Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

4. Powrót Ducha


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Dżana zignorowała jeźdźców w czerni. Doszła do wniosku, że nie jest w stanie ich pokonać, że zawsze będą się pojawiać i pustoszyć wsie. Musiała w końcu przyznać, że zło jest w ludziach, że jest w całej naturze rzeczy i nie da się go zupełnie wyplenić. Popełniła jednak najstraszniejszy błąd, jaki mogła popełnić, bo choć jej odkrycie było prawdziwe, nie upoważniało jej do zaprzestania walki z siłami zła.
Można zignorować jednego jeźdźca w czerni, dwóch, czy nawet dziesięciu. Może nawet stu można zignorować, ukryć się i z bijącym, podchodzącym do gardła sercem, przeczekać ich najazd. Nie można jednak siedzieć z założonymi rękami, gdy nadciągają ich setki tysięcy. Może się co prawda wydawać, że kiedy nadejdą całe armie, na walkę jest już za późno. Czasem tak jest, ale nie zawsze.

Lekki wiatr kołysał trawami Pustkowia, przyginając je do ziemi, rozwiewał grzywy koni i mierzwił włosy jeźdźców. Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo na różowo. Julia uśmiechała się lekko.
- Zbuduję dla nas dom - obiecał Mery. - Zamieszkamy w jakiejś małej wiosce i będziemy żyć tak, jak żyją prości ludzie, a ja... - Dokonał już tylu rzeczy, że wszystko wydawało mu się możliwe i wszystko rzeczywiście było możliwe, tym bardziej, gdy miał przy sobie Julię. - Wyprowadzę glumy z ukrycia, oswoję z nimi ludzi i...
- Jesteś marzycielem. – Julia zaśmiała się. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka.
Zadrżał z podniecenia.
- Tak, jestem. Ale naprawdę mogę zrobić wszystko. Mogę, bo mam ciebie, a ty jesteś najwspanialsza. - Oczy płonęły mu z podniecenia. Włosy w świetle zachodzącego słońca przybrały barwę miedzi.
Julia pochyliła się w siodle i złożyła pocałunek na jego wargach. Wydawało im się, że świat należy do nich i że zawsze będą szczęśliwi. Ale już w chwilę później nadjeżdżający z zachodu jeździec zburzył ich spokój, osadzając konia w miejscu naprzeciwko nich.
Był młody, a raczej trzeba powiedzieć, że był jeszcze dzieckiem. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat i nie dorósł, by nosić u boku miecz. Jego ciężki, kasztanowaty wierzchowiec ciężko robił bokami, z pyska odrywały mu się płaty piany.
- Witajcie, wędrowcy - rzucił chłopiec. Był tak zasapany, jakby sam biegł przez całą drogę, a nie dosiadał konia. - Władca Jedynego Miasta Świata zza Morza Ognia i Krwi wzywa wszystkich wojowników, by stawili się do obrony naszego świata przed jeźdźcami w czerni - wyrzucił jednym tchem.
Mery i Julia spojrzeli na siebie. Ciemne oczy dziewczyny wydawały się mówić - nie musisz jechać na wojnę. Pokaż mu swoje dłonie. On zrozumie, że nie możesz walczyć.
Ale ja mogę - odpowiedziały błękitne oczy młodego wojownika.
Ja wiem - powiedziały oczy dziewczyny. – Ale chcę, żebyś został ze mną. Boję się o ciebie, bo cię kocham. Nie chcę, żebyś więcej narażał życie.
Muszę, jestem synem Dżany, jestem wojownikiem, jestem dumny.
Oczy dziewczyny nabiegły wilgocią, ale Mery zacisnął tylko szczęki. Nie potrafił powiedzieć - wybacz. Nie chciał, żeby się nad nim litowała. Nie mógł się na to zgodzić. Poza tym, znał swoją drogę i myślał, że jeśli Julia chciała być z nim, powinna ją zaakceptować. Powinna zaakceptować, że zawsze, dopóki będzie mógł, w chwilach zagrożenia, chwyci za miecz. Po to się urodził.
- Gdzie zbiera się wojsko? - spytał.
Julia zwiesiła głowę zrezygnowana. Naprawdę się o niego bała. Widziała, jak walczył z różowymi jeźdźcami. Widziała, jak miecz wypadł mu z ręki. Kochała go, dlatego właśnie nie ufała jego wewnętrznej sile, tej, dzięki której, jak twierdził, mógł zrobić wszystko. Nikt nie mógł zrobić wszystkiego, tak ona to widziała.
- W Jedynym Mieście - rzucił chłopak.
- Jedziemy tam - zdecydował Mery.
- Ja nie mogę! - Julia zaprotestowała gwałtownie. - Nie mogę wrócić! Ojciec mnie zabije! – wyrzuciła z siebie zbyt szybko i zbyt piskliwie. - Wiesz, że uciekłam.
Wiedział. Musiał się więc przez chwilę zastanowić. Czy mógł zostawić ją samą na Pustkowiu? Czy mógł nie walczyć za swój świat?
- Skąd nadciągają jeźdźcy? - spytał chłopca.
- Nie wiem - odparł tamten, ale Mery przypomniał sobie, że gdy matka po raz pierwszy zabrała go na Pustkowie, też walczyli z jeźdźcami w czerni. Nie ustalili wtedy, skąd ci przybywali. Jedno wiedzieli jednak na pewno. Jeźdźcy nie przybywali z północy. Z północy przybyli oni sami.
Pewnie teraz też tak jest – pomyślał. - To pewnie ci sami. Nie pokonaliśmy ich. Walczyłem, ale wciąż przybywali nowi, a potem...
Potem był na Półwyspie i już nie walczył z jeźdźcami, nie mógł. Uczył się żyć na nowo. Tak, on, jak i jego matka, nigdy niczego nie kończyli, o tym też pomyślał. Może nie mogli, bo zbyt wikłały się ich losy. Może zabierali się za rzeczy, których nie dało się skończyć i tylko nie wiedzieć czemu, nie mogli się z tym pogodzić? Może byli za mało odpowiedzialni, a za bardzo szaleni? Tak, byli, jego matka na pewno, a on chyba także. W tamtej chwili, oprócz obowiązku, też chęć przeżycia przygody i udowodnienia, że jest coś wart, pchały go wprzód.
- Muszę jechać dalej – oznajmił chłopiec i popchnął zmęczonego konia znów do galopu.
- Powodzenia – rzucił Mery. Potem spojrzał na Julię. – Możesz pojechać do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas – zaproponował. - Tam będziesz bezpieczna. Ukryjesz się i poczekasz na mnie, a ja przyjdę po ciebie, kiedy będzie po wszystkim.
- Nie wiem, gdzie to jest - wyszeptała Julia.
- Zaraz ci powiem...
- Ale mnie zabierzesz z sobą. - Eva weszła mu w słowo, objęła go w pasie i przycisnęła pysk do jego pleców.
- Nie, to niebezpieczna wyprawa. - Młody wojownik spróbował wyswobodzić się z uścisku zielonej.
- Ja cię obronię.
- Nie żartuj... Ale naprawdę myślę, że lepiej by było, gdybyś wróciła do domu – znowu mówił do Julii.
- Dlaczego? – Nie była już tą propozycją przestraszona, a zdenerwowana.
- Twój ojciec, jaki by nie był... To twój ojciec. A jeśli mamy być razem, to przecież powinienem go poznać.
- Jakoś wcześniej tego nie proponowałeś – syknęła.
- Wcześniej wydawało mi się, że na wszystko mamy czas – przyznał. – Poza tym, skoro jest niespokojnie, ojciec będzie się o ciebie martwił.
- Pewnie wie od Rolanda, gdzie jestem.
- Myślisz, że się spotkali?
Julia spuściła wzrok.
- Nie. Chyba nie - przyznała. - Myślę, że Roland boi mu się pokazać na oczy, po tym, jak zostawił mnie na Pustkowiu. A poza tym, teraz pewnie szykuje się do boju. Jak ty.
Przez chwilę milczeli.
- Przemyślę, to co mówiłeś – stwierdziła Julia. – Ale teraz chcę jechać do tego twojego miejsca.
- Zaopiekujesz się Evą?
- Tak – powiedziała, choć uważała, że powinien to pytanie zadać dużo wcześniej.
- Obiecałeś, że zawsze będziemy razem. - Zielona była bliska płaczu. Czy miało się okazać, że odzyskała go tylko na chwilę?
- Nie mogę cię narażać - tłumaczył. - Ale wrócę. Wrócę na pewno, obiecuję. Zresztą, to potrwa tylko chwilę. Tam, gdzie będziecie, inaczej płynie czas.
Obrażona Eva pozwoliła w końcu przesadzić się na konia Julii.
- Dbajcie o siebie - przykazał im.
Obie odpowiedziały milczeniem, nie mogąc darować mu jego decyzji. Mery wytłumaczył im, jak moją dotrzeć do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas. One stwierdziły, że zapamiętały. Mery pocałował każdą z nich na pożegnanie, Evę w czoło, a Julię w usta. Dziewczyna nie odwzajemniła jednak pocałunku. Była zła. Nie życzyła mu też szczęśliwej drogi. Rozstali się w chwilę później już bez słowa.

Max, Anna, Roland, Gill, Efna i Bill znowu stanęli przed obliczem monarchy.
- Wyruszycie na poszukiwanie Dżany - rozkazał władca Jedynego Miasta.
- Ośmielę się zauważyć, wasza wysokość, że to nie będzie konieczne. - Efna postąpiła krok naprzód. - W tej chwili wiemy, gdzie ona jest i mogę po nią wyruszyć - zaoferowała się.
Tak musiało się stać. Nie mogłam posyłać w drogę ich wszystkich. Muszę się przyznać, że byłam i teraz, gdy to piszę, nadal jestem nimi zmęczona. Max i Anna byli potrzebni mojej opowieści, kiedy byli nowi. Wtedy wspaniale wypełniali swoje role. Nie dałam im jednak zbyt rozbudowanych osobowości, więc szybko się wypalili. W moim świecie zostały po nich tylko litery oznaczające imiona nieistniejących osób, gdy tym czasem w swoim świecie zestarzeli się i zgorzknieli. Podobnie było z Billem, on miał do odegrania tylko malutki epizodzik. Potem stał się zbędny. Nie wiedziałam jednak, jak się go pozbyć, nie robiąc z tego tragedii. Teraz mam na to szansę.
- Wiesz na pewno, gdzie ona jest i odnajdziesz ją? - Monarcha zmierzył Efnę groźnym spojrzeniem. - Pamiętaj, że od tego, czy Dżana stanie wraz z nami do walki przeciwko jeźdźcom w czerni, zależy przyszłość naszego świata.
- Wiem, wasza wysokość. - Skinęła głową. - Znajdę ją. Znajdę na pewno.

Och! Jest lekcja języka polskiego, a moje myśli kłębią się, nie będąc w stanie formować żadnych logicznych obrazów. Zgubiłam się usiłując uchwycić ulotną myśl, która zawitała w mojej głowie pewnego wieczora, gdy uczyłam się biologii do matury.

Wszystko zaczęło się od tego, że zadzwonił mój stary przyjaciel, człowiek z natury smutny i pesymistycznie nastawiony do życia, a ostatnio, jakby na dokładkę, ciężko chory. Mówił, że się starzejemy i zmieniamy, że nigdy nie będzie już tak, jak było, że wszystko skończone i możemy tylko tęsknić za przeszłością.
Pomyślałam wtedy, że trochę jest w tym racji. Ostatnio wiele zmieniło się w moim życiu. Otaczają mnie nowi ludzie, nowe, nieznane dotąd rzeczy stały się ważne - miłość, mój chłopak, inny niż wszyscy, których dotąd znałam, nowi znajomi...
Jednocześnie odezwał się we mnie protest - tak nie może być! Nie możemy pozwalać rzeczą mijać, czy może lepiej byłoby powiedzieć umierać. Nie możemy przechodzić nad tym do porządku dziennego. Nie możemy też zgorzknieć i tylko patrzeć wstecz. Co powinniśmy zrobić? Ja już wiem! Moją odpowiedzią jest ta opowieść. Teraz zacznę ją na dobre! Teraz, kiedy te niezręczne fragmenty, które nie wiedziałam gdzie umieścić, poszły we wstępie, już mogę.
W woli wyjaśnienia, chcę dodać, że kiedy zrodziła się we mnie ta historia, a był to po prostu nagły błysk w świadomości, nie zdawałam sobie sprawy, co napisałam w podsumowaniu do „Współczesnej bajki”. Tak naprawdę, to w ogóle zapomniałam, że je napisałam. Teraz się z nim nie zgadzam. Gdyby naprawdę było tak, jak tam twierdziłam, świat fantazji umarłby już dawno, wszyscy dorośli ludzie byliby smutni i zgorzkniali, a artyści nie znaczyliby więcej, niż zwykli wyrobnicy, mogącymi tworzyć jedynie utwory realistyczne. Przecież przyczynowo-skutkowe następstwa zdarzeń nie są najważniejsze. Być może w naszym świecie wszystko się na nich opiera i od nich zależy, ale są jeszcze takie drobiazgi (oczywiście też się z nimi łączące) jak wiara, wola i miłość, a o nich można pisać w pozornie nielogiczny sposób (pozornie, bo trochę sensu jest zawsze i we wszystkim, ale tak po prostu musi już być). Tak też zrobię, bo tamtego wieczoru zatęskniłam za Dżaną, ale nie za tą smutną i zgorzkniałą, zmęczoną życiem, nie za tą o ciele pokrytym bliznami, nie za tą dosiadającą Cela, nie za tą, którą, jak mi się wydaje, musiała się stać, ale za Dżaną z przeszłości, Dżaną i jej wielką, bojową klaczą z mostu zwodzonego do zamku w Trokach.
Powiecie mi, jak mój stary przyjaciel, że do tego nie ma już powrotu. Ja powiem jednak, że jest. Może trzeba znaleźć tylko inną, niż dotąd, drogę. Wierzę w uczucie, które jest czymś tak wielkim, że nie jestem w stanie objąć go myślą, ponieważ zobaczyłam młodą Dżanę w oczach mojego chłopaka, kiedy klęczał przede mną i poczułam bijący z nich wiatr odnowy.

- Czego tu szukasz, knypku? - rzucił na powitanie Merego człowiek prowadzący zapisy do armii Jedynego Miasta.
Chłopak podszedł do biurka urzędnika niepewnym krokiem, kogoś, kto szuka oparcia dla stóp i nie wie, czy je znajdzie.
- Chcę się zaciągnąć.
- Ty? - Mężczyzna wydął cienkie, sine wargi. - Ile ty masz lat, knypku?
- Dziewiętnaście.
- Dziewiętnaście? - Urzędnik roześmiał się.
- Tak - oświadczył Mery dumnie. - Mam dziewiętnaście lat i jestem wojownikiem, synem Dżany. – Sięgał po ten argument tylko, gdy był zdesperowany, bo ludzie i tak z reguły mu nie wierzyli.
- Gdyby nawet Dżana miała syna - odparł urzędnik - a wszyscy wiemy, że ma tylko córkę, nie uwierzyłbym, że ty nim jesteś.
- Nie przedłużajcie! Inni czekają! – krzyknął ktoś z końca kolejki, jaka uformowała się przed biurkiem. Chętnych do armii było sporo. Wszędzie pełno jest mężczyzn chętnych do bitki i przeceniający swoje możliwości.
- Mogę to udowodnić. - Ujęty dumą Mery dobył broni.
Urzędnik wstał wolno zza biurka i też wyciągnął miecz. Kolejna rozsunęła się na boki, zmieniając w żądną sensacji widownię. Posypały się komentarze.
- Dawaj mały! Pokaż, co potrafisz!
- Zaraz ucieknie stąd z płaczem.
- Masz mleko pod nosem!
Urzędnik nie potraktował chłopaka poważnie. Wydawało mu się, że wystarczą dwa pchnięcia, żeby Merego rozbroić.
Tak jednak nie było. Szczęknęła stal. Chłopak był silny, był szybki i zwinny. Jego ręka, choć nie czuła rękojeści miecza, wiedziała, jak mocno musi się na niej zacisnąć i to Mery, a nie zadufany w sobie urzędnik, pierwszy sięgnął klingą ramienia przeciwnika.
Wystarczyło kilka dni od napisania tej sceny, by zrodziło się pytanie - a od kiedy to urzędnicy są dobrymi szermierzami? Błędy, które popełniałam, snując tę opowieść będąc dzieckiem, dało się zrozumieć. Wtedy wynikały z niewiedzy i naiwności. Teraz są tylko i wyłącznie objawem bezmyślności i pośpiechu. Nie dbając jednak o jakiekolwiek realia wciąż prę naprzód ku temu, do czego tak naprawdę chcę dotrzeć.
- Chce pan jeszcze?
- Niech cię ogień pochłonie - odpowiedział mu urzędnik. - Sprawuj się tak na polu bitwy, to będzie dobrze.
- Będę.
- Masz konia? - spytał jeszcze.
- Tak, i jest tak dobry, jak ja – rzucił. Czuł się urażony. Przyszedł przecież bronić swojego świata i jego Jedynego Miasta, przyszedł oddać do dyspozycji swoje życie temu światu.
Cóż złego jest w tym, że jestem Odmieńcem? – pomyślał. - Przecież mimo to, mogę być silny i szlachetny.
Nie podobało mu się, że zmuszono go, żeby stanął w walce przeciwko swojemu. Nie widział w tym sens. Niestety nie był to ostatni bezsensowny pojedynek, jaki miał tego dnia stoczyć.

- O Smutna Pani. - Mężczyzna z przybocznej straży zwrócił się do Axii beznamiętnie wpatrzonej w ścianę dziś Niebieskiej, niegdyś Czarnej Twierdzy. - Przybył posłaniec z Jedynego Miasta i chciałby się z tobą widzieć.
- Niech wejdzie - odpowiedziała bez zainteresowania. - Zawsze mogę go wysłuchać. Nic nie tracę.
- Tak, Pani. - Żołnierz wyszedł, by po chwili wrócić z tym samym chłopcem, którego Mery i Julia spotkali na Pustkowiu. Tak, jakby w Świecie zza Morza Ognie i Krwi nie było innych chłopców i młodych mężczyzn i jakby władczyni Niebieskiej Twierdzy nie zasługiwała na wysłanie do niej godniejszego posłańca. Budzi też wątpliwości, jak ten nieszczęsny dzieciak dał radę pokonać przejście na Półwysep. Nie obchodzi mnie to jednak. Ja prę w przód.
- Wasza wysokość... - wyjąkał chłopak wystraszony i przejęty wyniosłym majestatem obojętnej na wszystko, pięknej kobiety w niebieskiej sukni.
- Mów mi Pani, nie potrzebuję więcej honorów - odpowiedziała.
- Tak, Pani... - Chłopak się zaciął. - Władca Jedynego Miasta... - wydusił i zaciął się znowu, by dopiero po wzięciu głębokiego oddechu mówić dalej. - Władca Jedynego Miasta zbiera armię, która stanie przeciwko jeźdźcom w czerni i prosi o pomoc. Czy jest Pani... - Zaciął się ponownie. - Czy jest Pani gotowa wystawić oddziały, które mogłyby nas wspomóc w tej walce?
Axia milczała przez chwilę. Właściwie było jej wszystko jedno, co działo się w Świecie zza Morza Ognia i Krwi. W ogóle było jej wszystko jedno. Przypomniała sobie jednak, że to był świat Dżany. A ona zabiła jej syna. Wiedziała, że nigdy nie będzie mogła tego wynagrodzić tej szlachetnej, choć prostej kobiecie, tej, która pomogła jej w zmaganiu z ciemną stroną jej natury. Przyszło jej do głowy, że być może powinna zrobić coś dla świata Dżany, skoro nie mogła już niczego zrobić dla niej samej. Och, Centra była z niej dumna. Obojętność jest przecież też czymś złym. Powinna działać, zmieniać świat, nawet tak prymitywnie, jak robiła to Dżana. Nawet tak. Popadając w otępienie, zdradziła swoje ideały, zdradziła ideały Szkarłatnej Wstęgi. To pewnie dlatego w snach już jej nie odwiedzał. To źle, że zabiła tego chłopca o czystym, niewinnym sercu, ale tak widocznie musiało się stać. Zresztą, gdyby go nie zabiła, nie udałoby jej się zawalić Bezdennej Studni i pogrzebać w niej syna mroku. To przecież wiara i niewinność Merego wyzwoliły ją spod panowania ciemnych sił, fakt, że jej zaufał. On jej zaufał! A ona go zabiła!
Doszła do wniosku, że żeby mogła wyzbyć się swej ciemnej natury, Mery musiał zginąć, a skoro tak się już stało, jego śmierć nie powinna pójść na marne. Musiała się otrząsnąć. Musiała zacząć działać.
- Tak - odpowiedziała głośno i dobitnie. - Poprowadzę armię na pomoc waszemu światu.

Koszary Jedynego Miasta były po prostu wielką, murowaną halą. Mężczyźni, z których niewielu było w pełni wyszkolonymi wojownikami, a większość stanowili poszukujący rozrywki awanturnicy, tłoczyli się, leżąc i siedząc na podłodze, każdy na tym, co miał, a z reguły mieli niewiele. Siodła i płaszcze, to był cały ich dobytek.
Mery wszedł między nich niepewnie. Szukał kawałka wolnego miejsca, gdzie mógłby się ułożyć. Nigdy jeszcze nie znajdował się w takim tłumie. Stąpając ostrożnie, patrzył pod nogi, by nie stanąć na niczyjej stopie. Musiał wyglądać śmiesznie, mały i nieporadny, karykatura wojownika.
Parę głów zwróciło się w jego stronę, uważnie mierząc go spojrzeniem.
- Patrz, tamten ma owłosione stopy - powiedział ktoś.
- I szpiczaste uszy – dorzucił ktoś inny.
- Ludzie Lasu mieli szpiczaste uszy.
- Ale oni odeszli. - Ktoś westchnął.
- No i nie byli tacy mali. To ma być wojownik?
- Słyszałem kiedyś - tłumaczył ktoś bardziej zorientowany - że Dżanie towarzyszyli Mali Ludzie o owłosionych stopach...
- Pleciesz bzdury - strofował go ktoś inny. - Dżana to bajka. Ona nie istnieje.
- Jak nie istnieje, znałem kolesia, co z nią gadał.
- A ja babkę, której urodziło się dwugłowe ciele.
Mery milczał. Rzucił siodło Róży w wolnym kącie i oparł się o nie plecami. Trochę przerażał go gwar tłumu. Wyraźnie też odczuwał swoją inność, to, że był Odmieńcem.
Nie miał jednak pretensji, ani do losu, ani do matki za życie, jakie otrzymał. Los dał mu przecież Julię. Widział ją w myślach, gdy przymykał oczy, piękną, szarowłosą dziewczynę, delikatną jak kwiat, tę, która mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi pokochała go. Matka ofiarowała mu miłość, nauczyła jak należy walczyć i jak kochać świat. Ona też przywróciła go życiu. Jakby na potwierdzenie tego zwinął dłoń w pięść, a potem rozprostował palce. To było możliwe. Tak, to było możliwe. Ta, jak by się zdawało banalna czynność, tak go ucieszyła, że powtórzył ją parokrotnie. Jakże był wdzięczny Dżanie za swoje dłonie, nawet za takie o pokrzywionych, pozbawionych czucia palcach. Pretensje miał tylko do ludzi z miasta, za to, jak na niego patrzyli, za to, że potrafili zauważyć tylko to, jak wyglądał, że nie zadawali sobie trudu, żeby spostrzec coś więcej, że nie chcieli wierzyć, że jest w nim coś więcej.
Nie zamknął do końca oczu, trzymał je tylko przymknięte. Nie czuł się pewnie w tłumie. Lękiem napawało go też zamknięcie pośród czterech ceglanych ścian. Ostatnimi laty rzadko spał pod dachem. Teraz brakowało mu gwiazd, cichych szeptów nocy i parskania Róży przestępującej z nogi na nogę. Zatęsknił też za Evą, która ostatnio co noc przytulała kudłatą głowę do jego ramienia. Zatęsknił za bliskością Julii, bez której nie wyobrażał już sobie życia, choć była z nim od tak niedawna. Pokochał ją przecież, zanim jeszcze z nim została. Pokochał naprawdę. Bał się o nią i bał się o Evę. Zastanawiał się, czy nic nie stanie się im w drodze do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas i czy bezpiecznie przekroczą Międzybagno. Miał wątpliwości, czy Plajta przypadkiem nie zawaha się w czasie skoku. Wiedział, że to nie jest dobry koń.
Myśli, które nagle nawiedziły jego głowę, przyprawiły go o drżenie. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Otrząsnął się z niego szybko, choć nie potrafił wyzbyć się z serca niepokoju. Ten zresztą wcale nie był taki bezpodstawny.
Może powinienem zostać z nimi? – pomyślał. - Powinienem zbudować mały domek dla Julii i żyć uprawiając rolę. Już dwa razy uratowałem świat, niech teraz zajmą się tym inni.
Nie. - Pokręcił głową. - Nie umiałbym zrezygnować z walki.
Miał w sobie niespokojnego ducha Dżany. Jak i jego matka potrzebował zmian, ryzyka, tętentu kopyt i szczęku stali. Taka była jego natura.
Dręczony myślami nie mógł zasnąć. Obserwował grupkę mężczyzn zabawiających się grą w kości na pieniądze. Ku swojemu zdziwieniu w jednym z nich rozpoznał Rolanda.
Nie wyniknie z tego nic dobrego - pomyślał, ale to było wszystko. Nie miał zamiaru ani z Rolandem rozmawiać, ani się przed nim kryć.
- Widzieliście tego kurdupla, który rozłożył się obok nas? - spytał jeden z grających.
- Tak - odpowiedział Roland. - Powiem wam nawet, że go znam.
Siedzący obok niego mężczyźni wybałuszyli oczy. Tylko dość młody wojownik o nad pozór gładkiej skórze, zebranych w ciasny warkocz, długich, płowych włosach i melancholijnym spojrzeniu błękitnych oczu, nie wyraził tą sprawą żadnego zainteresowania. Jego twarz zdawała się oznajmiać - jesteście dorośli, a dziwi was widok istoty, takiej jak ten młodzieniec. To przecież nic nadzwyczajnego. Widziałem już większe dziwy.
- On jest Człowiekiem Lasu? - spytał mężczyzna zwany Zygfrydem, który właśnie wyrzucił dwie szóstki.
- Ależ nie. – Roland zaśmiał się. - Czy naprawdę myślisz, że Ludzie Lasu mogli tak wyglądać? To mieszaniec.
- Więc on jest nawet czymś mniej, niż człowiekiem? - dopytywał się dalej Zygfryd.
Gilland, wojownik o płowym warkoczu wymownie milczał, mierząc Zygfryda lodowatym spojrzeniem. Nikt nie rozumiał związku między tą parą, lubiącym hazard i pijatyki Zygfrydem i milczącym, wyniosłym Gillandem. Jedno było pewne, przyszli zaciągnąć się razem i nigdy, nawet na chwilę, się nie rozstawali. Rozmawiali z sobą jednak niewiele, częściej komunikując się wzrokiem.
- Oczywiście - rzucił Roland ze wzgardą. - On jest wśród nas, jak muł wśród koni.
Mężczyźni wybuchli śmiechem i tylko Gilland wciąż siedział niewzruszenie.
Po chwili powrócili do gry. Roland, który właśnie miał rzucać, wziął kości do ręki i długo ważył je w dłoni.
- Te kości są fałszywe! - rzucił nagle rozgniewany. - Chciałeś mnie oszukać, Zygfrydzie!
- Jak śmiesz tak mówić! - odezwał się tamten. - Nigdy nie oszukuję! Mam honor! Tobie go brakuje! Nie możesz znieść, że wygrywam!
- Pokaż. - Gilland wyciągnął rękę w stronę Rolanda, żądając, by ten podał mu kości. Dłonie miał wąskie, kobiece, o długich palcach.
Roland zawahał się, ale podał kości. Gilland ważył je przez chwilę w dłoni, potem orzekł - te kości rzeczywiście są fałszywe – a jego błękitne oczy zapytały Zygfryda - zrobiłeś to? Dlaczego?
- Ja nie podmieniłem kości. - Zygfryd dalej się zapierał.
- Chcesz mnie oszukać? To ci się nie uda! - Roland podniósł się i dobył miecza. - Czy mam cię wyzwać na pojedynek?
Zygfryd zbladł. Nie był wojownikiem, a mieszkańcem miasta, który uwierzył, że Światu zza Morza Ognia i Krwi przyda się każda para rąk w walce, jaką przyjdzie im stoczyć. Zdawał też sobie sprawę, że nie miał żadnych szans w starciu z młodszym i silniejszym od niego, rozgniewanym na cały świat Rolandem.
- Nie on podmienił kości, tylko ty, wiesz o tym dobrze - odezwał się cichy głos zza pleców Rolanda.
Gilland zesztywniał.
Roland odwrócił się gwałtownie z uniesionym w górę mieczem.
- Ty?! - rzucił z pewnym zdziwieniem, gdy ujrzał przed sobą Merego. - To znowu ty?! Jak śmiesz mieszać się w moje życie?! Nie wystarczy ci, że odebrałeś mi kobietę?!
- Nie odebrałem ci jej - oświadczył Odmieniec. - Ona sama dokonała wyboru. Została ze mną, bo ja mogłem zaoferować jej więcej.
- Więcej?! - ryknął Roland. - Ty, knypku?!
- Tak, ja mogłem dać jej prawdziwą miłość - powiedział Mery pewnie. Był zupełnie spokojny, mimo, że Roland górował nad nim wzrostem i postawą. - Sprawa Julii nie ma jednak nic wspólnego z tym, co dzieje się tu i teraz. Prawda jest taka, że podmieniłeś kości, gdy Zygfryd mi się przyglądał. Wszystko widziałem.
- Łżesz! - Rozeźlony Roland rzucił się na niego.
Mery odskoczył w bok, jednak jego pozbawione czucia stopy nie znalazły pewnego oparcia, zabrakło koncentracji. Zachwiał się.
Gilland krzyknął, zakrywając usta dłonią w bardzo nie męskim geście.
Mery zapewne by upadł, zdążył jednak dobyć miecza i podeprzeć się na klindze. Stal zgrzytnęła w zetknięciu z kamienną podłogą hali i skrzesała skry.
Udało mu się złapać równowagę. Teraz mógł ruszyć do ataku.
Wiele oczu zwróciło się ku nim, gdy walka rozgorzała na dobre. Nikt nie dawał Meremu szans w starciu z Rolandem znanym z wielu wygranych bijatyk w okolicznych gospodach. Mały wojownik jednak bronił się dzielnie i to on tak mocno pchnął przeciwnika, że tamten upadł.
Miecz wypadł Rolandowi z ręki. Chciał go znowu pochwycić, poderwać się i ruszyć z miażdżącą siłą na przeciwnika o filigranowej budowie. Nie zdążył jednak. Uprzedził go Gilland, który pierwszy podniósł jego miecz.
- Zebraliśmy się tu, by bronić naszego świata. Nie możemy walczyć między sobą - oznajmił stanowczym, lecz lekko drżącym głosem.
- Zabiłbym cię, gdyby nie ingerencja tego wojownika - rzucił Mery, wskazując ruchem głowy Gillanda.
Tym razem nikt się nie śmiał. Wszyscy wiedzieli już, że był do tego zdolny.
- Lepiej nie próbuj - rzekł Gilland dobitnie. - Jeszcze ja tu jestem i będę pilnować porządku.
- Nie będę - odpowiedział Mery, chowając miecz do pochwy. - Ja nie jestem taki, jak on. Wiem, że jest coś jeszcze, oprócz siły.

Julia i Eva kilka dni bujały się w siodle. Plajta szła stępa, wlokąc się noga za nogą. Szła z pochyloną głową, z daleko w przód wyciągniętą szyją. Julia rzuciła wodze na przedni łęg siodła. Nie spieszyło jej się, pozwalała więc starej klaczy iść własnym tempem. Nie mówiły wiele. Obie były na Merego złe i obie próbowały tę złość w sobie stłumić. Właściwie rozumiały decyzje młodego wojownika, ale obie, jak to kobiety, wolałyby stać na pierwszym miejscu, przed sprawami całej reszty świata. Były więc rozgoryczone.
Przecież obiecał mi, że już zawsze będziemy razem - skarżyła się sama sobie Eva.
Przecież ja wiele dla ciebie poświęciłam - myślała Julia. - Czemu nie możesz wyrzec się swojej awanturniczej natury i pędu do sławy?! - wołała do niego milcząc i zwracała oczy ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu. Nie była w stanie zrozumieć, co naprawdę zmuszało go do działania i nigdy nie miało się to już zmienić. Nigdy nie miała o tym z Merym porozmawiać, bo i nigdy więcej nie miała go już zobaczyć.
Młody wojownik nie wiedział, że wysłał ją w stronę, z której właśnie przybywali jeźdźcy w czerni. Nie mógł tego wiedzieć. Świat Dyktujący, w którym się wychował, wydawał mu się zawsze pustą, spokojną, a przez to bezpieczną krainą. Nie można więc uznać, że w tym, co się wydarzyło, była choćby odrobina jego winy. Nie było. Nie ma to jednak większego znaczenia.
Jeźdźcy nadjechali nagle z północy. Nie zatrzymali się przy nich, niczego nie powiedzieli, o nic nie zapytali. Przegalopowali obok, otaczając je jak wody rwącej rzeki. Tętent kopyt ogłuszył Julię. Eva zacisnęła powieki i wtuliła pysk w plecy dziewczyny. Plajta stanęła dęba, rżąc ochryple.
Jeden z jeźdźców dobył miecza i ot tak, dla zabawy, chlasnął nim w szyję klaczy. Krew obryzgała mu twarz. Plajta kwiknęła, krzyk bólu zamarł jednak nagle, gdy stal przecięła krtań zwierzęcia. Tylne nogi Plajty złożyły się i klacz runęła na plecy, grzebiąc pod sobą dziewczynę i zieloną.
Eva zginęła od razu, trafiła plecami na kamień. Nawet nie poczuła bólu. Julia żyła jeszcze jakiś czas. Wpatrzona szeroko rozwartymi oczami w pogodne, bezchmurne niebo, słyszała, jak pękają jej żebra. Wiele czasu miało jeszcze minąć, zanim życie zgaśnie w jej piersi przygniecionej ciałem klaczy.
Tymczasem jeźdźcy pognali w swoją stronę.
Tak musiało się stać. Przepowiednia wypełniła się. Mery znowu został sam.

Efna spędziła w siodle kilka dni, zanim odszukała Dżanę. Tym razem nie było to trudne. Ostatnia spośród Ludzi Lasu znowu, wraz z Ferro, wyruszyła na północny-zachód, na tereny, gdzie się poznali i gdzie rozgrywała się akcja moich pierwszych opowieści, tych, które zapomniałam.
Kiedy zobaczyła na horyzoncie parę jeźdźców, wysoką kobietę i niskiego mężczyznę o szerokich plecach, dosiadającego kuca, od razu wiedziała, że to oni. Spięła Księżną. Jechali stępa, więc doszła ich szybko. Jednak zmęczona drogą i spieniona klacz ciężko robiła bokami, kiedy wreszcie mogła się zatrzymać.
- Efna? Co znowu się stało? - rzuciła Dżana na powitanie rudowłosej kobiecie tonem człowieka, który chce dać do zrozumienia, żeby zostawiono go w spokoju.
- Władca Jedynego Miasta prosi cię o pomoc - oznajmiła Efna.
- Nie poradzi sobie sam, ze swoimi wojnami?
- To nie jest lokalna wojna - wyjaśniła rudowłosa. - Jeźdźcy w czerni wrócili, ale teraz są ich tysiące.
- Niech Mery się tym zajmie - burknęła Dżana. - Dałam przecież temu światu swojego następcę. On jeszcze wierzy w sens walki.
- Nie żartuj! - Efna podniosła głos, nie była już przestraszoną dziewczynką. - Prawda jest taka, że twój syn ma szlachetne serce i ogromną siłę woli, ale nie jest tak sprawny, jak ty, ani tak silny, a poza tym, to ty, nie on, jesteś żywą legendą tego świata. Sama twoja obecność doda walczącym ducha.
- Może. - Dżana westchnęła. - Ale czy nie jesteś w stanie zrozumieć, że jestem zmęczona? Nauczyłam się już, że nie mogę ulepszyć świata. Po co mam nadstawiać głowę, jeśli i tak nic się nigdy nie zmieni?
- Dżano - jęknęła Efna. - Po pierwsze, jesteś nieśmiertelna...
- Ale czuję ból - weszła jej w słowo ostatnia z Ludzi Lasu.
- Po drugie, może nigdy nie będzie lepiej, ale może być gorzej, jeśli ciemność pochłonie nasz świat.
- Ja sama i tak jej nie powstrzymam - wyszeptała Dżana.
- Przecież nie raz robiłaś takie rzeczy - odezwał się do tej pory milczący Ferro. - Dżano, jak możesz się poddawać? Wiele oboje przeszliśmy, ale to nie powód, żeby teraz się zatrzymać. - Dżana popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Poza tym, ja cię znam, ty tęsknisz za bitewnym zgiełkiem. Ty chcesz ruszyć w pole.
- Nie - wyjąkała, choć w jej spłowiałych, błękitnych oczach zatańczyły łzy. Ferro miał rację. Tak, ona tęskniła za dawnym życiem, ale dla niej nie było już do niego powrotu. Posmutniała i nie cieszył jej galop, ani blask słońca odbity w klindze miecza. Nic jej nie cieszyło. Właściwie opuściły ją wszelkie uczucia. Nawet miłość do Ferro stała się czymś papierowym. Emocje wygasły. Czasem bolały ją tylko stare rany, nie czuła niczego więcej. To, co spotkało jej syna, też mogła zaliczyć w ich poczet. Kalectwo Merego było bowiem ciężką i wciąż nie wygojoną raną jej duszy. On lepiej poradził sobie z tym, co się z nim stało. Co prawda, ręka dotknięta przez syna mroku, wróciła do sprawności, ale odbyło się to w takich okolicznościach, że właściwie o tym zapomniała. Może to był cud, ale jak na jej potrzeby niewystarczający.
- Dżano, otrząśnij się. - Ferro mówił dalej. - Nie mów też, że jesteś sama. Jest nas dwoje, razem pójdziemy do boju i będziemy się wspierać.
- Och, Ferro - jęknęła. - Jestem taka zmęczona. - Ogromne łzy powoli, bardzo powoli wytoczyły się na jej policzki.
Musisz wiedzieć, mój drogi Czytelniku, że nawet wojownicy tak wielcy, jak Dżana, czasem muszą płakać. Mała dziewczynka tego nie wiedziała, ale dziewczyna o czerwonych włosach już wie.
Nie chcę tu jednak twierdzić, że portret psychologiczny Dżany jest wiarygodny, bo mnie samej wydaje się, że nie jest. Wystarczy tylko przypomnieć, że Dżana zachowywała się już jak człowiek szykujący się na śmierć, a potem jak szalona, naiwna nastolatka, by w końcu stać się tą, którą teraz opisuję.
Prawda jej taka, że w pewnym momencie przestała być bohaterką opowieści (która mimo wszystko musiała rządzić się jakimiś, choćby szczątkowymi prawami logiki i się nimi rządziła), stała się symbolem, a jej zachowanie odbiciem mojego stanu ducha. To było po tym, jak wróciła z Miejsca Którego Nikt Nie Nazwał Tam Gdzie Kończy się Droga. W tej chwili także jej zwątpienie i jej płacz są moim zwątpieniem i moim płaczem. Zmienił się bowiem mój stosunek do tworzących się we mnie historii.
Kiedyś, kiedy miałam siedem lat, a Dżanę nazywano jeszcze Matką Glumów (pisząc tę opowieść, nigdy nie użyłam tego określenia, ale wiesz przecież, Czytelniku, że to, co spisałam, to tylko wycinek tego, co działo się w mojej wyobraźni), opowieści po prostu mnie bawiły. Tworzyłam je dla siebie i samo ich opowiadanie było dla mnie największym szczęściem, jakie można sobie wyobrazić. Kiedy zaczęłam je spisywać, to też na początku była tylko zabawa. Potem posypały się pochwały, jedno moje opowiadanie zostało nawet wydane, a ja postanowiłam zostać pisarką. Jeśli jednak mam być pisarką, muszę mieć o czym pisać do końca życia. Wymyślanie historii stało się obowiązkiem, nie przyjemnością, chociaż to też nie tak, nie tak do końca.
Ja cięgle opowiadam sobie różne historyjki, nie myśląc o tym, czy da się je kiedyś ułożyć w powieść, czy nie. Robię to jednak coraz rzadziej. Brakuje mi czasu. Mam coraz więcej obowiązków i coraz częściej jestem tak zmęczona, że zasypiam, nie zdążywszy o niczym pomyśleć. W końcu matura już za dwa tygodnie. Zabrakło miejsca na opowiastki na dobranoc. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł na opowiadanie, muszę go szybko opracować, zanim zagłuszą go myśli o fazach podziału komórki. Nie mam czasu, by się w nim rozsmakować, a nie mogę odłożyć go na później. Opowieści umierają i odchodzą w niepamięć, jeśli nie spisze się ich w porę. Człowiek bowiem, czy tego chce, czy nie, zmienia się i czasem nie jest już w stanie wrócić do dawnego sposobu myślenia.
Moje opowieści coraz częściej powstają na papierze, nie w głowie. Piszę szybko, często w szkole na lekcjach. Piszę z obowiązku wobec moich bohaterów i dlatego, że chcę być pisarką. Oczywiście, że sprawia mi to przyjemność, ale już nie taką, jak kiedyś, bo w pewien sposób patrzę na opisywane przez siebie sytuacje z zewnątrz, gdy kiedyś patrzyłam od wewnątrz.
Często też towarzyszy mi strach - co będzie, jeśli nie wymyślę już niczego więcej? Co z moją karierą? Nie znaczy to jednak, że odwalam chałturę. Wielu ludzi woli właśnie te moje opowiadania, których sobie nie opowiadałam w myślach i do których nie mam stosunku emocjonalnego.
Jeśli chodzi o tę opowieść o Dżanie, to moje uczucia są sprzeczne. Z jednej strony marzyłam o tętencie kopyt, z drugiej - nie bawi mnie on tak, jak się tego spodziewałam. Całe to pisanie mnie męczy, bo chciałabym się do niego zabrać na porządnie. Tymczasem przede mną matura i egzamin na studia, a potem mogę być już innym człowiekiem i czego nie spiszę, przepadnie. Dlatego się spieszę.
Jest jeszcze jedna sprawa i jeśli o to chodzi, to częściowo miałam rację, pisząc zakończenie „Współczesnej bajki”. To opowiadanie nie jest już zwyczajną zabawą, jaką były początkowo opowieści tego zbioru, chyba aż po „Pieśń, której nie będzie”, próbuję w nim, używając symboli, udowodnić światu i sobie, że życie jest piękne, a czas nie tylko odbiera. Wciąż jednak nie wiem, czy mi się to uda. Zgubiłam się i już nie jestem pewna, czy to przypadkiem nie mój stary przyjaciel miał rację. Nie wiem, czy wyjdzie coś z optymistycznej opowieści, choć...
Łzy oczyściły Dżanę z dotychczasowego zwątpienia, bo łzy czasem oczyszczają. Kiedy wyschły, wyszeptała:
- Tak, Ferro. Tak, ruszymy znowu do boju. Ruszymy razem.
Twarz Efny rozjaśniła się. Wiedziała już, że Dżana wróciła ze świata swoich żalów i znowu stała się dawną wojowniczką.
- Dziękuję - powiedział Ferro w odpowiedzi, a wysoka, szczupła kobieta, o włosach płowych, a nie siwych, schyliła się i złożyła pocałunek na jego wargach, znowu czując dreszcz emocji.
Ja też go poczułam. Tak, Czytelniku, odnalazła to jednak, choć przed paroma minutami wątpiłam jeszcze, czy to możliwe. Mnie też ucieszył pocałunek Dżany i Ferro. On jest odrobiną ciepła w moim sercu. Ta odrobina tam jest i zawsze będzie. Tak mi się w każdym razie wydaje i... Poczułam to tamtego dnia, po telefonie starego przyjaciela. Dopóki będę umiała wierzyć w lepsze jutro, dopóki będę marzyć, patrzyć w niebo i podziwiać chmury, droga do świata fantazji będzie dla mnie otwarta. Może będę korzystać z tego inaczej, niż kiedy byłam dzieckiem, ale korzystać będę tak długo, aż nie zgorzknieję i nie zostanę wbita w elegancki kostium i obdarzona aktówką, a nawet wtedy, pod warunkiem, że w weekendy będę wypadać za miasto, że będę chciała zobaczyć na niebie nie chmury, a smoki i że drzewa będą moimi braćmi, a nie drewnem na opał. Tak długo zostanę sobą, a więc i małą dziewczynką, i dziewczyną o czerwonych włosach, i kobietą. Nie zmieniać się, to nie znaczy zatrzymać czas, to znaczy pogodzić wszystko i nie wyrzec się swoich ideałów, swoich wizji. Teraz to wiem.

Przez chwilę siedziałam na krawędzi łóżka, przyglądając się swojemu chłopakowi. Pierre spał głęboko, jego klatka piersiowa unosiła się miarowo. Na twarzy odbijał się spokój, a w kącikach pełnych i tak namiętnych warg tańczył szalony uśmiech. Wpatrzyłam się w tę twarz, rejestrując raz jeszcze wszystkie znane mi i tak przeze mnie kochane szczegóły: długie rzęsy, których mogłaby pozazdrościć mu niejedna dziewczyna, pieprzyk na prawym policzku i dwa pieprzyki na lewym, śmieszną zmarszczkę wyznaczającą granicę między dolną wargą, a brodą. Czułam ciepło w sercu, tak, jakby płonęło we mnie małe, wesołe ognisko. To on je rozpalił, wiedziałam to doskonale. Kochałam go i to było pewne, kochałam jego duszę i każdy kawałek jego ciała, nawet te niezbyt doskonałe. Chciałam też związać z nim życie, chciałam kochać się z nim, zasypiać i budzić się koło jego boku. Problem polegał na tym, że on tak naprawdę mnie nie znał. Nie wiedział niczego o moim świecie, o Dżanie i nawet chyba nie bardzo rozumiał, że jestem artystką. Ja tymczasem poczułam w sobie tajemniczy zew i wiedziałam, że znów mogę, a przez to w jakiś sposób muszę, wyruszyć do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Wiedziałam także, że się tego nie wyrzeknę.
Wyciągnęłam rękę i pogładziłam jego policzek. Uwielbiałam to robić. On miał miękkie, gładkie policzki, jak dziecko. Podniecało mnie ich dotykanie. Zadrżałam wtedy. On się nie obudził, nawet się nie poruszył.
- Śpij – wyszeptałam. – Śpij. Ja niedługo wrócę. Ja muszę iść do mojego świata. Wybacz mi, ale ja zawsze będę tam chodzić. Taka jest moja natura. Może kiedyś to zrozumiesz. Może kiedyś. Teraz jest chyba za wcześnie. Zbyt mało się znamy. Ludzi na trwałe łączy przecież czas. Może kiedyś zabiorę cię do mojego świata, jeśli będziesz chciał... - Tu zamilkłam na chwilę. Pomyślałam - o czym ja mówię? Przecież on nie jest taki, jak ja.
On mocno stał na nogach. Głęboko wrósł w planetę, którą nazwaliśmy Ziemią i daleki był od mistycyzmu, choć przecież to także i on, a może głównie on, przywrócił mi wiarę, a tym samym i moc pozwalającą mi powrócić do Świata zza Morza Ognia i Krwi. To, że był ze mną, stanowiło przecież dowód, że nie należy tracić nadziei na cud. Czekałam na niego trzy lata.
Tak. Cuda się zdarzają, więc to jasne, że on kiedyś wejdzie do mojego świata. Wejdzie, bo ja w to wierzę, a jeśli w coś się wierzy, to się stanie, tak, albo inaczej, nie koniecznie dosłownie, ale zawsze. „Kwiaty wyrosną na księżycu” – jak śpiewał Per Gessle, ten mój idol, dla którego przed paru laty porzuciłam świat Dżany.
- Śpij, ja niedługo wrócę - wyszeptałam i złożyłam szybki pocałunek na jego ciepłych, suchych wargach. Tym razem także się nie obudził. Nie mógł się obudzić. W uśpieniu trzymała go moc mojej opowieści.
Podniosłam się i nie oglądając się już na nic, postąpiłam krok na przód, by dostać się do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Po telefonie starego przyjaciela wiedziałam, że to musi się stać. Ja miałam spotykać Dżanę, ja miałam wędrować pomiędzy światami, ja...
Nie, ja nie zostawiłam Pierre'a. Jeśli ktoś tak to zrozumiał, to się pomylił. Ja chciałam tylko powiedzieć, że czasem moje myśli będą daleko od niego, co wcale nie znaczy, że go nie kocham. Kocham go i to bardzo. Czasem też moje myśli będą daleko od tego, co większość ludzi nazywa rzeczywistością.
Pierre, musisz to zrozumieć - wyszeptałam teraz w myślach, gdy piszę te słowa na fakultecie z biologii. - To nic złego. Spróbuj do mnie dołączyć, spróbuj też wejść w mój świat. Będę czekać.
Tymczasem znowu stanęłam na Rozdrożu. Wiatr Pustkowia uderzył mnie w twarz i rozwiał włosy. Napełnił moje serce nadzieją, a myślą obiecał wolność. Uśmiechnęłam się sama do siebie, ale uśmiech krótko gościł na moich wargach.
Dokąd mam iść? I jak? Jestem taka mała i słaba bez mojego Ducha - pomyślałam.
Nogi zadrżały pode mną. On odszedł w Międzybagno, tam, skąd nie było powrotu, chociaż... Napisałam, że będzie tam na mnie czekał. Gdzieś to napisałam.
Postanowiłam naglę, że wyruszę tam za nim, by go odnaleźć. Zboczyłam z drogi. Towarzyszył mi lęk i dreszcze chodziły mi po plecach. Jeśli faktycznie nie było powrotu? Czy mogło go też nie być dla mnie? Przecież byłam Opowiadaczką, przecież to ja tworzyłam tę opowieść.
Nagle otoczył mnie mrok, a moje nogi zapadły się w gęstej mazi. Tak, znalazłam się na Międzybagnie. Spróbowałam iść przed siebie, ale to nie było już możliwe. Nie zapadałam się, ale gęste błoto skutecznie trzymało mnie w miejscu. Spróbowałam pełznąć na czworakach, ale i to nie było proste. Padłam na brzuch, zaczęłam mazać się w szlamie, ale wciąż parłam w przód. Było to jednak ponad moje siły. Co chwila zatrzymywałam się, by odetchnąć, unosiłam wtedy głowę i wołałam jego imię - Duch!
Nagle, gdy myślałam już, że pisane mi było pogrążenie się w niebycie wraz z moimi historiami, gdzieś w oddali rozbłysnął biały punkt. Wpatrzyłam się w niego i zastygłam w bezruchu.
- Duch. - Nieme wołanie zamarło na moich wargach. Więc to jednak nie miał być koniec?
Serce biło mi jak młotem, a biały punkt zbliżał się ku mnie skokami, rósł i jaśniał w oczach. Po chwili, która była dla mnie jednocześnie wiecznością i mgnieniem oka, mogłam już rozpoznać sylwetkę rosłego, białego konia, który pędził przez bagno, zapadał się po brzuch, ale się nie brudził, tak jak śniło mi się wiele razy, a nigdy nie miało miejsca w historii. Jego długie, mocne nogi wyrwane z błota wciąż były nieskazitelnie białe.
Tak, zrozumiałam to nagle. Duch był najdoskonalszą istotą, jaka istniała we wszystkich światach razem wziętych, zupełnie czysty, tak, że nie imał się go żaden brud, żadna skaza.
- Duch - powtórzyłam raz jeszcze.
On zatrzymał się przede mną. Potrząsnął głową, podrzucając na czole gęstą, białą grzywką. Zarżał cicho, ciepło, w ten sposób witając się ze mną. Potem się pochylił. Skóra na szyi zmarszczyła mu się lekko, tak jak to zdarza się u wszystkich wyjątkowo potężnych koni. Wpatrzył się we mnie wielkimi, łagodnymi oczami. Parsknął, dmuchając mi w twarz ciepłym powietrzem. Wyciągnęłam zabłoconą dłoń i dotknęłam jego miękkich chrap.
- Duch, och, Duch – wyszeptałam. Potem głos uwiązł mi w gardle. Zbierało mi się na płacz, oto bowiem stał przede mną wierzchowiec mojego dzieciństwa. Ten, którego miałam już nigdy nie dosiąść.
Mój dotyk nie zabrudził jego pyska. Błoto nie zostawiło nawet śladu na jego jedwabistej sierści. Spojrzałam na swoją dłoń, ku mojemu zdziwieniu teraz także była czysta.
- Duch, ty umiesz się stąd wydostać. - Ja nie spytałam, ja stwierdziłam fakt.
On parsknął, co miało oznaczać „tak”. Był koniem w świecie, w którym konie nie mówiły, nie mógł więc mi odpowiedzieć inaczej.
Podniosłam się. Objęłam go za szyję, wtuliłam twarz w jego sierść i rozszlochałam się na dobre.
- Duch... Duch... Ja wróciłam... Wróciłam - szeptałam urywanym głosem.

Mniej więcej w tym samym czasie wszyscy dotarli do twierdzy będącej przejściem między światami, wszyscy czyli: wojsko z Jedynego Miasta (w którego szeregach byli: Mery - cichy, nieswojo czujący się w tak wielkiej grupie i martwiący się o Julię, którą wysłał w stronę niebezpieczeństwa, Roland - pewny siebie i dumny, milczący Gilland o kobiecych rysach i Zygfryd), armie Półwyspu (z których jedną prowadziła Axia, władczyni w niebieskiej zbroi), a także Dżana, Ferro i Efna. Mniej więcej w tym samym czasie, bo to Dżana i jej towarzysze byli tam pierwsi i to oni natknęli się też na niewielki oddział jeźdźców w czerni.
Skąd wiedzieli, gdzie szukać jeźdźców w czerni? Efna od władcy Jedynego Miasta, a on od mieszkańców okolicznych wiosek. Kiedy jeźdźców były już setki, ktoś musiał zauważyć, skąd przybywali.
Nie było słów, nie było pogróżek. Tamci pierwsi dobyli broni i zaatakowali. Dżana znów, tak jak przed laty, wzniosła nad głowę miecz. Promień światła przeszedł przez krwawe oko rubinu. Szczęknęła stal. Ostatnia z Ludzi Lasu znowu była niepokonana, Ferro i Efna także nie szczędzili sił w tej walce.
Kilku jeźdźców padło martwych. Pozostali przy życiu podjęli próbę ucieczki, widząc, że nie mają szans z grupą dziwnych wędrowców doskonale wyćwiczonych w fechtunku, obdarzonych siłą i wiarą.
Dżana gnana wewnętrznym impulsem spięła konia i popędziła za nimi. Może znowu poczuła się młoda, może na moment odnalazła radość zwycięstwa i ogarnięta bitewnym szałem nie chciała pozwolić, by ktokolwiek, spośród jej przeciwników, uszedł z tego starcia żywy. Ferro poszedł w jej ślady, by być przy niej, gdy będzie potrzebowała wsparcia. Jego kuc nie mógł jednak mierzyć się w galopie z długonogim Celem.
Jeźdźcy w czerni pierwsi przebyli bramę twierdzy, a tym samym Międzybagno, za nimi Dżana i dopiero w parę uderzeń serca później Ferro. Był to krótki, ale bardzo ważny czas, kiedy Dżana została sama.
Przez moment pozwalała unosić się pędzącemu Celowi, przez moment, zanim nie spostrzegła zmian, jakie zaszły w Świecie Dyktującym i zanim nie ściągnęła wodzy.
Koń staną w miejscu, parsknął cicho, położył po sobie uszy i nieśmiało grzebnął kopytem w ziemię, tak jakby mówił - boję się.
Dżana rozejrzała się. Trawiaste przestrzenie, które znała, znikły zupełnie. Ziemię, nagą i jałową, zdeptały setki kopyt i stóp. Nie było też już zamku Ich Wielmożności Szarości, a zamiast niego pojawiły się dziesiątki burych kostek, które zapewne nosiły miano domów. Wysoko w niebo, które nie było błękitne, a stalowoszare, wystrzeliły dymiące kominy. Wszystko to razem bardziej przypominało Międzymiasto, niż jakikolwiek inny świat, który Dżana poznała. Wojowniczka zadrżała, tracąc pewność siebie. Poczuła się mała i słaba.
Nic nie zdziałam - pomyślała.
Kiedy ten świat tak zdążył się zmienić, skoro, gdy przemierzał go Bill, był jeszcze dziewiczy?
Tam szybciej płynął czas. Pół roku w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, stanowiło coś koło trzech i pół roku w Świecie Dyktującym. Mało, żeby powstało miasto. Choć, nie zbyt mało, żeby było to zupełnie niemożliwe.
Te wyjaśnienia jednak, jak wiele innych, dodaję teraz, poprawiając ten tekst. Kiedy go pisałam, nie interesowały mnie żadne realia. Miało być tak, jak chciałam, żeby było. Zresztą, chyba zapomniałam, że którykolwiek z moich bohaterów niedawno był w Świecie Dyktującym.
Dżana obejrzała się, szukając Ferro, ale jego tam jeszcze nie było. Nie miała już zamiaru gonić jeźdźców, tym bardziej, że ci zginęli jej z oczu w gąszczu budowli, a na odsiecz przyszli im ludzie z miotającymi śmierć rurami. Dżana znała już taką broń i wiedząc, że nie jest w stanie się jej przeciwstawić, zawróciła. Uderzyła Cela piętami po bokach, zmusiła do galopu. Mimo to, tamci strzelili.
Wojowniczka zdążyła spostrzec jeszcze, że Miejsce Którego Nikt Nie Nazwał też było teraz zamieszkane i pełne brzydkich budek, potem ona i Cel przedostali się do rozjaśnionego słońcem Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas i dalej na mroczne, chłodne Międzybagno. Przez moment Dżana myślała, że jej się udało, że tamci nie trafili, ani jej samej, ani jej wierzchowca.
Nagle Cel runął.

Ferro wstrzymał konia, widząc uciekającą Dżanę. Ona go nie zauważyła, bo prawie w tym samym momencie, co on przedostał się do Świata Dyktującego, ona tenże świat opuściła. Mały wojownik chciał pójść w jej ślady. On też znał rury zadające śmierć. Zanim jednak to zrobił, obejrzał się. Zmusił go do tego jakiś wewnętrzny impuls.
Słusznie zrobił. Zobaczył bowiem za sobą Efnę, a w chwilę później w Miejscu Gdzie Zaczyna się Droga zaczęli pojawiać się jeden za drugim żołnierze Jedynego Miasta i Półwyspu. Wtedy zmienił zdanie i nie zastanawiał się już nad poczynaniami Dżany, ani nad tym, dlaczego Świat Dyktujący się zmienił. Musiał walczyć i zwyciężyć, bo tego potrzebował jego świat. Przed laty to on został wybrany, by przeciwstawić się siłą ciemności. Nie mógł się więc cofnąć, nie mógł cofnąć się nawet wtedy, gdy nie był już młody, a jego prawe ramie odmawiało mu posłuszeństwa.
Dżana uciekła - trudno. Nie potępił jej za to. Nie przyszło mu do głowy, że stchórzyła. Wydawało jej się, że była sama, nie mogła więc walczyć - tak to sobie wytłumaczył. On nie był już sam. Ścisnął łydkami kuca i ruszyła na ludzi z rurami, zadając śmierć, tak jak uczynili to pozostali.
Na odsiecz tej garstce, którą zobaczyła Dżana, przybyli następni. Zjawiły się też całe zastępy jeźdźców w czerni. Rozgorzała bitwa. Broń uderzała o broń. Krzyczeli ludzie wysadzani z siodeł. Kwiczały kaleczone konie. Na przedpolach Świata Dyktującego zapanował chaos.
Ludzie z szarych domów zatrzaskiwali się w swoich małych twierdzach, dołączali do bijących się, lub uciekali w popłochu. Niektórzy wykorzystywali zamieszanie, by załatwić swoje własne, nieczyste interesy, napadali na siebie i rabowali. Swój stanął przeciwko swemu, tak po stronie czarnych, jak i wśród żołnierzy Świata zza Morza Ognia i Krwi.
Mery spostrzegł nagle mężczyznę składającego się do strzału, zauważył też w kogo tamten mierzył. W Zygfryda.
Odmieniec właściwie nie rozmawiał z tym człowiekiem w czasie drogi, bo z nikim tak naprawdę nie rozmawiał, ale polubił go, bo polubił milczącego Gillanda, którego twarz wydawała mu się dziwnie znajoma. Tych dwóch, tym czasem, łączyło coś takiego, że nie można było myśleć o żadnym z nich, nie myśląc jednocześnie o tym drugim.
Młody wojownik mógł krzyknąć, ale Zygfryd pewnie i tak by go nie usłyszał. O tym jednak Mery nie pomyślał. Tak naprawdę to o niczym wtedy nie pomyślał. To był impuls. Pchnął Różę naprzód i swoim ciałem zasłonił Zygfryda.
Ogień uderzył go w ramię. Ból przeszył rękę i pierś. Rana jakiej doznał, nie należała do ciężkich, ale sposób w jaki została zadana był dla Merego czymś nowym. Na chwilę znieruchomiał. Za moment byłby gotowy walczyć dalej, ale ta chwila wystarczyła, by przeciwnik pchnął go mieczem. Nie był to jednak jeździec w czerni, a Roland, syn Anny i Maxa, przyjaciół Dżany. Ostrze jego miecza przeszło gładko przez płuco Merego, ocierając się o serce.
Dlaczego Roland to zrobił? O to też zapytały błękitne oczy złotowłosego młodzieńca, gdy zsuwał się z siodła. Dlaczego? Dlatego, że Roland zawsze nienawidził Merego. Uważał się za lepszego od tego pseudo wojownik o filigranowej budowie i nie mógł znieść pochwał, którymi Dżany obsypywała syna. Dlatego, że Julia wolała Merego. Dlatego też, że Odmieniec, tak, Odmieniec, a nawet nie człowiek, ośmieszył go przed innymi wojownikami.
To za mało by zabić? Tak. To za mało, ale wielu zabija, mając jeszcze mniej powodów. To jest coś, co tkwi w ludziach. Coś, co sprawiło, że rządy Ich Wielmożności Jasności nie miały sensu. Coś, czego chyba nie da się wyplenić - łatwość zadawania bólu, a co za tym idzie, także i śmierci.
Gilland widział całe zajście, ale nie był w stanie przyjść Meremu z pomocą zatrzymany przez napastników.
Widziała je także Axia. Widziała i nie mogła uwierzyć swoim oczom.
To nie może być ten chłopiec - przeleciało jej przez głowę. - Ja go zabiłam. Jeśli to jednak on? - Jej serce zabiło mocniej, ale miejsce nadziei szybko zajął smutek. - Jeśli to nawet on, to niczego nie zmienię. Teraz zabił go ktoś inny, a ja straciłam moc i już nie jestem w stanie go ocalić. Dżana i tak straciła syna.

Przez chwilę leżała z twarzą w bagiennym szlamie. Nie rozumiała, co się stało. Poderwała się dopiero, gdy zaczęło brakować jej powietrza. Nie stanęła jednak, a pozostała na czworakach. Odwróciła się w stronę Cela, bardziej w tamtej chwili przypominając spłoszone zwierze, niż wielką wojowniczkę. Tego, co się wydarzyło, było dla niej zbyt wiele.
Świat Dyktujący się zmienił - to jedno. Opanowały go istoty, przeciwko którym jej miecz nie mógł wiele zdziałać - to drugie. Miejsce Którego Nikt Nie Nazwał stało się Jakimś Miejscem o Nieznanej Nazwie, zamieszkałym i już nie dziewiczym. Dżana odebrała to jako sygnał, że przestały istnieć niezbadane, tajemnicze miejsca (i miała w tym trochę racji). Jej odkrycie ją przeraziło. To była sprawa trzecia. Po czwarte, znalazła się na Międzybagnie, a przecież doskonale wiedziała, że kto się tam zatrzymał, już nigdy nie wydostawał się na zewnątrz. Gdyby jeszcze Cel był zdrowy. Ale Cel leżał z dziurą w piersi. Oddychał ciężko i chrapliwie.
Przypadła do niego. Położyła sobie jego ciężką głowę na kolanach. Koń patrzył na nią ze smutkiem ogromnymi, ciemnymi oczami, tak jakby prosił „pomóż mi”, ale ona nie mogła mu pomóc.
- Nie umieraj, cholera, nie umieraj! - wyrwało się tylko z jej gardła. Zwinęła dłoń w pięść i sama zaczęła okładać się nią po nodze. Z jej oczu płynęły łzy. Czyżby po to odzyskała nadzieję, żeby tak szybko ją stracić?
- Dlaczego ja?! – krzyknęła. - Dlaczego my?! Mam dość! Ja chce tylko wieść spokojne życie!
Rudy nie odpowiedział na jej skargi, bo nie znał słów pocieszenia. Wyszeptał tylko, zachowując zdrowy rozsądek już od dawna nieżyjącego lisa:
- Dobij go.
Dżana nie była w stanie tego zrobić, choć wiedziała, że Rudy ma rację. Rozszlochała się tylko jeszcze bardziej i przycisnęła twarz do szyi konia. Cel charczał ciężko. Nie kochała tego zwierzęcia, nie zdążyła się do niego przyzwyczaić, choć służył jej dzielnie i nie jedno z nią przeszedł. Nie zdążyła się do niego przyzwyczaić, bo i ja nie zdążyłam. Obie wciąż myślałyśmy o Marzeniu, o tej wielkiej, bojowej klaczy, która miała w sobie to coś, czego potrzebuje bohater opowieści, żeby móc się z nim zżyć i go pokochać. Mimo to, tam, na Międzybagnie, którego właściwie nie ma nigdzie, a jest wszędzie, w czasie, który mógłby być każdym czasem, Dżana przytulała twarz do szyi drobnego taranta i płakała. Śmierć zawsze boli. Poza tym, Cel był w tamtym momencie jej jedyną nadzieją na wydostanie się na zewnątrz. Podobno nikt nie mógł tego zrobić, ale w głowie Dżany zrodziła się myśl, że koń w galopie być może by mógł, koń, ale na pewno nie człowiek, czy utykający półczłowiek, taki jak ona.
- Nie umieraj - szeptała tylko, ale słowa nie mogły niczego zmienić. Cel gasł powoli i w końcu jego serce ustało w swej pracy. Dżanie nie zostało już nic więcej ponad łzy.

- Dżano… - Zsunęłam się z karku Ducha tuż przy niej.
Odnalezienie wojowniczki na Międzybagnie nie stanowiło dla mnie i dla mojego wyjątkowego wierzchowca problemu. Dla nas nic w światach, do których Dżana miała wstęp, nie stanowiło problemu.
Kobieta podniosła głowę i spojrzała na mnie. Do jej mokrej od łez i umazanej bagiennym szlamem twarzy poprzyklejały się włosy. Po raz pierwszy zobaczyłam ją naprawdę słabą, choć może odebrałam to w ten sposób, bo nagle role się odwróciły. Ona była słaba, a ja silna.
- Kim jesteś? - spytała, nie poznając mnie.
- Jestem Kasia - powiedziałam cicho. - Pochodzę ze Świata Prawdziwego. Przychodziłam do ciebie, kiedy byłam dzieckiem. Rudy mnie przyprowadził. Nie pamiętasz?
Wojowniczka zmarszczyła czoło. Nie pamiętała.
- Miałam wtedy siedem lat - mówiłam dalej. - Byłam małą dziewczynką...
- Pamiętam - wyszeptała wreszcie, ale nadal przypatrywała mi się uważnie. - Poznaję raczej twojego wierzchowca, niż ciebie. - Tak, to prawda, bardzo się zmieniłam od czasu naszego ostatniego spotkania. Teraz byłam młodą kobietą o czerwonych włosach, za którą obejrzał się już nie jeden mężczyzna. - Ale... Czy cokolwiek ma jeszcze znaczenie, skoro nie jesteśmy w stanie opuścić tego miejsca?
- Jesteśmy w stanie - zapewniłam ją. - Teraz nie pozwalam się już unosić opowieści, teraz ja dyktuję zasady, jestem Opowiadaczką.
- Nie rozumiem - wyjąkała Dżana, którą kiedyś uważałam za najmądrzejszą kobietę ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. Teraz ja byłam najmądrzejsza i to ona słuchała mnie, a nie ja jej. Cieszyła mnie moja moc, ale to nowe odkrycie raczej przerażało. Tak oto bohaterka mojego dzieciństwa, ta, którą podziwiałam, zmieniła się w marionetkę w moich rękach.
- To ja stworzyłam wszystkie światy, jakie znasz i ja stworzyłam ciebie – oświadczyłam. - Do mnie należą decyzje, co jest możliwe, a co nie...
- Ty! - syknęła nagle, podrywając się i opierając dłoń na rękojeści miecza. - Więc to ty okaleczyłaś mojego syna!
- Tak. Właściwie ja - odparłam ze skruchą.
- Dlaczego? Czy byłam dla ciebie zła? Przecież zawsze cieszyłaś się moimi względami. A ty okaleczyłaś Merego i... Ramię Ferro to też twoja robota i śmierć Marzenia...
- Poczekaj. - Podniosłam rękę otwartą dłonią w jej stronę. - To nie jest takie proste. Cieszyłam się twoimi względami, bo tego chciałam i teraz ty też mówisz to, czego ja chcę. I tak jednak będę cię prosić o przebaczenie. Bo tylko ty możesz mi wybaczyć. Mogłam cię stworzyć, mogę za ciebie decydować, ale dając ci duszę, straciłam nad tobą całkowitą kontrolę. Nie mam też całkowitej kontroli nad światami. Niektóre rzeczy dzieją się same. Jeśli zaś chodzi o Merego, to co się stało, musiało się stać. Bez tego nie miałabym czego napisać, a gdybym niczego nie napisała, Merego wcale by nie było. Opowieści muszą budzić uczucia. Gdybym nie mogła cię czasem podziwiać, a czasem ci współczuć, nie istniałabyś.
- Wolałam cię, kiedy byłaś dzieckiem - odparła gniewnie.
- Ja też się taką wolałam - przyznałam ze smutkiem. - Przepraszam cię za moją dumę, ale siła stwarzania światów jest jedyną rzeczą, jaką naprawdę mam, rzeczą, która mnie wyróżnia spośród innych ludzi.
- Tak. - Dżana wydęła wargi. – Jesteś dumna, chyba bardziej nawet, niż ja, czy ktokolwiek ze światów, które znam. Nie tu się tego nauczyłaś.
Zabolały mnie jej słowa, ale wiedziałam, że miała rację.
- Może ludzie się z tym rodzą - rzuciłam.
- Wystarcza ci ta odpowiedź? - spyta ona, przypatrując mi się uważnie. Już nie byłam od niej mądrzejsza. Stałyśmy się sobie równe. Ona miała przewagę na pewnych płaszczyznach, ja na innych. - Nauczyłam się czegoś o życiu – powiedziała. - Ty też powinnaś, skoro ja robiłam to, czego ty chciałaś. Co powiesz o miłości?
- Jest najważniejsza - odpowiedziałam bez zastanowienia. Wewnątrz umysłu zobaczyłam uśpionego Pierre’a.
Mogłyśmy pozwolić sobie na taką dyskusję. Miałyśmy na nią czas. Dżana nie wierzyła jeszcze, że kiedykolwiek opuścimy Międzybagno, a ja wiedziałam, że mogłyśmy to zrobić, kiedy tylko bym zapragnęła i znaleźć się na przedpolach Świata Dyktującego w dowolnie wybranym momencie bitwy.
- To dlaczego chcesz być wyjątkowa? - spyta Dżana.
- Nie wiem - wyszeptałam w odpowiedzi.
- Bycie wyjątkowym to przekleństwo - powiedziała Dżana. - Ja, Mery, Ferro, my wszyscy jesteśmy wyjątkowi, więc coś o tym wiem... Dlaczego nam to zrobiłaś? Ja chciałam być zwyczajna.
Może ja też tego chcę? - zastanowiłam się.
Krasiński napisał, że bycie poetą to przekleństwo. Uczyłam się o nim do matury. Jutro zdaję egzamin ustny z polskiego. Z pisemnego dostałam czwórkę. To była klęska na całej linii. Na semestr miałam szóstkę i miałam nadzieję, że będę zwolniona z ustnego.
Krasiński chyba miał rację. Gdybym nie była „poetką” (w tym momencie rozumiem przez słowo „poeta” artystę), nie musiałabym się teraz Dżanie tłumaczyć. Nie znałabym lęku, że niczego więcej już nie napiszę, ani dumy z mocy stwarzania.
- Gdybyś była zwyczajna - powiedziałam cicho - nie istniałabyś, bo nie byłoby powodu, żeby o tobie opowiadać. Ale powiem ci Dżano... - Zająknęłam się. - Nie jesteś dla mnie tylko postacią z opowiadania, zabawką... Jesteś mi bardzo bliska. Zawsze chciałam dla ciebie jak najlepiej...
- Naprawdę? - spytała z przekąsem.
- Naprawdę - odparłam poważnie. - Wszystkie twoje niepowodzenia były po prostu moimi niepowodzeniami. Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na pytanie „jak żyć?”, ale teraz już chyba znalazłam.
- Więc?
- Trzeba wierzyć i działać, Dżano. To wszystko.
- Wierzyć? W co?
- Że się stąd wydostaniemy i że pokonasz ludzi wznoszących kominy.
- To co mówisz, nie ma sensu. Z Międzybagna nie ma i nigdy nie było powrotu...
- Ale będzie - przekonywałam ją. - Będzie, jeśli w to uwierzysz. Twoja wiara zastąpi sens, bo jeśli w coś się wierzy, to może się zdarzyć, niezależnie od tego, czy na pozór ma sens, czy nie.
- Wszystko? - spytała nie do końca przekonana.
- Wszystko - zapewniłam ją.
- Więc Mery może wyzdrowieć, a Marzenie zmartwychwstania? - głos wielkiej wojowniczki zadrżał z podniecenia.
- Nie pytaj mnie o to - odkryłam, że się zagalopowałam. - To nie miejsce i nie czas. - Nie chciałam udzielić jej odpowiedzi na to pytanie. Ja przecież wiedziałam, co wydarzy się dalej w tej opowieści, a ona nie i wiedzieć nie mogła. - Już pora ruszać do boju.
- Do jakiego boju?
- Tam, na przedpolach Świata Dyktującego toczy się bitwa pomiędzy wojskami Jedynego Miasta i Półwyspu, a jeźdźcami w czerni i ludźmi wznoszącymi kominy. Są tam też Ferro, Mery i Gill...
- Gill? Skąd by się tam wzięła? - zdziwiła się Dżana.
- To przypadek – wyjaśniłam. - Twoja córka zaciągnęła się do armii, bo zrobił to mężczyzna, którego pokochała.
- Ona kogoś ma? - wyszeptała Dżana trochę tym zdziwiona, a trochę ucieszona. Dziwnie teraz wyglądała, gdy stała przede mną cała ubłocona, z cieniem uśmiechu tańczącym na wargach. Jej reakcja była trochę absurdalna, bo przecież ciągle nie wiedziała na pewno, czy wydostanie się z Międzybagna było naprawdę możliwe. Za plecami miała ciało konia, którego śmierć przed chwilą zaledwie przestała opłakiwać, ale teraz wszystko to nie miało dla niej znaczenia. Myślała o córce, o tym, że tamtej się w życiu powiodło i cieszyło ją to.
To prawda, że nie umiała wychować Gill. Kiedy ją urodziła, właściwie niczego do niej nie czuła. Z czasem jednak nauczyła się miłości i pokochała także Gill, mimo, że się nie porozumiały.
Przez czternaście lat mieszkały razem nad brzegiem morza. To był czas, kiedy Mery dorastał, uczył się chodzić, mówić, władać bronią i dosiadać konia. Znowu były dla Dżany rzeczy ważniejsze, niż Gill. Wiedziała, że zawiniła.
- Tak, bardzo go kocha - potwierdziłam, a po pauzie zaczęłam mówić dalej. - Dosiądziemy razem Ducha, a on nas stąd wyniesie. Potem ja zsunę się z jego grzbietu, a ty ruszysz do boju i...
- Czy on będzie chciał mnie nosić? - zaniepokoiła się Dżana.
- Tak. Jeśli go o to poproszę – oznajmiłam, a potem wróciłam do przerwanej myśli. - I powiem ci, Dżano, że wygrasz to starcie, jeśli tylko w to uwierzysz.
- Oni mają rury zadające śmierć.
- Muszkiety - poprawiłam ją. - To nie ważne. Musisz tylko uwierzyć.
- Przecież nie można wygrać. - Dżana nie była jeszcze do końca przekonana. - Odkryłam to, a Rudy potwierdził, że mam rację. Chyba to pamiętasz, skoro sama to wymyśliłaś. Zła nie da się pokonać. - Chciałam jej przerwać, ale mi nie pozwoliła. - Odkryłam, że trzeba zmieniać świat kawałek po kawałku, kochać, być dobrym, ale to... Tego też nie umiem. Czuję tylko smutek i złość. Nie otrzymałam żadnej nagrody za swoje poświęcenie, a jeszcze na dokładkę ty okaleczyłaś Merego...
- Wiem – powiedziałam. Zdawałam sobie sprawę, że mnie bardzo łatwo było dawać rady jak żyć, w świecie, w którym wszystko było dla mnie możliwe. - Zła nie można pokonać, nigdy zupełnie, w każdym razie. Nie znaczy to jednak, że trzeba przestać walczyć. Trzeba walczyć i trzeba zmieniać świat miłością, a to, że nie wygrasz, że nie otrzymasz nagrody... To jest oczywiste, Dżano.
- To jakiś absurd! - Wojowniczka zmarszczyła czoło.
- Tak. To jest absurd – przyznałam. - Z jednej strony wiesz, że przegrasz, z drugiej, jednak musisz wierzyć, że choć wszyscy twoi poprzednicy przegrali, ty wygrasz i być może, tylko być może, tak się stanie naprawdę. - W tym momencie powtórzyłam słowa wielkiego poety Herberta i nie wiem, czy od niego się tego nauczyłam, czy oboje wpadliśmy na to samo niezależnie od siebie. Trochę przy tym żałuję, że to nie ja byłam pierwsza, ale cóż, w dzisiejszych czasach, pod koniec wieku, trudno wymyślić coś naprawdę oryginalnego.
- Więc jeszcze nikt nie zwyciężył? - spytała Dżana, z nadzieją w głosie, że odpowiem, że owszem, byli tacy.
- Nie. Nikt – powiedziałam. - Ale ty możesz być pierwsza. Uwierz w to. - Położyłam dłoń na jej ramieniu i ścisnęłam je. Chciałam dodać jej sił, choć już wiedziałam, że to śmieszny gest. Ona była wielką wojowniczką, a ja trochę pomyloną dziewczyną, niczym więcej. - Pomyśl ilu rzeczy dokonałaś, ile odniosłaś zwycięstw – powiedziałam.
Dżana przyglądała się swoim stopom i zagryzała wargi. Myślała o czymś usilnie.
- Dobrze - rzuciła w końcu. - Mam wiele wątpliwości, co do twoich słów. Ale skoro mnie stworzyłaś, lepiej niż ja wiesz, co ma sens. Ruszajmy, by zwyciężyć. - Gdy wypowiedziała te słowa, bród zniknął z jej twarzy i ubrania. Wyprostowała się, a mnie wydało się, że bije od niej światło. Obie już wiedziałyśmy, że bitwa na przedpolach Świata Dyktującego będzie wygrana.
Odwróciłam się w stronę Ducha, położyłam mu dłoń na nosie.
- Poniesiesz Dżanę – wyszeptałam. - Proszę cię o to. Bądź jej wierzchowcem w bitwie i czytaj w jej myślach tak, jak czytasz w moich.
Koń parsknął cicho, jakby mówił - będę.
- Już czas, Dżano. Ruszajmy.
- Tak. - Zgodziła się ze mną skinąwszy głową.
Ja pierwsza dosiadłam konia, dla mnie to było łatwe. Potem podałam Dżanie rękę. Niemłoda już, choć przecież nieśmiertelna, kobieta, która rzadko dosiadała wierzchowca bez siodła, poczuła się nieswojo na grzbiecie Ducha. Lekko ścisnęłam konia łydkami. Zrozumiał i puścił się galopem. Bagienny szlam nie dałby oparcia nogą żadnego innego zwierzęcia, zatrzymałby każde, próbujące biec, wciągnął w głębie niebytu, powoli zadając śmierć. Ducha to jednak nie dotyczyło. On galopował przez bagno tak, jak każdy inny koń galopowałby przez równinę, a potem lekko przeszedł w cwał. Tak przedostałyśmy się do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas, a potem do Świata Dyktującego, choć nigdy przedtem coś takiego nie było możliwe.
- Wygraj - wyszeptałam na pożegnanie i zsunęłam się na ziemię. Wtedy Dżana poczuła w sobie siłę, o której istnieniu już dawno zapomniała. Tak, ona wygra, bo stoi po właściwej stronie, bo zawsze wygrywa. Dobyła miecza i wzniosła go nad głową. Duch stanął dęba, lecz nie po to, by ją zrzucić, a by wszyscy mogli ją zobaczyć. Promień słońca przeszedł przez oko rubinu osadzonego w rękojeści miecza Dżany, rzucając krwawe odblaski. Wiatr rozwiał włosy wojowniczki, włosy w kolorze piasku i śnieżnobiałą grzywę konia. Duch zarżał donośnie.
Walczący znieruchomieli na chwilę. Widok, który ujrzeli, zaparł im dech w piersiach. Oto wróciła Dżana, niepokonana wojowniczka Świata zza Morza Ognia i Krwi, ostatnia z Ludzi Lasu. Nagle, wszyscy pojęli, że jeźdźcom w czerni pisana jest klęska. Potem bitwa rozgorzała na nowo, a Dżana rzuciła się w wir walki.
Wszyscy wiedzieli już, kto zwycięży. Przerażeni majestatem Dżany, jej wyniosłą postawa i jasnością emanującą od jej wierzchowca, jeźdźcy w czerni już nie atakowali, a tylko bronili się i to też z coraz mniejszym przekonaniem.
Ja stałam z boku, przyglądając się walce. Jako siedmiolatka doskonale władałam bronią. Teraz zdawałam sobie sprawę, że nie poradziłabym sobie z mieczem w swoim świecie, więc i tu nie było to możliwe. Nie miało to jednak znaczenia, w porównaniu z tym, czego już dokonałam. Przecież stałam tam, na ziemi Świata Dyktującego i patrzyłam na Dżanę znowu pełną wigoru i hardej dumy, tak charakterystycznej dla istot samotnie przemierzających Pustkowie. Patrzyłam na mojego Ducha, dawne marzenie wydobyte z odmętów pamięci, konia wydostanego z Międzybagna.
Wiesz, Czytelniku, przyszło mi do głowy, że będę studiować zootechnikę, hodować konie i... Tak. Spróbuję stworzyć zwierzę takie jak Duch w Świecie Prawdziwym. Powiesz, że to niemożliwe? Też to wiem, ale co szkodzi spróbować?

Nikt nie spostrzegł, kiedy bitwa tak naprawdę się skończyła. Nadszedł jednak taki moment, kiedy nie było już jeźdźców w czerni gotowych do walki.
Axia zmęczona, ale cała, przemierzała pole bitwy, a w pół kroku za nią szedł jej kary wierzchowiec Nemrod. Gdy nie władała już mocą, musiała nauczyć się jeździć konno. Z boków zwierzęcia obrywały się płaty piany. Oboje unosili wysoko nogi, wzdragając się, przed dotknięciem ciał zabitych, a ciał było wiele. Wiele było krwi, przerwanych zbyt wcześnie żywotów, wiele imion, które miały zostać zapomniane.
Jaki to ma sens? Czemu umiemy tylko niszczyć, a nie ochraniać? - pomyślała, bo sama nie była bez winy.
Jaki to ma sens? W historii poruszyć czytelnika. Naprawdę? Sama chciałabym wiedzieć. Tak po prostu jest. Ludzie się zabijają. Tak jest i tak będzie, ja to wiem i Dżana wie.
Czemu Axia nie mogła odpocząć? Szukała Merego, a raczej jego ciała. Chciała go pochować, żeby nie pozostał tam wydany na pastwę zielonym. Chciała go pochować, bo była przekonana, że niczego więcej nie jest w stanie zrobić dla tego szlachetnego młodzieńca o sercu bez skazy.
Kiedy go wreszcie odnalazła, ku swemu zdziwieniu odkryła, że ciągle jeszcze żył. Uklękła przy nim.
- Mery - wyszeptała i wyciągnęła rękę w jego stronę.
Chłopak otworzył oczy i wydał z siebie okrzyk spłoszonego zwierzęcia. Spróbował się skulić. Patrzył na Axię z przerażeniem, nieprzytomnymi, ogromnymi oczami w kolorze nieba.
- Nic ci nie zrobię - wyszeptała i dotknęła jego lodowato zimnego policzka. - Nie musisz się już mnie bać. Tamta zła Axia odeszła. Ja ci pomogę.
To było bez sensu. Chłopak jej nie rozumiał. Konał. Nagle zdała sobie sprawę, jak chrapliwy był jego urywany oddech. Spojrzała na ranę w piersi. Ta wciąż krwawiła.
Nie ma ratunku - pomyślała, ale coś w niej powiedziało - już tak kiedyś myślałaś, a przecież on tu jest.
Dżana go ocali - coś takiego też przyszło jej do głowy. Była to myśl szaleńcza, pełna nieracjonalnej nadziei.
Wzięła chłopca na ręce. Myślała, że nie da rady, ale jego szczupłe ciało okazało się zadziwiająco lekkie. Mery jęknął. Przytuliła go.
- Wszystko będzie dobrze - pocieszyła bardziej siebie, niż jego.

To nie Axia znalazła Dżanę, a Dżana ją znalazła. Zobaczyła Axię idącą ze złotowłosym chłopcem na rękach. Najpierw poznała w nim swojego syna, a dopiero potem w niej tą, która go okaleczyła, a której ona przedtem pomogła.
Wszystko się nagle pomieszało. Był w Dżanie lęk o syna, był też gniew na Axię, chęć zemsty i myśl, że to znowu jej wina. Zeskoczyła z grzbietu Ducha. Zachwiała się. Zmęczony organizm przypomniał sobie o starych ranach, o nie całkiem wyleczonym ugryzieniu zielonego i o uszkodzonym biodrze. Znowu przestała być wielką wojowniczką. Stała się starą kobieta, która niejedno przeszła. Stała się przelęknioną matką. Pociągając nogą, najszybciej jak to było możliwe, podeszła do Axii. Nie powiedziała niczego. Pytanie było w jej oczach i w całej jej postawie.
- Znalazłam go - wykrztusiła Axia. - On umiera.
Dżana wzięła z jej rąk ciało syna i z nim w ramionach osunęła się na kolana. Przytuliła policzek do jego policzka. Gęsta grzywa jego włosów połaskotała ją w skroń. To wywołało łzy.
- Mery – powtarzała. - Mery, dlaczego ty? Czemu nie ja?
Nogi złożyły się pod Axią.
- Nie możesz mu pomóc? – spytała, sama na wpół przytomna.
- Jest za późno - rozpacz mieszała się w głosie Dżany z gniewem.
Milczały.
- Ale ty... – Przez moment, kiedy mózg Dżany funkcjonował prawidłowo, opanowując panikę, przypomniała sobie. - Ty masz moc.
- Straciłam ją.
- Nie! - Dżana uniosła głowę. Jej oczy pałały gniewem. - Ty nie chcesz mu pomóc! Ty go okaleczyłaś, a teraz nie chcesz mu pomóc!
- Nie mogę - powtórzyła Axia ze spokojem. - Naprawdę straciłam Moc.
Dżana znowu przytuliła twarz do policzka syna.
Tak znaleźli ich inni: Ferro, Efna, ocalony przez Merego Zygfryd, Gill, która pozbyła się już przebrania i rozpuściła włosy, przywódca wojsk Jedynego Miasta i ja. Tak też zastała ich Śmierć. Przyszła nagle, nie wiedzieć z której strony. Przyszła taka, jaka przychodzi w najgorszych sennych koszmarach, taka jaką straszy się małe dzieci. Przyszła pod postacią ogromnego, ludzkiego szkieletu spowitego w czarny płaszcz z kapturem. W dłoni dzierżyła kosę. Zadrżeliśmy wszyscy. Nawet w światach fantazji nie co dzień widuje się Śmierć. Nie po każdego fatyguje się osobiście. Tylko jeden Ferro zachował zimną krew. On stał już kiedyś oko w oko z Kostuchą. Stał ze wzniesionym mieczem. To było dawno, bardzo dawno, w tych opowieściach, których nie spisałam i które częściowo zapomniałam. On się z nią zmierzył i zwyciężył w walce, w której nie mógł zwyciężyć.
Mery jednak nie był w stanie stawiać oporu. Nie odziedziczył siły swego ojca.
Spłakana Dżana uniosła głowę i spojrzała w puste oczodoły Śmierci. Bijące z nich chłód i pustka, przyprawiły ją o dreszcz.
- Czy naprawdę nie ma ratunku? - spytała jeszcze z nutą nadziei w głosie.
Chłopak zajęczał cicho.
- Nie ma - odpowiedziała Śmierć. - Przyszłam po jedną, słabą istotę i jedną zabiorę.
- Więc weź mnie. - Szybko rzucone słowa Dżany zaskoczyły wszystkich.
- Oczywiście, że mogę wziąć ciebie. Mnie jest wszystko jedno - brzmiała odpowiedź wypowiedziana lodowatym głosem, jakby dochodzącym z wnętrza ziemi.
- Dżano, czy ty niczego się nie nauczyłaś? - przemówił nagle duch Lejfa. Przedtem nikt go nie spostrzegł. Przedtem go tam nie było. Teraz jednak obok Śmierci stał zgarbiony, brodaty starzec w szarym płaszczu. - Myślałem, że jesteś już gotowa, że moje zadanie w tych światach zostało wypełnione. Tymczasem, zostałem zmuszony do powrotu z Krainy Zmarłych. Dżano, co z twoją samokontrola? Co z twoją wiarą? Wybierasz ścieżki rozpaczy, a nie rozsądku. Czy zapomniałaś już o tych wszystkich potyczkach ze śmiercią, które wygrałaś?
- On otrzymał cios w serce.
- A ciało Ferro zostało zmiażdżone. Naprawdę zapomniałaś?
Nie, nie zapomniała. Zmasakrowany Mały Człowiek leżał na podłodze jej żółtego autobusu. Takie było ich pierwsze spotkanie. Była jeszcze młoda i pełna nadziei. Ludzie nie myśleli o niej wtedy jak o wojowniczce, a znachorce i może nawet czarodziejce. To nie Dżana powinna jednak o tym myśleć, a ja sama. To ja się zmieniłam. To ja zmieniłam Dżanę i Świat zza Morza Ognia i Krwi, świat mojej wyobraźni.
- A nawet jeśli straciłaś wiarę, nie trać rozsądku - ciągnął dalej Lejf. - Czy wiesz, co to jest obietnica? Nie, ty nigdy nie wiedziałaś - zaatakował ją. - Obiecałaś Ferro, że będziesz żyć tak długo, jak on. Mówiłaś, że wiesz, co to znaczy miłość, co to znaczy być z kimś.
Tak, Lejf miał rację i Dżana doskonale o tym wiedziała, a mimo to, wiedziała także, że nie może zgodzić się na życie bez Merego, bez dziecka miłości, która nie powinna znaleźć spełnienia. Miłość? Spełnienie? Ferro! Jego głębokie, ciemne oczy. Słowa - zawsze będziemy razem. Sny, które nawiedzały ją w Miejscu Którego Nikt Nie Nazwał. Tak, Lejf miał rację, nie mogła zostawić Ferro.
Mały Człowiek położył jej dłoń na ramieniu, tę zdrową, silną dłoń.
- Może jestem egoistą - powiedział cicho. - Ja nie poświęcę życia, ale jeśli ty uważasz, że to jedyna drogą, niech tak będzie. Nie mogę cię zatrzymać. Kocham cię. Zaakceptuję każdą twoją decyzję.
Nie pomógł jej tymi słowami. Bo to ona sama musiała zaakceptować swoją decyzję, a teraz, gdy Lejf zasiał w jej sercu wątpliwość, nie była już w stanie.
- Poza tym, pamiętaj, że on nie jest twoim jedynym dzieckiem - dodał duch nauczyciela.
Tak, była też Gill. Dżana spuściła głowę i rozszlochała się. Poczuła się zupełnie bezsilna.
Wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał.
- Weź mnie - powiedziała Gill, głos jej drżał, ale było słychać, że jest pewna swoich słów. Złotowłosy młodzieniec ocalił życie temu, którego pokochała. Ocalił mu życie, ryzykując swoim. Ocalił bez żadnego innego powodu, prócz tego, że obaj byli śmiertelni i obu pisany był zbyt krótki czas, by nie próbować przedłużyć go chociaż o chwilę.
Dżana uniosła głowę i spojrzała na Gill załzawionymi oczami. Dłoń Ferro zwarła się na ramieniu Dżany. Wojowniczka zrozumiała, co chciał jej w ten sposób powiedzieć. Mały Człowiek był mądrzejszy od niej, lepiej wiedział, jak powinno się postępować i dokąd zmierzać. Ona miała niespokojnego ducha. Ona... Niewiele nauczyła się od dnia, gdy wspięła się na wzgórze nad Morzem Ognia i Krwi, by zastanowić się nad swoim dalszym losem. Wtedy wybrała tułaczkę po Pustkowiu, nie wiedząc, na co się decyduje. Wtedy po raz pierwszy złamała obietnicę.
- Nie, Gill - wychrypiała ostatnia z Ludzi Lasu. Słowa te zadały jej ból, odrywając coś z wnętrza piersi i z trudem przechodząc przez gardło. - Ty nie możesz. Mogę tylko ja.
Ferro nie całkiem o to chodziło. Mały Człowiek odwrócił głowę. Jego ciemne oczy zaszły mgłą. Nie mógł patrzeć na tę przez niego ukochaną i kiedyś najpotężniejszą kobietę Świata zza Morza Ognia i Krwi. Nie mógł patrzeć na nią na kolanach. Nie tacy mieli być.
- Ja oddam życie za niego - wyszeptała Axia. - Mnie ono nie jest już potrzebne.
- Chcesz dołączyć do mnie. - Duch Szkarłatnej Wstęgi stanął przy niej.
- Tak, tego też chcę – rzekła. - Od tak dawna cię już nie widziałam. Nie przychodzisz do mnie nawet w snach.
- Wina leży w tobie.
Uwaga nie dotarła do Axii.
- Zresztą, Szkarłatna Wstęgo, ja okaleczyłam tego chłopca. Jestem mu coś winna.
- Ty to mówisz? - Twarz człowieka o czerwonej skórze spochmurniała. - Ty, która uczyłaś Dżanę, że trzeba nauczyć się sobie przebaczać, wtedy, gdy jej ręki dotknął syn mroku? Axio, nie można oddać życia komuś w darze, gdy kryją się za tym jakiekolwiek podteksty. Tak się nie godzi. Możesz oddać życie, tylko wtedy, gdy robisz to z czystej szlachetności serca. - Głos Szkarłatnej Wstęgi był surowy. - Przyznaj, chcesz zrobić to dla siebie, nie dla niego.
- Tak, jak całe życie robiła Dżana - dodał duch jej sędziwego nauczyciela.
- Decydujcie się szybciej. - Śmierć przypominała im o swojej obecności. - Nie będę czekać dłużej. Kto idzie ze mną?
Chłopak zajęczał cicho. Jego czas mijał.
- Ja - powtórzyła raz jeszcze Dżana.
- Dżano... - Lejf chciał ją upomnieć, ale zabrakło mu słów.
Ferro zdjął rękę z jej ramienia i cofnął się.
- Ja pójdę - uparła się Axia, jakby i ona niczego nie zrozumiała opętana myślą o odkupieniu win.
- Ratuj go swoją mocą! - rzucił wyprowadzony z równowagi Szkarłatna Wstęga.
- Straciłam moc - jęknęła czarnowłosa kobieta.
- Ale możesz ją odzyskać!
- Jak?
- Stań oko w oko z synem mroku. On jest częścią ciebie. Nie możesz go odrzucić. Stań nad Bezdenną Studnią.
Patrzyłam na to wszystko z przerażeniem. Jeszcze niedawno czułam w sobie lekkość. Duch wyniósł mnie z Międzybagna i wszystko wydawało się możliwe. Tymczasem znalazłam się w tym miejscu i historia wymknęła się z pod kontroli. Nie wiedziałam, co począć. Wiedziałam tylko, że Mery nie może umrzeć, że nikt nie może umrzeć.
Nagle przyszedł mi do głowy szalony pomysł. Ja sama nie mogłam zaatakować Śmierci, ale...
- Ferro! – krzyknęłam. – Ferro, nie poddawaj się!
Wyprostował się i spojrzał w puste oczodoły Kostuchy.
Tymczasem Axia, choć nie bez oporów, stanęła nad Bezdenną Studnią i popatrzyła w dół. Jej oczy spotkały się z oczami syna mroku. Przygnieciony gruzem, którego nie było, nie był w stanie się wydostać, ale wydał z siebie głuchy pomruk. Axia zadrżała.
Mery zajęczał.
- Już czas - powiedziała Śmierć.
Ferro dobył miecza, ale nadal stał bez ruchu.
Axia wiedziała, że nie może się cofnąć. Wiedziała, że walczy o życie tego chłopca, który nie miał znaczenia dla żadnego ze światów i dlatego właśnie cel ten był tak ważny. Kiedyś mówiła „nie mogę być wszędzie”, „nie mogę zajmować się waszymi zwyczajnymi sprawami”. Tak mówiła do Merego, gdy byli uwięzieni w podziemiach Czarnej Twierdzy, gdy ta była jeszcze Czarną Twierdzą. Kiedyś wędrowała między światami, w pogoni za sprawami wielkiej wagi. Znała tych światów więcej, niż Dżana, do wielu więcej miała wstęp. Kiedyś wędrowała w pogoni za sprawami wielkiej wagi, a w jej wędrówce towarzyszył jej zawsze syn mroku i właśnie dlatego jej towarzyszył, że obchodziły ją tylko wielkie sprawy. Właśnie to pojęła. Wyprostowała się. Zacisnęła dłonie w pięści. Wiedziała, co musi zrobić, ale nie wiedziała, czy zdoła.
Czyżbyś chciała wrócić do korzeni, do swoich złych korzeni? - spytał głos Centry w jej głowie.
Nie! Nigdy! Przenigdy! – Podjęła walkę nie tylko o Merego, ale i o swoją duszę. Było to na miejscu, bo jednak u podstawy wszystkiego znajdował się właśnie Mery, a nie jej dusza.
Wspięła się na cembrowinę i skoczyła do Bezdennej Studni, by połączyć się z synem mroku, by wynieść ze studni moc, a pozostawić w niej zło.
W tym samym momencie Śmierć powtórzyła raz jeszcze - już czas - z przekonaniem, że mówi to po raz ostatni. Ale zanim jej słowa przebrzmiały, Ferro zaatakował. W ciosie, który zadał, zabrakło jednak precyzji i miecz dosięgną ramienia Kostuchy, zamiast jej szyi.
Dżana uniosła głowę i załzawionymi oczami spojrzała na małego wojownika. Jej serce było pełne zwątpienia.
Axia, której rzeczywiście udało się wydostać z Bezdennej Studni, odzyskała moc. To za jej sprawą rana na piersi Merego zagoiła się, nie pozostawiając nawet śladu. Chłopak usiadł zdziwiony, nie całkiem wiedząc, co się stało. Axia złapała go za rękę.
Dla Ferro było już jednak za późno. Czy był zbyt porywczy? On - porywczy? Czy powinien dłużej czekać z atakiem na Śmierć?
Ona zadała tylko jeden cios, rozcinając kosą Ferro na połowy. Zanim zwalił się na ziemię, spojrzał na Dżanę. W jego ciemnych oczach o głębokim spojrzeniu, było wszystko. Był żal, że go odtrąciła, bo przecież go odtrąciła, życie Merego stawiając wyżej, niż dane mu słowo. Był żal, że się zmieniła, że zmiękła i była wzgarda dla tej, którą się stała. Niewiele pomógł tryumf na polu walki. Na dłuższą metę nie potrafiła być już dawną Dżaną. Była też w jego spojrzeniu miłość, która mimo wszystko nie zgasła.
- Miałam zabrać jednego i jednego zabrałam - rzekła Śmierć i odwróciła się od zebranych.
Dżana tkwiła w bezruchu. Mery wybałuszył oczy. Nie spostrzegł nawet tego, co z jego rękami i nogami uczyniła Axia.
- Tato... - Niedokończony krzyk pozostał na jego wargach tylko szeptem. Zerwał się na równe nogi, ale nie wiedział, co począć dalej.
Tato - właśnie to wołanie poruszyło Dżanę. Zerwała się i zadała jeden, jedyny cios, nie myśląc o tym, jakie mogą być konsekwencje, jeśli jej atak się nie powiedzie.
Nie było żadnych konsekwencji, bo rozpłatała czaszkę Śmierci. Udało jej się. Znowu była dawną Dżaną. Kostucha rozwiała się w powietrzu. Na ziemię opadł tylko czarny płaszcz, ale i on po chwili zniknął.
Ciało Ferro zrosło się. Mały wojownik nie zdołał się jeszcze podnieść, kiedy Dżana znalazła się przy nim. Chciał zaprotestować, ale nie zdążył. Dużo wyższa od niego kobieta objęła go i przytuliła.
- Ferro, wybacz - wyszeptała żarliwie. - Wiesz, jaka jestem głupia, jaka pochopna. Obu was kocham, obu was potrzebuję, Ferro ja... Nie mogłabym żyć bez ciebie. Wybacz, że chciałam cię skazać na życie beze mnie...
Nieco oszołomiony wybaczył jej, bo ludzie powinni sobie wybaczać.
Lejf westchnął i znikł.
Zabici żołnierze Jedynego Miasta i Półwyspu, zaczęli się podnosić i ze zdziwieniem stwierdzali, że nie odnieśli żadnych obrażeń. Tak samo było i z ich wierzchowcami.
Mery stał osłupiały. Potrzebował wyjaśnień.
- Ona... - wyjąkał tylko, patrząc na Axię. Ból jaki mu niegdyś zadała, wciąż był żywy w jego pamięci.
- Ona cię ocaliła - oświadczyła Gill zgodnie z prawdą.
- Ty... - Skąd wzięła się tam jego siostra, też nie wiedział.
- Byłam Gillandem - powiedziała ze śmiechem. - A ty uratowałeś mojego ukochanego. Dziękuję ci za to.
Mery uśmiechnął się lekko. Był przecież po to, by ratować innych.
- Jak to Axia mnie ocaliła? - spytał, nie potrafił w to uwierzyć.
- To długa historia - oświadczyła Gill. - W każdym razie, byłeś śmiertelnie ranny, a ona uleczyła cię swoją mocą.
Spojrzał na Axię z niedowierzaniem.
- Ja nie chciałam wtedy - wyszeptała w odpowiedzi potężna kobieta onieśmielona przez zwyczajnego chłopca o czystym sercu. - To zła część mojej natury cię okaleczyła, ta część, którą już udało mi się odrzucić, ale...
Mery nagle pojął, że coś się zmieniło, coś w nim. Spojrzał na swoje palce. Były znowu smukłe i proste. Zwinął dłoń w pięść, rozprostował ją, a potem jedną ręką dotknął drugiej i poczuł to dotknięcie. Nagle też zrozumiał, że czuje ziemię, na której stoi. W oczach zatańczyły mu łzy szczęścia.
- Axio, to ty? – spytał. - To twoja zasługa?
- Moja - odparła cicho, jakby zakłopotana.
- Dziękuję - wyszeptał, wzruszenie odebrało mu głos.
- Wybaczysz mi? - spytała kobieta o wielkiej mocy.
- Już ci wybaczyłem - odparł chłopak o czystym sercu.
- Wiele ci zawdzięczam, Mery - przyznała nie mniej wzruszona. - Odmieniłeś mnie.
Dżana i Ferro podnieśli się z ziemi i wpół objęci podeszli do zebranych.
- Mamo, tato - rzucił podniecony Mery im na powitanie. - Moje dłonie znowu są sprawne.
Dżana chwyciła go za rękę, nie wierząc własnym oczom.
- To Axia.
Łzy stanęły w oczach wielkiej wojowniczki. Nie mogąc wydobyć z siebie słowa, uściskała najpierw Merego, a potem Axię. Kiedy trochę ochłonęła, zwróciła się w stronę Gill.
- Dziękuję ci za to, że chciałaś oddać życie za Merego.
Chłopak spytał wzrokiem, o co chodzi, ale nie uzyskał odpowiedzi. Dżana nie mogła powiedzieć niczego więcej. Nie umiała znaleźć słów. Nadal nie wiedziała, jak rozmawiać z córką.
- W porządku. – Gill wzruszenie też odebrało głos.
- Nie chciałbym mącić tej chwili szczęścia – wtrącił dowódca armii Jedynego Miasta - ale trzeba coś postanowić, jeśli chodzi o nasze dalsze postępowanie wobec mieszkańców tego świata. Pokonaliśmy ich dzisiaj, ale to tylko jedna bitwa.
- Tak. To tylko jedna bitwa - przyznała Dżana i zapatrzyła się w dał, na szare ściany kamiennych domów i dymy bijące z ich kominów.
- Przecież wiesz, że nigdy nie pokonacie jeźdźców w czerni. - Tą kwaśną uwagą przypomniał o swoim istnieniu Rudy.
Tak. Dżana wiedziała. Doskonale pamiętała rządy Ich Wielmożności Jasności i naukę jaką z nich wyciągnęła. Nie może istnieć świat bez waśni i sporów.
Przez chwile zbierała myśli, aż nagle pojęła, że wie, co należy zrobić, że już zna odpowiedź. Nie zdążyła jej jednak przedstawić. Jej uwagę przykuł ruch na horyzoncie.
Spomiędzy szarych domów, których mieszkańcy nie mieli teraz nawet odwagi wyściubić nosów na zewnątrz, przybyli jeźdźcy, ale bynajmniej nie w czarni.
- Paczcie - wyszeptała Dżana.
Wytężyliśmy wzrok, ale długo jeszcze niczego nie mogliśmy dojrzeć, gdy tymczasem Dżana zaczęła już rozpoznawać twarze. Na początku wydawało się, że jeźdźców było bardzo wielu, szybko jednak zrozumieliśmy, skąd wzięło się to przekonanie. Tak naprawdę było ich tylko dwóch, obaj niscy, barczyści i ciemnowłosi, ale przed sobą gnali stado koni, z których każdy był inaczej umaszczony.
Jeźdźcami tymi byli Mat i Pepo. Mat oczywiście dosiadał karego Kurifo, a Pepo izabelowatego Arnikota. Przed nimi zaś galopowały: wielka, bojowa klacz Dżany - Marzenie, srokaty kucyk Ferro - Klusek, gniady Wiatr, dla którego Efna porzuciła swój świat, niebieski Jantar, oczko w głowie Johna i Cel, który zginął na Międzybagnie. Tak. Wszyscy oni powinni być martwi, ale wyrwali się ze szponów Śmierci w momencie, gdy Dżana rozłupała jej czaszkę, na mgnienie oka pozbawiając mocy. Wyrwali się jej tak samo, jak Ferro. Wyrwali się, bo Świat zza Morza Ognia i Krwi był bez nich pusty i bezbarwny.
Na powitanie powiedzieli tylko - wróciliśmy. Nie było zbędnych tłumaczeń, zbędnych słów. Były tylko żarliwe powitania, uściski i łzy w oczach.
Dżana odjęła szyję swojej bojowej klaczy. Przytuliła twarz do jej sierści, lepkiej teraz od potu i wciągnęła w nozdrza mdły, słodkawy, tak charakterystyczny zapach konia zmęczonego galopem. Marzenie parskała cicho i grzebała nogą w ziemię, lekko pochylając głowę, jakby się kłaniała. Musiała wrócić do Dżany, bo Dżana nie była bez niej sobą. To, że straciła wiarę i siły, wiązało się też przecież z tym, że straciła swojego wierzchowca. Pojęłam to wreszcie, pojęłam, choć to wcale nie było takie proste.
Kiedyś dawno, tak dawno, że już nie pamiętam kiedy, wędrując wzdłuż brzegu morza, postanowiłam, że opowieść o Dżanie zakończy szaleńczy galop przez fale, który przyniesie śmierć tak klaczy, jak i dosiadającej jej wojowniczce. Potem okazało się, że nie jestem w stanie uśmiercić Dżany, więc Ferro wyniósł ją na rękach z topieli. Dżana nie umarła wtedy, chociaż, w jakiś sposób, był to jej koniec. Następne opowieści o niej były tylko namiastką tych poprzednich, czegoś im brakowało. Czego? Tamtej emocji ze zwodzonego mostu do zamku w Trokach, emocji i... Dawnej Dżany, niepokonanej wojowniczki z jej wspaniałym koniem.
Dżana coraz częściej okazywała się bezsilna. Ból stał się dla niej uczuciem powszedniejszym, niż tryumf zwycięstwa i uniesienie w galopie. Cel nie mógł zastąpić Marzenia. Był bowiem koniem, który zjawił się nie od tak, wraz z całym światem, a który przyszedł po śmierci innego konia. A śmierć i to ta prawdziwa, czyli koniec istnienia, a nie szkielet w czarnym płaszczu z kosą w ręku, to nie jest coś pochodzącego ze świata fantazji, ze świata dzieciństwa. Znajomość śmierci, to krok w dorosłość. W każdym razie dla mnie tak było. Cel tymczasem samą swoją obecnością przypominał o istnieniu śmierci i odbierał moim opowieścią lekkości. Żeby Dżana mogła być znowu dawną Dżaną, Marzenie musiała wrócić.
Możesz, mój Czytelniku, powiedzieć, że zwariowałam. Nie można pisać, że jedynym rozwiązaniem problemu po stracie kogoś, jest przywrócenie go do życia. Nie o to tu jednak chodzi. W pewnym momencie uznałam, że moim opowieścią potrzeba więcej logiki, więcej tego, czym rządzi się prawdziwy świat. Dlatego zagościła w nich śmierć. To był mój błąd, który wziął się z niewłaściwego pojmowania przeze mnie słowa „dorosłość”. To, że istnieje śmierć, wiedzą wszyscy i o tym nie trzeba przypominać. Nie trzeba ludzi zmuszać, by wierzyli w śmierć, bo w nią wierzy każdy. Trzeba ich jednak namówić, by wierzyli w życie. Nie. Nie w nieśmiertelność. To co piszę, to baśń i Dżana może być nieśmiertelna. Dżana ma nieść idee, a nie rzeczywisty, dosłowny obraz świata. Zapytacie, jak wierzyć w życie, skoro naprawdę zmartwychwstania się nie zdarzają? Odpowiem, że nie wiem, ale, że to słuszne. Powiecie, że Dżanie było łatwiej i będziecie mieć rację. W rzeczywistości nie można odzyskać niczego, co się straciło. Niczego nie można odzyskać w sposób dosłowny. Za to wszystko kiedyś się straci. Starzejemy się i jesteśmy śmiertelni. To prawda, ale prawdą jest też, że mimo, że wszystko się zmienia, można kiedyś znowu poczuć to samo. Z biegiem czasu nie odnajdzie się miejsc, takich jak te utracone, ani takich samych ludzi, ale można odnaleźć dawne stany uczuć. Jeśli kiedyś się kochało, będzie się kochać znowu. Jeśli było się szczęśliwym, znowu się będzie. Czasem może się nam wydawać, że to nie możliwe, ale tak właśnie będzie. Jeśli człowiek się nie podda, nie zgorzknieje, nie będzie tylko rozpatrywał przeszłości, ale rzuci wyzwanie jeźdźcom w czerni i śmierci, tak jak Dżana.
Możesz powiedzieć, mój Czytelniku, że jestem zbyt młoda, by wygłaszać takie opinie. Powiesz - co ty wiesz o życiu? - a ja powiem, że niewiele, choć na pewno nie nic. Tak, mam tylko dziewiętnaście lat. Długo jednak wraz z Dżaną szukałam odpowiedzi i myślę, że znalazłam. Ja wiem, co to znaczy, gdy twój pewny, spokojny świat odchodzi w niepamięć i wiem też, że potem znajduje się inny. Znowu nadchodzą beztroskie dni. Jedyna różnica jest taka, że wie się więcej. Wie się, że wszystko jest niepewne i kruche. Dzięki tej wiedzy jeszcze bardziej ceni się to, co się ma.
Kolejną nauką, jaką wyciągnęłam z historii o Dżanie, jest, że opowieścią nie jest potrzebna taka logika, jak ta, którą rządzi się świat prawdziwy. Czarna Twierdza może być raz bliżej, raz dalej, Ferro może zmartwychwstać, a wiara Merego może przełamać przepowiednie. Nie to jest ważne. Ważne są te głębsze treści, ukryte sensy, idee, których opowieści o Dżanie są pełne, moje poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „jak żyć?” i odpowiedzi dawane na różnych etapach życia.
To tyle, jeśli chodzi o to, jak żyć i jak pisać. Zostaje jeszcze trzeci problem. Jak to jest ze światem fantazji i dorosłością? Myślałam, że moje historie umrą wraz z wkroczeniem w dorosłość. Tak pewnie dzieje się z wieloma historiami i wizjami wielu dzieci, ale z moimi nie musi. Ja próbuję zostać pisarką i jeśli mi się uda, ocalę wszystko. Jak wiadomo, pisarze tworzą w różny sposób. Jedne opowieści są wykalkulowane i przemyślane od początku do końca, inne powstają przypadkiem, pod wpływem chwili. Mogą być też rodzajem zabawy, tak samo, jak w czasach, gdy było się dzieckiem. Historie rodziły się i będą się rodzić w mojej głowie.

Jeszcze jedna osoba wyrwała się ze szponów śmierci. Przyszła z boku, sama, bo nikogo w tym świecie nie znała. Był to mężczyzna o czerwonej skórze – Szkarłatna Wstęga. Axia, gdy go zobaczyła, rozwarła tylko usta. Nie była w stanie wydać z siebie głosu. On również niczego nie powiedział. Podszedł do niej po prostu i wziął ją w ramiona, a ona złożyła mu głowę na piersi i rzęsisty potok łez popłynął po jej policzkach. Były to łzy szczęścia.
Kiedy wszyscy uściskali już Mata i Pepo, a łzy Axii obeschły, dowódca armii Jedynego Miasta ponowił pytanie:
- Dżano, co zamierzasz dalej robić i co nam byś radziła?
Tym razem odpowiedziała już bez chwili zastanowienia:
- Jeźdźcy w czerni byli i zawsze będą. Ja już wiem, że nie może istnieć świat, w którym nie byłoby zła, a jeźdźcy w czerni są właśnie zmaterializowanym złem. Nie możemy ich pokonać, ale oni mogą pokonać nas. Nie możemy więc zostawić ich samym sobie.
Tak jak to robiłam dotąd - pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
- Myślę - ciągnęła dalej - że powinniśmy trzymać straż przy bramie między tym, a naszym światem. Myślę też, że mogłabym się tym zająć. Zgadzasz się, Ferro? - zwróciła się do małego wojownika.
- Tak - odparł.

- Efno, co z tobą? - spytała Gill, widząc, że ona jedna pozostała smutna.
- Ze mną? - Efna patrzyła w przestrzeń niewidzącymi oczami. W jednej ręce ściskając wodze Księżnej, a w drugiej Wiatra. - To nie tak miało być - wyszeptała nie do Gill, ale sama do siebie. - Pomyliłam się. Przeżyłam wspaniałą przygodę, ale to nie było życie dla mnie, no i Wiatr... On i tak umarł...
- Ale zmartwychwstał.
- Wtedy, gdy ja pogodziłam się już z jego śmiercią. To bez sensu. Gdyby tak można było cofnąć czas. Nie uciekłabym już ze swojego świata, bo nie powinno się uciekać, tylko walczyć tak mężnie, jak Dżana i Ferro ze Śmiercią.
- Chciałabyś cofnąć czas? - spytała Axia.
- Tak - odparła Efna rozmarzona.
- Mogę to dla ciebie zrobić.
- Możesz? - Efna wybałuszyła oczy. - Ty...
- Odzyskałam moc. – Axia uśmiechnęła się. - A moja moc jest ogromna.
- Poczekajcie - przerwała im Dżana. Przypomniała sobie, jak Lejf mówił, że nie powinno się cofać czasu. To co było, to było i trzeba się nauczyć z tym żyć. Stwierdziła jednak, że o tym Efnie nie powie. Ona i tak czegoś się nauczyła. Zrozumiała coś bardzo ważnego.
Niech ma szansę spróbować inaczej, może mądrzej, ułożyć sobie życie - pomyślała Dżana gotowa zgodzić się na takie rozwiązanie, gdyby nie coś, co ją niepokoiło.
- Axio, czy cofnięcie czasu dla niej, nie zmieni zbyt wiele w naszym życiu i w historii Świata zza Morza Ognia i Krwi? – spytała. - Przecież to ona przyniosła mi wiadomość o jeźdźcach w czerni. To zresztą nie jedyna jej zasługa.
- Masz rację - przyznała Axia. - Przeniosę ją wiec w czasie i przestrzeni.
- Ale wtedy wciąż będę miała ponad trzydzieści lat - zaprotestowała Efna.
- Mogę cię odmłodzić - stwierdziła Axia. – To znaczy, mogę zmieć twój wygląd tak, byś wyglądała na młodszą. To dla mnie żaden problem. Nie bardzo wydłuży ci to jednak życie.
- W porządku – zgodziła się Efna.
- Na ile lat powinnaś wyglądać?
- Piętnaście.
- Ale jeśli Efna tam wróci, nie wyruszy za nią pościg. – Dżana głośno myślała. Musiały wszystko przeanalizować, upewnić się, że powrót Efny do Międzymiasta nie zmieni zbyt wiele w ich życiu. Wojsko nie miało splądrować wsi i pobić starego Jakuba, Dżana nie miała wprowadzić swoich przyjaciół w góry i spierać się z Johnem. Nagle coś jeszcze sobie przypomniała. Gill nie miała już przemywać ran Pepo i uczyć się od Ferro łagodności, choć do konfliktu między nimi i tak na pewno musiało dojść. Dżana liczyła jednak na inteligencje Ferro. Miała nadzieję, że w nowej przeszłości znajdzie, a raczej znalazł jakiś sposób na przełamanie gniewu Gill.
W końcu ustaliły, że Axia przeniesie Efnę do Międzymiasta razem ze zmartwychwstałym Wiatrem na parę minut po tym, jak Efna z przeszłości przebyła Międzybagno, by nie spotkała tam samej siebie. Potem rudowłosa kobieta pożegnała się ze wszystkimi.
- Cieszę się, że cię poznałam - powiedziała Dżanie - że wiem, że istniejesz, że nie jesteś tylko mitem.
Dżana uśmiechnęła się.
- Powodzenia w nowym życiu - powiedziała, a potem się uściskały.
- Jesteś gotowa? - spytała Axia.
- Tak, jestem - rzuciła Efna pewnie. - Dziękuję ci za to, co dla mnie robisz - zdążyła powiedzieć jeszcze, a potem znikła wraz z Wiatrem. W umysłach wszystkich zrodziły się nowe wspomnienia z przed lat, na szczęście nie diametralnie różne od wcześniejszych.

- Ruszajmy już - niecierpliwił się Mery. Może powinien bardziej przejąć się rozstaniem z Efną. Dzieliła ich jednak zawsze zbyt duża różnica wieku, by mógł naprawdę się z nią zaprzyjaźnić. - Zamarudziliśmy tutaj wystarczająco długo. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas. Wysłałem tam Julię, myśląc, że będzie bezpieczna. Nie wiedziałem, że posyłam ją wprost ku jeźdźcom w czerni. Denerwuję się o nią. - Powiedział to po raz pierwszy, choć lęk o ukochaną dziewczynę dręczył go od dnia, gdy tylko się dowiedział, skąd przybywają jeźdźcy. Miał jednak nadzieję, że nic się jej nie stało. Jak mogłoby jej się coś stać? Nie przeżyłby tego. Nie mógł żyć bez niej. Tak mu się wydawało. Julia była przecież doskonała, jedyna we wszystkich światach, najpiękniejsza i najlepsza.
Nie powiedziałam mu, że wiem, że Julia nie żyje, że sama ją uśmierciłam. Nie powiedziałam mu, bo widziałam, jak płoną jego oczy na myśl o spotkaniu z nią. Nie powiedziałam mu, bo był pełen nadziei na ponowne spotkanie. Nie powiedziałam mu, bo to znowu nie było takie pewne, czy Julia rzeczywiście nie żyje. Przecież Mat i Pepo też powinni być martwi.
- Tak. Ruszajmy - zgodziła się Dżana.
Potem wszyscy dosiedliśmy koni. Dżana jechała oczywiście na Marzeniu. Było to dla niej coś wspaniałego, znów poczuć pod sobą to duże, silne zwierze, które wychowała od małego i z którym tak bardzo się zżyła. Z tyłu do siodła przywiązała wodze Jantara i Księżnej. Ferro dosiadł Kluska, a Intorn poszedł bez jeźdźca przywiązany do jego siodła. Szkarłatna Wstęga, który nie miał wierzchowca, dosiadł Cela, ofiarowanego mu przez Dżanę. Tak ruszyli w drogę powrotną.
- Jedźcie od razu do Świata zza Morza Ognia i Krwi - powiedział Mery. - Ja pojadę do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas i zaraz was dogonię.
- Dobrze - zgodziła się Dżana i tak też się stało.

Efna znowu miała piętnastoletnie ciało. Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w lesie porastającym obrzeża Międzymiasta. Przez moment czuła w piersiach lekkość.
Wróciłam – pomyślała. - Może to nie jest piękny świat i może nie jest tu łatwo żyć, ale jestem u siebie.
Nagle zatęskniła za ojcem. Właśnie uświadomiła sobie, że nie widziała go od dwudziestu lat. Nie. Tylko od godziny. Roześmiała się swobodnie, śmiech jednak szybko zamarł na jej wargach. Przypomniała sobie, że Wiatr będzie musiał zginąć. Teraz już jednak wiedziała, że decyzja o uśpieniu go była słuszna. Był stary i chory. Przecież padł po roku na Pustkowiu. Przed śmiercią nie było ucieczki. Powinna się więc z nią pogodzić.
Dosiadła Wiatra. Postanowiła, że pojadą na ostatni pożegnalny spacer. Potem życie już się jakoś potoczy, jak ma się potoczyć.
Tak też się stało. Po raz ostatni razem galopowali po lesie. Po raz ostatni Efna bujała się na jego siodle, gdy stępa wracali do stajni. Po raz ostatni poklepywała go po lepkim od potu barku, dziękując za jazdę. Wiatr parsknął cicho.
Kiedy wjechała na podwórze, na którym wciąż stały konie do uśpienia, zastała na nim instruktora.
- Czemu wzięłaś Wiatra? - spytał, w jego głosie nie było jednak gniewu.
- Chciałam się z nim pożegnać - wyjaśniła.
- Wiem, że to twój ulubieniec - powiedział instruktor - ale wiesz, że my, tu, w Międzymieście nie mamy na tyle miejsca, by trzymać stare i chore konie, nawet gdybyśmy chcieli.
- Wiem - powiedziała cicho. - Doskonale to rozumiem.
- Nie powinnaś też jeździć bez mojej wiedzy. Odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. Powinnaś mi powiedzieć, że chcesz się pożegnać.
- Bałam się, że mi pan nie pozwoli.
- Tak... - Słowa dziewczyny rozbroiły instruktora. Oczywiście, że by jej nie pozwolił. Postąpiłby tak trochę z lenistwa, a trochę dlatego, że był już dorosły i przywykł, że świat jest taki, jaki jest. Rozumiał jednak uczucia dziewczyny i może nawet trochę zazdrościł jej odwagi. – W każdym razie, na przyszłość nie postępuj tak lekkomyślnie – powiedział jeszcze. Nie zamierzał już ani na Efnę krzyczeć, ani karać jej za przewinienie, jakiego się dopuściła.
Dziewczyna zeskoczyła z siodła i objęła Wiatra za szyję. Nigdy więcej nie miała go już zobaczyć.
Wieczorem, gdy jadła kolację razem z ojcem, ten podniósł głowę z nad talerza i przyjrzał się jej uważnie.
- Chyba spędzam z tobą zbyt mało czasu - powiedział po chwili namysłu. - Nawet nie zauważyłem, kiedy stałaś się kobietą.
Efna roześmiała się. Tak. Nie była już dzieckiem.

Mery zatrzymał się na zalanej słońcem łące przed wejściem do groty. Serce biło mu jak młotem. Czy Julia będzie czekała wewnątrz? A jeśli nie? Gdzie miał jej szukać? Nie. Odrzucił od siebie złe myśli. Powiedział sobie w duchu, że Julia tam jest, że na niego czeka.
Puścił wodze Róży i sam wszedł do środka. Otoczył go chłód i mrok. Przez chwilę niczego nie widział. Jego oczy musiały dopiero przyzwyczaić się do ciemności.
- Mery? - To ona pierwsza go spostrzegła.
- Julia – wyszeptał. - Wróciłem.
- Mery! - Eva podbiegła do niego i objęła go w pasie.
- Witaj, Evuniu. - Szybkim ruchem zmierzwił jej gęstą czuprynę. Poczuł, jak miękkie i jedwabiste były jej włosy. Łzy stanęły mu w oczach. Jak dobrze było czuć. Jak dobrze było wrócić.
Julia stała przed nim milcząc. Wciąż jeszcze miała do niego żal.
- Julio - wyszeptał - czemu do mnie nie podejdziesz?
Dziewczyna milczała.
- Julio, kocham cię. Wróciłem i teraz zawsze będziemy razem - zapewnił.
- Już to mówiłeś - zauważyła z wyrzutem.
- Skończyłem z wojaczką.
Kiedy to powiedział, podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Łzy szczęścia popłynęły z jej oczu.
- Tak naprawdę to nie czekałam długo - powiedziała przez łzy. - Ale było mi tak źle bez ciebie...
- Nie mów nic - poprosił i pocałunkiem zamknął jej usta. Znowu byli razem. Odnalazł ją, bo wierzył, że ją odnajdzie.
Odgarnął włosy z jej twarzy.
- Nie płacz kochana - wyszeptał i zaczął kciukiem ocierać łzy z jej policzka.
- Mery... - Wzięła go za rękę. - Mery, twoje dłonie...
- Tak, znowu czuję.
- Jak?
- Opowiem ci. Wszystko ci opowiem, ale nie teraz. - Znowu ją pocałował.
Jak to się stało, że Julia żyła i dotarła do wyznaczonego jej celu, zamiast pozostać tam, gdzie straciła życie? Także wymknęła się śmierci. Ale dlaczego czekała właśnie tam? Bo tam umówiła się z Merym? Czemu jednak nie pamiętała, że była martwa? A może pamiętała, tylko o tym nie mówiła? Może dlatego wciąż jeszcze boczyła się na Merego, gdy go zobaczyła? Przesadzam w naciąganych spekulacjach. Prawda jest natomiast taka, że z początku było to zwyczajne niedopatrzenie. Potem zbyt przyzwyczaiłam się do tej sceny, żeby ją zmienić. Ta historia pełna jest niedociągnięć, więc zgadzam się na kolejne.

Zygfryd, Mat i Pepo zostali przy twierdzy będącej przejściem między światami. Postanowili wesprzeć Dżanę na tym posterunku. Gill chciała dać swojej matce i sobie jeszcze jedną szansę. Ona też planowała zamieszkać na pograniczu światów, ale najpierw miała do spełnienia jeszcze jedną misję. Wyruszyła w stronę gór. Dżana ją o to poprosiła.
- Weź Jantara i zaprowadź go Johnowi – powiedziała. - Ja nie mam z nim już o czym rozmawiać, ale ty... Ty jesteś w końcu jego córką.
Gill zgodziła się.
- Powiedz mu też - rzuciła Dżana - żeby nie siedział ciągle w górach, tylko wyszedł do ludzi i zaczął żyć. Dodaj też, że życzę mu szczęścia w hodowli niebieskich koni.
Gill nie musiała mu jednak mówić, żeby opuścić góry, bo kiedy go spotkała, właśnie schodził na Pustkowie z całym dobytkiem na karku muła. Miał łzy w oczach, kiedy zobaczył niebieskie zwierze prowadzone przez Gill. Nie poznał w nim bowiem Jantara i był przekonany, że komuś udało się to, nad czym on bez powodzenia strawił wiele lat.
- Zmarnowałem całe życie - powiedział.
- Jeszcze nie całe - odpowiedziała Gill. - Masz jeszcze czas. Masz jeszcze jedną szansę.
John długo nie mógł uwierzyć w całą historię, jaką miała mu do opowiedzenia, w to, że niebieski koń był jego zmartwychwstałym wierzchowcem, a Gill - córką. Jeszcze parokrotnie powtórzył, że zmarnował życie, żałując także, że nigdy przedtem nie interesował się tą niemłodą już kobietą. Gill powiedziała mu, że jeszcze wiele da się nadrobić i w końcu rozstali się jako przyjaciele. Dla obojga był to wielki krok naprzód.
Dżana także chciała zostać w twierdzy, ale dowódca armii Jedynego Miasta stwierdził, że ich władca bardzo by się ucieszył, gdyby, po tak wielkim zwycięstwie, zobaczył ją na swoim dworze. Wyruszyła więc wraz z Ferro do Jedynego Miasta. Axia i Mery mieli towarzyszyć im tak długo, jak długo było im po drodze.

Ja nie dotarłam z Dżaną do Jedynego Miasta. Pewnego dnia Duch zatrzymał się i zastrzygł uszami, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że coś się dzieje. Spojrzałam przed siebie i faktycznie dostrzegłam na horyzoncie sylwetkę jeźdźca. Poznałam go od razu, bo jak mogłam nie poznać. Poznałam, choć nie spodziewałam się go tutaj ujrzeć. To był Pierre, mój Pierre, którego pozostawiłam uśpionego i niczego nieświadomego. Znalazł drogę do Świata zza Morza Ognia i Krwi! Znalazł drogę do mojego świata! Jednak znalazł, choć wcale się tego nie spodziewałam. Dosiadał wielkiego, śnieżnobiałego konia, bardzo podobnego do Ducha, konia, którego imienia nie znałam.
- Przepraszam - powiedziałam do Dżany. - Ale muszę jechać.
- Więc jedź - rzekła ona, nie zadając mi zbędnych pytań. Z moich oczu mogła wyczytać, o co chodzi, bowiem oczy Merego płonęły tak samo, gdy ruszył na spotkanie z Julią. - Czy zobaczymy się jeszcze?
- Na pewno - rzuciłam i puściłam się galopem. Duch niósł lekko i niebawem już znalazłam się przy Pierre’rze.
- Jesteś... - powiedziałam tylko, więcej powiedzieć nie byłam w stanie.
- Jestem - potwierdził, choć pewnie było wiele sensowniejszych odpowiedzi, których mógł udzielić.
Były uściski i pocałunki, a potem dosiedliśmy koni i mówiąc o nieważnych rzeczach, ruszyliśmy przed siebie. Uznałam, że nie nadszedł jeszcze czas, by przedstawić go Dżanie. Zresztą, w tamtej chwili chciałam mieć go tylko dla siebie. Postanowiłam, że najpierw pokaże mu Pustkowie, a dopiero potem jego mieszkańców. Na wszystko miał przyjść właściwy czas. Już i tak dotarł daleko, dużo dalej, niż sądziłam, że kiedykolwiek dotrze. No i poza tym, właśnie przyszła kolej na jego opowieść. Chciałam usłyszeć historię jego konia, skąd wziął zwierze identyczne, jak mój Duch. Dotąd Duch wydawał mi się jedyny, Dżanie zresztą także. Jechaliśmy więc przed siebie, rozmawiając o naszych wierzchowcach, ale to, co mówiliśmy, to już zupełnie inna historia.
Tymczasem cienie koni stawały się coraz dłuższe. Słońce chyliło się ku zachodowi, malując wysokie trawy złotym światłem. Byłam szczęśliwa i spokojna. Czasem zdarzają się cuda. Czasem zdarzają się cuda i w Świecie Prawdziwym. Czasem się zdarzają i warto o tym wiedzieć. Zdarzają się, jeśli ma się tylko wiarę i cierpliwość, by czekać. Długo czekałam na Pierre’a, ale przecież się doczekałam i był ze mną w promieniach zachodzącego słońca, a jego słowa zaskakiwały mnie.

- Idź do Axii, póki jeszcze podróżuje z nami - powiedziała nocą Dżana do Ferro, kiedy leżeli obok siebie. - Ona może uzdrowić twoją rękę. Dla niej to żaden problem.
- Dżano, dlaczego tak ci na tym zależy? - spytał, przypatrując się jej uważnie. W mroku źrenice i ciemne tęczówki zlały się w jedną aksamitną plamę i trudno było odgadnąć, jaki jego oczy przybrały wyraz. Jedynie ton głosu mógł zdradzić uczucia, a ten był poważny i spokojny.
- Mnie zależy? – Nie zrozumiała.
- Tak – odparł. - Ja nie widzę potrzeby, żeby coś zmieniać. Przyzwyczaiłem się, że jest tak, jak jest. - Zamilkł na chwilę, ale ponieważ Dżana niczego nie powiedziała, ciągnął dalej. - Jeśli chcesz tego dla mnie, to niepotrzebne, jeśli dla siebie... Po tylu latach powinnaś przestać mieć wyrzuty sumienia.
- Ferro... - wyszeptała tylko. Nie znalazła słów. Ugodziło ją to, co powiedział. Zwłaszcza, że miał rację.
Wziął ją za rękę. Ukrył jej dłoń w swoich dłoniach. Prawa drżała mu lekko.
- Dżano, oponujmy się. Widziałaś ostatnio zbyt wiele cudów, ale nie można wszystkiego opierać na cudach. Zresztą, czasem wcale nie są potrzebne. - Skinęła głową na znak, że rozumie. - No i czy wyobrażasz sobie mnie ze zdrową ręką? Przecież właściwie nie znałaś mnie takiego.
Dżana uśmiechnęła się.
- Masz rację – przyznała. - Tu chodzi o wyrzuty sumienia. Przecież mnie też nie przyszło do głowy, by prosić o uzdrowienie swojej nogi.
- Zapomnij o tym. - Ferro ściskał jej dłoń. - Zapomnij o tym i po prostu żyjmy.
Tej nocy kochali się, nie dbając o to, jak wielu ludzi spało wokół nich.

Władca Jedynego Miasta wydał wspaniały bal na cześć Dżany i wielka wojowniczka tańczyła całą noc, w długiej, fiołkowej sukni, urzekając mężczyzn. Miała w sobie coś z młodej dziewczyny i jednocześnie z kobiety leciwej, doświadczonej i dostojnej. Nikt nie był w stanie odgadnąć, ile miała lat. Emanował od niej wdzięk, który odziedziczyła po matce, a którym odznaczały się kobiety leśnego ludu, tańczące same dla siebie i dla drzew na polanach w promieniach zachodzącego słońca. Biła też od niej siła, która budziła respekt, a jej jasny uśmiech sprawił, że nikt nie spostrzegł, że utykała.

Axia i Szkarłatna Wstęga nie wzięli udziału w balu. Wojowniczka Nocy zbyt się spieszyła do swojego państwa-miasta. Trzeba było wprowadzić tam nowy porządek. Musiała opowiedzieć ludziom, że cuda są jednak możliwe i zacząć karmić ich nadzieją, a nie zwątpieniem, tak jak to przedtem robiła.
Mogę powiedzieć, że się to Axii udało. Od tej pory nosiła już tylko zielone suknie – suknie w kolorze nadziei. Niebieski sztandar miasta, również zastąpił sztandar zielony. Jej poddani z początku nie chcieli wierzyć w całą historię o tym, jak Dżana na moment pokonała Śmierć i jak ona odzyskała moc i nadzieję. Myśleli nawet, że ich władczyni postradała zmysły. Z czasem jednak stwierdzili, że bez względu na to, czy opowieść Axii jest prawdziwa, czy nie, wynikają z niej ważne życiowe mądrości, które warto przemyśleć. Zrobili to. Ich państwo-miasto stało się szybko najszczęśliwszym miejscem na Półwyspie, a jego mieszkańcy wychwalali pod niebiosa dobroć, sprawiedliwość i pogodę ducha rządzącej pary. Tymczasem Axia i Szkarłatna Wstęga byli z sobą tak samo szczęśliwi, jak ich poddani z nimi i jakby było tego mało, szybko u ich boku pojawiła się malutka następczyni tronu o czerwonej skórze i czarnych włosach. Dała im więcej radości, niż byli sobie w stanie wyobrazić.

Glumy nie zgotowały Meremu najmilszego powitania. Zbite w gromadkę ruszyły ku niemu z głuchym pomrukiem.
Julia krzyknęła, po raz pierwszy widząc te małe, krwiożercze istoty o potężnych zębach.
Meremu pewnie nie udałoby się ich przekonać, że wrócił już na stałe i że więcej nie zawiedzie. Na szczęście Eva umiała znaleźć się w tej sytuacji. Zsunęła się z siodła i stanęła między Merym, a glumami.
- On jest inny! – zawołała. - On nie zawodzi! On zawsze wraca! - Tak, do niej wrócił prawie z drugiej strony bytu.
Choć nie bez oporów glumy uwierzyły.

Dżana objęła straż przy bramie między światami. Na posterunku czuwali wraz z nią Ferro, Mat, Pepo, Gill i Zygfryd. Wszystkim im podobało się takie życie, pełne obowiązków, ale nie pozbawione przyjemności. Mieli stały kontakt z Jedynym Miastem i jego władzami. Czasem odwiedzali ich także Mery i Julia.

John zbudował mały domek w pobliżu Jedynego Miasta. Połączył Jantara z siwą klaczą i doczekał się po nim pierwszego niebieskiego źrebięcia.

Roland wrócił do domu jakby nigdy nic. Wolał nie opowiadać o tym, co wydarzyło się w Świecie Dyktującym. Skrywał też złość, co na dłuższą metę bardzo go męczyło. Dlaczego Meremu zawsze musiało się udać?
Gdy pewnego dnia spotkał na targu młodzieńca o złotych włosach, miał ochotę rzucić się na niego z pięściami. Nie miał jednak powodu i to było najgorsze.
Mery nie odezwał się, tylko spojrzał na Rolanda. Ich oczy połączyły się na chwilę. Roland pierwszy odwrócił wzrok. Spojrzenie Merego było dla niego gorsze, niż wszystkie możliwe do wypowiedzenia słowa, tym bardziej, że nie było w nim gniewu, a tylko pogarda.

Julia przemogła strach i spotkała się z ojcem. Ten był na nią zły, nie mogło być inaczej. Nie podobał mu się też wybranek jej serca. Ale zaakceptował go i życzył Juli szczęścia. Może był szorstki i gniewny, ale kochał swoją córkę. Darował jej nawet zabranie klaczy. Dziewczyna obiecała jednak zebrać pieniądze i spłacić wartość Plajty.

Ja siedzę na trawie. Pierre leży koło mnie i patrzy mi w twarz. Lekki uśmiech tańczy na jego ustach. Jest tu. Wcale nie stąpa po ziemi tak mocno, jak myślałam. Jego szalona i skłonna do marzeń cząstka nie umarła, długo pozostawała tylko w ukryciu. Obudziłam coś w nim, a on obudził coś we mnie i teraz razem marzymy. Białe wierzchowce, które noszą nas bez siodła i kiełzna, skubią trawę tuż obok. Wierzymy, że będziemy mieć szczęście, bo trzeba wierzyć. Wiemy, że cuda się zdarzają, bo sami ich doświadczyliśmy i to trochę nas uspakaja. Nasza przyszłość jest jednak niepewna. Nie potrafimy jeszcze objąć jej umysłem. Mam tylko nadzieję, że kiedyś, gdy spojrzę wstecz, nie będę żałować, że poszłam tą, a nie inną drogą. Myślę jednak, że żałowała nie będę, jeśli tylko uda mi się pozostać sobą, jeśli uda mi się nie zdradzić idei, Pierre’a, Dżany i mojego doskonałego wierzchowca.
W życiu bywa jednak różnie. Czy wiesz Czytelniku, że przyjaciel, przez którego zaczęłam opowiadać tę historię, odszedł? Nie, nie umarł. Po prostu nie chce mnie znać, a ja nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że takie rzeczy zdarzały się już przedtem między nami. Żyje z tym, bo żyć trzeba. Żyję, choć to boli. Żyję i nadal wierzę, że są ludzie, którzy nie odchodzą, wierzę, bo tylko wierząc, mogę ich znaleźć.

19.07.1997 - Łacha

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...