymurowali mu kuchnię. Zanim wrócił, chata była też już w połowie zadaszona. Teraz został do zrobienia tylko kawałek nad przyszłym składzikiem. To było coś, co długo odkładał na potem. Pierwszeństwo miały sianokosy. Suche trawy pustkowia dawały marne plony, więc nie należało doprowadzać do niepotrzebnych strat. Sprowadził też meble ze starego domu. Może nie były piękne, ale znajome. Sam je przecież robił. Miło było mieć je z powrotem. Zebrał również zboże ze swoich porzuconych pól. Źdźbła bardzo już stwardniały, lepsza była jednak taka słoma niż żadna.
Przybijając zachodzące na siebie krótkie deski, zastanawiał się, który raz już to robi. Najpierw był dom na Pustkowiu. Zbudował go samodzielnie. Kosztowało go to wiele wysiłku. Ale wtedy budował inaczej. Ściany wyplatał z elastycznych gałęzi krzewów, a potem utwardzał je gliną. Oczywiście sam na to nie wpadł. Ojciec mu pokazał, że tak można, i wytłumaczył, że w ten sposób wzniesiono większość domostw na Pustkowiu. Drewno było bardzo drogie, zwłaszcza że do Jedynego Miasta trafiało z daleka. Ten swój pierwszy dach pokrył strzechą.
Potem remontował chatę dzieloną z karczmarzem i brał udział w odbudowie spalonej karczmy. Wtedy nauczył się układać drewniane dachy. W Dominium drewna było pod dostatkiem, drzewa rosły wszędzie. Jego trud, tak jak trud wielu innych, poszedł jednak na marne, a on układał właśnie czwarty dach w swoim życiu.
Praca wymagająca nie siły, a cierpliwości i precyzji, była dla niego idealnym zajęciem. Mógł przy niej uporządkować myśli.
Czym powinien się teraz zająć? Dominium rządziły demony, a ten, którego obiecał zabić, żył. Ale czy naprawdę powinien kogokolwiek atakować, jeśli jemu samemu nic nie zagrażało? Miał co do tego coraz większe wątpliwości. Przecież u nich w wiosce też rządził demon.
Uczył się czerpać energię z ciała Teeny. Obiecał jej, że tak zrobi. Na początku myślał, że przygotowuje się do przyszłych starć. Jednak wyprawy po meble i zboże pokazały mu, że moc przydaje się także do ułatwiania sobie codziennego życia. W sumie przełamanie męskiej dumy przychodziło mu z większym trudem, niż techniczna strona panowania nad energią. Same treningi też nie były takie złe, nieraz towarzyszyły im chwile rozkoszy. Mogli sobie na to pozwolić, chowając się w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas. Jednak sama świadomość uzależnienia od Teeny wciąż nie była dla niego łatwa do przełknięcia.
Układając dach, również czuł się lekko upokorzony. Owszem, gdyby miał postawić swój dom sam, zrobiłby to. Potrzebowałby jednak więcej czasu i odpoczynku niż inni. Dlatego, nawet gdyby sprawy potoczyły się inaczej i tak zastąpiliby go w tej pracy. A przecież już dwa razy w życiu odrzucił pokusę zdobycia zdrowego ciała. Ten drugi raz był zaledwie jeden cykl księżyca wcześniej. Nie chciał być kimś innym, ale kiedy dochodziło do konfrontacji ze światem, odbierał siebie jako nieudaną, niepełnosprawną istotę.
Nagle ból przeszył jego pierś. Celnie posłany bełt przebił płuco. Drgnął i stracił równowagę. Osunął się z dachu. Uderzenie o ziemię na moment go oszołomiło. Nie mógł jednak poddać się ogarniającej go niemocy.
- Tato! – To był głos jego najmłodszego syna. Mały Loravandil był tam i widział, co się zdarzyło. Chciał do niego podbiec.
- Zostań tu! – O trzy lata starszy Ferro złapał malca za rękę, próbował odciągnąć go w tył.
Był tam też jednak mężczyzna, który odrzucił kuszę i teraz dzierżył w dłoni szablę. Zamachnął się nią. Ostrze przeszło przez ciało dziecka, przecinając je na pół. Rana zarosła się natychmiast, a mimo to chłopiec osunął się na kolana z wytrzeszczonymi oczami. Nie krzyknął. Starszy brat objął go ramionami. Też nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Uzbrojony mężczyzna odwrócił się w stronę Riauka. Chyba zrozumiał, że ocalenie życia dziecka było jego zasługą. Riauk pierwszy raz w życiu użył mocy tak szybko. Nawet o tym nie pomyślał. Obcy zamachnął się szablą, chcąc trafić go w głowę. Ostrze jego broni rozsypało się jednak w pył.
- Ty! – ryknął i rzucił się na Riauka z pięściami.
Tym razem ciało zareagowało szybciej niż umysł. Riauk zamachnął się młotkiem, którego nie wypuścił z dłoni, spadając z dachu. Ogłuszony napastnik zwalił się ciężko na bok.
- Co się tu dzieje?!
- Nic ci nie jest?
Riauk nie był sam. Hałas sprowadził do jego chaty mieszkającego w sąsiedztwie karczmarza. Na nagłe użycie mocy zareagowały też Wojowniczki Nocy – Tika, Mistral i Teena, która od razu przy nim uklękła. Skądś zjawiła się też córka szefa.
- Kto to był? – spytała. – Zabiłeś go?
- Nie. Jest tylko nieprzytomny – orzekła szybko Tika, nawet nie dotykając ciała.
Riauk usiadł z trudem, pochylił się w przód, zakasłał.
- Uzdrów mnie – poprosił Teenę charczącym głosem. Na wargach miał krew. Jego mięśnie drżały lekko. Nie miał już tyle sił, by samodzielnie sięgnąć do mocy. Był obolały i wstrząśnięty.
Teena bez zastanowienia chwyciła bełt za grot i przeciągnęła go przez jego pierś. Riauk zawył i zakasłał, plując krwią. Kasłał jednak tylko chwilę. Teena użyła mocy i rana w jego piersi znikła.
Riauk wstał. Nogi trzęsły się pod nim. Podszedł do dzieci i wziął na ręce Loravandila. Przytulił jego głowę do piersi.
- Już w porządku, już wszystko w porządku – wyszeptał. – Nie bój się, tata jest przy tobie. - Chłopiec patrzył w przestrzeń wybałuszonymi oczami bez wyrazu. – Wszystko jest już w porządku – powtórzył Riauk. Chyba sam jednak w to nie wierzył, bo nie zdołał zapanować nad drżeniem głosu.

Wnieśli nieprzytomnego mężczyznę do chaty Riauka i Teeny. Położyli go na jednym z łóżek. Córka szefa kazała go związać, a potem uzdrowić. Zajęły się tym Mistral i Tika. Riauk cały czas siedział za stołem, kołysząc w ramionach Loravandila. Dziecko nie odezwało się słowem ani nie zapłakało.
Gdyby wciąż mieszkali w wiosce leżącej na skraju ziem Dominium i gdyby wciąż zarządzał nią szef, na miejsce zajścia wezwani zostaliby jego przyboczni. To oni zajęliby się obcym. Teraz było jednak inaczej. Córka szefa nie zamierzała udawać, że potrzebuje ochrony, jak robił to jej ojciec. Była demonem i zdołała już odnaleźć siłę demona tak w swoim ciele, jak i umyśle. Nie ukrywała, kim jest. Wcześniej postrzegano ją jako postrzelonego podlotka. Teraz dawni mieszkańcy Deret powinni zacząć się jej bać. Wszyscy widzieli jednak, jak płakała i modliła się żarliwie nad grobem ojca, jak na początku była rozbita i słaba. Może dlatego stała się im tak bliska i tak dla nich ważna. Zwyczajni śmiertelni ludzie oraz nieposiadający nawet nazwy mieszańcy i półludzie, wszyscy stracili domy i pola. Dowiedzieli się niepokojących rzeczy o sobie, swoich sąsiadach i otaczających ich światach. Ze wspólnej tragedii czerpali jednak siłę. Byli sobie oddani, niezależnie od tego, jaka krew płynęła w ich żyłach. Widzieli, jak córka szefa godzi się z rzeczywistością i przejmuje obowiązki ojca. Chcieli wierzyć, że im podoła, bo i sami chcieli podołać losowi, jaki przypadł im w udziale.
Uzdrowiony obcy zaczął się szamotać i wrzeszczeć.
- Puśćcie mnie! Wy barbarzyńcy! To jest zbrodniarz! Morderca! Jego zwiążcie!
- Uspokój się! – nakazała córka szefa. Minęła jednak dobra chwila, zanim mężczyzna się uciszył. Zrozumiał, że nie uda mu się samodzielnie wyswobodzić z więzów.
- Kim jesteś?
- Łowcą nagród – burknął.
- Skąd?
- Z Dominium.
- A więc nie masz czego szukać na tej ziemi – powiedziała córka szefa pewnie. – Nasza wioska podlega królowi Świata zza Morza Ognia i Krwi.
- Mam gdzieś wasz mały kraj.
- Za czyją głowę chcesz otrzymać nagrodę? – pytała dalej córka szefa, jakby nie usłyszała jego słów.
- Tego potwora. – Gestem głowy wskazał Riauka.
- Niezależnie od zlecenia prawie zaszlachtowałeś dziecko – zauważyła Mistral.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Przez moment wyglądał na zmieszanego.
- Za co jest poszukiwany? – spytała córka szefa, nie zwracając na to uwagi.
- Zabił zarządcę Najdalszej Prowincji i wiele innych osób. Planuje też zamach na imperatora. Wszędzie mówi się o jego zbrodniach.
- To ciekawe, zwłaszcza, że zarządca żyje – skrzywiła się córka szefa.
- Kłamiesz.
- Skoro tak mówisz, nie uwierzysz, kiedy powiem, że ten, na którego polujesz, został niesłusznie oskarżony?
- Niektórzy mówią, że to czarodziej – rzucił obcy. – Może zawładnął twoim umysłem?
Córka szefa przewróciła oczami, okazując zniecierpliwienie i rezygnację.
- Co zrobisz, jeśli cię wypuścimy? – spytała tylko.
- Znowu spróbuję go zabić.
- Może więc my ciebie zabijemy? – zaproponowała Tika.
- Nie – zaprotestował Riauk. – Nie chcę żadnego zabijania z mojego powodu.
- Nie uwięzimy go jednak – powiedziała córka szefa. – Kto by się nim zajmował i karmił darmozjada?
- Można by go gdzieś odesłać – przyszło do głowy Mistral. – Gdzieś daleko, żeby nie mógł tu prędko wrócić.
- Świetnie – zgodziła się córka szefa. – Wyślij go w głąb Dominium, najdalej jak zdołasz.
- Co wy chcecie... – zaczął krzyczeć obcy, ale nie skończył. Już go nie było.
- Nie rozwiązaliśmy go – zaważyła córka szefa.
- Może ktoś go gdzieś tam rozwiąże. – Tika wzruszyła ramionami. – Wysłałam go daleko, ale nie w głuszę.
Córka szefa westchnęła głośno, ale tego nie skomentowała.
- Chodźcie teraz. Riauk powinien odpocząć. Co oczywiście nie znaczy, że sprawa jest skończona. – Podniosła się i ruszyła ku drzwiom. – Riauku, z tobą porozmawiam później – dorzuciła.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Córka szefa wyszła, zabierając ze sobą Wojowniczki Nocy i karczmarza.
Teena podeszła do Riauka od tyłu i pogłaskała jego ramię.
- Połóż się – powiedziała cicho. – Ona ma rację. Musisz odpocząć.
- Muszę – zgodził się bezbarwnym głosem.
Właściwie nic się nie stało. Jednak jego najmłodszy syn przeżył straszliwy szok, a on był za to w jakiś sposób odpowiedzialny. Sprzeciwił się władzom Dominium, sprzeciwił się demonom. Choć dzięki narodzinom Ich Wielmożności Poświęcenia demony nie miały wstępu do Świata zza Morza Ognia i Krwi, mogły przecież posłużyć się ludźmi. Nie pomyślał o tym wcześniej. Wciąż pozostawał zwierzyną łowną, a jego obecność mogła ściągać nieszczęście na bliskich.
- Obudzę cię na obiad – obiecała Teena.
Riauk wstał od stołu. Posadził chłopca na krawędzi łóżka i sam usiadł obok niego. Ściągnął buty. Przeczesał dłonią rzadkie białe włosy porastające podeszwy jego stóp. Loravandil nie poruszył się. Ojciec podniósł więc chłopca, a potem położył na łóżku. Malec nie zaprotestował. Riauk ułożył się obok syna i przytulił go do siebie. Zasnął prawie natychmiast. To, czego dokonał mocą, bardzo go wyczerpało. Jednak żal i smutek odebrały mu znacznie więcej sił.
Teena przykryła kocem ich obu. Przez chwilę im się przyglądała. Riauk, śpiąc, wyglądał na kogoś bardzo kruchego i bezbronnego. Loravandil ze wszystkich dzieci był do niego najbardziej podobny. Tylko on odziedziczył po ojcu szczupłą budowę ciała i ostre rysy Ludzi Lasu, choć szpiczaste uszy mieli też Ferro, Kit i Bluszcz.
Co stanie się z tym malcem?
Teena odwróciła się nagle i wyszła z chaty. Poszła do stajni, nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co robi. Cztery kucyki starszych dzieci wystawiły pyski ze swojej zagrody. Domagały się pieszczot i smakołyków. Teena jednak zupełnie je zignorowała. Chyba nawet ich nie spostrzegła. Weszła do stanowiska zimnokrwistego Maćka i objęła go za szyję.
Czemu to nie jest Arkus? – pomyślała jeszcze. Brzydki, narowisty Arkus był jej wierzchowcem w czasach, zanim jeszcze poznała Riauka. Wtedy był jej jedynym towarzyszem i przyjacielem. Rozpłakała się nagle, wtulając twarz w grzywę konia.

- Mamo. – Czyjaś ręka delikatnie dotknęła przedramienia Teeny. Drgnęła gwałtownie i odwróciła głowę. Nie wiedziała, jak długo stała w stajni.
Podpuchnięte oczy Teeny napotkały czujne, lekko spłoszone czerwone spojrzenie. Przez moment wydawało jej się, że patrzy w oczy Riauka. Te oczy były jednak inne, spokojniejsze i szersze. To Oiolose po nią przyszedł, nie Riauk.
Jej serce ścisnęła nowa fala bólu. Potrzebowała wsparcia i pomocy, tymczasem jej mężczyzna był słabszy od niej.
- Chodź, mamo – powiedział Oiolose cicho, a ona zdała sobie sprawę, że powtórzył to już któryś raz z kolei.
Skinęła głową.
- Chodź. Nie płacz. Wiemy o wszystkim od Ferro. Ciocia Róża ugotowała obiad. Dżana i Sasanka jej pomagały.
Ciocią Różą dzieci nazwały żonę karczmarza, tym samym nadając imię tej niebędącej ani człowiekiem, ani demonem istocie.
- Nie budziliśmy ojca. Nie wiedzieliśmy, czy można.
- W porządku – odezwała się w końcu i poszła za Oiolose.
Kiedy weszli do chaty, żona karczmarza nalewała już zupę.
Teena delikatnie obudziła Riauka. Nie odezwali się przy tym. On zaniósł Loravandila do stołu i posadził na ławie obok siebie. Zachowywał się tak, jakby chłopcu wciąż mogło zagrozić niebezpieczeństwo.
Riauk podał malcowi łyżkę.
- Jedz – nakazał mu.
Loravandil zaczął powoli jeść. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
Żona karczmarza postawiła przed wszystkimi pełne miski i wyszła bez słowa, zabierając z sobą córkę. Doskonale wiedziała, że jej sąsiedzi będą woleli zostać sami.
Wyruszę do Dominium – myśl Riauka nagle pojawiła się w głowie Teeny.
Po co? – spytała, także w myślomowie.
Żebyście byli bezpieczni – odparł. – Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale jeśli odejdę, żadni łowcy nagród nie zakłócą już waszego spokoju. Wszyscy szukają tylko mnie.
Czyś ty zgłupiał!? – Teena rzuciła mu gniewne spojrzenie znad zupy. – Potrzebuję cię. I dzieci cię potrzebują. Nie możesz znowu odejść.
Ale nie mogę też zostać.
Skinęła głową. Musiał być o tym przekonany, skoro mógł taką myśl sformułować w myślomowie. W sumie jeszcze szef mówił, że problemy wszystkich skończyłyby się, gdyby pozbyli się Riauka z wioski.
Nie mogę tak po prostu zostawić tego, co się wydarzyło – mimo jej reakcji zaczął się tłumaczyć. – Zarządca powiedział, że musimy się starać, żeby ludzie ze Świata Prawdziwego o nas nie zapomnieli, bo bez tego zginiemy. Wydaje mi się, że chodziło mu o Opowiadaczkę. A skoro nas stworzyła... Może ja muszę coś teraz zrobić, bo bez tego nieszczęście spotka nie tylko nas, ale i cały świat. Może ważne jest, żebym coś robił, bo bez tego nie ma opowieści.
Bredzisz.
Jakby nie było, na Półwyspie poszło mi za łatwo. Nie wykazałem się, a ludzie ze Świata Prawdziwego chyba chcą rzeczy bardziej spektakularnych.
Bardziej? Umarłbyś, gdyby nie Nana.
Więc może i teraz mnie ocali – uśmiechnął się smutno.
Dokąd zamierzasz iść?
Jeszcze pomyślę. Może będę musiał zabić zarządcę, albo i imperatora. Sama słyszałaś, podobno już planuję na niego zamach. Więc może zajmę się tym naprawdę.
Wtedy to dopiero będziesz prawdziwym zbrodniarzem. Pewnie nawet wojsko zacznie cię szukać.
Nie, jeśli nikt się nie dowie, że to byłem ja, a jego śmierć będzie wyglądała na wypadek.
Nie dasz rady zrobić czegoś takiego – zaprotestowała. – Jeszcze nie umiesz w pełni czerpać ze mnie energii. A co dopiero na odległość. Zresztą... Nawet gdybyś umiał, to chyba za trudne zadanie dla jednej osoby. Nie wiesz, co potrafi imperator ani jak żyje się w wielkim zamku, czy w ogóle w mieście.
Będę musiał coś wymyślić – przyznał. Miał niepewną minę.
Poprosisz o pomoc Kita?
Nie. – Riauk potrząsnął głową. – Sądzę, że nie powinienem go do tego mieszać. On też jest demonem, a ja... - urwał. Odwrócił twarz. – Czuję w sobie złość. To nie jest już wojna, a nasze osobiste sprawy. Kit tego nie poprze. Bo to jest coś, czego nie powinienem robić. Nigdy nie chciałem zabijać. Tylko że nie widzę innego wyjścia. Chyba że sam pozwolę się zabić i będzie po sprawie.
Teena za głośno przełknęła zupę. – Ale ty jesteś głupi.
Zerwał się z ławy. Jego ciało wykonało gwałtowny ruch, jakby chciał wyjść, ale zostało w miejscu. Ręce bezwładnie mu opadły. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.
Co mi pozostaje?
Teena też się podniosła. Objęła go delikatnie. – Będę cię nienawidzić, jeśli zginiesz lub za bardzo narozrabiasz. – Uderzyła go pięścią w bok. Potem mocno przytuliła.

Następnego dnia rano nie wracali już do tematu. Mówili o zwyczajnych codziennych sprawach. Loravandil nadal się nie odzywał i nie ruszał, jeśli mu się nie kazało. Kiedy podało mu się łyżkę, jadł. Kiedy się go położyło, spał, ale to było wszystko. O nim woleli nie rozmawiać. Oboje wiedzieli, że ciało chłopca jest zupełnie zdrowe.
Riauk wszędzie nosił go ze sobą. Dokończył dach, zerkając na syna z góry. Cały czas też do niego mówił.
Potem zabrał go do stajni.
- To, co cię spotkało, stało się przeze mnie – oznajmił Laravandilowi tam, gdzie nikt inny nie mógł go usłyszeć. – Dlatego że... Nie umiem tego wytłumaczyć. Ale jeśli wyjadę, już nic złego cię nie spotka. Nigdy.
Chłopiec nie zareagował.
Riauk odwrócił się twarzą w stronę koni. Mocno zacisnął szczęki.

Kolejnego dnia przy śniadaniu już głośno powiedział, że wyrusza do Dominium. Nie wytłumaczył dzieciom, dlaczego. Zostawił to Teenie. Ubrał się w podróżny skórzany strój. Przypasał miecz. Drugi założył na plecy. Przytroczył do siodła koc i łuk. Całe lata włóczył się, nie posiadając więcej i teraz też musiało mu to wystarczyć.
Jeszcze raz objął Teenę. Wtulił twarz w jej ramię. Nie pocieszał jej, szukał pocieszenia dla siebie. Potem potarmosił włosy dzieci. Powiedział, żeby były grzeczne i pomagały matce. Więcej nie dał rady. Głos mu się łamał, a dzieci nie powinny tego zauważyć. Kit i Bluszcz wyglądali na przestraszonych. Spróbował się do nich uśmiechnąć. Loravandil, trzymany na rękach przez Dżanę, obojętnie patrzył w przestrzeń. Z oczu Oiolose Riauk wyczytał wyraźny wyrzut. Jego najstarszy syn za dużo już rozumiał. Chłopiec nie odezwał się jednak. Teena też nie.
Riauk dosiadł Cienia. Skoro nie był pewny, dokąd zmierza, nie mógł podróżować przy użyciu mocy. Ruszył stępa. Nie obejrzał się, choć podejrzewał, że Teena i dzieci patrzą, jak odjeżdża. Nie był w stanie się na to zdobyć. Bał się, że nigdy ich już nie zobaczy. Nie takich chciał ich pamiętać, ze smutkiem i wyrzutem w oczach. Ani przez moment nie pomyślał, czego oni mogliby w tej chwili od niego oczekiwać.
Zanim opuścił wioskę, podjechał jeszcze do córki szefa. Wyszła do niego na ganek. Skądś wiedziała, że się zbliżał.
- Widzę, że ruszasz w drogę – powiedziała, pomijając powitanie. Nie zaprosiła go do środka.
Skinął głową. Nie zsiadł z konia.
- Dobrze to o tobie świadczy – stwierdziła córka szefa. – Po tym, co się teraz wydarzyło, sama chciałam cię prosić, żebyś stąd zniknął, przynajmniej na jakiś czas, i posprzątał po sobie w dalekim świecie. Skoro, przybył tu jeden łowca nagród, przybędzie i następny. Rozumiesz, że twoja obecność dla wszystkich stanowi zagrożenie.
- Oczywiście – przytaknął, choć bardzo chciał powiedzieć coś innego. Jej ojciec udzielił mu schronienia. Ale czy nie przez tę decyzję zginął?
- Jeśli kiedyś będziesz pewny, że już nikt cię nie ściga, możesz wrócić.
Przez chwilę tylko na siebie patrzyli.
- Miałem bronić was i tego świata – przypomniał Riauk, jego głos brzmiał smutno.
- I właśnie to robisz. Życzę ci powodzenia – nie zdobyła się na uśmiech.
Ponownie skinął głową. W sumie nie czuł do niej żalu. Jeśli coś komuś wyrzucał, to tylko sobie.

Nie wkroczył jeszcze nawet w góry dzielące Świat zza Morza Ognia i Krwi od Dominium, gdy skontaktował się w myślomowie z Kitem. Czuł, że musi mu się do wszystkiego przyznać.
Wyruszam zabić zarządcę, a może także imperatora. – Jego myślowy przekaz był prosty i aż kipiał od gniewu. – Muszę ich zabić, bo inaczej oni zabiją mnie. Już próbowali. Mój syn... – Nie potrafił ubrać tego w słowa, ale mógł otworzyć umysł i pokazać co się zdarzyło i co w związku z tym czuje.
Źle robisz – padło w odpowiedzi.
Riauk błyskawicznie zrozumiał, że czeka go trudna rozmowa. O wiele bardziej wolałby usłyszeć zwyczajową porcję sarkazmu.
Spodziewałem się, że będziesz temu przeciwny.
Przeciwny? Najprawdopodobniej teraz robisz to, czego oni od ciebie oczekują i pakujesz się w pułapkę. Zarządca to zresztą już tylko nieważny pionek. Powinieneś zostawić go w spokoju. Tacy jak on stają się poniżanymi zabawkami, którym przy każdej okazji przypomina się, jak bardzo zawiodły. Imperator wcale nie potrzebuje wzgardzonego bibelotu, by cię zniszczyć.
Riauk prychnął.
Prychnąłeś w myślach czy również fizycznie? A fukaj sobie. Potem pomyśl, że nie chcesz być taki jak on.
Masz rację. Prosiłem tamtą dziewczynę z Dominium, żeby przestała walczyć, a teraz zapewne wmieszam w swoje sprawy niemających nic z tym wspólnego ludzi.
Masz jakiś niecny plan? Jakim fortelem planujesz pokonać kogoś, kto mógłby zabić cię samym śmiechem? – Ironia wróciła. Riauk uznał to za dobry znak.
Zobaczysz, że sobie poradzę. – Spróbował uśmiechnąć się tajemniczo. Dobrze, że Kit nie mógł tego zobaczyć, bo jego uśmiech wypadł dość żałośnie. Nigdy nie był w takich rzeczach dobry.
Wiem, że cię od tego nie odwiodę. Ale ja się na to nie piszę.
Wcale cię nie...
I dobrze. Ale jak już wszystko spieprzysz, wzywaj mnie bez wahania. Istnieje szansa, że moje umiejętności wystarczą, by wyciągnąć cię z opałów, uciec wystarczająco daleko i...
Tak, tak.
No to dbaj o siebie, pajacu.

Było ich pięcioro. Siedzieli w karczmie, dzień drogi od stolicy. Nazajutrz imperator miał przekazać władzę swojemu siostrzeńcowi. Na koronację ściągała masa ludzi. Niektórzy byli zainteresowani samą uroczystością. Inni, i tych było więcej, liczyli, że koronacja będzie dobrą okazją do zarobku, sprzedania swoich towarów, znalezienia pracy czy wręcz do rozboju.
Oni byli młodzi i byli najemnikami, choć sami nazywali się poszukiwaczami przygód. Baldwin wydawał się z nich wszystkich najbardziej majętny. Na ubraniu nosił krótką kolczugę i naramienniki. Potargane włosy i chytra mina sprawiały, że wyglądał na łobuza, a jednak w jego postawie pozostało coś z wyuczonej etykiety i wrodzonej dumy ludzi z wyższych sfer. Kolczugę nosił także Snarri. Wyglądał na najstarszego ze wszystkich, może dlatego, że jako jedyny się nie golił i jego twarz porastała gęsta, rudawa broda. Arandir był ubrany bardziej jak mieszczanin. Fioletowa tunika, jak i spodnie w zielono-pomarańczowe pasy nie były najlepszym strojem dla wędrowca. Dawno więc spłowiały i postrzępiły się. Wystające spod tuniki kołnierz i rękawy nie były już białe. Nawet jednak w tym podniszczonym ubraniu Arandir wyglądał dość szykownie, zwłaszcza, że nosił okrągłe okulary o pomarańczowych szkłach. Gilberth i Selena ubrani byli w typowe skórzane stroje myśliwych. W ruchach wysokiej szczupłej Seleny, tak jak i u Baldwina, kryło się dawne przyzwyczajenie do etykiety. Ona także musiała być dobrze urodzona.
Przed chwilą rozmawiali jeszcze o swoim poprzednim zleceniu, za które im nie zapłacono. Zastanawiali się, czy się w jakiś sposób nie zemścić. Teraz jednak coś innego przykuło ich uwagę.
- Widzieliście tego gościa w kącie? – spytał Arandir.
Skinęli głowami. Wszyscy go widzieli. Samotny człowiek w kapturze naciągniętym na twarz siedział w najdalszym rogu karczmy, kiedy przyszli. Chyba już wtedy stał przed nim pusty talerz i pusty kufel po piwie. Niczego od tamtej pory nie zamówił. Obcy nosił buty do konnej jazdy, a u pasa miecz stanowczo za długi i za ciężki do jego sylwetki.
- Mam co do niego dziwne przeczucie, poza tym... Zwróciliście uwagę na jego dłonie? Są prawie zupełnie białe.
W tym momencie chyba wszyscy pomyśleli o tym samym. Od jakiegoś już czasu słyszeli, że imperator obiecał bardzo wysoką nagrodę za głowę zabijaki zwanego Białym Płomieniem. Człowiek ten miał być białowłosy i czerwonooki, z nienaturalnie jasną skórą. Podobno miał też bliznę na lewym policzku. Dużo mówiło się o nim we wszystkich prowincjach Dominium. Twierdzono, że był niepokonanym szermierzem. Niektórzy dodawali, że także czarodziejem. Przypisywano mu odpowiedzialność za wszystkie złe rzeczy, jakie tylko miały miejsce - rozboje, kradzieże, pożary, niepokoje na granicach. Chyba nigdy w historii Dominium nie było nikogo o gorszej sławie. Opowieści, w których był straszniejszy od demona, opowiadano najczęściej, ale były też inne, powtarzane przez wieśniaków, a nie stróżów prawa, w których twierdzono, że był po prostu najemnikiem czy wręcz szlachetnym człowiekiem, pomagającym innym za darmo. Wielu nie wierzyło w ani jedno słowo z żadnych z tych opowieści, zgodnie sądząc, że nikt taki jak Biały Płomień nigdy nie istniał. Na pewno jednak cały ten szum wokół pojedynczego dziwoląga skutecznie odciągał myśli ludzi od zaniechanych pół roku wcześniej prób podbojów i co tęższe umysły to dostrzegły.
- Jeśli nie macie nic przeciwko, pójdę pogadać z tym kolesiem.
- To nie jest najlepszy pomysł – zaprotestował Baldwin. – Mamy napastować kogoś, tylko dlatego, że trochę się wyróżnia z tłumu?
- Jeśli można dostać za niego wysoką nagrodę.
- Szynkarzu! Piwo! – zawołał Gilberth. Nie powiedział nic, ale uznał, że jeśli będą wyglądali na pijanych, nie wzbudzą podejrzeń u obcego. Wyraźnie czuł się obserwowany przez człowieka w kapturze i nie chciał, by tamten zauważył, że zaczęli o nim mówić.
- Chłopcy, a może zapytalibyście go o ten miecz? – zaproponowała Selena. – Przecież to zabytek, teraz już nikt nie używa takiej broni.
- A może mu po prostu piwo postawię – rzucił Arandir. Chyba z nich wszystkich on był największym narwańcem.
Porwał dzban z piwem i zataczając się podszedł do człowieka w kapturze.
- Napijesz się ze mną? – wybełkotał.
Obcy podniósł się szybko, nerwowo. Dumnie uniósł głowę. Nie byli pewni, ale wydawało się im, że mimo cienia, jaki kaptur rzucał mu na twarz, dostrzegli bliznę przecinającą policzek. Okazał się jednak niski i szczupły. Nie wydawał się groźny.
- Porozmawiamy, jak będziesz trzeźwy – rzucił.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł ze wspólnej sali, kierując się ku znajdującym się na piętrze sypialniom.
- Dobra robota – rzuciła Selena. – A wy dwaj zdjęlibyście te kolczugi, a nie siedzicie w nich jak prostaki.
Snarri wzruszył ramionami.

Kiedy rano zeszli do stajni oporządzić swoje konie, człowiek w kapturze już tam był. Czyścił rosłego, kościstego ogiera, w którego żyłach musiała płynąć krew szlachetnej rasy.
Wyruszyli w drogę w tym samym czasie i w tę samą stronę.
- Jesteście odważni, ale niezbyt roztropni, a to zły czas dla takich ludzi – odezwał się nagle obcy. – Możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie, albo już się znaleźliście. Może to dobrze dla was, że mnie spotkaliście, a może wręcz przeciwnie.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
- Słyszeliście pewnie, że imperator jest śmiertelnie chory – ciągnął dalej. – Osobiście życzę mu jak najgorzej. Chciałbym przyśpieszyć jego koniec. Nie sądzę jednak, że wybiera się na drugą stronę bytu. Mówi się, że chce przekazać władzę. I to też uważam za bujdę. Imperator nie jest człowiekiem. Choroby i starość mu nie grożą.
Nagle podmuch wiatru zdarł kaptur z głowy obcego. Zmrużył oczy w słońcu i szybkim ruchem naciągnął go z powrotem. Zanim to jednak zrobił, spostrzegli, że ma długie, białe włosy związane w kucyk.
- Nie jest człowiekiem, w przeciwieństwie do...? – rzucił Baldwin. Obcy mu się nie podobał.
- Ja jestem chory! – Padła gniewna odpowiedź.
- Masz mnie za osobę aż tak podłego stanu, przyjacielu? – spytał Baldwin nieco spokojniej. – Mówiłem o twoich uszach.
Faktycznie, mężczyzna w kapturze miał szpiczaste końce uszu, jak Ludzie Lasu, wymarła zapomniana rasa.
- To ty pierwszy wspomniałeś o nieludziach tonem, w którym usłyszałem pogardę.
- Nieważne. – Obcy potrząsnął głową.
- Dobrze, kim więc według ciebie jest imperator?
- Demonem.
- I w związku z tym postanowiłeś obalić władzę?
- Właśnie. Szukam kogoś gotowego mi pomóc.
- Czyli nas? – upewnił się Baldwin. – To, co usłyszeliśmy od ciebie, brzmi niepokojąco. Jednak możesz zwyczajnie być szalony lub kłamać, w sobie tylko znanym celu. Jesteś poszukiwanym w całym Dominium przestępcą. I już właściwie się przyznałeś, że te oskarżenia nie są płonne.
Baldwinie zaraz napytasz sobie biedy – przebiegło przez głowę Seleny.
- Tak, jestem poszukiwany – przyznał człowiek w kapturze z rezygnacją w głosie. – Wielu uważa mnie za zbrodniarza. Większości zarzucanych mi win jednak się nie dopuściłem. Ale zupełnie mnie nie obchodzi, czy mi uwierzycie. – Wykonał ruch, jakby chciał popędzić konia. – Kiedyś znajdę kogoś, kto uwierzy.
- Hej, szanowny panie – włączył się do rozmowy Gilberth. – Nie czas na dąsy. Mój przyjaciel ma już taką naturę, że lubi się drażnić z ludźmi, ale więcej nie będzie. Czy to jednak nie o tobie mówią, że zabiłeś setki, jeśli nie tysiące ludzi?
- To akurat nieprawda – odparł człowiek w kapturze. W jego głosie słychać było znużenie. – Owszem, zabiłem w swoim życiu paru ludzi, w pojedynku i w obronie własnej. To naturalny odruch, żeby ratować swoje życie. Czasem trzeba zabić. Co można zrobić, jeśli ludzie wyciągają broń i nie chcą rozmawiać? Najchętniej bym jednak nie zabijał. Oskarżenia pod moim adresem wzięły się z pomówień. Ludzie boją się mnie ze względu na mój wygląd. Część plotek rozpuścił też zapewne imperator. On akurat ma powód się mnie bać. Już raz próbował mnie usunąć, co jak widać, mu się nie udało. On wie, że jeśli ktokolwiek, to tylko ja mogę zagrozić władzy demonów w Dominium.
- Powiedzmy, że uwierzymy w twoją historię. Ale jak mamy uwierzyć w ciebie? – wciął się do rozmowy Arandir. – Wszystko, co wiemy, raczej nie stoi po twojej stronie.
- Chcesz uwierzyć we mnie? – żachnął się mężczyzna w kapturze. – Wiele rzeczy mogę ci powiedzieć. Jednak to słowa, tylko słowa. Swoje umiejętności mogę ci zademonstrować, ale zamiarów nie. Żeby przekonać się, że nie stanowię dla was zagrożenia, musicie mi zaufać i poczekać. Jeśli spędzimy razem noc, a ja cię w ciemnościach nie zabiję, to będzie znaczyć, że być może nie trzeba się mnie obawiać. Ale dopiero kiedy uratuję ci życie, narażając swoje, będziesz mógł być mnie pewny.
- Przepraszam, panowie, czy moglibyście przestać dramatyzować i wygłaszać kwestie jak z marnych sztuk? – spytała Selena. Dyskusja z obcym już dawno ją znudziła. Na początku może nawet się go bała, ale szybko stwierdziła, że człowiek w kapturze stanowczo za dużo mówi. Zresztą, jej towarzysze mieli dokładnie tę samą wadę.
- Wypraszam sobie – rzucił Arandir. – Jeśli pogłoski są prawdziwe, to mamy do czynienia z zabijaką pierwszej klasy. A jeśli on mówi prawdę, to sytuacja kraju jest przerąbana.
- Jeśli ktoś może się okazać niebezpieczny, to prowokowanie go za wszelką cenę nie jest zbyt mądre – skomentowała to Selena.
- A ja bym jednak wolał wiedzieć o nim coś więcej – zaperzył się Arandir. – Może wcale nie jest tym, za kogo go bierzemy. Może nic nie wie i niczego nie potrafi.
Srebrna klinga świsnęła w powietrzu. Jej koniuszek zmiótł Arandirowi okulary z nosa i odrzucił je daleko w bok. Jego koń zarżał rozpaczliwie i przysiadł na zadzie. Człowiek w kapturze schował miecz.
Pozostała czwórka poszukiwaczy przygód patrzyła na to wszystko w wielkim szoku. Nigdy nie widzieli, żeby ktoś tak szybko i precyzyjnie posługiwał się mieczem. I to jakim mieczem – długim i zapewne ciężkim. Jak w ogóle ten szczupły człowiek mógł go umieść?
Baldwin zeskoczył z konia i podniósł z ziemi okulary Arandira. Były nienaruszone.
- Co nam to miało pokazać?
- Jeśli trzeba, jestem bardzo niebezpieczny – powiedział człowiek w kapturze. – I tak, to mnie kiedyś nazwano Białym Płomieniem.

Po spięciu, do jakiego doszło na drodze, nie odzywali się już do siebie. Człowiek w kapturze jechał przodem, a reszta parę długości za nim. Właściwie nie wiedzieli, czy podróżują razem, czy też gdy tylko dotrą do stolicy, obcy wmiesza się w tłum i zniknie. Nie wiedzieli też, czy wierzyli w jego słowa. Czy powinni spróbować go zabić i zgarnąć za niego nagrodę? Czy nie był zbyt pewny siebie? O czym to mogło świadczyć? Może nie mieli z nim szans. A może jednak powinni go posłuchać? Może swoim zachowaniem próbował im coś zademonstrować?
Baldwin popędził konia i zrównał się z obcym.
- Skąd wiesz, że imperator to demon?
- Od innych demonów – padło w odpowiedzi.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Chcesz mi powiedzieć, że niektóre nie są groźne?
- Wszystkie są niebezpieczne. Ale z niektórymi da się zaprzyjaźnić.
- A ty jesteś znawcą demonów?
- Kiedyś na nie polowałem.
Tego Baldwin już nie skomentował.
- Ciekawe, czy koronacja siostrzeńca będzie przebiegać publicznie – zaczął myśleć głośno. Nie znał obyczajów panujących w stolicy. Pochodził z północnego wschodu, z dalekich regionów Dominium. – Albo czy chociaż nowy imperator pojawi się na jakimś balkonie, czy coś. Twierdzisz, że poznałeś jakieś demony. Czy istnieje szansa, żeby udało ci się przedrzeć do imperatora i tak dalej? To brzmi niedorzecznie, prawda?
- Przekazanie władzy pewnie nie odbędzie się publicznie, a tylko w jakimś zaufanym gronie. A wszyscy na dworze mogą być demonami – odparł spokojnie człowiek w kapturze. – Ale nawet gdyby było inaczej, tam będą straże, będzie wojsko, a to wszystko są ludzie niewinni i przerażeni. Nie mógłbym walczyć z imperatorem przy nich. Zapewne wmieszaliby się w walkę i mogliby stracić życie. Nie chcę tego.
- Dziwne masz skrupuły, jak na kogoś, kto planuje zabić władcę.
Mężczyzna w kapturze nie odpowiedział.
- A nie potrafiłbyś sprawić, by imperator ukazał wszystkim swą prawdziwą naturę? Czy nie wchodzi w grę jakiś magiczny atak z daleka, który nawet by nie zaszkodził, ale wprowadził zamieszanie tak, by demon musiał się zdemaskować? – dopytywał się dalej Baldwin.
- Ja nie znam się na czarach – powiedział człowiek w kapturze. – Jak mówiłem, wiele z tego, co o mnie usłyszałeś, nie jest prawdą.
- Czy więc dobrze rozumiem, że chcesz zabić imperatora, ale nie wiesz jak?
- Dokładnie tak.

Znowu siedzieli w gospodzie. Mieli za sobą ciężki dzień, a w ich głowach panował mętlik. Człowiek w kapturze, który, jak już wiedzieli, miał na imię Riauk, pozostał z nimi, choć właściwie nie zaprosili go do swojego towarzystwa. Po tym, co zdarzyło się tego dnia, zaczynali wierzyć w jego słowa, choć wciąż brzmiały dla nich bardzo nierealnie.
Miasto wrzało. Do koronacji siostrzeńca imperatora nie doszło. Tuż przed uroczystością stary imperator został zgładzony we własnej sypialni. Urzędnicy pałacowi przypisali to zabójstwo Białemu Płomieniowi.
Oni wiedzieli już, że Biały Płomień nie mógł tego zrobić, jeśli oczywiście Riauk naprawdę nim był. W mieście nie wyglądał już tak dumnie, jak na gościńcu. Kulił się w sobie, milczał i starał nie rzucać w oczy, co przy jego wyglądzie nie było łatwe.
Kapłani Boga Stwórcy Ziemi ogłosili, że po tym, co zaszło, nie mogą już znieść niepowodzeń zarówno wojskowych, jak i łowców nagród w polowaniu na Białego Płomienia. Na placu miejskim ogłoszono, że nowy imperator zapłaci ogromną kwotę i przyzna tytuł szlachecki temu, kto im pomoże. Wszyscy chętni mają się zgłaszać do głównej świątyni w sercu miasta.
- A więc słuchajcie – powiedział Baldwin, który nie omieszkał odwiedzić świątyni. Nie wiedzieć, czemu wynajęli wspólny pokój. Upominając się o łóżko dla siebie, Riauk chyba zbyt ich zaskoczył, żeby mu odmówili. Potem każde z nich na własną rękę wyruszyło w miasto, rozeznać się w sytuacji. - Przed setkami lat kapłani stworzyli kulę, w której, dzięki zamkniętym w niej boskim mocom, można zobaczyć miejsce pobytu każdego człowieka przebywającego w Dominium. Kulę tę ukryli w specjalnie w tym celu wybudowanym podziemnym labiryncie w nieprzebytych górach przy południowo-wschodniej granicy. Ukryli ją, bo w niepowołanych rękach mogłaby stać się zbyt potężną bronią. A teraz ja wiem, gdzie jej szukać.
- Ja też – burknął Riauk. On również poszedł do świątyni, może tuż przed Baldwinem, a może tuż po nim. I wciąż zupełnie nie rozumiał, dlaczego ponoć potężni i mądrzy kapłani go nie rozpoznali i od razu nie zatrzymali.
- Czy kiedykolwiek sądziliście, że coś takiego jest w ogóle możliwe? – zadumała się Selena. – Wydaje się zbyt dziwaczne, by mogło być prawdziwe.
- Nie znałem nikogo modlącego się do Boga Stwórcy Ziemi – powiedział Baldwin. - To nie religia dla zwykłych ludzi, a dla bogaczy z pałaców.
- Boskie siły zaklęte w kuli, nic takiego nie może istnieć – stwierdził Riauk.
- Za takie gadanie bogowie cię kiedyś ukarzą – powiedział Arandir.
- Nie ma czegoś takiego jak bogowie. – Riauk pokręcił głową.
- Zmienisz zdanie, jak cię porażą piorunem.
Riauk prychnął. Śmieszyło go, gdy ludzie z Dominium przypisywali bogom kierowanie siłami przyrody.
- Gdyby nawet istnieli, słowa kapłanów i tak nie trzymają się kupy. Skoro byli w stanie stworzyć tę kulę i zbudować podziemny labirynt, dlaczego nie mogli po nią wrócić? Dlaczego też, zamiast zlecić zadanie sługom imperatora, proszą o pomoc poszukiwaczy przygód? Cała ta opowieść brzmi jak marne kłamstwo. Ktoś wymyślił je na poczekaniu – podsumował głośno swoje myśli.
- Co więc sugerujesz, nasz specjalisto od wszystkiego? – spytał kwaśno Baldwin.
- Że to chyba miało tak wyglądać. Zdążyłem się już dowiedzieć, że większą część drogi w stronę gór można pokonać barką płynącą z towarami. Owszem, potem trzeba będzie wejść w góry. Ale cała wyprawa wydaje się dość łatwa. Za łatwa, jeśli śmiałkowie mają dostać za swój wysiłek aż tak wiele. Właściwie w tej chwili każdy zabijaka powinien starać się o miejsce na barce.
- To jednak długa podróż – zauważył Gilberth. – No i jeśli faktycznie wyruszą w drogę wszystkie możliwe szumowiny oraz uczciwi wojacy, na jej końcu może ich czekać ostra jatka.
- Dobry sposób, żeby pozbyć się kłopotliwego elementu – zauważył Riauk.
- Albo, żeby odstraszyć ludzi od podejmowania trudów wyprawy – stwierdziła Selena. – Może dlatego też ta opowieść jest, jak twierdzisz, tak naciągana. Ma nie brzmieć zbyt wiarygodnie, żeby nie wyruszyli wszyscy. Tylko ci najbardziej naiwni i najbardziej zdeterminowani.
- A kto może być najbardziej zdeterminowany? – spytał Riauk. Podpuszczał ich, żeby sami na to wpadli.
- Ktoś kto nie ma nic – stwierdziła Selena. – Albo, jeśli faktycznie Biały Płomień istnieje i jest winny, on powinien to zrobić, żeby przejąć kulę.
- Dokładnie. Może się więc tak zdarzyć, że na końcu tej drogi wcale nie będzie żadnej kuli, a jakaś przemyślna pułapka, właśnie na Białego Płomienia.
- Czyli nie powinniśmy się tym zajmować – zawyrokował Baldwin.
- A w ogóle zamierzaliście? – zdziwił się Riauk.
- No, w sumie... – Baldwin poskrobał się po głowie.
- A ja wam powiem, że powinniście to przemyśleć. Jeśli się mylę, jeśli doszukuję się intrygi tam, gdzie jej nie ma, sprawa jest czysta. Wyruszymy w góry i znajdziemy magiczną kulę. Nagroda będzie wasza, bo mnie na niej nie zależy. Jeśli mam rację i to wszystko jest pułapką zastawioną na mnie, a Dominium władają demony, gdzieś tam stanę z nimi do walki, a wy wspomagając mnie, pomożecie ludziom odzyskać władzę nad tą ziemią. Co prawda, nie zarobicie na tym, ale będziecie mieć na koncie dobry uczynek. Może się też okazać, że Biały Płomień to ktoś inny. Wtedy zgarniecie nagrodę za niego.
- W sumie, rozsądnie gadasz – zgodził się Gilberth. – Zresztą i tak nie mamy w tej chwili żadnego zajęcia. A jak nawet znajdziemy robotę, to mogą nam za nią nie zapłacić, jak ostatnio.
- Może nie będzie tak źle – zaprotestował Snarri. – Imperator zginął, kto wie, co się dalej zdarzy? Praca raczej będzie. Choć bycie najemnikiem to ciężki kawałek chleba. W sumie, wolałbym chyba połazić po górach.
Riauk przyjrzał się czujnie Gilbertowi i Snarriemu.
- Naprawdę was przekonałem? Nie sądziłem, że tak łatwo pójdzie.
- Trudno zrozumieć, czego naprawdę chcesz – stwierdził Baldwin. – Ale my... No, większość z nas, nie musi robić tego, co robi. Mielibyśmy za co żyć, jeśli o to chodzi. Czasem jednak trzeba się trochę pobawić, powłóczyć, coś przeżyć. Ty to chyba rozumiesz? Raczej nie zostałeś wspaniałym szermierzem, ćwicząc z wynajętym nauczycielem. A jak się da przy okazji zrobić coś szlachetnego, to czemu nie.
- Baldwin jak zwykle za wiele mówi – stwierdziła Selena. – Ale tak właśnie jest.
Riauk już tego nie skomentował, zmienił temat.
- Jeśli faktycznie zamierzacie wyruszyć jutro razem ze mną, radziłbym wam sprzedać konie. A teraz możemy się kłaść. Przed podróżą warto się wyspać.
- A co ty zrobisz ze swoim koniem? – spytał Baldwin.
- Wyspać się porządnie zawsze jest miło, ale pogawędzić przy kufelku też przyjemnie – stwierdził Arandir.
Snarri tymczasem wezwał karczmarza i zamówił kolejną kolejkę piwa. Wszyscy zdążyli już osuszyć po dwa kufle, poza Riaukiem, który w swoim zamoczył tylko usta.
Już od dawna starał się unikać alkoholu. Nie miał, co prawda, nic przeciwko piciu jako takiemu i z trudem przyszło mu to wyrzeczenie. Jednak alkohol mu szkodził, rozstrajał jego układ pokarmowy. Gdy nie pił, rzadziej dopadały go bóle brzucha, rzadziej męczyły wymioty i biegunka. Nie musiał więc tak często sięgać do mocy, by przywoływać do porządku układ trawienny. Mógł skupić się na układzie oddechowym, z którym zawsze było gorzej.,br> - Już wam chyba wszystko powiedziałem.
- Nie całkiem – przypomniał sobie Baldwin. – Twierdziłeś, że imperator to demon i że trudno będzie go zabić. Ktoś to już jednak zrobił. I właściwie, nawet gdybyś był tym Płomieniem, to po co by ci była cała ta kula, zwłaszcza, że może nie istnieć? Nie lepiej byś zrobił, uciekając gdzieś daleko?
- Cały świat otacza nieprzebyte morze. Nie sposób też wciąż uciekać – stwierdził Riauk. – Zwłaszcza kiedy ma się rodzinę.
- A ty ją masz? – zapytał zaskoczony Arandir.
Riauk spojrzał na niego z urazą, ale nie odpowiedział.
- Szczerze, uważam, że imperator żyje, a to całe przedstawienie ma tylko sprawić, żeby ludzie jeszcze bardziej bali się i nienawidzili Białego Płomienia – powiedział.
- Po co?
- Żeby go wyeliminować.
- Ale właściwie dlaczego? – drążył sprawę Baldwin.
- To najbardziej naciągany kawałek całych tych rozważań – zgodził się Riauk. – Dużo potrafię i dużo wiem. Ale to wszystko nie wystarczy, by zagrozić naprawdę potężnemu demonowi. A imperator musi być bardzo potężny, skoro zdobył taką władzę.
- Chyba że jednak nie jest demonem – przerwała mu Selena. – Może to człowiek, który miał szczęście urodzić się w potężnej i bogatej rodzinie.
- Gdyby to był człowiek, to nie musiałby bać się Białego Płomienia i robić tego przedstawienia, bo też nie byłoby powodu go obalić.
- Trochę się gubię – stwierdził Baldwin, pocierając brodę. – Ale tak, imperator nie był złym władcą. Owszem, zawsze może nam się żyć lepiej, ale źle nie jest. No, ale skoro już tak dywagujemy, to niech będzie, że jest demonem. Czemu więc boi się Białego Płomienia? Rozumiem, że to jednak ty.
Riauk uśmiechnął się smutno.
- To długo historia. Ale powiem, co najważniejsze. Dawno, dawno temu zostało przepowiedziane, że mój dziadek pokona demony. Tylko że mu się nie udało. Są jednak demony, które uważają, że być może zrobię to ja, bo jako jego spadkobierca będę miał szczęście i jakimś cudem jednak zdołam być dla nich niebezpieczny.
- To dopiero bzdura – burknął Arandir.
- Podsumowując, dużo potrafisz i jesteś świrem – zaśmiał się Baldwin. – Podróżowanie z tobą może być niezłą zabawą.
- Może się też okazać, że połazimy po krzakach i nic z tego nie będziemy mieli.
- W krzakach jednak też dużo nie wydamy – stwierdziła Selena. – Uznajmy więc, że robimy sobie wakacje i ruszamy z tobą w głuszę.
Gilberth i Snarri pokiwali głowami.
- No to skoro wszystko ustalone, to możemy iść spać – uznał Riauk.
- Nie ma co się z tym tak śpieszyć – zaprotestował Arandir. – Będziemy odpoczywać na barce. A ty powinieneś nam jeszcze wyjaśnić, czemu akurat nas w to wciągasz.
- Uznałem, że wyglądacie na takich, którzy temu podołają.
- Siedziałeś w tamtej karczmie i oceniałeś wędrowców? – spytał Arandir.
- Tak. Nie tylko w tamtej. Długo to trwało.
- Co zrobisz ze swoim koniem?
Riauk próbował udawać, że i tym razem nie usłyszał pytania Baldwina. Ponieważ jednak w tej chwili przy stole zapadło milczenie, musiał odpowiedzieć.
- Odeślę do domu.
Baldwinowi wydawało się, że jest to zbyt mało prawdopodobne, by koń mógł sam wrócić nawet do znanej mu stajni. Musiało chodzić o coś innego. Nie zapytał już jednak o to więcej. Riauk, mimo pozornej szczerości, wyraźnie chciał coś przed nimi ukryć. Jedyne, co Baldwin mógł w tej sytuacji zrobić, to uważnie go obserwować.

Kiedy kładli się spać, wszystkim już lekko szumiało w głowach. Tylko Riauk był zupełnie trzeźwy. W wynajętym pokoju po raz pierwszy zobaczyli jego twarz nieosłoniętą kapturem dłużej niż przez chwilę. Nie była to bynajmniej twarz piękna, a Selenie wydała się wręcz odrażająca. Ostre rysy, szpiczaste uszy, biała skóra, niemal równie białe włosy, wąskie, czerwone oczy i blizna na policzku tworzyły piorunujący zestaw. Przez chwilę wszyscy się na niego gapili. Nie skomentował tego. Powoli zaczął się rozbierać. Wszystkich zdziwiło, że nie miał na sobie nic, co by chroniło jego ciało. Nie nosił nawet ubrania z grubej skóry.
Szaleniec – taka myśl przebiegła im przez głowy. Choć może obcy faktycznie nie potrzebował takiej ochrony. Na jego ciele nie było żadnej blizny, nie licząc tej na policzku.
Kim on naprawdę był? Mięśnie miał ładnie ukształtowane. Był jednak makabrycznie chudy, a rozebrany wyglądał dość wątło. Zbyt wątło, jak na kogoś o tak wysokim mniemaniu o sobie.
Rzadkie białe włosy na stopach Riauka nie zwróciły ich uwagi. Mieli zbyt wiele pytań o ważniejsze sprawy.
Obcy schował swoje miecze pod łóżkiem. Położył się, odwracając do pozostałych plecami.

Następnego dnia rano, tak jak im Riauk radził, sprzedali konie. Nie dostali za nie zbyt wiele, ale nie targowali się. Zwierzęta te zdobyli nie całkiem uczciwie, co mogły zdradzić wojskowe palenia na ich grzbietach. Co Riauk zrobił ze swoim wierzchowcem, nie wiedzieli. Widzieli go wchodzącego rano do stajni. Ale nie widzieli, żeby wyprowadził z niej konia. Nie poszedł też z nimi na targ. Spotkali się dopiero po południu na przystani.
Bez większego wysiłku udało im się znaleźć miejsce na jednaj z barek płynących w górę rzeki, choć ich właściciele bardzo uważnie przyglądali się zakapturzonemu Riaukowi.

Podróż rzeką zajęła im dwadzieścia dwa dni, w czasie których nic się właściwie nie wydarzyło. Dominium oglądane z wody wydawało się dziwnie spokojne. Wszyscy, poza szczelnie okrytym płaszczem Riaukiem, godzinami wylegiwali się na pokładzie, grzejąc się w promieniach słońca. A gdy załoga sarkała, że mogliby w czymś pomóc, przypominali, że zapłacili za transport. Momentami zapominali, że imperator został zabity, a pomysł podróży po jakąś magiczną kulę wydawał się im nonsensem.
Riauk nie był rozmowny. Nigdy nie odzywał się pierwszy. Godzinami potrafił wpatrywać się w dal. Zdawał się przy tym zupełnie nieobecny myślami. Dużo też spał pod pokładem. Wydawało się, że nie potrzebował żadnych rozrywek.

W pochmurne dni mógł patrzeć na wodę. Kiedy było słonecznie, na powierzchni rzeki tańczyły oślepiające jasne błyski. Nigdy jednak nie były tak nieznośne jak na morzu. Rzeka na szczęście też tak nie kołysała. A przede wszystkim była zupełnie cicha.
Riauk najwięcej myślał właśnie o otaczającej go przyrodzie. To był bezpieczny temat. Wolał nie snuć żadnych planów. Jeszcze niedawno miał nadzieję, że do walki z zarządcą zdąży się przygotować. Miał w pełni nauczyć się czerpać energię z ciała Teeny, ćwiczyć szermierkę i dyskutować z Kitem. Może istniały jakieś tajemnice i sztuczki, które mogłyby mu pomóc. Teraz był w drodze ku temu, co dla niego zaplanowano, sam bez żadnego planu. Z zarządcą już walczył. Dzięki szybkości i mocy, miał z nim szansę. Imperator mógł jednak przygotować dla niego potężniejszych przeciwników. Całkiem prawdopodobne, że zginie. Dlaczego więc się na to godził? Bo nie widział innego rozwiązania. Poza tym... Chyba jednak liczył, że Kit jak zwykle go ze wszystkiego wyciągnie. I może wtedy razem rozwiążą sprawę. Bo sprawę trzeba było przecież rozwiązać. Nie mógł zginąć. Teena by mu tego nie darowała.
Momentami zastanawiał się, czy nie jest zbyt łatwowierny. Zupełnie jak jego towarzysze. Może cała ta historyjka o magicznej kuli nie miała nic z nim wspólnego, a tylko jego zbyt wybujałe ego mieszało mu w głowie. Może też istniał jeszcze jakiś kolejny Biały Płomień, odbicie Nimruna, czy ktoś jeszcze inny.
Od kiedy opuścił dom, księżyc trzy razy był w pełni, a on niczego się nie dowiedział, nic nie zrobił. Jak mógł wierzyć, że w ogóle coś zdoła zrobić? Próby odnalezienia zarządcy były jak szukanie igły w stogu siana. Imperatora było znaleźć łatwo, ale dostanie się do zamku przekraczało możliwości Riauka. Najpierw musiałby poznać kogoś, kto był w środku, dowiedzieć się jak wyglądają komnaty, jak są rozlokowane i tak dalej. Ale ze swoją twarzą nie nadawał się na szpiega. Dlatego pomyślał o znalezieniu drużyny awanturników. Musiał skorzystać z czyjejś pomocy, tak jak wtedy, gdy szkolił do walki dzieci wieśniaków. Znów miał kogoś wykorzystać, skrzywdzić. Gdyby wdarli się do zamku, pewnie nie tylko oni by ucierpieli. Kiedy więc kapłani wystąpili ze swoją absurdalną historyjką, odniósł wrażenie jakby imperator dawał mu szansę na konfrontację. Choć może się łudził. Może gdzieś na końcu tej wyprawy czekali na niego zupełnie inni przeciwnicy. Kogo by tam jednak nie było, nie będą to osoby postronne.
Te rozważania do niczego nie prowadziły. Były jednak lepsze niż marzenie o uśmiechu i pocałunkach Teeny. Ani o niej, ani o dzieciach nie chciał myśleć. To zbyt bolało. Przecież tak naprawdę chciał być przy nich. Nie było już jednak miejsca, do którego mogliby razem uciec. I choćby dlatego musiał zacząć walczyć, zamiast uciekać. Teena też to rozumiała. Owszem, powiedziała, że zgłupiał. Nie mogła inaczej. Chciała mieć go przy sobie. Zresztą miała rację, że postępuje pochopnie i nieodpowiedzialnie. Musiała też jednak być z niego choć trochę dumna. W końcu robiła mu wymówki tylko przez chwilę.
Ciekawe, czy Loravandil zaczął się normalnie zachowywać. Pewnie nie. Gdyby tak było, Teena by go o tym poinformowała. Przekazała mu przecież, że człekopies wyręczył go w otoczeniu płotem wybiegu dla kucyków. Nie odpowiedział jej. Nie umiał.
Musiał myśleć o rzece.

Selena podeszła do stojącego na rufie Riauka. Przewyższała go o pół głowy. Przez chwilę stała obok w milczeniu. Była piękną kobietą o subtelnych rysach i dumnej postawie szlachcianki. Dlaczego została poszukiwaczką przygód? Tak się po prostu czasem dzieje. Jej przeszłość ani jej uroda zupełnie jednak nie interesowały Riauka.
- Tęsknisz za kimś. – Nie spytała, stwierdziła fakt.
- Przez dziesięć lat budziłem się u boku wyjątkowej kobiety. A teraz jestem tu i nie wiem, czy kiedykolwiek do niej wrócę.
Zaskoczył ją.
- Uważasz, że nie możesz, póki nie dopadniesz imperatora?
- Może nawet wtedy – w jego głosie brzmiał smutek. – Najpierw ludzie muszą przestać mnie ścigać. Myślałem, że mogę ignorować co o mnie myślą w Dominium, że wystarczy zamieszkać poza jego granicami. Ale łowca nagród przyszedł do mojego domu. Zranił mi syna.
Selena nie odpowiedziała. Nie znalazła właściwych słów.
- Czy mogę cię o coś jeszcze zapytać? – odezwała się po dłuższej chwili.
- Tak. – Skinął głową, ale nie spojrzał na nią.
- Co zrobiłeś ze swoim koniem?
- Wciąż o tym myślicie?
- Tak.
- Odesłałem go do domu. – Nadal na nią nie spojrzał. – Ja... Potrafię robić rzeczy, niektóre rzeczy, które wy w Dominium nazywacie magią. Ale... - Zupełnie nie wiedział, czemu jej o tym powiedział. – Nie jest dobrze, kiedy inni o tym wiedzą, bo mogą się bać albo chcą moje zdolności wykorzystać. Tymczasem, są zadania dla mnie trudne i... - Urwał nagle. Nie był gotowy powiedzieć niczego więcej.
Co się stało? Okazał się słaby, dużo słabszy, niż sądził. Potrzebował kogoś, komu mógłby zaufać. Miał dosyć całej tej maskarady, zgrywania pewnego siebie aroganta i popisywania się. Owszem, przez lata już tak żył w Dominium. Ale wtedy nie potrafił jeszcze być sobą.
- Wiem coś o tym – powiedziała cicho Selena. – Dlatego oni nie wiedzą – dodała, wykonując głową ruch w tył, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że ma na myśli swoich towarzyszy. – Jestem czarodziejką.
Riauk uśmiechnął się smutno. Selena wzdrygnęła się. Uśmiech wyglądał upiornie na jego szpetnej twarzy. Odrazę Seleny szybko jednak wyparło współczucie.
- Czy nie wydaje wam się, że ten cały Riauk może być zwyczajnie szalony? - powiedział któregoś dnia Gilberth, kiedy akurat nie było w pobliżu ich nowego zakapturzonego towarzysza.
- Nawet jeśli – Baldwin wzruszył ramionami – w ostateczności, jak niczego nie znajdziemy, możemy go pojmać i odstawić strużom prawa. W końcu sam twierdzi, że jest Białym Płomieniem.
- Widziałeś, co wyprawia z mieczem – przypomniał mu Gilberth.
- Tak. Ale nas jest pięcioro. Poza tym, myślę, że zaczął nam ufać. We śnie powinno być łatwo go związać.
- Opowiadał mi o swojej żonie i dzieciach – powiedziała Selena. – Byłoby mi go bardzo żal, gdyby byli tylko wytworami jego umysłu.
- Kiedy ludziom miesza się w głowach, zaczynają wierzyć, że są królami i tym podobne – stwierdził Baldwin.
- A potrafisz wyobrazić sobie kobietę, która by go chciała? – spytał Arandir.
- Nie – przyznała Selena, ale w jej głosie nie słychać było przekonania.

W końcu barka dotarła do celu. Wysiedli na drewniany pomost niewielkiej przystani w małej wiosce. Jedyna droga wiodła stąd z powrotem ku sercu Dominium. Górskie szczyty piętrzyły się nad ich głowami, złowrogie i odległe. Wydawały się nie do zdobycia. Jak mieli wśród nich znaleźć magiczną kulę? Sami byli gotowi śmiać się ze swego szaleństwa. Ruszyli jednak w drogę. Może dlatego, że nie mieli niczego lepszego do zrobienia. A może w przód pchał ich cichy upór Riauka.
Posuwali się na połodniowy-wschód, kierując się słońcem i gwiazdami. Nie byli przy tym zupełnie pewni, czy podążają we właściwą stronę. Teren to wznosił się, to opadał. Spomiędzy traw wystrzeliwały pojedyncze nagie skałki. Wędrówka była ciężka. Najgorzej znosił ją Riauk. Nieraz zostawał daleko w tyle za innymi, choć jego bagaż na pewno nie był najcięższy. Właściwie nie miał przy sobie nic poza manierką, kocem, no i mieczami. Kiedy wieczorami siadali przy ognisku, wyglądał jednak na najbardziej zmęczonego ze wszystkich. Dużo też kasłał.
- Co ci jest? – zapytała raz Selena, gdy razem zostali z tyłu.
- Nic. To normalne – odpowiedział tylko.
- Czy mogłabym jakoś ci pomóc swoimi czarami? – zaoferowała się zupełnie odruchowo i bezinteresownie. – Potrafię trochę leczyć.
- Nie ma takiej potrzeby. – Potrząsnął głową. – Poradzę sobie sam. Przywykłem już. W końcu zmagam się z tym od urodzenia. Mojej choroby nie da się wyleczyć, ale póki jestem przytomny i mogę się poruszać, dam radę.
- W porządku. Gdybyś jednak potrzebował pomocy, możesz na mnie liczyć. – Głos Seleny był ciepły i szczery. Nie znała go, a jednak się o niego troszczyła. Chyba ani jego wygląd, ani reputacja nie miały dla niej znaczenia.
- Wiesz – dodał – jeszcze nigdy nie podróżowałem bez konia. Muszę się przyzwyczaić.

Nocami niepokoiło ich wycie wilków. Dlatego rozpalali duże ogniska i wystawiali warty. Z początku wydawało się, że wszystko skończy się na nocnych strachach, ale trzeciego wieczora w mroku rozbłysły wilcze oczy.
- Tylko spokojnie! – rzucił Snarri podnosząc się i sięgając po broń. – Nie wykonujcie gwałtownych ruchów. Weście w ręce palące się polana. One boją się ognia.
Snarri z praktyki wiedział, jak przeżyć w górach. Miał za sobą już niejedną niebezpieczną wyprawę, mimo to pomylił się co do atakujących wilków. To nie były wygłodniałe, lękliwe zwierzęta, a potężne, żądne krwi bestie. Zaatakowały nagle i tylko Baldwin zdążył chwycić płonące polano.
Wilki nie przestraszyły się jednak ognia. Baldwin zrobił najlepszy użytek z polana, jaki mógł w tej sytuacji. Zaczął wywijać nim przed sobą, gdy jego druga ręka sięgała po szable. Udało mu się w ten sposób przypalić nosy i sierść paru zwierząt.
Riauk nawet nie próbował brać polana. Zaatakował szybko jak błyskawica. Jego towarzysze wyprawy nie mieli teraz czasu podziwiać jego szermierczego kunsztu, nie mogli jednak nie zauważyć, że poruszał się szybciej niż ktokolwiek inny, kogo widzieli dotąd w walce. Z mieczem o srebrnej klindze w dłoni i z powiewającym białym kucykiem naprawdę zasługiwał na swój przydomek – Biały Płomień.
To, jak dobrze umieli walczyć, nie miało jednak znaczenia. Zwierząt było zbyt wiele. Wilcze zęby sięgnęły uda Snarriego. Inna z bestii powaliła na ziemię Gilbetha i wgryzła mu się w lewe ramię. Mężczyzna zawył z bólu. Wcisnął głowę w ramiona i zdrową ręką próbował odepchnąć od siebie wilka, rozpaczliwie chroniąc gardło.
Riauk zdał sobie sprawę, że jego towarzysze są zbyt słabi, by przetrwać atak bestii. On był zwinny i szybki. To wystarczyło, żeby zapewnił sobie bezpieczeństwo. Ale nie innym. Musiał być jeszcze lepszy. Przyśpieszył swoje ruchy mocą.
W tym samym momencie, gdy Riauk sięgnął do mocy, Selena podjęła decyzję, że musi przestać ukrywać magiczne zdolności. Wyciągnęła przed siebie ręce, układając dłonie, jakby trzymała w nich coś sporego i okrągłego. Po chwili pomiędzy jej palcami rozbłysło czerwone światło. Posłała w stronę bestii kulę ognia. Wilk, którego głowę ogarnęły płomienie, jeszcze przez chwilę miotał się bezładnie, podpalając sierść swoich pobratymców.
Snarriemu doskwierał ból w nodze. Krew płynęła po jego udzie wartkim strumieniem, z każdą chwilą pozbawiając go sił. Coraz trudniej było mu odpierać ataki bestii. Bronił się jednak dzielnie.
Selena podbiegła do Gilbertha. Pochyliła się nad nim i zaczęła szeptać kolejne zaklęcia. Ból w ramieniu ustąpił nagle. Oszołomiony Gilberth wybałuszył na nią oczy.
Jak to możliwe, że był bliski śmierci, lecz teraz znowu czuł się dobrze, a rana na jego ramieniu znikła? – Jego umysł nie potrafił sobie tego wytłumaczyć.
Wilcze zęby wgryzły się w łydkę Baldwina. Ból na moment go sparaliżował. Wtedy inna z bestii skoczyła mu na pierś, przewracając go w tył. Wypuścił z ręki szable. Zwarł dłonie na wilczej szyi. Rozpaczliwie walczył, próbując nie dopuścić, by zwierzę zatopiło zęby w jego szyi.
Inny wilk chwycił Arandira za prawe przedramię i szarpnął z całej siły. Mężczyzna nie zdołał utrzymać się na nogach. Runął na kolana.
Na szczęście był tam Riauk.
Walka zakończyła się nagle. Zdezorientowany Gilberth usiadł.
- Dziękuję, Seleno – powiedział cicho. – Nie sądziłem, że kiedyś przyjdzie mi być uratowanym przez kobietę.
Baldwin i Arandir podnieśli się z ziemi. Wciąż mieli dziury w ubraniach i plamy krwi na ciele, ale ich rany znikły, nie pozostawiając nawet blizn. Wokół nich leżało kilkanaście ciał gigantycznych wilków. Riauk klęczał z pochyloną głową. Miał problem ze złapaniem oddechu. Strużka krwi spływała mu z prawego rękawa na dłoń.
- Bo kobiety to przecież gotują i rodzą dzieci, a tu taka niespodzianka. – Baldwin spróbował chyba zażartować, ale kiepsko mu to wyszło. Ciągle jeszcze czuł się oszołomiony tym, co się wydarzyło, zwłaszcza na koniec.
- Jesteś w stanie pomóc Riaukowi? – spytał Gilberth Seleny.
- Nie przejmujcie się mną – wydusił z siebie Riauk, ale nie zmienił pozycji. – Muszę tylko odpocząć.
- Trzeba przyznać, że wyczarowany ogień zrobił na wilkach niemałe wrażenie. – Baldwin w końcu przyszedł do siebie, a jego umysł zarejestrował i uporządkował wszystkie fakty sprzed paru chwil. – Czemu wcześniej nie powiedziałaś, że umiesz takie rzeczy?
- Przecież nie pytałeś, to co się miałam chwalić. – Selena weszła mu w słowo, ale Baldwin nie zwrócił na nią uwagi i ciągnął dalej. – Zastanawia mnie jednak inna rzecz. Gilbercie, tobie pomogła Selena, gdy pochyliła się nad tobą. Ale do mnie nawet się nie zbliżyła. Czyżby jej czary były aż tak potężne? Czy też dzieje się tu coś jeszcze ciekawszego?
- Czy ktoś tu jeszcze potrafi czarować? – W głos Gilbertha wdarła się nuta paniki. – Nie wygląda mi to na normalną sytuację.
- Stawiam cały zapas wina, jaki mi jeszcze został, na naszego tajemniczego towarzysza – zawyrokował Snarri. – Gdyby Selena potrafiła coś takiego, nie musiałaby nawet zbliżać się do Gilbertha.
- Nie doceniacie mnie – powiedziała Selena, ale nie zwrócili na to uwagi.
- Tak, ja to zrobiłem – przyznał Riauk, któremu udało się już podnieść. Oddychał swobodnie. Nogi jednak wciąż pod nim drżały. Przesadził i wiedział o tym. Użycie mocy do przyśpieszenia ruchów kosztowało go dużo więcej energii, niż podejrzewał. Po wszystkim ledwo mu jej starczyło, żeby sięgnąć ku Teenie i doprowadzić do porządku swoje ciało. – Nie przyzwyczajajcie się jednak. Nie zawsze będę mógł zrobić coś takiego – dodał bardziej hardo.
- Cóż, Riauku, Płomieniu, czy jak cię tam zwą, przyznam, żem prawie pewien, iż temu, kto posłał bestie, zależało głównie na dorwaniu ciebie, a nas zaatakowały przy okazji. – Snarri przyjrzał się ciału jednego z wilków i odkrył ślady po obroży na jego szyi. – Tym niemniej, jak dotąd nieźle się spisywałeś, broniąc nas i uzdrawiając, więc uznaję, że jesteśmy kwita. Ciekawi mnie za to inna sprawa. Skoro jesteś takim wspaniałym wojownikiem, a i potężna magia nie jest ci, jak widać, obca, po co właściwie jesteśmy ci potrzebni? Nie sądzisz, że należy nam się choć parę słów wyjaśnienia?
Riauk milczał przez chwilę. Uczucia kipiały w nim i odbijały się na jego twarzy, która w świetle ogniska wydawała się jeszcze bledsza i brzydsza. Czuł złość na siebie, na swój los, ale także na swoich towarzyszy. Czuł jednak także bezgraniczny żal, a słowa, które miał wypowiedzieć, nie chciały przejść mu przez gardło.
- Owszem, jestem silny – przyznał w końcu. – Nie jestem jednak tak silny, jak bym mógł. Myślę, że jestem w stanie w pojedynkę pokonać każdego demona, ale nie sądzę przy tym, żebym takie starcie przeżył. Po to jesteście mi potrzebni, żeby ratować moje życie. – Urwał nagle. To było dla niego zbyt trudne. – A to, co robię... - zmienił temat. – To nie jest magia.
- Mniejsza o naturę twoich cudów – rzucił Baldwin. – Jesteśmy zwykłymi ludźmi i wszystko, co niesamowite, nazywamy magią. Nie rozumiem twojej złości – dodał, bo oczy Riauka wciąż kipiały gniewem. – Nie rozumiem chęci ukrycia wszystkiego przed nami. Ciebie, Seleno, też to tyczy. Dlaczego to robicie? Z braku zaufania? Dla naszego dobra? By ochronić nas przed straszną prawdą? Z powodu kompleksów? – Przez twarz Riauka przebiegł skurcz. – My ci uwierzyliśmy i zaufaliśmy. Poszliśmy z tobą. Pora na prawdziwe zaufanie z twojej strony. Inaczej nie ma sensu zawierzać nam własnego życia.
- A więc tak: Nie zawsze mogę korzystać z tego, co wy nazywacie magią. – Głos Riauka był zimny i pełen urazy, a jednak dało się w nim usłyszeć też nutkę rozpaczy. – Nie chciałem, żebyście wymagali ode mnie zbyt wiele. Czy moglibyśmy dać temu spokój? Żyjemy. Jeśli będę mógł, udzielę wam pomocy, tak jak to teraz zrobiłem. Idźmy spać. I pozwólcie, że nie wezmę pierwszej warty.
Riauk odwrócił się i podszedł do ognia. Nie czekając na żadną reakcję ze strony swoich towarzyszy, położył się na ziemi, szczelnie owinął się płaszczem i kocem. Leżąc, wydawał się kruchy i zupełnie bezbronny.
- Pozwólcie mu odpocząć – powiedziała Selena. – Na takie rozmowy przyjdzie jeszcze czas.
- A może ty nam teraz wszystko wyjaśnisz? – zaproponował Baldwin.
- Rano – powiedziała Selena stanowczo i także poszła położyć się przy ogniu.
- A może uprzątniemy ciała tych bestii? – zaproponował rzeczowo Gilberth.

Niechby ich pokręciło – rzucił w duchu Riauk pod adresem swoich towarzyszy, układając się przy ognisku. Więcej wolał o nich nie myśleć, zbyt bolała go urażona duma. Skupił się na tym, czego dokonał w czasie walki. Nigdy dotąd nie używał mocy w ten sposób. Wcześniej nawet o czymś takim nie pomyślał. Dzięki naukom Nany wiedział, że można szukać nowych zastosowań dla mocy. Dlatego wcześniej spróbował podglądania przeszłości. Ogólnie jednak nie był dobry w rozmyślaniach, rzadko przychodziły mu do głowy oryginalne pomysły. Przyciśnięty do muru potrafił jednak na coś wpaść. Przyspieszenie ruchów to był jego własny, zupełnie oryginalny i spontaniczny pomysł. Wojowniczki Nocy prawie nigdy nie walczyły wręcz. Wcześniej raz użył mocy do poprawienia jednego jedynego ciosu wymierzonego w zarządcę. To miało miejsce w innej rzeczywistości. Pamiętał jednak o tym i już znał techniczne aspekty takiego zastosowania mocy. Gdyby jeszcze tylko potrafił odruchowo czerpać energie z Teeny, wszystko byłoby w porządku i być może dałoby mu szansę na nawiązanie równorzędnej walki z potężnymi demonami. Tym czasem sponiewierały ich przerośnięte wilki.
- Każdy z was nosi nóż w cholewie buta, czy coś w tym stylu, nie? – powiedziała Selena rano. – A przecież nie jesteście skrytobójcami. Chodzi o bezpieczeństwo i o niezwracanie na siebie uwagi. Kiedy trzeba było, pomogłam wam. Nie zastawiłam tego, co wiem, dla siebie. Chyba niczego nie możecie mi zarzucić?
Baldwin i Arandir sarkali coś o zaufaniu. Reszcie to wyjaśnienie wystarczyło.
Riauk nie wziął udziału w tej rozmowie. Cały czas milczał, bijąc się z myślami. On miał inne powody do ukrywania swoich zdolności. Co by nie robił, nie mógł nie rzucać się w oczy. Nie z jego twarzą. O bezpieczeństwie też niewiele myślał. Od lat był poszukiwanym przestępcą, ale nie czuł z tego powodu strachu, raczej irytację i znużenie. Moc zawsze dawała mu przewagę. Mógł ukatrupić swoich przeciwników, nie sięgając nawet po broń. Kiedy wędrował z innymi po Dominium, zarówno tak przed laty, jak i teraz, nie chciał by jego zdolności przerażały towarzyszy broni. Dla ludzi wszystko, co nienaturalne, było przerażające. Magię jednak znali i lepiej rozumieli jej istotę, podczas gdy moc była dla nich czymś nie do pojęcia. Istniał też jeszcze jeden problem, do którego zresztą przyznał się im zeszłej nocy. Kiedy mówił o mocy, musiał mówić też o swoich ograniczeniach, a to było trudne. Słaby mógł być przy Teenie. Jednak w otoczeniu mężczyzn wszystko wyglądało inaczej.

Wspinali się ku przełęczy. Najeżone skałami górskie szczyty przesłaniały niebo. Wędrówka była ciężka i monotonna.
Nagle oślepił ich błysk, a ciszę zmącił straszliwy wrzask, ni to ludzki, ni zwierzęcy. Wszystko to jednak nie trwało dłużej niż uderzenie serca. Świat wokół nich znowu pogrążył się w ciszy
- Co to było?
- Burza?
- Jakiś ptak?
Nie znaleźli odpowiedzi.
Wędrowali dalej. Gdy pokonali przełęcz, przed ich oczami otworzył się widok na rozległą zieloną dolinę. I na coś jeszcze.
W miejscu idealnym na rozbicie obozu, leżało sześć ciał. Zupełnie zmasakrowane przypominały raczej bezkształtne hałdy mięsa. Tylko jedno wyglądało na nietknięte. Należało do młodej kobiety.
- Co tu mogło się stać? – zastanawiał się głośno Baldwin.
Kim byli ci ludzie? Pewnie poszukiwaczami przygód, zwabionymi w góry opowieścią o magicznej kuli i nagrodzie.
Podeszli do ciała kobiety. Była ładna, bardzo drobna i szczupła, ale bynajmniej nie krucha. Pod jej skórą rysowały się pięknie ukształtowane, doskonale wyćwiczone mięśnie. Twarz miała okrągłą, na pozór niewinną, jak u małego dziecka. Okalały ją długie, falujące czarne włosy. Riauk ukląkł przy niej i sięgnął ku niej mocą.
- Nic jej nie jest – stwierdził. – Myślę, że mogła zemdleć z przerażenia.
Musiał mieć rację, bo dziewczyna poruszyła się nagle. Jedną ręką chwyciła go za płaszcz pod szyją, drugą sięgnęła po przypięty do paska sztylet. Zrobiła to wszystko w mgnieniu oka, szybka i zwinna jak łasica.
- Odsuńcie się! – wrzasnęła histerycznie. – Odsuńcie się, albo wasz kompan zacznie krztusić się własną krwią!
Odruchowo wszyscy cofnęli się o krok. Dziewczyna szybko jednak straciła przewagę. Ostrze noża rozprysło się w pył, a Riauk wywinął się z uścisku, wykręcając jej przy okazji rękę.
- On często i bez tego się krztusi – zauważył Baldwin.
- Nie chcemy zrobić ci krzywdy – powiedział Riauk do dziewczyny.
- Tak, chcieliśmy ci pomóc – poparł go Gilberth. Jego głos brzmiał niepewnie. Był zaskoczony tym, co zaszło, tak zachowaniem dziewczyny, jak i wyczynem Riauka. – Powiedz, co się tu stało? Jak zginęli ci ludzie? Czy nie powinniśmy jak najszybciej opuścić tego miejsca?
- Ja... Nie wiem. Nic nie pamiętam – wyjąkała dziewczyna i wyrwała Riaukowi rękę. Nie próbował jej nawet w tym przeszkodzić.
- No to mamy problem – zauważył kwaśno. - Może chociaż potrafisz powiedzieć coś o sobie? Co tu robisz i kim jesteś?
Dziewczyna usiadła. Przez moment uciskała sobie palcami skronie. Potem się wyprostowała.
- Mam na imię Rosa. Byłam akrobatką w cyrku. – Uśmiechnęła się lekko, jakby nagle zapomniała o strachu. – W dzisiejszych czasach ciężko z tego wyżyć, więc postanowiłam przyłączyć się do grupy wyruszającej po magiczną kulę. Podróż mieliśmy spokojną, aż do dziś. – Nagle urwała, jakby właśnie dopiero uświadomiła sobie, co naprawdę się stało. – Straciłam przytomność i nic nie pamiętam – pisnęła.
Riauk wiedział, że nie powiedziała całej prawdy. Sprawdził jej myśli. Z reguły tego nie robił. Uważał, że to nieuczciwe. Teraz jednak przede wszystkim liczyło się bezpieczeństwo.
Rosa nie straciła przytomności ot tak. Próbowała okraść jednego ze swoich towarzyszy. Złapał ją na gorącym uczynku. Zaproponował, że jej daruje, jeśli mu się odda. Odmówiła. Typ był obleśny. Mężczyzna uznał, że to, czego chce, może wziąć siłą. Zawołał towarzyszy do pomocy. Potem Rosa faktycznie straciła przytomność, a gdy się ocknęła, otaczały ją trupy. Niczego więcej nie pamięta, ale nie jest pewna, czy nie jest winna temu, co zaszło. Już kiedyś coś takiego ją spotkało. Gwałtowne emocje przywołały wspomnienia. Dlatego Riauk mógł je zobaczyć. Zanim zaczęła pracować w cyrku, była służącą. Młody panicz próbował ją zgwałcić. Straciła przytomność, a gdy się ocknęła, jego wnętrzności można było zeskrobywać ze ścian. Uciekła, żeby nie oskarżono jej o morderstwo. Czyżby władała mocą, nad którą nie panowała? Nie. Riauk był tego pewny. Nie wyczuł w niej mocy. Była zwykłą śmiertelniczką.
Tym, co wyczytał z myśli dziewczyny, nie podzielił się z nikim, ale postanowił ją bacznie obserwować. Może Rosa była niebezpieczna, a może była ofiarą uwikłaną w sprawy większe od niej. Aż nazbyt dobrze wiedział, że nikogo nie należy pochopnie oceniać.
- A wy kim jesteście? – spytała Rosa.
Przedstawili się jej szybko.
- Zmierzamy w tą samą, co i ty, stronę, więc teraz musimy wyruszyć razem. Nie zostawimy cię samej w tej głuszy – dodał Baldwin.
- A jak to się stało? – Wskazała na pozostałości po swoim sztylecie.
- To moja sprawka. Potrafię to i owo – powiedział Riauk. Nie zamierzał niczego więcej wyjaśniać. Rosa spojrzała na ciała swoich niedawnych towarzyszy.
- Ale oni... - Nagle zerwała się z ziemi. Nastroje dziewczyny zmieniały się błyskawicznie i nie mogli za nią nadążyć. Miała w sobie wylęknione dziecko, drapieżne zwierzę, kokietkę, a może także coś jeszcze. – Ich trzeba pochować! – rzuciła i podbiegła do najbliższego z ciał. Gołymi rękami zaczęła zagarniać na nie ziemię.
- Wariatka – rzuciła Selena.
Snarri podszedł do Rosy i położył jej rękę na ramieniu.
- Zostaw – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Pomożemy ci.

Prace przy pochówku towarzyszy Rosy trwały aż do zmierzchu i wszyscy wzięli w nich udział. Pracowali głównie przy użyciu rąk, bo tylko Snarri posiadał w bagażu małą łopatkę. Rosa, gdy doszła nieco do siebie, przypomniała sobie, że jej towarzysze mieli wśród swoich rzeczy prawdziwą łopatę i niewielki kilof.
- Oni myśleli, że trzeba będzie coś odkopać, albo rozkuć, żeby dostać się do tej kuli – oznajmiła.
Narzędzia były uwalane krwią, ale z ich pomocą, pracowało się dużo lżej.
- Dlaczego my to w ogóle robimy? – spytał w pewnym momencie Riauk.
- Bo tak trzeba – powiedział Gilberth pewnie. - Inaczej zmarli nie będą mieli szansy na łaskę bogów i przejście na drugą stronę bytu. Nie wiemy, kim byli, ale nawet jeśli byli głupi albo źli, nie nam ich osądzać.
- Jednak spędzimy tu cały dzień – stwierdził Riauk. – Jeśli oni dotarli tu przed nami, jeszcze ktoś inny mógł nas wyprzedzić.
- I wcześniej niż my wpaść w zastawioną na ciebie pułapkę? – spytał Balwin. – Może jest niebezpieczna tylko dla ciebie. A może nikogo poza nami tu nie ma? Jak by nie było, nie damy rady pomóc wszystkim na świecie. Ale dla tych zmarłych możemy coś zrobić.
Riauk tylko westchnął. Właściwie nie myślał o żadnej z tych rzeczy, był tylko zmęczony kopaniem.
- Naprawdę nie wierzysz w żadnych bogów? – zdziwił się Arandir.
- Już wam mówiłem, co o tym myślę.
Na koniec Arandir zmówił krótką modlitwę za zmarłych. Nie był to pierwszy pogrzeb, w jakim Riauk w życiu uczestniczył, ale nadal odprawiane obrzędy stanowiły dla niego coś dziwnego, bardzo egzotycznego i zupełnie zbędnego.

- Chciałbym wiedzieć, skąd znasz takie sztuczki. – Arandir usiadł obok Riaka przy ognisku. – Słyszałem kiedyś o człowieku, który przyciągał do siebie różne przedmioty, chociaż wcale nie znał czarów.
- Już mówiłem, że to co robię, to nie są czary – odpowiedział Riauk z irytacją w głosie. – To jest moc, z tym trzeba się urodzić.
- Widziałem, że skruszyłeś stal. Co jeszcze potrafisz? Mógłbyś coś scalić albo stworzyć coś z niczego? – drążył temat Arandir.
- Potrafię scalić ubranie i ciało, choć ciało wychodzi mi dużo lepiej – odpowiedział Riauk cierpliwie.
- A my po tych wilkach musieliśmy ciuchy cerować. – Arandir przyjrzał się swojemu niezbyt pięknie zszytemu rękawowi.
- Też cerowałem – burknął Riauk, po czym wrócił do swojego wywodu. - Zniszczyć mogę praktycznie wszystko. A żeby coś zrobić... Myślę, że mógłbym przetwarzać rzeczy, ale to bardzo trudne. Ja mogę modyfikować tylko niektóre aspekty rzeczywistości, a moje możliwości ogranicza zasób energii, sił życiowych.
- Modyfikować niektóre aspekty rzeczywistości? – powtórzył Arandir. – Chyba nie bardzo rozumiem. No i nie obraź się, ale czy od tego co robisz, wziął się twój wygląd?
Spojrzenie Riauka ugodziło w Arandira jak piorun. Szczęki mu zadrgały.
- Mój wygląd to cena za życie, a nie wybór – rzucił gniewnie. – Moc przysługuje tylko kobietom, mężczyźni obdarzeni mocą umierają jako niemowlęta. Ja żyję, ale jestem taki, jaki jestem.
- Czyli zakompleksiony – wciął się do rozmowy Baldwin. W tym momencie Riauk najchętniej najpierw obciąłby im obu głowy, a potem uciekł. Postarał się jednak zachować spokój. Baldwin miał rację i to bolało najbardziej. Poza tym, Riauk zdał sobie sprawę, że ci ludzie nie odczuwali wobec niego wrogości, a na swój sposób próbowali go poznać i zrozumieć.
- Popraw mnie, jeśli się mylę – ciągnął dalej Baldwin – ale przyszło mi coś do głowy. Widziałem, jak upadłeś po walce z wilkami. Kiedy robisz te swoje rzeczy, tracisz siły, prawda? A potem potrzebujesz odpoczynku. Do tego ci jesteśmy potrzebni, żeby chronić cię, kiedy odpoczywasz.
Spojrzenie Riauka było wręcz mordercze, skinął jednak głową.
- Tak trudno było to powiedzieć? – uśmiechnął się Baldwin.
Tak, trudno! – odpowiedziały myśli Riauka. – Jestem mężczyzną! Jestem szermierzem! Za plecami mam galerię wielkich przodków, którym chciałbym dorównać. Mam ogromną wiedzę, z której nie mogę korzystać i to słabe, chore ciało do walki za swój świat, za swoją rodzinę. Jak mogę temu wszystkiemu podołać?! Jak mogę się nie wstydzić?!
- Dajcie mi spokój – powiedział.

Zagłębili się w gęsty stary las porastający dno doliny. Wyruszając w na tę wyprawę spodziewali się spotkań z dzikimi zwierzętami, innymi poszukiwaczami przygód, czy w końcu z demonami. Zupełnie jednak nie spodziewali się, że napotkają jakichkolwiek mieszkańców tych terenów. Ogólnie uważało się w Dominium, że takowych po prostu nie ma. Tym większe było zdziwienie wędrowców, gdy nagle z zarośli po bokach drogi wyfrunęły trzy strzały i wbiły się w piasek przed nimi.
Może jednak powinni się czegoś takiego spodziewać. Skoro istniała droga, którą podążali, ktoś musiał nią czasem podróżować. Nie mogła przecież zostać zbudowana specjalnie po to, by wciągnąć Riauka w pułapkę. On być może mógł w to wierzył, ale innym ta wiara nie powinna się udzielić. To było zbyt nieracjonalne. Zwłaszcza że droga wyglądała na starą i zaniedbaną. Nie mogli sobie przypomnieć, kiedy ją odnaleźli. Prowadziła dokładnie w tym samym kierunku, w którym oni zmierzali. Czy było to po starciu z wilkami, czy przed? Kiedy na nią trafili, wydawało im się, że to przypadek. Sądzili, że droga będzie towarzyszyć im najwyżej kilka mil, a potem pobiegnie w swoją stronę. Tak się jednak nie stało, a oni przyzwyczaili się do marszu równym, szerokim traktem.
Stanęli jak wryci. Rosa wcisnęła się w środek grupy ustawiając tak, by ciała mężczyzn ochroniły ją w razie nagłego ataku.
Z zarośli wyszło pięciu zbrojnych z długimi łukami w rękach. Zagrodzili im drogę. Nosili zielonobrunatne stroje, które pozwalały skutecznie ukryć się w leśnych ostępach. Nie wyglądali przy tym na ludzi. Towarzysze Riauka wykonali ten sam ruch głowami, przenosząc wzrok z obcych na niego i z powrotem na obcych. Riauk, jak zawsze w ciągu dnia, nosił kaptur zaciągnięty głęboko na twarz. Nie mogli więc porównać kształtu ich uszu. Byli jednak przekonani, że jest bardzo podobny. Ci, którzy zagrodzili im drogę, byli szpiczastousi. Wszyscy mieli też ostre rysy, podobne nieco do rysów Riauka. Byli jednak bardzo wysocy i złotowłosi. Z ich twarzy nie dało się odczytać wieku.
- Ludzie Lasu – wyszeptał Riauk, zaskoczony chyba bardziej niż pozostali. Czyżby jego babka Dżana nie była ostatnią, w której żyłach płynęła krew tego ludu? Jak to możliwe? Legendy mówiły, że wszyscy odeszli.
- Stójcie – powiedział jeden z obcych, choć przecież stali. – Oddajcie broń i nie próbujcie sztuczek. Jesteście na naszym terenie. – Słowa wypowiedziane przez niego brzmiały dziwnie, jak gdyby nie był nawykły do mówienia w języku, którym się posługiwał.
Nie mieli wyboru. Musieli posłuchać. Zdali sobie sprawę, że mężczyzn w zielonobrunatnych strojach musiało być znacznie więcej. Strzały, które wylądowały przed nimi, zostały wystrzelone z zupełnie innego miejsca, niż wyszło tych pięciu.
- Nie mamy złych zamiarów – zapewnił Gilberth, składając na ziemi szable i łuk.
Riauk złożył na ziemi miecz, który nosił u pasa, nie pozbywając się tego ukrytego pod płaszczem. Jego serce ścisnął jednak skurcz bólu, gdy rozstawał się ze swoim orężem. Wiedział, że nie może stracić miecza, który należał do jego dziadka.
W razie czego użyję mocy – przebiegło mu przez głowę.
- Nie planujemy żadnych sztuczek – powiedział Snarri oburzony słowami łucznika. – Przechodzimy tędy tylko. Nie zamierzamy wam szkodzić. Waszego terytorium nie ma na żadnych mapach. Broń oddamy, ale żądamy jej zwrotu po opuszczeniu waszego terenu. Najlepiej wyznaczcie eskortę, która nas odprowadzi dalej tą drogą, aż poza wasze granice.
- Może i nie wiedzieliście, że to nasze ziemie, nie zmienia to jednak faktu, że naruszyliście granice – odpowiedział na to łucznik. – Na razie jednak nie stanie się wam krzywda. Zaprowadzimy was do naszego wodza, on podejmie decyzję, co zrobić z wami dalej. – Po tych słowach wykonał ruch ręką i z zarośli po obu stronach drogi wyszli inni łucznicy z bronią w pogotowiu. Było ich około dwudziestu. Ten, który rozmawiał z wędrowcami, zebrał z ziemi ich broń i jej część przekazał dwóm innym mężczyznom. Potem ruszyli.
Z początku szli naprzód tą samą drogą, którą podążali dotąd. Potem skręcili w ścieżkę odbiegającą w lewo. Łucznicy w czasie tej wędrówki nie rozmawiali ze sobą wyniośli i cisi. Potem raz jeszcze skręcili, tym razem w prawo. Kazano się im zatrzymać. Ten, który z nimi rozmawiał, znikł gdzieś wraz z czterema innymi mężczyznami, zabierając ze sobą skonfiskowaną broń. Potem wrócił już sam.
- Możemy iść. Stig czeka – rzucił.
Tym razem wędrowali już tylko chwilę. Tyle jednak kluczyli między drzewami, skręcając to w lewo, to w prawo, że zupełnie stracili orientację. W końcu wyszli na rozległą polanę. Za stołem, na którym złożono ich broń, siedział mężczyzna o smutnych bladobłękitnych oczach istoty, która widziała zbyt wiele. Za jego plecami stało kolejnych dziesięciu łuczników.
- Nie lubimy tu obcych – powiedział na powitanie, mierząc ich przeciągłym spojrzeniem. – Nie po to żyjemy na uboczu świata, by oglądać wędrowców. Chcemy spokoju, a wy go zakłóciliście, choć... Być może jest coś, co możecie dla nas zrobić, by wasze przewinienie było wybaczone. – Mężczyzna zamilkł na chwilę i zaczął oglądać zgromadzoną przed nim broń. Najdłużej przyglądał się mieczowi Riauka i wyrytym na jego klindze znakom. Ważył go też w dłoniach. Nagle zapytał o coś w niezrozumiałej mowie. Riauk odpowiedział mu gniewnie w tym samym języku, jednak z zupełnie innym, zgrzytliwym akcentem. Przez moment dyskutowali, ostatnie słowo należało jednak do przywódcy Ludzi Lasu. Riauk tylko fuknął i zmierzył go wrogim spojrzeniem.
- Kim jesteście? Czego tu szukacie? I co robi z wami to coś? – zapytał przywódca Ludzi Lasu zwracając się do pozostałych.

- Czyj to miecz? – padło pytanie w języku Ludzi Lasu.
- Mój – odpowiedział Riauk, nieco zaskoczony. W podstawowym zakresie nauczył się posługiwać prastarą mową zapomnianej rasy, która powinna już nie istnieć. Nie słyszał jej jednak dotąd z niczyich ust, oprócz swojego ojca. Co robili tu ci Ludzie Lasu? Dlaczego zawędrowali tak daleko od Świata zza Morza Ognia i Krwi? Czemu nie odeszli ze swoimi pobratymcami w morze?
- Jak brzmi twoje imię?
- Umierający.
- Co masz wspólnego z Wybrańcem?
- Był moim dziadkiem.
- A więc minęło już wiele czasu, od kiedy został wyznaczony. Z tego, co widać, nawet z tak odciętego od świata miejsca, jak nasza dolina, zawiódł.
- Może i zawiódł, ale nie tobie to oceniać, skoro siedzisz tu w ukryciu nie kiwnąwszy nawet palcem.
- Ani tobie, mieszańcu. Widzę, że Wybraniec nie tylko zawiódł, ale też zanieczyścił naszą krew, skoro jego potomek jest czymś takim, jak ty.
- Możesz to tak ująć, zwłaszcza, że Wybraniec nie był Człowiekiem Lasu.
- Nie bluźnij! Jeśli chcesz zachować życie, nie odzywaj się więcej! – rzucił przywódca Ludzi Lasu gniewnie, po czym przeszedł na język powszechny i zwrócił się do pozostałych. – Kim jesteście? Czego tu szukacie? I co robi z wami to coś?
- Jesteśmy grupą najemników podróżujących za pracą, a nasz przyjaciel od dłuższego czasu podróżuje z nami i jak dotąd niczego złego powiedzieć o nim nie możemy – oznajmił Arandir. – Na waszych ziemiach szukamy jedynie drogi. Nie mamy zamiaru w cokolwiek się wtrącać. Chcielibyśmy też jak najszybciej wyruszyć w dalszą podróż.
- Nic dodać, nic ująć – powiedział Snarri. – Jeżeli jednak nie chcecie nas za darmo przepuścić, cóż, wasza wola i wasze prawo. Czego od nas chcecie?
- W tej okolicy od jakiegoś czasu grasuje straszliwy stwór, który zabił już wielu z nas – powiedział przywódca Ludzi Lasu. – Nie potrafimy sobie z nim poradzić. Nie jesteśmy wojownikami. Jednak nasza prośba nie dotyczy waszego towarzysza. – Wskazał ręką Riauka. – On zostanie tu pod strażą. Zasłużył na śmierć za to, kim jest i co powiedział. Być może jednak go oszczędzę, jeśli pokażecie nam, że zasługujecie na zaufanie jako grupa.
- Ta sprawa śmierdzi – burknął Baldwin. – Wprost na wasze ziemie prowadzi wydeptana droga. A skoro siedzicie w tych krzakach, ukrywając się przed światem i intruzami, posiadanie tak widocznego traktu jest chyba niemądre. Czemu też jesteście gotowi darować życie Riaukowi, skoro uważacie go za potwora? I czemu nie potraficie spostrzec, że nie jest potworem, a chorym człowiekiem?
- Trakt jest dziełem imperatora, nie naszym. Nie podoba nam się jego istnienie – odpowiedział przywódca Ludzi Lasu. – Byliśmy tu wcześniej niż ta droga i będziemy się cieszyć, kiedy zarośnie trawą. To imperator zażądał od nas zabicia każdego, kto wkroczy na nasze ziemie. Ten rozkaz też nam się nie podoba. Dlatego pomyślałem, że jeśli nam pomożecie, mogę udać, że nigdy was tu nie było. Co się zaś tyczy waszego towarzysza, żadna choroba nie wpłynęła na jego słowa.
Imperator kazał zbudować drogę i zabijać podróżnych? – Riauk dokładnie analizował wszystko, co usłyszał. Więc to faktycznie była pułapka. Właściwie nie mogło być inaczej. Jak dotąd ich podróż była stanowczo za łatwa, a droga, którą zmierzali, stanowczo zbyt prosta. Wydawało mu się nawet, że wszystko to wygląda zbyt prymitywnie jak na zasadzkę przygotowaną przez samego imperatora. Czego jednak chcieli Ludzie Lasu tak naprawdę? Potrafił zrozumieć ich oburzenie na jego widok. Byli dumni, nie mogli znieść myśli, że Wybraniec nie był jednym z nich. Zapewne nawet nie uwierzyli w słowa Riauka. Czemu jednak nie chcieli wypełnić rozkazu imperatora? Mówili o potworze, z którym sobie nie radzili. Riauk zdołał jednak wyczytać z umysłu przywódcy Ludzi Lasu, że to kłamstwo.
- Nie podoba mi się to, co od ciebie słyszę o imperatorze – powiedział Baldwin. – Choć wcale mnie to nie dziwi w świetle plotek o jego demonicznej naturze. Jeśli jednak naprawdę potrzebujecie czyjejś pomocy, chyba lepiej było nas poprosić, a nie najpierw zastraszać. Uważam też, że głupim pomysłem jest więzienie najlepszego wojownika spośród nas. Dużo bardziej przydałby się w tej misji.
- Przystopuj Baldwinie – rzucił Snarri. – Jesteśmy w sytuacji, w której nie możemy się stawiać.
- Dobrze powiedziane – zgodził się przywódca Ludzi Lasu.
- Wypełnimy zadanie, które masz dla nas – obiecał Arandir. – Czy mamy jednak gwarancję, że kiedy nas tu nie będzie, twoi ludzie nie skrzywdzą Riauka?
- Tak, macie moje słowo. Weźcie teraz swoją broń i ruszajcie. Moi ludzie pomogą wam odnaleźć potwora, ale nie pomogą wam w walce.
Powoli podchodzili do stołu z bronią. Tylko Riauk nie drgnął i nie odezwał się. Nie bał się o swoje życie. Podporządkował się jednak na razie woli przywódcy Ludzi Lasu, żeby nie wywoływać zamieszania. Nie chciał, by doszło do walki, której można było uniknąć.
Baldwin, mijając go, wyszeptał:
- To pewnie dla ciebie żaden problem. Użyj mocy. Ucieknij im. Pokaż, że nie można cię tak traktować.
Głupiec – pomyślał Riauk. Głośno nie odpowiedział nic, parsknął tylko okazując swoje niezadowolenie.
- A więc jednak tylko na tyle cię stać – skwitował to Baldwin.

Drużyna łuczników znów ich otoczyła i poprowadziła wąskimi leśnymi ścieżkami. W czasie drogi zupełnie stracili orientację. Kiedy się jednak zatrzymali, zdawało im się, że szli stanowczo za krótko. Znaleźli się wśród gęstych krzewów, na skraju zalanej słońcem polany. Zaczęli podejrzewać, że Ludzie Lasu nie szukali potwora, a doskonale wiedzieli, gdzie był.
- Jest tam. – Wskazał ręką jeden z łuczników. – Bądźcie ostrożni – dodał, po czym wszyscy Ludzie Lasu błyskawicznie wycofali się i znikli im z oczu.
Wyjrzeli z zarośli. Po przeciwnej stronie polany wznosił się jakby pokryty łuską kopiec.
- To jest smok – stwierdziła Rosa, po czym cofnęła się o krok.
- To chyba nie zostaje nam nic innego, jak uciekać – powiedział Snarri.
- Tylko że ci dziwacy pewnie nie odeszli daleko i teraz siedzą w krzakach – zauważył Gilberth. – Zastrzelą nas, jeśli spróbujemy ucieczki.
- Nie sądziłam, że w ogóle jeszcze istnieją smoki – wyszeptała Selena sama do siebie.
- Ta sprawa jakoś mi śmierdzi - zastanowił się Snarri. – Oni wszyscy noszą łuki. Mogliby spróbować użyć strzał i ognia. Jest ich więcej, niż nas. Mieliby większe szanse.
Nagle na skraju polany, na lewo od nich, pojawił się Riauk. Towarzyszył mu szelest liści i trzask łamanych gałęzi. Był zdyszany. W ręku trzymał swój miecz.
Pokryty łuską pagórek poruszył się. Z ziemi powoli podniósł się ogromny łeb i zwrócił w ich stronę. Jego długość była zbliżona do wzrostu rosłego mężczyzny. Na giętkiej szyi potwora tkwiła szeroka obroża.
- Cholera! – wyrwało się z piersi Rosy.
Riauk rozejrzał się. Zlokalizował towarzyszy ukrytych w gęstwinie i podbiegł do nich.
- Strzelajcie w oczy i pysk – syknął. – Dopiero jak będzie blisko. Łuski nie dacie rady przebić.
Gilberth i Snarri przygotowali łuki. Baldwin podciągnął rękaw bluzy, odsłaniając miniaturową kuszę. Riauk odwrócił się twarzą w stronę gada. Smok, którego nie powinno tam być, zbliżał się w ich stronę powoli, wyraźnie kulejąc. Rozwarł paszczę, żeby buchnąć ogniem. Wtedy Riauk skoczył w bok i sieknął gada w przednią łapę. Ostrze miecza ześlizgnęło się po łuskach. Smok jednak zwrócił w jego stronę głowę. Ogień z jego pyska poszedł w niebo.
W tym samym momencie Baldwin wystrzelił z kuszy. Bełt trafił w oko smoka. Potwór poderwał łeb w górę i zaryczał boleśnie. Posoka popłynęła po pysku, w stronę którego śmignęły kolejne strzały. Odbiły się jednak od grubych warg.
Riauk zaatakował z boku, uderzając w nasadę szyi i łopatkę gada. Jego umysł pracował bardzo szybko. Raz w życiu zetknął się ze smokiem i prawie został przez niego zabity. Gdyby nie Kit, nie wyszedłby z tego cało. Smok był jednak trudnym przeciwnikiem nawet dla Kita. Właśnie. Smoki były potężnymi, bardzo inteligentnymi istotami, nienależącymi zresztą do mieszkańców dostępnych im światów. Co więc robił tutaj ten smok w obroży, stary i okaleczony? Zwierzę było makabrycznie chude i pod pokrytą łuskami skórą wyraźnie rysowały się potężne kości. Brakowało mu też skrzydeł. Z pleców gada sterczały żałosne, upiorne kikuty, a łapy i szyję pokrywały głębokie blizny. Kto to zrobił temu stworzeniu? Ludzie Lasu? Chyba nawet w dniach swojej świetności nie byli aż tak potężni.
Kolejne strzały wypuszczone przez Gilberta i Snarriego także nie zraniły potwora. Również wystrzelone przez Selenę kule ognia nie zrobiły na nim wrażenia. Jakiej siły musiano użyć, żeby zadać rany, po których nosił blizny?
Baldwin sięgnął po szable, ale tak samo jak Riauk, nie był w stanie zranić smoka.
Gad machnął łapą. Jego ruchy były nieskoordynowane i bardzo nieprecyzyjne. Wciąż rzucał na boki okaleczoną głową. Riauk dał radę uskoczyć przed jego ciosem, ale nie Baldwin. Pazur smoka rozorał mu pierś. Upadł na plecy. Nie był już w stanie wstać. Przez mgnienie oka czuł niewyobrażalny wręcz ból. Potem nie było już niczego.
Smok machnął łapą raz jeszcze. Tym razem również Riauk okazał się zbyt wolny. Oberwał w udo. Upadł, zdołał jednak wstać. Znów zaatakował i znów musiał odskoczyć. Starał się odciągnąć uwagę gada od towarzyszy. Poruszał się jednak coraz wolniej. Ból wyraźnie dawał mu się we znaki. Oczywiście, próbował użyć mocy przeciwko smokowi, ale nie był w stanie dosięgnąć umysłu bestii. Smok, nawet zgnębiony i okaleczony, pozostawał potężnym przeciwnikiem.
Ciało Baldwina leżało na polanie. Nikt nie miał odwagi, żeby do niego podbiec. Ubranie wojownika szybko nasiąkało krwią. Nie wierzyli, że mogą go uratować. Nie wierzyli też, że mogą uratować samych siebie. Sytuacja wydawała się beznadziejna, nagle jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Smok zrobił krok w stronę zarośli, w których się ukrywali. Wszystkich oślepił rozbłysk światła. Nogi pod Rosą zrobiły się miękkie i upadła zemdlona. Między nimi a smokiem pojawiła się znikąd potężna, czarna istota. Wzrostem dwukrotnie przewyższała ludzi, a z boków jej głowy sterczały rozłożyste rogi.
Smok znieruchomiał na moment, a potem uniósł głowę, pokazując podgardle pokryte drobniejszą łuską.
Rogaty stwór nie miał żadnej broni, poza długimi łapami uzbrojonymi w pazury, mimo to uderzył na smoka z ogromną siłą.
Chwilę później nie byli pewni, czy w ogóle coś widzieli. Rogaty stwór znikł tak samo nagle, jak się pojawił. Przed nimi leżało natomiast ciało smoka z rozdartym gardłem. Przez chwilę wszyscy trwali w bezruchu. Potem Selena podbiegła do Baldwina, by udzielić mu pomocy, a Arandir przykucnął przy Rosie.
Nie mieli jednak czasu odetchnąć ani dobrze się zastanowić nad tym, co zaszło. Riauk nie zdążył też uleczyć swoich ran. Stał na szeroko rozstawionych nogach i ustami łapał powietrze. Musiał posłużyć się mocą, by wymknąć się strażom i jeszcze dwukrotnie, by odzyskać miecz. Przy użyciu mocy zlokalizował też miejsce pobytu swoich towarzyszy. Biegł potem przez las, by ich odnaleźć. Tym razem nie skorzystał z mocy, by od razu się do nich przenieść. Nie przyśpieszył też swoich ruchów. Jednak dla jego wątłego ciała i tak było tego wszystkiego zbyt wiele.
Z zarośli wynurzyli się nagle łucznicy, wraz ze swym przywódcą.
- Chyba nie tylko wasz niesubordynowany towarzysz kuma się z nieczystymi istotami. Z wami wszystkimi jest coś nie tak – powiedział Stig. – Czy potraficie mi wytłumaczyć, co się tu wydarzyło?
- Dokonała tego nasza przyjaciółka, dzięki magii – powiedział Arandir wciąż klęczący przy nieprzytomnej Rosie.
Selena nic nie odpowiedziała, zmierzyła go tylko gniewnym spojrzeniem. Może Ludzie Lasu traktowaliby ich z większym respektem, gdyby myśleli, że ona naprawdę potrafi władać aż tak potężną magią? Z drugiej jednak strony, łatwo było z tym przesadzić. Ludzie Lasu mogliby uznać ich za zbyt niebezpiecznych i spróbować zlikwidować. Było ich około dwudziestu i wszyscy uzbrojeni w łuki. Gdyby zaatakowali, na pewno ktoś by zginął.
- Wysłaliście nas na pewną śmierć – powiedział Baldwin, któremu udało się już pozbierać z ziemi. Selena uzdrowiła jego rany i tylko ciągle jeszcze kręciło mu się w głowie. – Teraz jesteście zdziwieni, że przeżyliśmy. – Podszedł do Riauka i objął go ramieniem, chcąc podtrzymać.
- Dzięki – burknął Riauk w odpowiedzi i oparł się o Baldwina, odciążając zranioną nogę. Baldwin prawie nie poczuł ciężaru jego ciała. Riauk był od niego nie tylko o głowę niższy, ale także bardzo chudy. Wydał mu się przez to kruchy i bezbronny.
Riauk mógł sięgnąć mocą do Teeny i w ten sposób uzyskać energię potrzebną mu do uzdrowienia swoich ran. Wciąż jednak nie potrafił robić tego szybko, odruchowo. Najpierw musiał uspokoić oddech i skupić się.
- Wysłaliśmy was do walki z czymś, z czym nie umieliśmy sobie poradzić. Czy myśleliście, że to będzie igraszka? – spytał przywódca Ludzi Lasu. – Udało się wam jednak i otrzymacie swoją nagrodę. Zabierzcie to coś z naszych oczu. – Przy tych słowach wskazał Riauka. – Zapewnialiście nas o jego uczciwości. Tymczasem uciekł i nas okradł.
- Czego oni znowu od ciebie chcą? – zapytał Baldwin. – Co im ukradłeś?
- Swój miecz.
- Miecz Wybrańca – poprawił go przywódca Ludzi Lasu. – Niezależnie od tego, że Wybraniec poniósł klęskę, ten oręż jest i tak zbyt szlachetny, by mogło posługiwać się nim takie coś. – Przywódca Ludzi Lasu sam gubił się w tym, co mówił. Wyraźnie odczuwał przed nimi strach, ale także nieudawaną odrazę w stosunku do Riauka.
- A mimo to pozwolicie odejść nam wolno? – upewnił się Baldwin. – Nie strzelicie nam przypadkiem w plecy?
- Kwestionujesz naszą uczciwość? – rzucił przywódca Ludzi Lasu gniewnie. – Jednak, jeśli boisz się odwrócić i odejść, proszę bardzo, okażemy swoją łaskę – dodał. Po czym wszyscy łucznicy wycofali się w las i znikli im z oczu.
Selena podeszła do Riauka i zajęła się jego ranami.
- Nie wiem, co tu naprawdę zaszło – powiedziała – ale wynośmy się stąd jak najszybciej.

Nie odeszli daleko od miejsca, w którym padł smok. Byli wyczerpani po walce i wiedzieli, że nie dadzą rady oddalić się na tyle, by Ludzie Lasu nie mogli ich dopaść. Istniała możliwość, że wciąż mieli taki zamiar. Riauk potykał się w marszu. Wciąż zastanawiał się, co zaszło, i nie potrafił tego zrozumieć. Ludzie Lasu służyli imperatorowi. Ci, którzy kiedyś walczyli z demonami, upadli tak nisko, że musieli się im podporządkować. Czemu jednak odgrywali to całe przedstawienie ze smokiem? Czy sami przed sobą chcieli udawać, że moją czyste ręce? I czemu tak szczerze nienawidzili Riauka? Może wciąż liczyli, że Wybraniec ich wyzwoli, a on rozwiał ich marzenia? Dlaczego jednak go wypuścili? Czyżby przez to, co się zdarzyło, bali się ich aż tak bardzo? A może oni też powinni zacząć się bać? Co bowiem tak naprawdę się wydarzyło?
Znowu się potknął. Wyrzucił w przód rękę i oparł się o szorstki pień drzewa.
- Odpocznijmy – poprosił. – Chyba nie tylko ja tego potrzebuję.
- Tam, przed nami, jest mała polanka – powiedziała Selena. – Będzie gdzie rozpalić ognisko. Chyba nie mamy się po co kryć. Ci łucznicy, jeśli będą chcieli, i tak nas znajdą.
Wszyscy się z nią zgodzili. Do przejścia pozostało im już tylko kilka kroków. W końcu Riauk opadł na ziemię. Tego dnia nie wziął udziału w zbieraniu chrustu ani rozpalaniu ogniska. Siedział skulony, obejmując ramionami kolana. Nikt nie skrytykował jego zachowania. Nad tym też się przez moment zastanawiał. Ludzie, których wybrał na swoich towarzyszy, byli naprawdę dobrzy i godni zaufania. Pewnie też, nie zawsze słusznie złościł się na nich. Nazwali go przyjacielem. Nie przeszkadzał im jego wygląd, nie przerażała ich ani jego moc, ani choroba. Jednak czy on zasługiwał na miano przyjaciela? Wplątał ich w swoje sprawy, naraził na niebezpieczeństwo. Potraktował jak pionki, narzędzia, żeby sięgnąć po swój cel. Co jednak innego mógł zrobić? Poprosić o pomoc ojca? Pewnie usłyszałby, że musi pogodzić się z rzeczywistością, wziąć odpowiedzialność za swoje błędy. Argument, że nie chodzi o niego, a o dzieci i Teenę, zapewne by nie pomógł. Bo ktoś taki jak on nie powinien mieć dzieci: agresywny, głupi mieszaniec, chory i słaby. Ojciec nigdy niczego takiego nie powiedział. Ale Riauk nieraz miał wrażenie, że coś takiego mogło chodzić Meremu po głowie. Matka nie umiała go kochać, ale ojciec nigdy nie chciał, żeby w ogóle się urodził. Takie rzeczy wykrzykiwali w kłótniach. Niedawno Mery mówił, że jest z niego dumny. Nie mógł jednak wiedzieć, jak sprawy się potoczą. Riauk potrząsnął głową. Nie chciał o tym myśleć.
- Czy ktoś z was wie, dlaczego udało nam się przeżyć? – spytał.
- A więc to nie była twoja zasługa? – upewnił się Baldwin.
- Nie. Ten smok, jak marnie by nie wyglądał, bez problemu by sobie ze mną poradził. Myślę, że obronił nas jakiś demon.
- A więc ktoś z nas umie wzywać demony? – Baldwina samego zdziwiło to, co powiedział.
- Albo jest przez nie lubiany – dodał Riauk. – Ale to raczej nie jestem ja. – Przy tych słowach lekko się zawahał. Przecież jego najlepszy przyjaciel był demonem.
Rosa siedziała na uboczu. Jeszcze przed chwilą słuchała głównie Arandira, który zapewniał, że osłonił ją własną piersią, przed atakiem smoka. Teraz wciąż jeszcze uśmiechała się do niego zalotnie, ale uważnie łowiła słowa pozostałych.
- Ja się tam na demonach nie znam. Wzywać ich nie umiem i nie zamierzam – oznajmił Snarri. – Wy sobie więc dyskutujcie, a ja pójdę zapolować na jakąś kolację.
- Tylko uważaj na miejscowych łuczników – ostrzegła go Selena.
- Ale... - zastanawiał się głośno Gilberth. – Czy demony mogą chcieć kogoś bronić?
- Oczywiście. Spotkałem w życiu dobre demony – powiedział Riauk. Wyraźnie jednak czuł, że mija się z prawdą. Demony nie były dobre lub złe z natury, tak samo jak ludzie. Po prostu w ten czy inny sposób dbały o swoje interesy.
- Skoro znawca demonów tak sądzi – sarknął Arandir.
- Mnie coś zastanawia – powiedział Baldwin, jakby bez związku. – Ten smok został zmasakrowany tak samo jak byli towarzysze Rosy. Nie wydaje wam się?
- Owszem – przytaknął Gilberth.
- Roso – Baldwin zwrócił się do dziewczyny. – Może przyczepiło się do ciebie coś paskudnego? Nie łaziłaś przypadkiem po jakiś przeklętych miejscach?
- Nie. – Nerwowo pokręciła głową.
- Albo może byłaś światkiem jakichś tajemniczych śmierci? – podchwycił temat Riauk.
- Nie, nigdy – znowu zaprzeczyła. Nie miała jednak tęgiej miny. – Chyba byłam – zgodziła się w końcu, po czym opowiedziała wszystkim historię, którą już wcześniej Riauk wyczytał z jej głowy.
- A więc Rosa jest broniona przez demona. – Gilberth skrzywił się. – To chyba może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne.
- Nie możemy więc jej pozwolić mdleć – zażartował Baldwin, ale nikt się nie roześmiał.
- Moglibyśmy spróbować się go pozbyć – zaproponował Riauk.
- Pozbyć się? Ale jak? – wyjąkała Rosa.
- Zabijałem już istoty mu podobne – powiedział Riauk pewnie, choć jego dłoń bezwiednie dotknęła blizny na policzku. Wciąż postępował zbyt pochopnie.
- Ale w stanie, w jakim dziś jesteś, to ci się na pewno nie uda – zauważyła Selena. W jej głosie nie słychać było złośliwości.
- Wystarczy, że się prześpię, a wszystko będzie w porządku. Roso, czy mam spróbować to zrobić?
- Naprawdę dałbyś mu radę? – Rosa spojrzała na Riauka z niedowierzaniem. Czy ten wątły mężczyzna mógł być aż tak potężnym wojownikiem? – Nie. – Nagle potrząsnęła głową, dopiero uświadamiając sobie, o co została zapytana. – To demon, ale skoro mnie broni... Nie chcę, żebyś go zabił.
- Jeśli jednak on cię broni... Co takiego zrobili ci twoi poprzedni towarzysze? – zaczął drążyć sprawę Gilberth.
- Chcieli mnie zgwałcić – odpowiedziała Rosa szybko. Riauk wiedział oczywiście, że wciąż mija się z prawdą, ale nie powiedział tego głośno. Czy to miało jakieś znaczenie? Niech sobie Rosa będzie małą złodziejką, w której obronie stają potwory. Skąd wzięła tego demona? To też nieważne. On spotkał Kita przypadkiem. Niech sobie Rosa będzie krętaczką, jej intencje są zapewne i tak bardziej szczere, niż jego. Dlaczego właściwie chciał walczyć z tym jej demonem? Czy to nie stare przyzwyczajenie, że z demonami trzeba walczyć? Powinien się wstydzić. Tak jak i wielu innych rzeczy.

Snarri przyniósł na kolację ustrzeloną sarnę. Gilberth oprawił i upiekł jego zdobycz.
- A skąd ty właściwie znasz język tych tutaj? – zwrócił się Arandir do Riauka.
- Chyba powinienem nazwać to tradycją rodzinną – o dziwo, raz odpowiedział bez gniewu. – Moja babka była w połowie Człowiekiem Lasu.
- I stąd masz takie dziwne uszy – podsumował Arandir. – A ten Wybraniec?
- Mówiłem wam, że mój dziadek miał pokonać demony. Tylko że on był Małym Człowiekiem.
- W mordę – wyrwało się Arandirowi. Po czym przyjrzał się Riaukowi uważnie. – Ale czemu ten cały wódz Ludzi Lasu uważa, że musiał być jednym z nich?
- Tego sam nie rozumiem. Może mieszkańcy tego lasu opuścili mój świat zanim zostały wyśpiewane wszystkie przepowiednie? To by pasowało. Zupełnie nie mają pojęcia, co się wydarzyło. Niektórzy z nich muszą być przerażająco starzy. I są pewnie zbyt dumni, żeby uwierzyli w prawdę.
Przez chwili milczeli, ogryzając kości.
- Posłuchaj, Baldwinie. – Riauk coś sobie przypomniał. W ciągu ostatnich godzin zdarzyło się tyle rzeczy, że o czym by nie rozmawiali, zawsze coś zostałoby zaniedbane. – Pamiętasz, jak komentowałeś moje zdolności?
- Coś mi świta – zgodził się Baldwin.
- To teraz posłuchaj. Jesteś porządnym chłopem, ale nie mów mi, kiedy powinienem korzystać ze swoich zdolności, bo wiem to znacznie lepiej niż ty. Moja moc potrzebuje energii, jak ogień drewna. Mnie ciągle jej brakuje. Są rzeczy, które potrzebują jej niewiele, ale musiałem natychmiastowo przenieść się w inne miejsce, a to kosztowna sprawa. Nie chciałem uciekać Ludziom Lasu, bo faktycznie bałem się tego wydatku energii. Możesz to nazwać tchórzostwem, ale...
- Nigdy nie uważałem cię za tchórza – przerwał mu Baldwin. – Może tylko, że trochę brak ci ikry.
- Ikry? – prychnął Riauk. – Nieźle walczycie i myślałem, że poradzicie sobie sami. Skąd miałem wiedzieć, że w krzakach siedzi smok.
- Nie mogłeś – przyznał Baldwin.
- W sumie i tak się tu nie przydałem – stwierdził znacznie ciszej.
- Nie zgodziłbym się – powiedział Baldwin, ale Riauk nie zwrócił na to uwag i ciągnął dalej:
- Nie chciałem przesadzić. Miałem wrażenie, że jesteśmy o włos od strasznej rzezi.
- Owszem – przytaknął Snarri. – Do jatki naprawdę niewiele brakowało. I... gdyby Riauk nadal siedział zamknięty, pewnie tutejsi byliby dla nas milsi. Ale też dłużej musielibyśmy ich oglądać.
- Więc w porządku – zgodził się Baldwin i klepnął Riauka w plecy. – Odtąd będę się czepiał wszystkich, tylko nie ciebie.
Riauk znów poczuł ucisk w piersi. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju.

Następnego dnia opuścili las. Ponownie udało im się odnaleźć drogę, którą wcześniej wędrowali. Teren znowu zaczął się podnosić. Wspinali się więc coraz wyżej, wędrując pomiędzy nagimi skałkami i spotykając bardzo mało zwierzyny. Coraz trudniej było im coś upolować. Po trzech dniach dotarli do przełęczy, z której w głąb kamienistej doliny sprowadziło ich łagodne zbocze. Wydawało się, że nie sposób opuścić jej inną drogą, niż tą, którą przyszli. Ze wszystkich stron dolinę otaczały wyniosłe szczyty, ginące w chmurach. Jednak droga uparcie prowadziła w przód. Teraz już nie mogli mieć wątpliwości, że wszystko, w czym brali udział, zostało przygotowane specjalnie – może dla zbyt pewnych siebie poszukiwaczy przygód, a może tylko i wyłącznie dla Riauka.
Droga na pozór wiodła ich ku skalnej ścianie, jednak gdy podeszli bliżej, ujrzeli wykute z metalu wrota.
- A więc mamy tam wejść? – Rosie wcale się to nie podobało.
- Ja wejdę. – Riauk był podniecony i zdeterminowany. Jego cel był coraz bliższy.
- My też – zgodził się Baldwin. – Skoro doszliśmy już tak daleko, pójdziemy i dalej.
- Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się je otworzyć – dodała Selena.
Baldwin wyciągnął rękę i położył ją na zaśniedziałej klamce. Ta jednak nie drgnęła. Mężczyzna spojrzał w dół, ale nie znalazł żadnej dziurki od klucza.
- Tu w ogóle nie na zamka – powiedział Riauk.
- Skąd wiesz?
- Mogę to zobaczyć. Zresztą, gdyby był, poradziłbym sobie z nim.
Baldwin spróbował popchnąć drzwi, a potem pociągnąć do siebie, ale w żadną stronę nie dało się ich ruszyć.
- No to koniec wyprawy – zawyrokowała Rosa.
- Może trzeba sięgnąć do magii. – Baldwin jeszcze nie był gotowy się poddać. – Musieliście słyszeć w dzieciństwie opowieści o sekretnych podziemiach, skarbcach i tak dalej. Może trzeba powiedzieć coś w stylu „przemiłe drzwi wpuśćcie nas”.
- Takie rzeczy są tylko w bajkach – stwierdziła Selena. – A ja, owszem, znam zaklęcie otwierające zamki. Ale skoro tu nie ma zamka...
- Albo hasło, na które trudno wpaść – Baldwin jej nie słuchał i ciągnął swoje. – Na przykład, jakby brzmiało słowo „przyjaciel” w języku Ludzi Lasu?
- Mellon – powiedział Riauk bezmyślnie i drzwi rozwarły się przed nimi.
Baldwin spojrzał na niego zdziwiony.
- A więc wpadłem na hasło?
- Cudowna z was para – powiedziała Rosa. – A teraz ruszajmy. Może właśnie robimy najgłupszą i do tego ostatnią rzecz życiu.
Poluzowali broń w pochwach i zagłębili się w mroku. Od razu zorientowali się, że nie są w podziemiach sami. Usłyszeli głosy, tupot stóp i skrzypienie zawiasów.
Znajdowali się w wąskim korytarzu. Otaczała ich ciemność, ale gdzieś w głębi podziemi płonęły pochodnie, a ich blask tańczył na kamiennych ścianach. Riauk odrzucił z głowy kaptur. W ciemnościach kryło się niebezpieczeństwo, ale przez moment cieszył się, że otoczył go mrok. Wreszcie nie musiał chodzić schylony i kryć twarzy przed słońcem.
Nagle podziemia wychlusnęły na nich żywą falę niskich istot. Ich podobne do kocich pyski otaczały zielono-żółte grzywy.
Zielone!
Riauk tylko raz walczył z tymi bestiami. Mimo to wiedział wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, z jak niebezpiecznymi przeciwnikami ma do czynienia.
Na dodatek, te, które wybiegły z głębi podziemi, dzierżyły w dłoniach szable. A przecież same z siebie zielone nie tworzyły narzędzi ani nie posługiwały się nimi. Jednak można było je tego nauczyć, inteligencją dorównywały ludzkim dzieciom.
Zaatakowały natychmiast. Stal uderzyła o stal. W wąskim korytarzu w walce mogli wziąć udział tylko Riauk i Baldwin, którzy szli przodem. Na szczęście ugodzone stwory prawie natychmiast wypuszczały broń z łap. Zanim zdezorientowane przypominały sobie, że powinny walczyć zębami, padały pod ciosami przeciwników. Było ich jednak bardzo wiele.
Arandir sięgnął po noże do rzucania. Nie był zbyt biegły w posługiwaniu się tą bronią i przez moment się wahał, czy w ogóle jej użyć. Noże kupił kiedyś pod wpływem chwilowej fascynacji pokazami cyrkowców.
Może nie trafię żadnego ze swoich w głowę – pomyślał. Ku jego zdziwieniu udało mu się w ten sposób pozbawić jednego z zielonych oka.
Selena wycelowała ponad ramionami Riauka i Baldwina. Cisnęła w górę kulę ognia. Zabiła w ten sposób jednego z zielonych, a kilku innym podpaliła grzywy. Jej posunięcie zdezorientowało, niestety, nie tylko zielone, ale i jej towarzyszy, nagle oślepionych rozbłyskiem w ciasnym korytarzu.
Riauk przez chwilę po uderzeniu ognistej kuli machał mieczem na oślep i nerwowo mrugał oczami, próbując przywrócić im ostrość widzenia. W tej walce, tak samo jak przy spotkaniu z wilkami, przyśpieszył swoje ruchy. Wiedział, że ryzykuje, bo w podziemiach musiały czekać na nich większe niebezpieczeństwa. Jednak sam widok zielonych obudził w nim instynktowny lęk.
Czy to nie ugryzienia zielonych przyczyniły się do tego, że jego dziadek, Ferro, był kaleką? Nie. To były glumy. Jednak ojciec twierdził, że jad jednych i drugich posiadał takie same właściwości. Riauk uważał, że pewnie umiałby poradzić sobie ze skutkami ugryzienia. Przed laty uratował przed śmiercią ukąszonego konia. Ale gdyby ktoś dostał zębami w pierś, mógłby nie zdążyć.
Na szczęście w miarę szybko udało im się położyć trupem atakujące stwory.
- Zachowajcie ostrożność – nakazał Riauk.
Przestąpili nad ciałami zielonych i powoli zagłębili się w korytarz, który doprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia. Stały tam drewniane skrzynki, służące zapewne za krzesła i stół, na którym porzucone leżały zniszczone karty do gry. Na ścianach płonęły pochodnie, wypełniając wnętrze ciepłym, rozedrganym światłem.
- Zawsze uważałam zielone za zwierzęta – powiedziała Selena, rozglądając się wokół.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – One są całkiem inteligentne. Słyszałem już o ludziach przemieniających je w żołnierzy.
- Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy? – spytał Baldwin. – Przy tobie czuję się, jakbym przespał pół życia. Próbowali żartować, ale wszyscy czuli, że wkraczając w podziemia, zdecydowali się spojrzeć w oczy ogromnemu niebezpieczeństwu.
Z pomieszczenia, do którego weszli, były jeszcze dwa wyjścia. Po prawej znajdowały się uchylone drewniane drzwi. Zajrzeli za nie ostrożnie. Prowadziły do komory, która musiała służyć zielonym za sypialnię. Pod ścianami znajdowały się barłogi ze szmat i słomy. Z sypialni nie było innego wyjścia. Wycofali się więc i zajrzeli w korytarz po lewej stronie. Jego koniec ginął w mroku. Ostrożnie, z bronią w dłoniach, ruszyli w głąb podziemi.
Szybko natrafili na kolejne drzwi. Przed nimi korytarz skręcał prostopadle w prawo.
Riauk zatrzymał się. Z wnętrza słyszał głosy.
- Odsuń się – szepnęła Selena, po czym posłała do środka pomieszczenia dwie kule ognia. Rozległ się skowyt i jęk. Jeden zielony wypadł na nich i nadział się na miecz Riauka. Jego grzywa płonęła. Riauk szybko wyciągnął ostrze z piersi ofiary i nogą odepchnął zielonego od siebie. Stworzenie zacharczało i osunęło się na ziemię, wydając ostatnie tchnienie.
Przeszli nad ciałem i znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu. Leżał tam jeszcze jeden zielony, zabity przez posłaną na ślepo kulę ognia. W głębi znajdował się kolejny, cały i zdrowy, ale przykuty do ściany. Stworzenie było chude, a na ciele nosiło ślady bicia. Na widok wędrowców przywarło do ziemi, kryjąc pysk między przednimi łapami.
- Demony ognia, nie robić mi krzywdy. Ja słaby – wybełkotało, zdradzając tym samym, że ktoś żyjące w głębi góry zielone nawet nauczył ludzkiej mowy.
- Uspokój się, nie chcemy zrobić ci krzywdy – powiedział Arandir, podchodząc bliżej.
- Uważaj – upomniała go Selena. – Nie znajdź się w zasięgu jego zębów. To normalne, że on gada? – spytała, patrząc na Riauka.
- Tak. Są do tego zdolne – przyznał. Przypomniał sobie, że jego ojciec w młodości oswoił zieloną i nauczył ją mówić. Tak w każdym razie opowiadał.
- Niezłe wrażenie zrobiły twoje kulki – rzuciła Rosa do Seleny. Zielony wciąż lekko dygotał.
- I mogły go zabić, a to tylko biedne stworzenie – dodał Riauk.
- To jeden z nich – burknęła Selena.
- I mogli mieć tu jeńców.
- Może cię nie zabijemy – powiedział Baldwin do zielonego. – Powiedz nam, czemu zostałeś przykuty.
- Nie – zajęczał zwierz, przywierając brzuchem do ziemi. – Wy demony, wy potężni. Będziecie się gniewać. Ja biedny, słaby.
- Nie jesteśmy demonami i nie zrobimy ci nic złego – powiedział Arandir.
- Wy nie demony? – Zielony na moment uniósł głowę i łypnął na nich z zaciekawieniem. – Wy tu obcy? Demony będą się na was gniewać. Źle. Uciekajcie. Uciekajcie.
- Przyszliśmy walczyć z demonami – powiedział Riauk. – Nie musisz się o nas martwić. Poradzimy sobie w tej walce. A teraz mów wszystko.
- Te podziemia zbudować demony. One kazać nam tu żyć. One powiedzieć, my zabić każdy człowiek tu przyjść. My nie protestować. Czemu? Coś musieć jeść. Mięso człowiek dobre – mówiąc to zielony oblizał wargi. – Ale tu nie przychodzić żaden człowiek. W górze ciemno i źle. Mnie się nie podobać. Ja chcieć mieć samica. Być z nią sam. Ja chcieć polować w lasach. Ja chcieć spokój. Ja powiedzieć, wziąć samica, ja iść. Inni mnie tu przykuć. Oni mówić, ja zły. Demony będą się gniewać. Oni być źli dla mnie. Tylko ona... Tylko ona mój towarzysz. Jej ufać. Oni ją zabić.
- Czy teraz są tu jakieś demony? – spytał Baldwin.
- Jest jeden.
- A wiesz gdzie?
- Tak. Ja wiem. W dół. Dwa razy po schodach. My tam nie chodzić. My służyć demony, ale my się bać. Nie chcieć być blisko.
- Zaprowadzisz nas do tego demona, jeśli cię uwolnimy? – zapytał Riauk.
- Przecież to groźna, jadowita bestia – zaprotestowała Rosa.
- Tak. Ja was zaprowadzić, ale potem iść gdzie chce. Potem iść stąd – powiedział zielony.
- Zgoda.
- A jeśli to podstęp? – zapytał Snarri. – Jeśli on zaatakuje nas od razu, gdy go tylko uwolnimy?
- Przecież walczyliśmy już ze straszniejszymi przeciwnikami. No i nas jest siedmioro, a on jest jeden. Nie wygłupiajcie się, nie mówcie, że się go boicie.
- Boimy się – powiedziała Rosa.
- On jest jadowity – dodała Selena.
- Może nam też zwiać i zawiadomić swoich pobratymców – dodał Snarri.
- Jakich pobratymców? – oburzył się Riauk. – On był sam ze swoją kobietą.
- Pewnie czasami bywał z nią sam – powiedział Arandir lekko. – Co w tym dziwnego? Ty nigdy nie byłeś sam z kobietą?
- Nie! Zawsze kochaliśmy się na głównej ulicy naszej wioski – warknął Riauk. – Co ci odbiło?
- No bo po co mówisz, że był z nią sam. Co cię w tym dziwi?
- Nic mnie nie dziwi! – Riauk był coraz bardziej zły. – Ruszcie głowami. Chodziło mi o to, że on nie miał kumpli. Jest tej samej rasy, co oni, ale jest dla nich wrogiem, tak jak my.
- Zawsze może kłamać – zauważyła Selena.
- Co więc chcecie z nim zrobić? – spytał Riauk.
- Zostawmy go tu – zaproponował Snarri.
- Umrze z głodu, gdy wybijemy już wszystkich jego towarzyszy – oburzył się Riauk. – Zdajecie sobie sprawę, jak będzie cierpiał? Przecież to tylko biedne stworzenie. Nie zgodzę się, żeby go tu zostawić. Albo go uwolnimy, albo będziemy musieli zabić.
- Nie zabijać. Nie. Ja biedny, słaby – zajęczał zielony.
- Niech ci będzie – skapitulował Snarri.
- A więc dajemy ci wolność – powiedział Riauk do zielonego i w tym momencie więżące go łańcuchy opadły. – Nie zawiedź nas. Prowadź do demona.
- Ja dziękować. Wy potężni. – Zielony uderzył głową w podłogę, po czym zerwał się na nogi. – Wy iść z mną. Ja pokazać droga. – Zielony minął ich i ruszył przed siebie korytarzem w głąb podziemi.
- Arandirze, czy ty masz coś do mnie? – spytał Riauk gniewnie.
Pytanie, czy był sam z kobietą, obudziło w nim złe wspomnienia o wiejskich dziewczynach.
- Nie. Nie dogadaliśmy się. – Arandir potrząsnął głową. – Po prostu wydawało mi się, że ta naturalna potrzeba, która łączy wszystkie żywe istoty w pary, jest ci obca. Ale nie wstydź się, jeśli tak jest. Kochałeś kiedyś?
- Dowalę ci, jeśli się nie zamkniesz i nie przestaniesz gadać głupot. Mam żonę i dzieci.
- W porządku. – Arandir nie wyglądał na kogoś, kto mu uwierzył, ale nie powiedział już nic więcej.

Ruszyli za zielonym w głąb podziemi. Korytarz znowu skręcił w prawo, a potem się rozwidlił. Do wyboru mieli drogę prosto i w lewo. Zielony skierował się w lewo.
- Tam w dół. Tam demon – zapewnił.
W drodze mijali otwarte przejścia i zamknięte drzwi. Zza niektórych słychać było głosy.
- Tam nie – mówił z reguły zielony i przyśpieszał kroku. Poruszał się tak szybko, że z trudem mogli za nim nadążyć. Z orientacją w podziemiach nie mieli większych kłopotów, bo wszędzie płonęły pochodnie. W końcu zatrzymali się przed potężnymi, zamkniętymi drzwiami, na których ktoś nabazgrał czerwoną farbą „śmirć”. Na lewo od nich otwierało się wejście do jakiegoś pomieszczenia.
- Gdzie teraz? – zapytał Baldwin.
- Przez drzwi – powiedział zielony. – Czasem zamknięte. Znaczyć, demony zajęte. Nie przeszkadzać. Śmierć.
Nie zdążyli zastanowić się nad tym, co usłyszeli, bo nagle z drzwi po lewej stronie wyleciała płonąca pochodnia, która trafiła zielonego w ramię. Stwór zaryczał z bólu, po czym rzucił się w tamtą stronę.
- Źli! - krzyczał. – Mordercy! Podstępni! Źli!
- Głupiec – syknął Riauk i skoczył za nim, znikając towarzyszom z oczu.
Baldwin i Gilberth byli gotowi to samo powiedzieć o nim, zupełnie nie rozumiejąc reakcji Riauka, ale pobiegli za nim.
W pomieszczeniu, do którego wpadli, znajdowało się osiem zielonych. Ich towarzysz już szamotał się z jednym z nich, tarzając się wraz z przeciwnikiem po podłodze.
Oręż poszedł w ruch. Riauk jednym cięciem rozpłatał zielonego znajdującego się najbliżej. Baldwin i Gilberth położyli trupem dwa następne.
Arandir dołączył do towarzyszy zmagających się z zielonymi, gdy tylko zorientował się, że walka to nie przelewki i że napastników jest kilku.
Snarri także był gotów wziąć udział w tym starciu, ale zatrzymał go hałas dochodzący ze strony, z której przyszli. Coś się zbliżało i mogło zaatakować z zaskoczenia.
Rosa wyciągnęła przed siebie szablę. Nogi drżały pod nią. Pozycja, jaką przyjęła, świadczyła, że nie bardzo potrafi posługiwać się białą bronią.
Selena wytężyła wzrok i słuch, wpatrując się w koniec korytarza. Była gotowa rzucić kulami ognia we wszystko, co się pojawi.
Jeden z zielonych okazał się sprytniejszy od swoich pobratymców. Unikał bezpośredniego starcia i rzucał w napastników pośpiesznie zdejmowanymi ze ścian pochodniami.
Riauk wciąż śledził wzrokiem uwolnionego przez nich zielonego, czuwając, by nie stała mu się krzywda. Dlatego nie dość uważał, by chronić samego siebie. Jedna z pochodni trafiła go twarz. Lewy policzek i oko zapiekły. Riauk stracił równowagę, zachwiał się. Nie upadł jednak. Zdołał się oprzeć o zimną ścianę.
Potrzebował tylko chwili, żeby doprowadzić się do porządku. Użył mocy, by wygoić oparzenia.
Wyprostował się i rozejrzał. W tym starciu wiele nie zdziałał. Atakujące zielone poległy z rąk jego towarzyszy. Niestety, ich przewodnik także leżał na ziemi bez ruchu.
Riauk podszedł parę kroków w stronę jego ciała.
- Biedny głupiec – wyszeptał. W oczach stanęły mu łzy. Nie mógł się pogodzić z tym, że życie tak wielu istot było kruche i krótkie. Śmierć zawsze go przerażała. Sam nieraz patrzył jej w oczy, ale to niczego nie zmieniało. Mimo choroby i słabości grał w inną grę niż śmiertelnicy.
- Proste ciało i umysł, a tyle skomplikowanych uczuć – powiedział Arandir, patrząc na ich nieżyjącego przewodnika. – Dlaczego, do cholery, to zawsze najmniej winnych złu tego świata spotyka coś złego?
Afektowana mowa Arandira zdenerwowała Riauka, tak samo, jak i jego własne łzy. Nagle zwinął dłoń w pięść i walną nią w ścianę, rozbijając sobie kostki do krwi.
- Pieprzeni śmiertelnicy! Pieprzona moc! – krzyknął.
Baldwin zignorował jego nagły napad złości.
- To co? – zapytał. – Idziemy w tą „śmirć”? Riauku, potrafisz otworzyć te drzwi swoimi zdolnościami?
- To żaden problem – odpowiedział Riauk, choć umysłem wydawał się zupełnie nieobecny. – Jesteście jednak pewni, że chcecie tam pójść?
- Decydujcie się szybciej! – krzyknęła z korytarza Selena. – Tu coś się zbliża! Riauku, wiesz co jest za tymi drzwiami?
- Skąd mam wiedzieć? – burknął Riauk. Wciąż był rozdrażniony. – Przecież nie widzę przez ściany.
- Ale w różnych sytuacjach wiesz różne rzeczy – zauważyła Selena. – A teraz stoisz i gapisz się na ścianę.
- Gapię się na ścianę? Czy jesteś aż tak głupia, że nie rozumiesz co się tu dzieje?! – ryknął Riauk.
- Nie wyżywaj się na mnie! – Selena też podniosła głos.
- To otworzysz te drzwi? – zapytał Baldwin.
- Już to zrobiłem. Skruszyłem zamek. Ale na tych drzwiach jest napisane „śmirć”. Jesteście pewni, że chcecie tam iść? Śmierć jest nieodwracalna. A ja nie jestem wszechmocny. Nie rozwiążę wszystkich problemów.
- Nie po to przeszliśmy całą tę drogę, żeby teraz zawrócić – rzucił Baldwin. – Daj spokój.
- I idźmy gdzieś, bo tu zaraz stracimy życie – dodała Selena i w tym samym momencie do tunelu wpadła grupa zielonych. Nie potrafili powiedzieć ile ich było, ale na pewno dużo. Zbyt dużo, by mogli przeżyć to starcie.
Selena cisnęła przed siebie kulą ognia, ale to nie zatrzymało atakujących. Snarri ruszył ku nim z bronią w ręce. On i Rosa, stojąca wciąż z wyciągniętą przed siebie szablą, byli najbliżej atakujących bestii.
Nagle tunel rozbłysnął jasnym światłem i między Rosą, a zielonymi pojawiła się rogata bestia, którą już raz widzieli. Dziewczyna tym razem nie straciła jednak przytomności, choć zachwiała się i oparła plecami o ścianę. Demon zaatakował zielone. Błyskawiczne ciosy jego potężnych, uzbrojonych w długie pazury łap masakrowały kolejne stwory. Krew bryzgała na boki, znacząc ściany brunatnymi smugami.
Niewiele brakowało, a rozdarłby także Snarriego. Riauk jednak wkroczył do akcji i okazał się szybszy od demona, blokując jego cios. Długie pazury uderzyły w klingę miecza. Demon znieruchomiał. Snarri cofnął się o krok i oparł o ścianę. Był blady z przerażenia. Przez moment demon mierzył się wzrokiem z Riaukiem. Rogaty stwór był o połowę wyższy od swego przeciwnika, a jednak w tej chwili obaj wyglądali tak samo groźnie. W jakiś sposób wydawali się też do siebie podobni. Demon zmarszczył pysk, ale powoli cofnął uzbrojoną w długie pazury łapę. Riauk także opuścił miecz.
- Nie zabiję cię – powiedział demon powoli. Jego głos przypominał grzmot. – Kto inny chce cię zabić i nie będę wchodził mu w drogę. Powiem ci tylko, że cię nie lubię i że jesteś głupcem, wypowiadając wojnę temu, który jest najsilniejszy ze wszystkich. – Potem spojrzał na Rosę. – Jeśli pójdziesz za nim, nie będę mógł ci pomóc – dodał i znikł.
Riauk potrząsnął głową. Czuł się skonfundowany. Wiedział, że zawdzięczali życie opiekunowi Rosy, ale uważał także, że demon zabijał zbyt pochopnie. Czy on sam jednak nie postępował tak samo? Wypowiedział wojnę pobratymcom opiekuna Rosy i sam szedł zabijać. Jak zawsze tłumaczył sobie, że zabija tylko w obronie własnej i swojej rodziny. Ale czy demony z takiej samej przyczyny nie polowały na niego? Bardzo chciał, żeby to było proste. Ludzie powinni być dobrzy, a demony złe, ale tak nie było.
- Przynajmniej wiem, że się nie pomyliłem – powiedział cicho sam do siebie. – To wszystko to pułapka zastawiona na mnie.
- Co w takim razie robimy? – spytał Baldwin.
- To co zamierzaliśmy.
- A ja? – w głosie Rosy słychać było nutę paniki.
- Ty musisz podjąć decyzję. – Riauk nie naciskał na nią. Jego głos był spokojny i ciepły. Z trudem jednak nadał mu takie brzmienie. Był wyczerpany fizycznie i psychicznie. – Idziesz lub zostajesz. Nie potrafię nic ci poradzić.
- Pójdę – powiedziała Rosa niezbyt pewnie.
Otworzyli drzwi z napisem „śmirć”. Za nimi znajdowały się prowadzące w dół schody. Panowała na nich zupełna ciemność. Zdjęli ze ścian pochodnie, by ułatwić sobie dalszą drogę. Część podziemi, którą dotąd przemierzali, była wilgotna. Na dole jednak suche powietrze pachniało czymś, czego nie potrafili zidentyfikować. Napawało to lękiem. Otoczyła ich idealna cisza. Czy wszystkie zielone zginęły? Z jednej strony mogło to znaczyć, że już nikt nie zaatakuje ich od tyłu, z drugiej – było to po prostu przerażające.
Niższy poziom podziemi był chyba znacznie obszerniejszy niż górny. Nikt go jednak nie zamieszkiwał. Nie teraz, bo kiedyś może do czegoś służył. Długo błądzili, przemierzając korytarze, małe salki i wielkie hale. Czuli się bardzo samotni i bardzo mali. Co oni tam robili? Po co tak naprawdę tam przyszli?
Wszystkim przychodziło na myśl, że te podziemia nie mogły zostać zbudowane specjalnie, jako część pułapki na Białego Płomienia. Sam Riauk pomyślał, że żadna, choćby najpotężniejsza istota nie zdążyłaby tego zbudować, nawet gdyby zaczęła, gdy pierwszy raz spotkał się z zarządcą. Wilki mogły być napuszczone specjalnie na niego. Te podziemia jednak musiały służyć do czegoś wcześniej. Ludzie Lasu też musieli znaleźć się w tych okolicach przed setkami lat. Być może teraz wszytko to przydawało się jako pułapka, ale miało dłuższą i bardziej skomplikowaną historię.
W końcu udało im się znaleźć schody prowadzące jeszcze niżej. Ruszyli nimi w dół. Riauk szedł pierwszy. Nagle się zatrzymał. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym cofnął się o parę stopni.
- Kiedy zejdziemy niżej, nie będę mógł korzystać ze swoich zdolności – powiedział. – Niektóre demony potrafią blokować moc taką jak moja. Na dole nie będę nikim więcej, jak tylko bardzo szybkim szermierzem.
- I nie da się tego w żaden sposób zneutralizować? – spytała Selena.
- Nie. – Riauk potrząsnął głową. – Mogę jednak przypuszczać, że już niedługo osiągniemy nasz cel. Moją moc potrafi blokować ten, którego śmierci chcę i który chce mojej śmierci. – Zamilkł na chwilę. Spojrzał w dół, w mrok, a potem na swoich towarzyszy. – Muszę odpocząć.
- Tutaj? – zapiszczała Rosa. – Przecież w każdej chwili może nas coś zaatakować. Czy nie lepiej jak najszybciej to skończyć i się stąd wydostać?
- Może lepiej – zgodził się Riauk. – Też mam już tego dość. Ale jeśli mam z kimś tam na dole walczyć, muszę odpocząć – powtórzył, po czym usiadł. Podciągnął nogi pod brodę, owinął się szczelnie płaszczem, po czym oparł głowę na kolanach. Po chwili już spał.
- To nie zostaje nam nic innego, jak również odpocząć – powiedziała Selena i także usiadła na schodach.

Zanim Riauk się obudził, pochodnie zdążyły przygasnąć.
- Pora zobaczyć, co na nas czeka – powiedział, ale nie ruszył się z miejsca. Przez chwilę o czymś myślał. – Jeśli coś mi się stanie, wynieście mnie ponad te schody – poprosił nagle.
- Mało prawdopodobne, żeby tobie coś się stało, a nam nie – rzucił Baldwin. Chciał, żeby jego głos brzmiał lekko, ale nie bardzo mu się to udało.
- Wszystko może się zdarzyć – powiedział Riauk. Podniósł się i poszli.
Schody sprowadziły ich do okrągłej, jasno oświetlonej sali. W pomieszczeniu stało zarzucone papierami biurko i głęboki fotel, w którym siedział łysiejący mężczyzna. Na ich widok wstał. Riauk rozpoznał w nim tego, którego nazywał zarządcą.
- A więc jednak przyszedłeś. – Oczy mężczyzny płonęły szaleństwem. – Myślisz, że możesz mnie pokonać? Tu nie pomoże ci twoja moc ani potężni przyjaciele. Nie pomoże ci też ta banda obdartusów, którą ze sobą przywlokłeś. Zapłacisz za wszystko, co mi zrobiłeś.
Mężczyzna uniósł rękę. Riauk wiedział, co to oznacza. Dobył miecza i skoczył naprzód. Złote światło wystrzeliło z dłoni łysiejącego mężczyzny, ale nie osiągnęło zamierzonego celu. Riauk odskoczył, a w miejscu, gdzie uderzyło światło, powstało zagłębienie w podłodze.
Pozostali stali w wejściu bez ruchu. Chyba aż do tej pory skrycie żywili nadzieję, że Riauk się myli i u celu podróży nie znajdą żadnego demona. Teraz jednak dotarli do końca drogi i demon tam był, a oni stali się widzami pojedynku między dwiema potężnymi istotami. Przez moment stracili wiarę w swojego towarzysza. Demon powiedział: „zapłacisz za wszystko, co mi zrobiłeś.” Ale co Riauk mu zrobił i dlaczego?
Łysiejący mężczyzna strzelał złotym światłem z dłoni, dziurawiąc podłogę i ściany, ale Riauk był szybszy. W końcu udało mu się doskoczyć do swojego przeciwnika i przebić mu pierś. Długi miecz wszedł w ciało aż po rękojeść. Demon zaśmiał się tylko.
- Jesteś głupcem. – Z jego ust płynęła krew, ale ton głosu i wyraz twarzy nie zdradzały, że odczuwa jakikolwiek ból. Oczy wciąż płonęły szaleńczo. Prawą dłoń oparł na boku Riauka. – Moje serce jest z prawej strony.
Riauk szarpnął się w tył. Nie zdołał jednak wyciągnąć miecza z piersi przeciwnika. Złote światło wystrzelone z dłoni łysiejącego mężczyzny przeszło przez Riauka na wylot, wychodząc na wysokości nerek. Riauk zawył, a jednak ostatkiem sił sięgnął lewą ręką pod płaszcz. Dobył miecza, który nosił na plecach i uderzył tego, którego nazywał zarządcą, od góry w głowę. Zdołał jeszcze skierować miecz nieco w bok i odtrącił odrąbaną w ten sposób połówkę czaszki napastnika. Mózg wroga obryzgał mu twarz i posadzkę wokół. Łysiejący mężczyzna zwalił się na ziemię. Riauk upadł na niego.
Baldwina zamurowało zupełnie i stał bez ruchu, gapiąc się na leżące na środku pomieszczenia ciała.
Snarri i Selena rzucili się do Riauka. Selena przykucnęła przy nim. Żył, ale był w takim stanie, że jej czary niewiele mogły pomóc.
- Co z nim? – spytał Snarri.
- Umrze – odparła Selena.
- Mieliśmy go stąd wynieść – przypomniał sobie Snarri.
Pochylił się i wziął Riauka w ramiona. Ciało rannego okazało się bardzo lekkie. Riauk zajęczał.
- Mój miecz – wyszeptał, wykonując nieskoordynowany ruch ręką.
Selena wyciągnęła z piersi łysiejącego mężczyzny srebrzysty miecz, którego klingę pokrywały niezrozumiałe dla niej znaki. Rosa podniosła drugi o rękojeści owiniętej skórzaną taśmą. Obie pomyślały, że te miecze były znacznie lżejsze niż powinny. Nie była to jednak pora, żeby się nad tym zastanawiać. Musieli się śpieszyć i jak najszybciej wydostać z podziemi. Być może na zewnątrz Riauk będzie w stanie uzdrowić się przy użyciu mocy.
Przecież to nie może się tak skończyć – pomyślała Selena. – On nie może tak po prostu umrzeć. – Wszystko wydawało się zupełnie bezsensowne. Czy po to przebyli całą tę drogę, góry, lasy i podziemia, by w końcu być świadkami jak dwie potężne istoty zadają sobie śmierć? Kiepscy byli z nich jednak świadkowie, zwłaszcza, że nie rozumieli pobudek żadnej ze stron.

Opuścili podziemia najszybciej, jak to było możliwe. Nikt ich nie atakował, z czego mogli wywnioskować, że faktycznie wszystkie zielone zginęły w starciu z demonem Rosy.
Snarri całą drogę niósł Riauka. Rana przechodząca na wylot przez brzuch białego wojownika wciąż obficie krwawiła, tak, że krwią nasiąkł nie tylko płaszcz Riauka, ale także bluza Snarriego. Z początku Riauk bełkotał coś, jakby mówił sam do siebie. Potem zamilkł, a oni wiedzieli, że śmierć jest coraz bliżej.
Kiedy znowu zobaczyli niebo, było późne popołudnie i słońce, chyląc się ku zachodowi, wypełniło dolinę złotym blaskiem, który wydał im się dziwnie nierealny. Pozostawiony za nimi mroczny świat, choć upiorny, był dla nich teraz znacznie prawdziwszy.
Snarri położył Riauka na ziemi. Selena znowu uklękła przy nim. Dotknęła jego czoła i naznaczonego blizną policzka. Nie był to tylko gest lekarza, ale też wyraz czułości. Selena czuła żal. Nie wiedziała, kim naprawdę był ten gniewny mężczyzna, dumny pyszałek, a jednocześnie zakompleksiony i wrażliwy. Czego tak naprawdę chciał? Nie wiedziała. Wiedziała tylko, że nie powinien tak skończyć. Jego ciało było lodowato zimne. Koniec się zbliżał. Odsłoniła poły płaszcza, żeby upewnić się, czy jej diagnoza była słuszna. Z ran Riauka wypłynęła nie tylko krew, ale także strzępy wnętrzności i ich zawartość. Niczego nie mogła zrobić.
- Czy cokolwiek się nam udało? – spytał Baldwin, ale jego pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Riauk powoli otworzył oczy. Nie czuł bólu i to go zaniepokoiło. Co prawda, już raz znajdował się w takim stanie w małym świecie, który powstał na chwilę i tylko dla niego. Teraz jednak nie liczył na coś takiego. Umarł. Był tego pewny.
Uniósł się na łokciu. Nad sobą zobaczył zupełnie mu obcego, bardzo niskiego mężczyznę o szerokich ramionach, gęstych brązowych włosach i oczach tak ciemnych, że prawie nie widać było źrenic. Riauk był pewny, że nigdy go jeszcze nie widział, choć jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma.
- Ja umarłem? – ni to zapytał, ni stwierdził, a kiedy wypowiadał te słowa, nagle pojął, że twarz, której się przyglądał, choć nieco szersza, była bardzo podobna do twarzy jego ojca, a więc i do jego własnej.
- Jeszcze nie – usłyszał w odpowiedzi. – Jesteś w kiepskim stanie, ale to nie pora na ciebie. Jestem tu, żeby dopilnować, byś wrócił.
- Ty jesteś Ferro?
- Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się.
- Ale ty mnie nie znałeś.
- Zgadza się. – Ferro skinął głową. – Umarłem, zanim twój ojciec poznał twoją matkę. Ale zmarli obserwują żywych, zwłaszcza swoich potomków.
- Jak mogę wrócić?
- Wystarczy, byś tego chciał, ale to akurat nie problem. – Ferro wciąż lekko się uśmiechał. – Masz w sobie niesamowitą wolę życia. Wszystkim nam się to w tobie podoba. – O kim mówił Ferro? O sobie i Dżanie? Czy jeszcze o kimś więcej? – Już jako mały chłopiec taki byłeś. Kiedy uczyłeś się chodzić, próbowałeś tak zawzięcie, że aż zaczynałeś się trząść z wycieńczenia. Wtedy ojciec brał cię na ręce. Bał się o ciebie. A ty zanosiłeś się płaczem, zły, że ci przeszkadza. Miałeś cztery lata, kiedy po raz pierwszy próbowałeś podnieść miecz. W wieku ośmiu lat strzelałeś z łuku lepiej niż twój ojciec, choć widzisz gorzej niż on.
Riauka zaskoczyły i oszołomiły słowa dziadka. Nigdy nie miał okazji ani ochoty wspominać z Merym swojego dzieciństwa. Może dlatego nie usłyszał tego od ojca.
- Ojciec pewnie za mało cię chwalił – mówił dalej Ferro. – Pewnie się bał, myśląc, na kogo możesz wyrosnąć. Ja też się o niego bałem. Niepotrzebnie. Mery poradził sobie w życiu. Opowiedział ci o mnie i nawet nauczył grać w szachy, choć byłem przekonany, że nie znosi tej gry.
- Więc to ty go jej nauczyłeś.
- Dokładnie. Ruszaj już do swojego życia – zachęcił go Ferro. – Może czasem błądzisz, jak wszyscy, ale zasługujesz na to, żeby ci się w udało. Miło by było móc porozmawiać dłużej, ale pewnie kiedyś będziemy mieć na to czas. Zrobiłeś już lepszy użytek z mojego miecza niż ja. Trzymaj tak dalej. – Ostatnie słowa Ferro dotarły do Riauka z bardzo daleka. Wracał z krainy zmarłych.

Kiedy odzyskał przytomność, ból płonący w środku brzucha niemal odebrał mu ją z powrotem. Chciał uciec od tego bólu w niebyt, ale wiedział, że nie może. Musiał się opanować. Jego czas mijał. Był pewny, że ponownie nie odzyska już przytomności. Mocą zbadał obrażenia, jakich doznał. Miał uszkodzony żołądek i wątrobę, ale to nie był duży problem. Z tego mógł wyleczyć się nawet bez użycia mocy. Jego śledziona i jedna nerka praktycznie przestały istnieć, ale i bez nich mógł przeżyć. Najgorzej rzecz miała się z jelitami, które w tej chwili stanowiły krwawą masę. Ich treść wypłynęła do jamy brzusznej, powodując postępujące zakażenie całego organizmu. Z tym tylko moc mogła sobie poradzić. Zaczął więc od jelit.

Nie wiedzieli, co robić dalej. Stali więc bez ruchu. Riauk wciąż oddychał.
- Chyba powinniśmy się stąd wynosić – powiedział nagle Arandir, patrząc w niebo.
Wysoko nad nimi kołowało coś na pozór nie większe od ptaka. Ciemny kształt bardziej jednak przypominał smoka.
- Może wrócimy do podziemi – zaproponowała Rosa.
- Spójrzcie na Riauka. - Selena chyba nawet nie usłyszała tego, co mówili.
Spojrzeli. Rana z brzucha ich towarzysza znikła. Wciąż jednak leżał bez ruchu.
Kołujący kształt obniżył się. Teraz było już pewne, że to smok. Wciąż jednak był bardzo wysoko i istniała możliwość, że ich nie spostrzeże i się nimi nie zainteresuje.
- Seleno, ocuć go – rzucił Arandir. – Skoro żyje i znowu jest cały, to zaraz będzie miał co robić. Bez niego nie poradzimy sobie ze smokiem.
- Będziecie musieli – wyszeptał Riauk. Jego głos brzmiał bardzo słabo. Z trudem udało mu się usiąść. Stracił dużo krwi, a ostatek energii wykorzystał do uzdrowienia swojego ciała. Żeby znowu do czegoś się nadać, musiałby teraz porządnie się wyspać. – Mogę zrobić tylko jedno – dodał. - Podajcie mi miecze. – Kiedy broń wróciła do niego, wziął do ręki oręż z rękojeścią okręconą skórzaną taśmą. – Kto z was jest najlepszym szermierzem?
- Do czegoś takiego nikt się nie przyzna – powiedział Snarri.
- Ja – powiedział Baldwin w tym samym momencie.
- Na pewno jesteś najskromniejszy – burknął Arandir.
- Jeżeli dojdzie do walki ze smokiem, użyj tego miecza – powiedział Riauk, podając oręż Baldwinowi. – Tylko zdejmij osłonę z rękojeści. Ta broń ma pewne magiczne właściwości. Nie zapewni jednak zwycięstwa niewprawnej ręce.
- Zwariowałem – wyszeptał Baldwin, przyjmując miecz.
- Nie. Po prostu jesteś idiotą – powiedziała Rosa, cofając się w stronę wejścia do podziemi. – Przecież nie mamy szans w walce ze smokiem. Wróćmy pod ziemię. Przeżyjmy.
- Sądzę, że nie mamy dokąd uciec – powiedział Riauk cicho. – To ciąg dalszy tego, co miało się zdarzyć.
Baldwin odsłonił rękojeść miecza. Była złota, a na jej szczycie wprawiono ogromny rubin. Zważył miecz w dłoni. Pasował mu do ręki, a przy tym był dużo lżejszy niż powinien, chyba nawet lżejszy, niż jego szabla. Odszedł kilka kroków od swoich towarzyszy i uniósł miecz nad głowę. Promienie słońca przeszły przez rubin, rzucając na twarz Baldwina krwawe blaski. Wszyscy przyglądali mu się zafascynowani, tylko Riauk skrzywił się z niesmakiem. Nie lubił tego miecza ani jego magii.
- Jestem gotów! – krzyknął Baldwin i w tym momencie smok runął w dół wprost na niego. Gdyby nie uskoczył, zostałaby z niego miazga.
Gilberth i Snarri napięli łuki i posłali strzały w kierunku potwora. Selena wyczarowała kilka kul ognia. Asortyment broni, jaką dysponowali, nie mógł jednak wyrządzić smokowi większej krzywdy. Mimo to, nie poddali się.
Baldwin tańczył między łapami gada, unikając jego ciosów i co jakiś czas uderzając. Ostrze jednak zsuwało się po łuskach. Gdy pazury potwora orały ziemię, wznoszony przez nie pył oślepiał Baldwina.
Riauk spróbował wstać, używając miecza jak laski. Udało mu się jednak tylko uklęknąć. Arandir podbiegł do niego i podparł go ramieniem. Riauk sam nie był w stanie utrzymać się na nogach. Praktycznie zawisł na ramieniu towarzysza.
- Po tym wszystkim zje nas smok – zauważył cynicznie Arandir.
Riauk nie odpowiedział. Wiedział, że znaleźli się tam z jego powodu i z jego powodu mieli zakończyć życie w paszczy potwora. Chciał coś zrobić. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Był jednak zbyt słaby na walkę.
Nagle, nie wiedzieć skąd, pojawił się koło nich młody mężczyzna ubrany po wielkopańsku. Miał jasne włosy i szczerą, szeroką twarz. Biły od niego pewność i siła. Nie wyglądał na więcej, niż dwadzieścia lat. Mężczyzna poklepał się ręką po udzie. Na ten gest smok przestał atakować, przywarł do ziemi i wycofał o parę kroków.
- A więc jednak stanąłeś przede mną, choć nie o własnych siłach – zwrócił się do Riauka z uśmiechem. – Nie sądziłem, że ty i ta twoja banda pomyleńców zajdziecie tak daleko.
- To nie pomyleńcy, a ludzie, którzy chcą żyć, a których wplątałem w sprawy dotyczące tylko mnie i władz Dominium – odpowiedział Riauk cicho.
- Przepraszam smoku. Myślałem, że atakujesz mnie z własnej woli – powiedział Baldwin.
Smok parsknął, co na moment wprawiło ziemię w drżenie. Młody mężczyzna spojrzał na Baldwina z pogardą.
- Jesteście tacy słodcy i naiwni.
- A ty jesteś żałosny – powiedział Baldwin. – Na takich podobno naiwnych od zawsze nadziewały się różne szumowiny. „Cha! Wpadliście w pułapkę!” wołały. „Jak mogliście być tak głupi, żeby uwierzyć w historię o księżniczce ze złamaną nogą w środku lasu?” A po wszystkim słodcy naiwniacy rysują kolejne kreseczki na tarczach.
- Naiwni i tacy wygadani. – Młody mężczyzna wydawał się doskonale bawić. – Powiedz mi, Biały Płomieniu, po co przywlokłeś z sobą tę bandę?
- Bandą nazywaj swoje wszy – warknął Arandir. – Jesteśmy przyjaciółmi i wędrujemy razem z przyjacielem. Widzisz w tym coś złego?
Riauk milczał, patrząc w ziemię.
- Przyjacielem? Ciekawe. – Młody mężczyzna skrzywił się. – Płomieniu, trudno odpowiedzieć ci na moje pytanie?
- Przyszedłem z nimi, bo nie dałbym rady przyjść tu sam – wyszeptał w końcu Riauk.
- A powiedziałeś im, Płomieniu, czemu tu przybyłeś?
- Powiedziałem – odparł Riauk z wahaniem.
- Powiedziałeś im, że chcesz obalić imperatora i przejąć władzę?
- Ale ja wcale nie chcę .
- Teraz teoretycznie ma być ten moment, w którym ogarnia nas konfuzja? – zakpił Baldwin. Już zapomniał o wątpliwościach, które obleciały go w podziemiach.
- Wątpisz w lojalność naszej przyjaźni? Myślisz, że nic nie wiemy? – Słowa Arandira zaskoczyły Riauka. Zawsze wydawało mu się, że ten człowiek o ciętym języku i umyśle chodzącym dziwnymi ścieżkami niezbyt go lubi.
- A pamiętacie, jak zabiłem poprzednich sześć smoków? – zapytał ni stąd, ni zowąd Baldwin, któremu nagle coś przyszło do głowy. – Jeśli pozwolisz, jasnowłosy nieznajomy, że położę dłoń na głowie smoka, to ujrzysz, jak tajemna, przedwieczna moc sprawia, że cały smok staje w ogniu, a jego serce wybucha.
Młody mężczyzna wydął wargi.
- Nazwałeś Płomienia przyjacielem, a nie wiesz, jak wiele potrafi istota obdarzona mocą? Nie dałbyś rady okłamać go w ten sposób. A ja jestem potężniejszy niż on. Nie ma tu nawet żadnego porównania. Wiem więc, że jesteś tylko kruchym śmiertelnikiem.
- Istnieje wiele rodzajów mocy – powiedział Baldwin i powoli podszedł do smoka. Położył rękę na głowie gada w takiej pozycji, by miniaturowa kusza, ukryta w rękawie jego bluzy, celowała w oko bestii.
Nie rób tego. Nie atakuj. – Czyjś głos odezwał się w umyśle Baldwina. Jak to było możliwe? Kto ingerował w jego myśli? Nie zastanowił się nad tym. Było już za późno. Wystrzelił.
Smok odskoczył w tył i ryknął, na moment wszystkich ogłuszając. Powinien zostać trafiony i oślepiony, a może nawet poważniej okaleczony, gdyby bełt przebił się do mózgu. Nie odniósł jednak żadnej rany, choć Baldwin nie chybił. Po prostu bełt znikł, zanim osiągnął cel.
Gad nie zaatakował, odsłonił tylko zęby. Za to młody mężczyzna posłał z dłoni promień światła wprost w Baldwina. Ból, który przeszył Baldwinowi pierś, nie dałby porównać się z niczym, czego wcześniej w życiu doświadczył. Z jego gardła wydobyło się nieartykułowane wycie. Jednak, gdy wiązka światła zgasła, w piersi nie pozostała rana, a ból stał się wspomnieniem. Baldwin czuł się tylko lekko oszołomiony.
Riauk zachwiał się i mocniej uczepił ramienia Arandira.
- Nieźle – powiedział młody mężczyzna. – Nie spodziewałem się tego.
Baldwin uśmiechnął się głupio.
- Zawsze mogę sobie powiedzieć, że próbowałem – stwierdził. – Przepraszam smoku. Pewnie nie powinienem prosić, żebyś nie czuł do mnie urazy, skoro chciałem cię podstępnie zabić.
- Baldwinie, mówiłem ci już kiedyś, że masz nierówno pod sufitem? - syknął Gilberth.
- Jakby się udało, to dopiero by mnie wszyscy chwalili.
- No więc – zaczął Snarri – pogadaliśmy sobie, popróbowaliśmy ukatrupić smoka, przechwalaliśmy się wszyscy, a teraz może byśmy przeszli do rzeczy. Chcesz nas zabić? Dawaj. I tak były marne szanse, żebyśmy wyszli z tej przygody żywi. Ale zapewniam cię, że będziemy walczyć. Nie chcesz nas zabić, w takim razie racz wyjaśnić, o co ci chodzi i zostawić nas w spokoju.
- Wyjaśnić? Sprawa jest prosta – odparł młody mężczyzna. – Chciałem i nadal chcę unieszkodliwić wszystkich, którzy mogą mi zagrozić. Zanim jednak postanowię, co z wami zrobić, chcę usłyszeć wyjaśnienie od niego – wskazał ręką Riauka. – Skoro, jak twierdzi, nie chce przejąć władzy w Dominium, po co tu przybył?
- Przyszedłem tu, dałem się wciągnąć w pułapkę, bo nie znałem innego sposobu, by stanąć przed obliczem imperatora – odpowiedział Riauk nieco mocniejszym niż dotąd głosem. – Miałem nadzieję, że na końcu tej drogi go spotkam. Tak, chciałem go zabić. Nie po to jednak, by przejąć władzę, ale by zapewnić spokój i bezpieczeństwo sobie, swojej rodzinie i swojemu światu.
- I myślisz, że gdy zginiesz, zostawię ich w spokoju? Może, na jakiś czas. Masz jednak synów, dziedziców. Kiedyś oni też zaczną stanowić zagrożenie dla mojej władzy. Choć może niesłusznie tak myślę. Zabiłeś jednego z moich sług, niezbyt potężnego i ostatnio, jak widzę, słabującego na umyśle. Nie jesteś tak potężny, by mi zagrozić. Sam musisz to przyznać. Wciąż trzymasz w ręku miecz, lecz w tej chwili nie mógłbyś obronić się nawet przed atakiem dziecka. Jak się z tym czujesz? - Riauk zwiesił głowę. Milczał. – W każdym razie, gdy zginiesz, będę tropił twoje potomstwo, aż nie zostanie nikt, w kogo żyłach płynie krew Wybrańca.
- I wszystko po to, by utrzymać władzę w Dominium? – spytał Riauk spokojnie. Był już prawie pewny, że faktycznie rozmawia z samym imperatorem. – Nie tknąłbym cię ani nie próbowałbym odebrać ci władzy, gdybyś ty nie mieszał się do spraw mojego świata. Dominium mnie nie obchodzi, a tym bardziej władza.
- A jednak to ty pierwszy zaatakowałeś mojego sługę władającego w Najdalszej Prowincji.
- Tak, zrobiłem to – przyznał Riauk. – Obiecałem to pewnej dziewczynie. Była to głupia obietnica, a jednak nie żałuję jej. Ta dziewczyna, jak wielu twoich poddanych, nie mogła znieść krwawych turniejów organizowanych w Najdalszej Prowincji, ani podatków tak wysokich, że skazywały ludzi na śmierć głodową. Chciała stanąć na czele powstania. Ale to nie zadanie dla młodej dziewczyny. Niewinne istoty nie powinny się uczyć zabijać. Ja jednak splamiłem już swój miecz niepotrzebnie przelaną krwią. Dlatego złożyłem jej obietnicę, żeby ona mogła żyć spokojnie. Potem dowiedziałem się, że gdzieś w Dominium krzyżuje się ludzi ze zwierzętami i demonami, by stworzyć uległych szpiegów, do polowania właśnie na mnie. To nie są sprawy, które można zostawić.
Młody mężczyzna wyglądał na zaskoczonego. Przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
- A więc tylko o to chodzi? – wyjąkał w końcu. – Nie o całe Dominium? Nie o wypędzenie demonów z tej ziemi?
- Przyznajesz, że jesteś demonem?
- Tak, jestem demonem i imperatorem. – Młody mężczyzna odzyskał pewność siebie. – Jestem najpotężniejszą istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi.
- Już cię koronowano?
- Nawet gdyby nie... – Wzruszył ramionami. – Zawsze i tak nim pozostanę. Nie jestem bratankiem mego poprzednika, bo żaden poprzednik nie istnieje. To wciąż ten sam ja, tak stary, że twój umysł nie potrafi sobie tego nawet wyobrazić. Używam różnych sztuczek, by ludzie nie musieli się lękać, że rządzi nimi demon. Dość się już jednak nagadałem. Nie chciałeś przepędzić demonów z Dominium?
- Nie. Chciałem, żeby życie ludzi z Najdalszej Prowincji było bardziej znośne. I przyznaję, postąpiłem pochopnie i niemądrze. Później... Już tylko się broniłem.
- Cóż – westchnął imperator. – Ten którego nazywasz zarządcą, przedstawił sprawy inaczej. Jak powiedziałem, ostatnio miał problem z podejmowaniem słusznych decyzji i chyba także z oceną sytuacji. Przyznaję, zamiast dawać się wciągać w jego pomysły, powinienem poświęcić więcej uwagi temu, co naprawdę dzieje się na ziemiach, którymi rządził w moim imieniu. Koronacja zbyt jednak zaprzątnęła moją uwagę. Pozwoliłem mu więc wykorzystać naszą starą kryjówkę. Zgodziłem się, by ogłoszono cię moim zabójcą. Wcześniej myślałem o jakiejś chorobie typowej dla starych ludzi. Atak serca, na przykład. Miało cię to wciągnąć w jego grę. A on dał się zabić jak ostatni głupiec. Choć to w sumie dla wszystkich lepiej, że tak się stało. Ale teraz musiałem się tu pofatygować, żeby po nim posprzątać.
- To skoro nie chodziło o wszystkie demony, tylko o jednego, który był draniem, a jego demoniczność nie miała tu nic do rzeczy... No i skoro ludziom w Dominium nie jest gorzej, niż byłoby, gdyby rządził nimi człowiek... Pewnie są tysiące powodów, dla których nie możemy przeprosić się wzajemnie, poklepać po plecach i żyć długo i szczęśliwie, nie wchodząc sobie w paradę – powiedział Baldwin.
Riauk z trudem potrząsnął głową.
- Kiedy słyszę słowa swych towarzyszy, myślę, że byłem dotąd zbyt pochopny – powiedział. – Mam przyjaciół wśród demonów, a jednak sądziłem, że to dobre demony są wyjątkiem. Wiele też razy zastanawiałem się, jakie mam prawo decydować o czyimś życiu. A jednak chciałem zabić tego, którego nazywałem zarządcą, bo według mnie zasłużył na śmierć. Chciałem też zabić ciebie, uważając, że skoro urządzasz polowanie na mnie, planujesz inwazję na mój świat i pozwalasz, by tak, a nie inaczej działo się w Najdalszej Prowincji, sam jesteś zły. Może powinienem posłuchać Baldwina. On lepiej wie, jak żyje się w Dominium. Ja spędziłem tu tylko kilkanaście lat. To pewnie za mało, by dokładnie wiedzieć, jak wygląda życie tego świata.
- Nadal chcesz mnie zabić? – zapytał imperator.
- Tak – odparł Riauk.
- Mówisz to, nawet teraz, gdy twoje życie zależy tylko i wyłącznie od mojej woli?
- Mówię tak właśnie dlatego. Czy nie mogę uważać za złego i godnego śmierci tego, który chce mnie ukatrupić? A jeśli naprawdę tego chcesz, nie sądzę, bym jeszcze mógł ocalić życie. Chcę jednak odejść z honorem. A może odejdziemy razem? Stać mnie chyba na jeszcze jeden cios.
Snarri pokręcił głową.
- Po co cały ten teatr? – zapytał. - Nie może po prostu każdy pójść w swoją stronę? A po tobie – zwrócił się do Riauka – spodziewałem się jednak nieco większej mądrości. To, że ktoś chce cię zabić, znaczy tylko i wyłącznie, że jest twoim wrogiem. Wcale niekoniecznie musi być zły. Jak rozumiem, spotkaliśmy się wszyscy tu i teraz dlatego, że wy dwaj nabruździliście sobie wzajemnie, zupełnie prywatnie i niezależnie od jakiegokolwiek ratowania świata lub prób przejęcia nad nim władzy. Jeden chce zabić drugiego, bo stanowi dla niego zagrożenie, drugi z podobnych przyczyn stara się ukatrupić pierwszego. Rzeczywiście, zaczynam skłaniać się ku opinii, że ostatnia propozycja Riauka jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką którykolwiek z was powiedział. Skoro nie możecie zostawić w spokoju jeden drugiego, zarżnijcie się nawzajem i niech cały ten cyrk wreszcie się skończy.
Imperator zaśmiał się.
- Mądrze prawisz – powiedział. – I wybacz, że twoje słowa tak bardzo mnie rozbawiły. Pomysł mojego pojedynku z Białym Płomieniem byłby zacny, gdyby tylko miał w nim jakąś szansę. On jednak wie, że jest bez szans nawet, gdybym pozwolił mu odpocząć. Zapewne to przeczuwał, a mimo to tu przyszedł... Uparty i dumny. Chyba zaczynam go lubić, mimo, że jest skończonym głupcem.
- Riauku, o co chodzi z tą inwazją na twój świat? – spytał Baldwin.
- Cóż, jego świat w waszych oczach może stanowić pewien problem. Mogę powiedzieć, że nie wiedziałem, jak źle dzieje się w Najdalszej Prowincji. Mogę powiedzieć, że ten, którego Biały Płomień nazwał zarządcą, wprowadził mnie w pewnych kwestiach w błąd. Jeśli jednak chodzi o inwazję... Ten jałowy świat jest pełen magii. Wiodą też z niego drogi do innych światów. Kontrola nad nim może być początkiem władzy nad wieloma wspanialszymi światami niż te, które znacie. Jednak podbój tego królestwa, to tylko i wyłącznie polityka. Ty, Płomieniu, nie znasz się na polityce, prawda? Zresztą, sprawa inwazji nie ma teraz znaczenia. Miałeś więcej szczęścia niż rozumu, ale udało ci się zabezpieczyć swój świat przed wtargnięciem do niego demonów na sto lub dwieście lat.
- Czyli sprawa się wyjaśniła. – Gilberth po raz pierwszy zabrał głos w tej dyskusji. – Wszystko przesunie się w czasie o dwieście lat, a my już wtedy nie będziemy żyli. Zostawisz nas więc w spokoju?
- Was tak – zgodził się imperator. – Nie jestem jednak jeszcze pewien, co zrobić z Płomieniem. Jeśli zostawię go przy życiu, znów może mi przeszkodzić. On jest przecież nieśmiertelny, a przy tym tak obrzydliwie młody. To irytujące.
- Jeśli jego nie zostawisz w spokoju, nas też nie będziesz mógł zostawić – zapowiedział Gilberth. – Będziemy walczyć u jego boku.
- Nie wygłupiajcie się – poprosił imperator. – Skoro on nie jest w stanie mnie skrzywdzić, wy tym bardziej. I może jesteście szaleni, ale dobrzy z was ludzie. Żal byłoby was tak bezsensownie zabijać.
- Jeśli właściwie zrozumiałem, dwieście lat to nic w porównaniu z długością życia demonów – zauważył Baldwin. – Ale obiektywnie to całkiem sporo czasu, żeby się dogadać. Sporo czasu, żeby można było użyć bardziej cywilizowanych metod. To jest czas na politykę, emisariuszy, rozprawy o rozmiarze autonomii. Sporo czasu, by krótkowieczni ludzie zapomnieli o krzywdach inwazji. Myślę, że status prowincji Dominium nie jest najgorszą rzeczą, jaka może przytrafić się krainie Riauka. Myślę, że nawet lepiej jej będzie pod protektoratem Dominium, niż gdyby ciągle miała być areną walk potęg chcących przywłaszczyć sobie tak strategiczne miejsce. Nie będzie przecież można izolować jej w nieskończoność czarami-marami. Mam rację?
- Ludzie z mojego świata być może znieśliby jarzmo Dominium – powiedział Riauk cicho. – Przyszłoby im to jednak z trudem. To są dumni ludzie, przywykli do wolności. Są zresztą potomkami uciekinierów z Dominium. Mówcie, ile chcecie o polityce, ale każdy ma prawo walczyć o wolność swojej ziemi. Wojna jednak nie toczy się o naszą ziemię. Nie znam wszystkich światów, do których można dostać się z mojego, ale o paru coś wiem. Demony szukają drogi do Świata Prawdziwego i jeśli zapanują nad nim, mogą wydarzyć się rzeczy straszne. Nie wiem do końca, jakie. Ale dla demonów na pewno oznacza to wzrost ich potęgi, a dla mnie śmierć i cierpienie moich bliskich. Wiele pokoleń moich przodków walczyło, by nie dopuścić demonów do Świata Prawdziwego. Żal mi, że muszę ponieść klęskę. Nie zamierzam się jednak poddać.
- Masz rację – powiedział spokojnie imperator. – Dla ciebie i twoich bliskich nasze zwycięstwo nie mogłoby skończyć się bezboleśnie. Najprawdopodobniej byście zginęli, niekoniecznie z naszej ręki. Niestety tak działa twój świat i...
Imperator urwał w pół zdania, bo Riauk nagle skoczył w przód, wszystkich tym zadziwiając. Próbował uderzyć mieczem z góry, w głowę mężczyzny. Ten okazał się jednak szybszy. Złapał Riauka lewą ręką za nadgarstek, zatrzymując jego cios. Prawą ręką przytrzymał go za lewe ramię, nie pozwalając upaść. Atak wyczerpał ostatek sił Riauka. Już się nie bronił. Rozpaczliwie próbował złapać ustami powietrze. Imperator zmusił go do opuszczenia dłoni dzierżącej miecz.
- Spokojnie – powiedział cicho. – Nie powiedziałem, że cię zabiję. Mówiłem już zresztą, że zaczynasz mi się podobać. Podoba mi się twój upór, silniejszy, niż twoje wątłe ciało, a nawet niż twoja moc. Ten upór może sprawić, że kiedyś będziesz godnym mnie przeciwnikiem. Jestem też pod wrażeniem, że żadnemu łowcy głów nie dałeś sobie strzelić w plecy. Coś tam umiesz. Oszczędzę cię i oszczędzę twój świat, jeśli tylko złożysz obietnicę, że nigdy sam nie zaatakujesz żadnego z moich podwładnych. Ogłoszę, że zostałeś pojmany i stracony, nikt już więc nie będzie cię szukał. Od dawna próbuję podbić twój świat. Jeśli jednak ma się tyle czasu co ja, można pozwolić sobie też na jakiś dziwaczny kaprys. Mogę poszukać innej drogi do realizacji swoich celów. Zbyt jestem ciekawy, co z ciebie wyrośnie. Możesz złożyć mi tę obietnicę?
Riauk w końcu złapał oddech i rozkasłał się. W oczach stanęły my łzy. Wypuścił miecz. Otarł rękawem krew z warg.
- Obiecuję ci to.
- Nie musisz tego robić – powiedziała Selena. – Przecież jeszcze my tu jesteśmy. – Była gotowa podjąć walkę z demonem rządzącym Dominium. Może nie uświadamiała sobie jeszcze jego potęgi? A może była gotowa umrzeć za sprawę Riauka?
- Wiem – odpowiedział cicho. – Ale tak jest dobrze. Dziękuję.
Imperator delikatnie posadził go na ziemi.
- Odpocznij – powiedział. Potem spojrzał na pozostałych. – Myślę, że się dogadaliśmy – zauważył.
- Tak, wasza wysokość – przyznał Baldwin.
- Na to wygląda – skinął głową Snarri.
- A więc żegnajcie – imperator uśmiechnął się. Dał ręką znak smokowi, a stwór uniósł się do lotu. Łopot skrzydeł poderwał z ziemi tuman kurzu. W chwilę później sam imperator znikł im z oczu.
- To dziwne – wyszeptał Riauk. – Nie ma we mnie strachu ani gniewu. Ostatnio czułem się tak, będąc małym dzieckiem.
- Co się tu właściwie stało? – spytała Rosa, która dopiero w tej chwili ośmieliła się wynurzyć z podziemi.
Arandir zaczął jej w skrócie opowiadać o ich rozmowie z imperatorem. Baldwin przeciągnął się i westchnął radośnie.
- Omal nie zabiłem smoka – powiedział z pewną dumą. – Ale nie wiem, co tak naprawdę się wydarzyło. Jakiś dziwny głos poprosił mnie, żebym tego nie robił.
- To byłem ja – powiedział Riauk cicho.
- A więc potrafisz i to. W sumie miałeś rację – zgodził się Baldwin. – Ale ja wystrzeliłem, tylko, że mój bełt w nic nie trafił.
- To zapewne dzieło imperatora. Ja przyznaję się tylko do uleczenia twoich ran. Nie byłem pewny, czy zdołam to uczynić i wiele mnie to kosztowało.
- Nasz dług wobec ciebie wzrasta i wzrasta.
- Nie. – Riauk pokręcił głową. – Wyruszyliście w tę podróż, licząc na nagrodę za odnalezienie magicznej kuli. Mówiłem wam, że sądzę, iż to pułapka, i że żadnej kuli nie znajdziecie, ale zachęcałem was do tej podróży. Nie powiedziałem wam wszystkiego o sobie i o tym, co wiem. Na początku byście mi nie uwierzyli, a potem... Dbałem o własny interes i wykorzystałem was. Nie otrzymacie za to, co zrobiliście, żadnej nagrody, a przecież poświęciliście mi swój czas i ryzykowaliście życiem. Chciałbym was za to przeprosić, ale słowa to za mało.
- Owszem – zgodził się Arandir. – Trzeba by cię nieźle obić. W sumie jednak nie kłamałeś. To my chcieliśmy wierzyć, że nie masz racji. Zadbałeś też, żebyśmy nie zginęli, a my przeżyliśmy ciekawą pogodę i dowiedzieliśmy się cennych rzeczy o świecie. Nie będziemy więc mieć do ciebie żalu. W końcu sami chcieliśmy być poszukiwaczami przygód.
- A mnie jakoś nie podoba się, jak to się skończyło – powiedziała Selena z gniewem z głosie.
Riauk westchnął.
- Nie dało się inaczej. Nie pokonałbym go, nawet gdybym był w pełni sił. Nie pokonałbym go ani sam, ani z waszą pomocą. Myślę, że nawet najpotężniejsze istoty, jakie znam, nie byłyby w stanie tego zrobić. On jest tak stary i tak potężny, że nawet nie sposób sobie tego wyobrazić. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że demony mogą mieć aż taką moc. Pomyślcie, ten smok słuchał go jak pies. A smoki to potężne i bardzo mądre istoty potrafiące podróżować między światami. – Zamilkł na chwilę. Był tak wyczerpany, że nawet mówienie stanowiło dla niego wysiłek. – Poza tym... - dodał. – Są ludzie, są demony i są inne rasy... Każdy ma jakieś potrzeby. Czy mogę potępiać tych, których styl życia i potrzeby nie zgadzają się z moimi? Moje serce krzyczy, że tak, ale mój rozum mówi, że wszyscy mają takie samo prawo do życia. A on nie jest nieczułym potworem.
- Tak – zgodziła się Selena. – Ale czy imperator nie stanowi zagrożenia dla ciebie i twojej rodziny?
- Obaj złożyliśmy obietnicę.
- I myślisz, że on jej dotrzyma? – Selena miała wątpliwości.
- Dotrzyma. – Riauk skinął głową – Gdyby naprawdę chciał mnie zabić, już by to zrobił. Nie całkiem to rozumiem, ale chyba w jakiś sposób mu się spodobałem. – Znowu zamilkł. Głowa opadła mu na piersi. Wydawało się, że zasnął na siedząco. Po chwili jednak uniósł głowę. – Jestem zmęczony – powiedział. – Jest jeszcze zapewne wiele rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać, ale teraz muszę odpocząć. Możemy zostać tu do jutra?
- Pewnie – odpowiedziało mu kilka głosów.
- Mogę was prosić, żebyście rozpalili ognisko?
Zapewne odpowiedzieli „tak”, ale Riauk już tej odpowiedzi nie usłyszał. Położył się na boku i od razu zasnął. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że ubranie ma mokre od krwi. Jego członki wypełnił bezgraniczny spokój. Problemy miały wrócić dopiero rano. Teraz spał mocnym, spokojnym snem bez marzeń sennych.
Gilberth i Snarri rozpalili ogień, a Arandir, nucąc pod nosem, zaczął układać pieśń o spotkaniu Riauka z imperatorem. Rosa przyglądała mu się. Myślała o nim, nie o jego pieśni. Młody mężczyzna był przystojny i utalentowany, stanowił więc obiecujący materiał na życiowego partnera. Gdyby jednak nie okazał się dobrym mężem, wtedy zapewne jej demon wkroczy do akcji. Rosa uśmiechnęła się sama do siebie. Dobrze jest mieć potężnych protektorów.

18.10.2006 – Warszawa

C.D.N. Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...