Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

5. Najtrudniejsze wyzwanie


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Kiedy po raz kolejny zamknęłam opowieść o Dżanie, nie zakładałam, że napiszę coś jeszcze. Myślałam tak - kiedyś muszę zakończyć tę historię, która przecież dawno przestała być historią o Dżanie, a stała się próbą jej zakończenia bez niej samej. Po drugie, wydawało mi się, że napisałam już wszystko, że nie będę miała niczego do dodania. Bardzo mi się podobał mój euforyczny ton na ostatnich stronach, to, co zrobiłam ze swoim światem i fakt, że Dżana znowu galopowała na Marzeniu brzegiem morza. Zostawiłam sobie jednak furtkę, możliwość powrotu i skorzystałam z niej, choć wcale nie tak chętnie.
Pewnego dnia moja przyjaciółka, Paulina, zaproponowała, żebyśmy znowu napisały razem opowiadanie, tak, jak pisałyśmy kiedyś o Axii i Dżanie, a potem o Axii i Merym. Zgodziłam się, choć niezbyt ochoczo.
Co mam robić? - zapytałam sama siebie w panice. - Przecież Paulina nie wie, że Axia stała się Smutną Panią, że wyruszyła w bój z jeźdźcami w czerni, że uleczyła Merego, że Szkarłatna Wstęga zmartwychwstał, i że mieli razem dziecko.
Nie wiedziałam, jak mam jej to powiedzieć. Dotąd nie przyznałam się przed nią, że przerobiłam pisane przez nas opowiadania i uczyniłam je częścią „Dżany”. Nie przyznałam się też i teraz. Myślę, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wymyślone przez nią postaci i wydarzenia stały się częścią mojej powieści, niezależnie od tego, czy ją kiedyś wydam, czy nie. Nie zgodziłaby się jednak na pewno, bym ingerowała w losy stworzonych przez nią postaci, a ja to zrobiłam.
Potem pomyślałam, że przecież mogę udawać, że to wszystko się nie wydarzyło i napisać razem z Pauliną coś, co będzie zwyczajną brednią pozbawioną sensu.
Właściwie czemu nie? – pomyślałam. - Przecież nie muszę, a już na pewno nie powinnam, ciągnąć opowieści o Dżanie bez końca.
Jednak, zamiast rozmyślać tyle o wojowniczce z Pustkowia, powinnam pomyśleć o swojej relacji z Pauliną.
Na początku potraktowałam wspólne pisanie jako zabawę, bez żadnego większego sensu. A nie przychodziło nam to tak łatwo i szybko, jak kiedyś. Nie chodziłyśmy już do jednej klasy. Byłyśmy studentkami na różnych uczelniach. Przy okazji spotkać towarzyskich przekazywałyśmy więc sobie dyskietkę z tekstem, który potem nie zawsze chciał się włączyć, bo choć pisałyśmy w tym samym edytorze tekstu, to w różnych jego wersjach.
Dlaczego zmieniłam stosunek do tej opowieści? To stało się przez Akryla, starego siwka z klubu jeździeckiego „Wiarus”. To był pierwszy koń, jakiego w życiu samodzielnie dosiadłam. Kiedyś go nie lubiłam i trochę się go bałam. Z czasem jednak urósł w moich oczach do rangi symbolu doskonałego wierzchowca. Akryl był piękny i był dumny, jak koń dumny być powinien. Słuchał tylko tych, których szanował. Galopem nosił lekko, szybszy od wiatru. Taki był, ale kiedy widziałam go po raz ostatni, na parę dni po rozpoczęciu przez nas pracy nad opowiadaniem, przemienił się w okulawioną szkapę o sterczących kościach. Jego koniec był bliski. Objęłam go za szyję, tak jak obejmuje się starego przyjaciela. Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że kiedy był mi obojętny, zawsze czuł się dobrze, a gdy za nim zatęskniłam i śniłam na jawie o galopie na jego grzbiecie, okazało się, że nikt go już nie dosiądzie. Za to stało się dla mnie jasne, że jeśli opuści się jakieś miejsce, nie można zakładać, że się wróci, bo można już nie móc, choćby tylko dlatego, że płynie czas. To ta myśl sprowokowała mnie do uczynienia z tej historii tego, czym dzisiaj jest. Zrozumiałam, że błądziłam, pisząc zakończenie „Powrotu Ducha”, że uczuć i istnień nie można z sobą porównywać nawet w świecie fantazji, i że choć myśli jakie zawarłam w poprzedniej opowieści były słuszny, wybrałam dla ich zobrazowania złą formę. Postanowiłam to zmienić. Znowu bez zgody i wiedzy Pauliny, bardzo drastycznie przerobiłam to, co napisała, tak, że w tej chwili nie zostało z tego prawie nic w mojej opowieści, która wartko potoczyła się dalej.

Dżana obudziła się w środku nocy. Coś ją dręczyło. Nie wstała jednak z łóżka tak od razu. Najpierw długo leżała z zamkniętymi oczami w nadziei, że sen do niej wróci. Sen wrócić jednak nie chciał, za to w sercu wciąż wzrastał niepokój. Nie zdarzyło się to pierwszy raz. Ale uczucie, że coś jest nie tak, nigdy jeszcze nie było tak silne.
W końcu otworzyła oczy i uniosła się na łokciu. Otaczał ją mrok, ale w bladym świetle księżyca mogła widzieć całkiem dobrze. Przez chwilę patrzyła na twarz Ferro. Był zupełnie spokojny. Oddychał miarowo, a na jego ustach tańczył lekki uśmiech. W sercu Dżany wezbrała fala ciepła. Kochała go, to było jasne i pewne. Delikatnie i czule dotknęła jego skroni, jakby próbowała wygładzić głębokie zmarszczki wokół oczu, a potem miękkiego policzka. Nie chciała go obudzić i udało jej się to. Chciała go tylko dotknąć, poczuć, uświadomić sobie jego cielesność. To na moment ją uspokoiło. Ferro istniał, a więc nic złego nie mogło się zdarzyć.
Nagle niepokój wezbrał w niej z nową siłą. Nie potrafiła rozkoszować się spokojem. Podniosła się i podeszła do okna. Spojrzała pomiędzy wiekowe drzewa, bo twierdzę, kryjąca w sobie przejście między światami, znowu, jak dawniej, otaczała puszcza. Właściwie ta puszcza była tam zawsze. Tylko ja, pisząc ostatnie opowieści o Dżanie, jakoś zawsze o niej zapominałam i jej nie opisywałam.
Długo patrzyła w mrok. Szukała czegoś wzrokiem. Goniła chwiejące się cienie. Drżała. Chłód nocy przeszył ją dreszczem. Stare rany znowu dały o sobie znać. Oparła dłoń na biodrze, chcąc stłumić ból. Zagryzła zęby. Poczuła się bardzo mała i bardzo słaba. Była tylko jedną z tysięcy istot żyjących w tysiącach światów, niczym więcej. Poczuła się bezsilna, a czyny, jakich dokonała, zmalały w jej oczach. Ostatnimi czasy coraz częściej spotykała się z rzeczami, z którymi nie mogła sobie poradzić. Pytania były zbyt trudne, odpowiedzi zbyt zagmatwane.
- Co to jest? - spytała sama siebie szeptem. Jej głos w ciszy nocy wydał się tak głośny, że aż ją przeraził. Nie wiedziała, czy coś widzi, czy tylko miga jej przed oczami. Czy cienie naprawdę się poruszają, czy pełzną w jej stronę i otaczają twierdze.
Nie tylko lęk czuła wcześniej. Już się jej wydawało, że widzi pełznące cienie. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznała się do tego. Nigdy nie było ich aż tyle.
- To zmarli - odpowiedział leżący na skrzyni Rudy. - Duchy przeszłości.
- Zmarli? - powtórzyła w zamyśleniu. - Skąd wiesz?
- Nie wiem - rzekł Rudy. - Czuję, bo sam jestem bardziej umarłym, niż żywym.

Kiedy Ferro się obudził, Dżany przy nim nie było. A przecież, to z reguły on wstawał pierwszy. Chyba, że odsypiał nocne polowanie. Mat oporządzał zwierzęta. Gill piekła chleb i przygotowywała posiłki. Dżana opiekowała się krzewami, które sprowadziła znad morza i sporządzała lecznicze mikstury, ale twierdziła, że dla roślin jest lepiej, kiedy wszelkie zabiegi przy nich wykonuje się po zmierzchu. Nie było żadnego powodu, który mógłby wyciągnąć ją o świcie z łóżka. A w każdym razie nie powinno być.
Kiedy zszedł do kuchni, zastał w niej Dżanę w skórzanym stroju jeźdźca. Polerowała miecz. A więc szykowała się do drogi. Inni chyba jeszcze spali.
- Czy coś się stało? – spytał.
- Właściwie nie wiem – odparła półprzytomnie.
- Więc gdzie się wybierasz? – jego głos zabrzmiał ostro.
Dżana podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Jej serce ścisnął skurcz bólu.
- Muszę rozejrzeć się po okolicy – powiedziała.
Ferro zmarszczył brwi. Czekał na wyjaśnienia.
- Ostatnio nie mogę spać. Rudy twierdzi, że to duchy przeszłości. – Lisia skóra poruszyła się na ramieniu Dżany, ale się nie odezwała. – Ale nie chodzi o moje wyrzuty sumienia, czy coś takiego. – Wstała, schowała miecz do pochwy. – To jest coś realnego. Coś potencjalnie niebezpiecznego. Coś, czego nie rozumiem. – Potrząsnęła głową. Nie chciała o tym mówić. – Nie będzie mnie tylko kilka dni.
- Pojadę z tobą – zaoferował się.
- Nie ma takiej potrzeby.
- Ale ja po prostu chcę z tobą pojechać.
- A ja muszę być sama, żeby pomyśleć. – Schyliła się i złożyła szybki, machinalny pocałunek, na jego wargach.
Ruszyła do stajni. Poszedł za nią. Stał i patrzył, jak czyściła i kiełznała Marzenie.
- Naprawdę uważasz, że to nic tak wielkiego, żeby skorzystać z czyjejś pomocy?
- Ja naprawdę nie wiem. I... – Na moment znieruchomiała. Potem odwróciła się twarzą do niego. – Ferro, nie rozumiem nic z tego, co czuję i co jak mi się wydaje, widziałam. Ale mam wrażenie, że postępuję słusznie. To coś na kształt instynktu. Pozwól mi go posłuchać.
- Zawsze ci pozwalałem.
Jeszcze raz go pocałowała.
- To tylko mały zwiad - powtórzyła już z siodła.
On skinął głową. Wiedział, że z Dżaną nie ma po co dyskutować. Wiedział, że kobieta jego życia chadza własnymi drogami.
- Kocham cię - rzuciła jeszcze.
- Ja ciebie też - zapewnił.
To było wszystko. Dżana ścisnęła łydkami boki wielkiej, bojowej klaczy i puściły się galopem ku Pustkowiu. Wiatr rozwiał spłowiałe włosy wojowniczki i płomiennie rudy ogon klaczy.

Myślałam, że szykuje się wielka bitwa i Dżana też chyba tak myślała. Postanowiłam osobiście ją wspomóc, jak to robiłam przed laty i znowu stanęłam na Rozdrożu. Duch przyszedł do mnie, ale nie był taki, jak zawsze. To znaczy, wciąż był ogromnym, białym ogierem o mądrych, niebieskich oczach i kopytach z jasnego rogu, ale zdawał się być przeźroczysty. Gdzieś wewnątrz niego zobaczyłam siwego Akryla, o sierści z drobną hreczką. Zobaczyłam poczciwego, gniadego Maćka o ciemnych, wręcz fioletowych oczach i pysku ozdobionym szeroką łysiną. Zobaczyłam pełnego werwy, skarogniadego Demoniaka o zapadniętym ze starości grzbiecie i wiele innych koni, na których jeździłam. Maciek i Demoniak odeszły już na drugą stronę bytu. Akryl przeszedł na emeryturę. Duch miał je w sobie, bo ja je w sobie miałam. Poprowadził z sobą jednak innego wierzchowca, który był wśród żywych i zdrowych. U swego boku miał malutką, bułaną Wragę, arabofiordkę ze studenckiego klubu jeździeckiego na Wolicy, mojego wierzchowca z ostatniego półrocza, który uświadomił mi, że nie mogę żyć bez koni.
Duch wspiął się na zadnie nogi i zarżał cicho. Zdawał się mówić - dosiądź jej. Klacz dziarsko uniosła głowę i wstrząsnęła czarno-białą grzywą. Zrozumiałam, co Duch przyszedł mi powiedzieć. - Nie grzeb się w przeszłości. Zasmakuj nowego. Nowe jest piękne.
Nowe? Ono przyszło już dawno. Zmieniło mój świat. Odkryło przede mną nieznane dotąd radości. Nie zaakceptowałam go jednak dotąd tak do końca, ale wiedziałam, że teraz to zrobię. Pisząc zakończenie „Odmieńca” wysłałam Dżanę w jutro i sama chciałam tam wyruszyć. Zrobiłam to jednak zupełnie nieodpowiedzialnie. Dżana porzuciła. W „Wojowniczce Nocy” kazałam jej wrócić i sama wróciłam do dziecięcych wizji, a raczej próbowałam, choć nie bardzo mi wychodziło. Potem, w „Powrocie Ducha”, pisałam, że każdą straconą rzecz można z czasem odzyskać, choć sama ciągle grzebałam się w przeszłości. Teraz przyszła pora, by moje spojrzenie na świat wypośrodkować.
Dosiadłam Wragi i pogalopowałam ku Dżanie, a Duch zniknął. Nie, nie wrócił na Międzybagno. Nie podążył za mną. Nie pogalopował też w swoją stronę. On po prostu rozwiał się w powietrzu, a ja wiedziałam, że kiedyś istniał, ale nie jako koń, a jako symbol konia, będąc zlanymi w jedno moimi marzeniami i doświadczeniami. Rozwiał się, lecz to nie był znak, że dzieciństwo skończyło się definitywnie, a raczej sygnał, że zamiast mówić o tym, co minione, powinnam zacząć mówić o tym, co nadchodzi. Galopowałam, a był to cudowny galop, tak cudowny, jak na Duchu, Akrylu, Maćku, czy Demoniaku, a jednocześnie zupełnie inny, jak na każdym z tamtych jedyny w swoim rodzaju.

Dżana i Marzenie też galopowały. Dżana znajdowała ogromną przyjemność w pędzie na grzbiecie zwierzęcia, pod uderzeniami kopyt którego drżała ziemia. Galop napawał ją radością tym bardziej, że tkwiło w niej wewnętrzne przekonanie, że zmierza we właściwym kierunku. Była sama i dzięki temu była spojona. Nie chciała, by Ferro z nią jechał, nie dlatego, że uważała, że był potrzebny na pograniczu, czy dlatego, że nie chciała mieć go u swego boku, chciała, ale zdawała sobie sprawę, że choć wolniej niż dla ludzi, dla małego wojownika jednak płynął czas. Ferro zaczął się starzeć. Nie był już tak sprawny, jak kiedyś. Wiedziała o tym i nie chciała narażać go na niebezpieczeństwo. Nie chciała go stracić. Nie wyobrażała sobie życia bez niego.
Dopiero, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, ściągnęła wodze i rzuciła je na przedni łęk. Klacz była spieniona i ciężko robiła bokami, ale Dżana nie pozwoliła jej się zatrzymać. Nadal podążały naprzód, tylko że teraz stępa. Coś wewnątrz Dżany mówiło, że trzeba się spieszyć.
Zapadł już zmierzch, gdy ujrzała na horyzoncie blask ogniska. Kiedy znalazła się w takiej odległości, że mogła przyjrzeć się siedzącemu przy nim wędrowcowi, wstrzymała konia. Marzenie parsknęła cicho, a ona położyła jej dłoń na szyi, chcąc uciszyć. Niepokój znowu dał o sobie znać. Dżana chciała wiedzieć, z kim ma do czynienia, zanim podejdzie do ognia. Wytężyła wzrok.
Wędrowiec okazał się być kobietą, a pasący się za nim kary koń przypominał Dżanie zwierze, które już kiedyś spotkała. Zsunęła się z siodła i powoli podprowadziła Marzenie do ognia. Poznała, choć nie chciała uwierzyć.
- To ty, Axio? - spytała mrok, a mrok odpowiedział jej także pytaniem:
- To ty, Dżano?
- Co tu robisz?
- A ty?
- Dręczyły mnie cienie.
- Cienie? - Axia zamyśliła się.
- Tak. Wiesz o czym mówię?
- Chyba tak. Usiądź. Opowiem ci, co wiem, a ty opowiesz mi, co cię tu sprowadziło.
- Więc sprawa jest poważna?
- Tak.
Zanim jednak Axia zaczęła opowieść, Dżana rozsiodłała ogromną klacz, zdjęła jej ogłowie i pozwoliła spokojnie się paść.
- To zaczęło się już jakiś czas temu - powiedziała Axia, kiedy Dżana w końcu usiadła. Chybotliwe światło ogniska tańczyło na jej twarzy, nadając skórze złotawą barwę. - Szkarłatną Wstęgę męczyły złe sny. W końcu powiedział, że co stało się za twoją sprawą, nie powinno się stać, że trzeba to odwrócić. Jego zmartwychwstanie. Zmartwychwstanie wszystkich innych. Skonsultowałam jego odczucia z duchami. Przyznały mu rację. - Dżana słuchała uważnie, nie wierząc własnym uszom. – Szkarłatna Wstęga zdecydował, że odbierze sobie życie.
Dżana uniosła dłoń do ust.
- Czy to nie zbyt...
- Pochopne? – Axia uśmiechnęła się krzywo. – Przez wiele lat postępowałam pochopnie. Choć, jako Wojowniczka Nocy, powinnam być mądrzejsza. Tym razem jednak, to, co przerażające, jest też słuszne. Długo płakałam i próbowałam odwieść go od tego zamiaru, ale zrozumiałam, że miał rację.
Dżana zesztywniała. Nie zapytała już o nic więcej. Przecież tak naprawdę nie chciała otrzymać odpowiedzi i jednocześnie znała ją już, aż za dobrze.
- Zrobił to, a potem przyszedł do mnie jako duch, tak, jak zawsze przedtem przychodził i powiedział, że w świecie zmarłych panuje zamęt, że to, że bramy, które nikogo nie powinny wypuścić, wypuściły jego i twoich przyjaciół, osłabiło je, i że pozostali zmarli także chcą teraz się wydostać. Coraz większej ich ilości się to zresztą udaje. Wymykają się do twojego świata, na razie pozbawieni ciał. Jest w nich gniew. Marzą o cielesnej powłoce, a być może też o nieśmiertelności. Na razie jest ich niewielu, ale będzie więcej i zagrożą porządkowi tego świata. - Axia umilkła na chwilę.
- A więc cienie, które widziałam, to byli oni - powiedziała Dżana, bardziej do siebie, niż do Axii.
- Przed paroma dniami Szkarłatna Wstęga powiedział mi, że powinnam wyruszyć w drogę - ciągnęła dalej Wojowniczka Nocy - że będę potrzebna jedynej osobie, która może ocalić ten świat przed popadnięciem w zupełny chaos. Spytałam go, o kim mówi, a on powiedział, że wiem, kto to jest. Pomyślałam o tobie.
Dżana skinęła głową. Zdarzenia układały się w logiczną całość, ale nadal nie wiedziała, co robić. A może wiedziała, tylko nie chciała tej myśli do siebie dopuścić.

Dżana śniła. Najpierw przed oczami tańczyły jej rozmazane obrazy, twarze bliskich. Rozpoznała Ferro, do którego należało jej serce, dla którego stanęła naprzeciwko Śmierć. Rozpoznała swojego syna, Merego, który miał więcej rozsądku i cierpliwości, oraz czystsze serce, niż ona. Rozpoznała córkę, Gill, którą zawiodła. Śniła także o sobie i Marzeniu, o tym jak galopują razem brzegiem morza. Właściwie to był miły sen, ale widok twarzy bliskich napełnił ją lękiem, że mogłaby ich stracić. Nagle nieśmiertelność bardzo jej zaciążyła. Jej bliscy byli tylko chwilowymi gośćmi w dostępnych jej światach, gdy tymczasem ona miała trwać, póki nie wypełni swojego przeznaczenia. Dwukrotnie już cudem wyrwała Ferro ze szponów śmierci. Nagle pomyślała - a gdyby mi się nie udało? Nie mogła wyobrazić sobie życia bez niego.
Niespodziewanie w jej śnie zjawił się starzec z siwą brodą, starzec spowity w szary płaszcz. Wiedziała, że to Lejf, jej nauczyciel, mistrz, ostatni z jej ludu, w którego żyłach płynęła czysta krew.
- Znowu zbłądziłaś, Dżano – rzekł. - Czy ty już nigdy nie nauczysz się, jak trzeba postępować?
Nie odpowiedziała, patrzyła na niego tylko i czuła się jak mała, zbesztana dziewczynka.
- Nie wolno cofać czasu, nie wolno zmieniać rzeczywistości - powiedział Lejf. – To, co się zdarzyło, zdarzyło się, bo musiało się zdarzyć. Trzeba żyć dalej, trzeba szukać nowych dróg. Nie można się wciąż grzebać w przeszłości. Wyprostuj się Dżano, spójrz w dal. Nie oglądaj się więcej. Jesteś silna. Wiesz dobrze o tym, tylko nie chcesz w to uwierzyć. Ze wszystkim sobie poradzisz, ze wszystkim, co cię czeka.
- Nie rozumiem twoich słów - wreszcie ośmieliła się mu przerwać.
- Nie musisz. - Lejf uśmiechnął się tajemniczo. - Kiedy przyjdzie czas, zrozumiesz. Ktoś ci to wyjaśni. To będzie dla ciebie czas wielkiej próby. Będzie ci się wtedy wydawać, że wszystko skończone i będziesz miała czerń przed oczami. Prawda jest jednak taka, że zawsze można się wyprostować i iść dalej. Pamiętaj wtedy o moich słowach. Jesteś silna, Dżano. Jesteś silna.
- Mówisz zagadkami.
- Muszę. Gdybym teraz wszystko ci wyjawił, odebrałbym ci wszelką wiarę, a ta będzie ci potrzebna. Słuchaj mnie uważnie. Musisz iść na drugą stronę bytu. Musisz przejść przez mrok, na końcu drogi znajdziesz tą, która umożliwi ci naprawienie twoich błędów. To, co się zdarzyło, to, że zmarli szukają powrotu i zagrażają twemu światu, jest twoją winą.
- Wciąż cię nie rozumiem.
- Nie musisz. Los dał ci przewodniczkę w świecie cieni.
- Axię?
- Tak, Axię. Ona wie więcej, niż ty.

Obudziła się zziębnięta. Drżała na całym ciele. Ognisko dawno już zgasło. Axia siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nie przyszło jej do głowy, żeby dorzucać do ognia. Myślami była w innym świecie.
Dżana usiadła cicho jęcząc. Stawy jej zesztywniały. Może i była nieśmiertelna, ale i nad nią czas miał władzę. Sięgnęła do leżącego przy niej siodła, odpięła od niego starą torbę i zaczęła w miej grzebać. W końcu znalazła to, czego szukała - flakonik z trucizną z zębów gluma. Wiedziała, co chce i co musi zrobić, wiedziała, że to jedyna droga, ale nagle zabrakło jej odwagi. Ścisnęła flakonik w dłoni i zastygła w bezruchu, czekając na cud. Cud się jednak nie zdarzył.

Do tej pory sądziłam, że znowu szykuje się wielka bitwa. Ale gdy po raz pierwszy opisałam sen Dżany, czyli wtedy, gdy bawiłam się z Pauliną w pisanie, zrozumiałam, że będzie inaczej. Wstrzymałam więc i zawróciłam Wragę. Nie miałam być Dżanie potrzebna. Wojowniczka z Pustkowia wkroczyła bowiem na drogę, którą każdy musi pokonać sam i to nie dlatego, że tego chce przeznaczenie, a dlatego, że na tej drodze nikt, nawet gdyby chciał, nie jest w stanie udzielić pomocy.

- Co robisz? - spytała Axia trochę zaniepokojona zachowaniem towarzyszki.
- Miałam sen - oświadczyła Dżana półprzytomnie. - Sądzę, że w tym świecie nie znajdziemy odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Musimy przejść do świata zmarłych. Ja jestem nieśmiertelna, ty także. Napijemy się trucizny, która każdego śmiertelnika, by zabiła. Nas też ona na jakiś czas wyprawi na tamten świat. Wrócimy stamtąd dzięki sile woli. - Mówiła pewnie i wiedziała, że jej słowa są prawdą, ale mimo to bała się zażyć truciznę. Nie wiedziała dlaczego, ale się bała. - Już kiedyś tam byłam - dodała, żeby samą siebie przekonać, że nic jej nie grozi.
- Dobrze, Dżano - zgodziła się Axia, choć jej głos zabrzmiał dziwnie zimno. - Jeśli uważasz, że to konieczne, zrób to. Ja jednak nie potrzebuję trucizny. Jestem przecież podróżniczką między światami. Zapomniałaś, że odzyskałam moc?
- Zapomniałam, że ją w ogóle miałaś - oświadczyła Dżana i na jej twarzy pojawił się uśmiech, który jednak prawie natychmiast znikł. Zapomniała też i ja zapomniałam, że Axia zabierała ją ze sobą do wnętrza snów. Teraz pewnie też mogłaby po prostu zabrać ją ze sobą. A może nie? Może tym razem Dżana o czymś nie pomyślała, a ja tak. Może wszystko musiało odbyć się właśnie tak, jak się odbyło? - Pora na nas - powiedziała Dżana smutno i podniosła się. Podeszła do ogromnej, bojowej klaczy i poklepała ją po łopatce.
- Czekaj na mnie, Marzenie - powiedziała cicho. Klacz parskała, jakby jej niedowierzając. Dżana dotknęła jej delikatnych chrap, chcąc dodać pewności. - Ja wrócę - zapewniła, nie wiedząc, że nie zdoła dotrzymać obietnicy.
Rudy milczał. Nie będąc ani żywym, ani umarłym i nie należąc do żadnego ze światów, wiedział już, jak cała ta historia się zakończy.
Przez moment przyszło Dżanie do głowy, żeby objąć klacz, ale nie zrobiła tego, tylko raz jeszcze dotknęła jej chrap. Potem odkorkowała flakonik. Łyknęła prawie połowę zawartości. Gorzki płyn z trudem przeszedł jej przez gardło, a po chwili zapiekł w żołądku.
- Spotkamy się po tamtej stronie - powiedziała Axia, ale Dżana nie usłyszała jej słów.
Jeśli to koniec? Jeśli nie dam rady wrócić? - pomyślała, ale było już za późno. Przed oczami zrobiło jej się ciemno. Nogi ugięły się pod nią w kolanach. Zachwiała się. Powoli traciła świadomość. Zdążyła jeszcze tylko zakorkować flakonik i osunęła się na ziemię. Jak przez mgłę dotarło do niej rozpaczliwe rżenie Marzenia. Długo miało brzmieć w jej głowie, długo miało budzić ją po nocach. Marzenie bała się. Marzenie wołała ją do siebie, ale ona nie miała już wrócić. Przez ułamek sekundy wszystko wydawało jej się jasne. Znała rozwiązanie, znała od samego początku, wiedziała, jaka droga jest słuszna, ale potem znalazła się po drugiej stronie bytu i znowu była niepewną, pełną lęków Dżaną, która zbyt często błądziła.
Otworzyła oczy i podniosła się. Nie czuła bólu. Znalazła się w mrocznej grocie, w której kiedyś już była. Axia stała przy niej. W milczeniu czekały, aż coś się zdarzy.
Dwie postaci przyszły nagle z mroku, jedna w białej, druga w czarnej szacie, obie pozbawione twarzy.
- Więc znowu tu jesteś - powiedziała czarna postać do Dżany. - Znowu będziemy cię sądzić. Może tym razem bardziej skutecznie – dodała. - Może wreszcie będziesz moja.
- Ale... - Dżana zająknęła się.
- Może będzie moja - powiedziała biała postać. - Naprawiła przecież wiele ze swoich błędów.
- Zbyt mało - oświadczyła czarna postać. - Jest zbyt głupia, by mogła być dobra.
- Ale ma szlachetne serce. - Biała postać obstawała przy swoim.
- Zamilczcie! - Dżana nie mogła ich dłużej słuchać. - Nie będę żadnej z was! Jestem nieśmiertelna! Przyszłam tu szukać odpowiedzi, a gdy ją znajdę, odejdę.
- Odejdziesz teraz lub nigdy - powiedziała czarna postać. - Musisz się zdecydować.
- Nie mogę, ja...
- Musisz, Dżano. Siejesz zamęt. Są nieśmiertelni i oni chodzą po ziemi do jej końca. Są też śmiertelni i oni przychodzą do nas. Tak było i tak będzie. Nie można tego zmieniać. Najpierw wydarłaś nam swoich bliskich, teraz sama tu przychodzisz. Opanuj się. Jesteś silna, lecz nieroztropna. My trzymamy straż, my pilnujemy drzwi do świata umarłych. Ostatnio jednak brakuje nam sił. Zbyt wiele istot wymyka się stąd. Nie wiemy, czy nie skończy się to zupełną katastrofą. My nie wiemy wiele. Wiemy jednak, że nie może tak być. Zostajesz tu na zawsze, lub odchodzisz teraz. To nasze ostatnie słowo.
Dżana spojrzała na milczącą dotąd Axię. Nie wiedziała, co począć. W jej bladych, niebieskich oczach odbił się strach i desperacja.
- One mają rację - powiedziała Axia - i ja nic ci tu nie pomogę. Ja mogę tam wejść i mogę stamtąd wyjść, ale ja, to ja. Ty, Dżano, musisz się zdecydować.
Nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
Więc nie ma ratunku? - Przeleciało jej przez głowę. - Ja, albo świat?
Bała się. Panicznie się bała. Nie wiedziała, co ją czeka. Nawet sobie tego nie wyobrażała. Nie miała przecież umrzeć, nie teraz zwłaszcza, a gdy będzie gotowa. Dla niej śmierć była końcem, ciemnością, koszmarem.
- Zostaję - powiedziała mężnie po długiej chwili milczenia. Opanowała się, ale nie była w stanie stłumić w sobie strachu przed światem umarłych i żalu za utraconym życiem.
- I o to nam chodziło - rozpromieniła się czarna postać.
- Sąd odbędzie się później - rzekła biała. - Idź na razie stanąć przed obliczem naszej pani, przed obliczem Śmierci - dodała i otwarła drzwi.
Przekroczyły próg i znalazły się w zupełnym mroku. Być może nie mogłaby go przekroczyć, gdyby naprawdę nie była umierająca? To, co było przed nimi, to co było za nimi, obok nich, nad nimi i pod nimi, było zupełnie czarne, gładkie i nieruchome, lecz mimo to, one same doskonale się widziały.
- Czy to jest świat umarłych? - spytała Dżana przerażona.
- Niecałkiem - odparła Axia. - Dokładnie nie wiem, ale jak sądzę, to miejsce powstało specjalnie dla ciebie. Zostaniesz poddana próbie.
- W jakim celu?
- To już ty powinnaś wiedzieć.
Dżana nie zdążyła zastanowić się nad sensem tych słów. Syn mroku, ogromny, czarny wilczur uderzył nagle wprost na nią. Uskoczyła w bok, ale zwierze zawróciło i ponowiło atak. Jego złote oczy lśniły. Dżana doskonale pamiętała te oczy, spotkali się już przecież. To ona wtedy wygrała, ale znała już moc syna mroku i poczuła, że drugi raz może nie dać mu rady.
Dobyła miecz. Rubinowe oko osadzone w rękojeści nie rozbłysło. Zabrakło światła, które mogłoby odbić. Dżana zadała cios. Ostrze miecza lekko przeszło przez czaszkę zwierzęcia, ale nie wyrządziło mu krzywdy. Wilczur rzucił się Dżanie do gardła i wczepił zębami w jej szyję. Próbowała chwycić go za kark, ale jej ręce trafiły w pustkę. Szamotali się przez chwilę.
Axia zastygła w bezruchu. Obserwowała dziwaczny taniec Dżany. Ona nie widziała syna mroku, nie było go już bowiem w jej duszy.
Dżanie udało się w końcu zewrzeć dłonie na szyi potwora, oderwać go od siebie i odepchnąć. Nie był już jednak wtedy wilczurem, a złotowłosym młodzieńcem, jej synem, Merym.
Przez chwilę siedział, masując kark i patrzył na nią oczami niebieskimi jak niebo.
- Ty umarłeś? - spytała niepewnie.
- Jeszcze nie - odpowiedział płaczliwym tonem. - Ale niedługo umrę. Tylko ty możesz mi pomóc, mamo. Jestem chory.
- Mery... - Podbiegła do niego i przyklękła. Łzy tańczyły jej w oczach. - Mery, wybacz, ja umarłam. Nie mogę do ciebie wrócić. Nie mogę cię uratować. Robię to dla świata, Mery, zrozum...
Oczy chłopca zaiskrzyły się, jak oczy wilka, na moment przed tym, nim się w niego przemienił. Dżana przewidziała jednak, co się wydarzy i zadała cios. Głowa Merego toczyła się po ziemi przez moment, zanim nie znikła.
- Przestań się bać - powiedział Lejf wewnątrz umysłu Dżany. - Naucz się wreszcie, że świat musi się zmieniać, a ludzie umierać.
- Tak - wyszeptała wojowniczka drżąc na całym ciele.
- Uspokój się. - Axia objęła ją ramieniem. - To nie dzieje się naprawdę. To tylko próba, w której bierzesz udział, coś w rodzaju gry.
- Tak, wiem - powiedziała Dżana niezupełnie przytomnie i wtedy z mroku wyłoniła się płowowłosa kobieta, o błękitnych oczach, jej córka, Gill. Zatrzymała się na parę kroków przed matką i oparła dłoń na biodrze, chcąc dodać sobie powagi.
- W sumie, nie mam chyba o czym z tobą rozmawiać – powiedziała. - Skoro odtrąciłaś prośbę Merego, mnie tym bardziej nie wysłuchasz. Wiec jednak, nasz świat zaatakowała zaraza. Mery nie żyje, ja konam. Nie musisz nam pomagać, jeśli nie chcesz. Nigdy o mnie nie dbałaś, więc teraz się nie zdziwię...
- Gill, to nie tak, ja muszę... - Wyciągnęła rękę w stronę córki i wtedy oczy tamtej zabłysły, jak przedtem Merego.
Może przez moment Dżana wierzyła, że mistyfikacja była prawdą, ale w porę pojęła swój błąd. Miecz przeciął mrok i głowa kobiety odskoczyła w tył. Dżana zagryzła wargi, w oczach stanęły jej łzy. Wiedziała, kto będzie następny.
Nie pomyliła się. Jak tamci przyszedł z mroku, niski, szeroki w ramionach, mały wojownik, Ferro.
- Dżano – wyszeptał. - Proszę cię, zawróć, potrzebuję cię.
Chciała do niego podejść, chciała go objąć i przytulić. Chciała obsypać go pocałunkami, ale pojęła, że to nie był on, a syn mroku obleczony w jego postać. Tym razem nie czekała na atak. Zadała cios.
- Jak mogłaś? - jęknął, ale ona cięła raz jeszcze, zamykając oczy.
- Więc jednak czegoś się nauczyłaś - usłyszała głos dochodzący jakby z głębi ziemi.
Otworzyła oczy i spojrzała w pustkę oczodołów Śmierci. Kostucha zaśmiała się głucho.
- Przyszłaś do mnie, Dżano – powiedziała. - Przyszłaś ocalić swój świat, szlachetna, głupia, Dżano, przyszłaś naprawić niedomykające się drzwi.
- Tak - rzekła mężnie wojowniczka.
- Czy wiesz, że nosisz zagrożenie w sobie?
- Wiem - odparła Dżana, bo nagle to pojęła.
- Wiesz więc, że rozwiązanie jest proste - mówiła dalej Kostucha. - Twój świat będzie bezpieczny i opuszczą go duchy przeszłości, jeśli ty zgodzisz się, by umarli ci, którzy umrzeć powinni, by powrócili, gdzie ich miejsce.
- Nie rozumiem - zająknęła się, bo pojęła, że kłamie.
- Rozumiesz. Chodzi mi o tych, którzy za twoją sprawą powrócili do życia, choć byli już martwi. Oni muszą tu wrócić. Zgadzasz się na to?
- Tak - odparła bez wahania, bo wiedziała, że musi się zgodzić. Chodziło przecież o bezpieczeństwo świata i uczucia jej samej niewielkie tu miały znaczenie.
- Ferro także - przypomniała jej Śmierć. - Zgadzasz się na to?
- Tak - powiedziała, bo niczego innego powiedzieć nie mogła.

Długo nie była w stanie się przebudzić, choć było jej zimno, a żołądek palił.
- Dżano! Dżano! - słyszała, że Axia mówi do niej i wydawało jej się, że przywołuje ją z ogromnej dali. Czuła dłonie Axii szarpiące ją lekko za ramie, lecz jeszcze nie była gotowa, by powrócić do świata żyjących. W końcu jednak otworzyła oczy.
- Miałam okropny sen - powiedziała półprzytomnie. Było jej słabo. - Śniło mi się, że...
- Tak, to był sen. I nie był - przerwała Axia. - Byłam tam z tobą. Poniekąd to zdarzyło się naprawdę.
- Byłam przed obliczem Śmierci? - Dżana niczego nie rozumiała.
- Nie. Tylko ci się tak wydawało. Ale naprawdę naprawiłaś niedomykające się drzwi. Ten twój świat jest bardzo delikatny. Nie spotkałam nigdy jeszcze tak delikatnego świata.
Wojowniczka usiadła cicho jęcząc i pochyliła się naprzód, przyciskając dłoń do brzucha. Trucizna z zębów gluma nie zabiła jej, lecz wciąż jeszcze paliła wnętrzności. Potrząsnęła głową. W jej umyśle panował zamęt.
- Co więc się wydarzyło? – spytała.
- Ja bym powiedziała, że odparłaś atak demona – powiedziała Axia. – Za sprawą trucizny wprowadziłaś się w głęboki trans i zmierzyłaś z nim we wnętrzu swojego umysłu. Ja sama niewiele ci pomogłam.
- Demona? A czym właściwie jest demon?
- Ty byś go pewnie nazwała siłami zła.
- Ale... - Dżana urwała.
- To nie zawsze muszą być jeźdźcy w czerni.
- Ale co demon może mieć wspólnego ze zmarłymi?
- Bezpośrednio nic – stwierdziła Axia. – Demon po prostu wykorzystał okazję, to, że byłaś słaba i że ten świat stał się słaby.
- A cienie, które wyczułam, cienie, które zaniepokoiły Szkarłatną Wstęgę? – Dżana wciąż niewiele rozumiała.
- To naprawdę byli zmarli, którzy chcieli wrócić do życia. Mówiłam ci, że ten świat jest bardzo delikatny.
- Ale co to ma wspólnego ze mną?
- Ty wydarłaś zmarłych śmierci, twoja wola tego dokonała. Poza tym, zdążyłam się już zorientować, że jesteś ważna dla tego świata. Ale teraz... Twoja klacz...
Dżana oderwała wzrok od swoich stóp i spostrzegła, że Marzenie leży na ziemi zupełnie bez ruchu. Podniosła się gwałtownie, zbyt gwałtownie, bo nagle zakręciło jej się w głowie i usiadła z powrotem. Raz jeszcze spróbowała się podnieść, tym razem wolniej i udało jej się to. Podeszła do klaczy i osunęła się przy niej na kolana. Dotknęła jej szyi i pyska. Nie żyła.
- Marzenie, Marzenie, moja mała. - Dżana rozpłakała się nagle i w ataku histerii zaczęła walić pięściami w bark klaczy. Potem skuliła się, przyciskając twarz do jej szyi i długo łkała, drżąc na całym ciele.
Axią przyglądała się temu w milczeniu. Dopiero, kiedy Dżana nieco się uspokoiła i wyprostowała, podeszła do niej, położyła jej dłoń na ramieniu i zaproponowała:
- Odwiozę cię do domu. Pojedziemy we dwie na moim koniu, lub jeśli chcesz, przeskoczymy tam w przestrzeni, dzięki mocy.
- Nie, dziękuję - wyszeptała Dżana słabo. - Wolałabym zostać sama.
- Na pewno? Wiesz, że to jeszcze nie wszystko, z czym musisz się zmierzyć?
- Na pewno.
Tak się rozstały.

Przez trzy dni Dżana wlokła się noga za nogą, drogą, którą jeszcze tak niedawno przebyła w mgnieniu oka na grzbiecie Marzenia. Marzenie jednak nigdy nie miała jej już ponieść galopem. Tętent kopyt ciężkiej bojowej klaczy rozrywał czaszkę Dżany, dudniąc w jej środku. Myślała tylko o klaczy, właściwie tylko o niej. Raz już przeżyła jej śmierć. Wtedy jednak była to piękna śmierć, śmierć w chwale. Marzenie galopowała brzegiem morza, dumnie unosząc głowę i prężąc pierś. Jej kopyta wzbijały bryzgi piany. Płomiennie rudy, długi ogon rozwiewał wiatr. Teraz po prostu padła na równinie, niegdyś dumna i silna, przemieniła się nagle w bezbronną górę mięsa. Tak, taką ją zobaczyła, bezbronną. Doskonale pamiętała jej jedwabiste, nagle nieruchome chrapy, szkliste oczy pełne lęku i bezwładne nogi, zakończone ciężkimi kopytami. Marzenie stała się ogromną kupą mięsa, którą Dżana musiała porąbać i spalić, mimo łez płynących jej po twarzy. Nie mogła pozwolić, żeby pożywili się nią drobni drapieżcy żyjący na Pustkowiu. Tyle zostało z klaczy, gdy Dżany nie było w pobliżu. Oczywiście wiedziała, że nie mogło jej tam być, i że Marzenie umarła właśnie dlatego, że jej tam nie było. Tak, wiedziała to. Wiedziała też, że to, co zrobiła, było słuszne, że to, co się stało, powinno się stać. Wciąż jednak słyszała rżenie Marzenia, gdy klacz wołała ją po raz ostatni.
Tak, myślała tylko o Marzeniu, chociaż, gdzieś w jej świadomości był też Ferro. Wiedziała, że umarł, ale odrzucała od siebie tę myśl, zbyt straszną, by mogła się przy niej zatrzymać. Jak miała żyć bez niego? Co robić? To on zmienił jej życie i ją samą. Dał jej syna, którego ukochała ponad wszystko. Myśl o Ferro bardzo często kierowała jej krokami. Nie wiedziała, czy jeszcze potrafi żyć bez niego. Nagle nie wiedziała, kim jest, ani dokąd zmierza. Obiecała mu, że będzie żyła tak długo, jak on, a raczej, że go przeżyje. Tak, przeżyła go. Teraz sama też mogła odejść na drugą stronę bytu. Coś w niej mówiło jednak, że jeszcze nie czas. To wcale nie strach przed śmiercią powstrzymał ją, przed odejściem na drugą stronę. Nie ten paraliżujący strach, który czuła, stojąc przed białą i czarną postacią, nie ten strach, a myśl, że jest jeszcze coś do zrobienia, do zobaczenia, do przeżycia, że coś jest, mimo, że tego dnia nie potrafi tego dostrzec. Co to miało być? Czy miała żyć dla Merego? Dla Gill? Dla świata? Nie wiedziała.
Coś w niej chciało krzyczeć, ale milczała, beznamiętnie prąc w przód. Miała nadzieję, że zdąży przybyć, zanim Ferro zostanie pochowany. Jeszcze choć raz chciała spojrzeć na jego delikatną, chłopięcą twarz, tak jak spojrzała w dniu, gdy przynieśli go do niej konającego i gdy cudem go ocaliła. Leżał na podłodze jej żółtego autobusu, był nieprzytomny. Nie znała go, ale już wtedy wiedziała, że go kocha, że jest wyjątkowy. To było przed wiecznością. Spojrzała w jego głębokie, prawie czarne oczy i była pewna. Czy w ogóle mogła jeszcze bez niego istnieć? W pewien sposób byli przecież jednością od tamtego dnia, aż po tę chwilę.

Kiedy wreszcie stanęła u drzwi twierdzy, która z czasem stała się dla niej prawdziwym domem, była półprzytomna. Zapukała. Nie przyszło jej do głowy, że drzwi wystarczy pchnąć.
Otworzyła jej Gill. Przez chwilę stały naprzeciwko siebie, chyba po raz pierwszy w życiu spostrzegając, jak bardzo są do siebie podobne, tego samego wzrostu, obie jasnowłose, błękitnookie, w tej chwili bezgranicznie smutne.
Dżana od razu zauważyła, że Gill płakała.
- Co się stało? - spytała, choć wiedziała, jaką usłyszy odpowiedź. Jej głos był prawie pozbawiony barwy.
- Ferro... - wyjąkała Gill. - To nie było normalne - dodała po chwili. - Po prostu on, Mat i Pepo, w jednej chwili... Umarli.
Dżana zaszlochała nagle, głośno, histerycznie, ale to trwało tylko chwilę. Podniosła do twarzy drżącą dłoń, jej wierzchem otarła policzek.
- Pochowaliście ich? - Słowa z trudem przedarły się przez ściśnięte gardło.
- Tak - odparła Gill zaskoczona pytaniem.
Dżana rzuciła się w bok. Przez moment chciała biec przed siebie, szukać grobu Ferro, a potem rozgrzebać go rękami, by jeszcze raz na niego spojrzeć. Opanowała się.
- Szkoda - powiedziała tylko. - Miałam nadzieję, że zdążę.
Gill nie zrozumiała, bo nie mogła zrozumieć, ale nie zapytała. Spojrzała tylko na matkę ze zdziwieniem.
- Ja wiedziałam, że to się stanie. On umarł przeze mnie - powiedziała Dżana i rozszlochała się na dobre, wpadając w objęcia córki.
Gill przytuliła ją do siebie. Chyba nigdy jeszcze nie były sobie tak bliskie. Dżana długo płakała, nie bardzo wiedząc, co się wokół niej dzieje. Gill wprowadziła ją do wnętrza i położyła do łóżka. Dopiero rano miała się dowiedzieć, co przeżyła jej matka.

Wstrzymała konia. Wiedziała, że jest już prawie u celu, że glumy zaraz wyjdą jej na powitanie, że pewnie nie będą chciały słuchać tłumaczeń, że ją zaatakują. Księżna zastrzygła uszami. Nie była jeszcze nigdy tak blisko tych dziwacznych stworzeń.
Zjawiły się tak, jak przypuszczała. Było ich pięć. Wyskoczyły z pomiędzy skał.
- Stój - rzucił jeden z nich.
- Stoję - odparła i zeskoczyła z siodła. - Znasz mnie?
- Nie - odparł jej mały rozmówca.
No tak, Dżana zapomniała, że glumy żyją jeszcze krócej, niż ludzie. Zapomniała, że czas płynie także tam, gdzie jej nie ma, że spośród glumów, które porzuciła, zapewne żaden już nie pozostał.
- Jestem matką Merego.
- Na pewno? - Glum jej nie uwierzył.
- Zapytaj go. Jeśli kłamię, możecie mnie zabić. Ale najpierw to sprawdźcie.
- Chcesz się z nim widzieć?
- Tak.
- Dlaczego? - Glum nadal nie chciał jej przepuścić.
- Chcę mu powiedzieć, że zmarł jego ojciec.
- Jego ojciec - powtórzył glum bardzo zafrasowany. - Chodzi ci o Ferro?
- Tak, Ferro. - Dżana wypowiadając jego imię zadrżała. Przecież mieli być zawsze razem, a nagle została sama. Tak, była sama i czuła się straszliwie samotna. Powiedziała to Gill, powiedziała jej, że to była wielka miłość, nieporównywalna z tym, co łączyło ją i Johna. Powiedziała, że musi zobaczyć się z Merym, że musi pojechać nad morze, że spróbuje znaleźć ukojenie, zacząć od nowa. Gill zrozumiała. Zdziwiło to Dżanę i wzruszyło.
- Jedź - powiedziała Gill. - Ja i Zygfryd poradzimy sobie sami.
Dżana podziękowała jej za te słowa, objęły się i razem płakały. Jej córka okazała się lepszym człowiekiem, niż kiedykolwiek sądziła.
- Chodź - powiedział glum. - Zaprowadzę cię do niego.
- Znałeś Ferro? - spytała zaskoczona reakcją małego, jadowitego stworzenia.
- Ja nie - odparł glum. - Ale mój ojciec go znał. Spotykałaś glumy przedtem?
- Spotykałam - odparła zaskoczona. Już jej nie poznawały. - Ja jestem Dżana.
- Dżana? - Glum przechylił głowę i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. - Wszyscy mówili, że zawiodłaś, wszyscy, ale nie mój ojciec...
- Twój ojciec?
- Tak. On cię znał. On miał złamany kieł. Przyjaźnił się z Ferro, pamiętasz?
- Pamiętam. - Skinęła głową. Słowa z trudem przeszły jej przez gardło. Wracała do świata wspomnień, a to bolało.
- On opowiadał mi o Ferro, mówił, że on był wielkim wojownikiem.
- Tak. Był wielki. - W oczach Dżany tańczy łzy.
- Wiem, co czujesz – powiedział glum, wyciągając ku niej małą rączkę porośniętą żółtą sierścią. – Mój ojciec też już nie żyje. Był bardzo stary, kiedy odszedł. Mnie jednak wciąż go brak.
Cztery pozostałe glumy przyglądały się kobiecie bez słowa, zdziwione obrotem sprawy.

Kiedy stanęła przed Merym, długo brakowało jej słów. Stali naprzeciwko siebie i próbowali wyczytać coś ze swoich wilgotnych, błękitnych oczu. Oboje wiedzieli, że coś jest nie tak.
- Mamo - wyszeptał w końcu Mery i przypadł do niej, a ona przytuliła jego głowę do piersi. Długo stali bez ruchu, każde z nich miało coś strasznego do powiedzenia i każdemu brakowało odwagi.
- To było okropne i takie dziwne - wydusił w końcu Mery. - Po prostu pewnego dnia Julia i Eva umarły. Normalnie rozmawialiśmy i one nagle umarły. Pochowałem je... - Zagryzł wargi. - Ja wiem… - Głos uwiązł mu w gardle. – Wiem, co mówiła przepowiednia. Ale żeby tak nagle, tak bez sensu... Nawet nie było burzy. - Nie płakał, miał tylko wilgotne oczy. Nie płakał, był mężczyzną, był wojownikiem. Może jego ciało było wątłe, ale tkwił w nim potężny duch i Dżanę to cieszyło. Odnajdywała cząstkę Ferro w jego synu.
- Kochanie – wyszeptała. - Ja wiem, co się stało. Ja ci to wytłumaczę.
Mery nie odpowiedział, tylko pociągnął nosem, tuląc głowę do jej piersi. Wciąż nie płakał.
- Przyjechałam powiedzieć ci, że twój ojciec nie żyje. To jest z sobą związane i... - Nie mogła mówić dalej. Wzięła głęboki oddech. - Mat i Pepo też nie żyją i Marzenie... To moja wina, w pewnym sensie... - Kiedy to powiedziała, zabrakło jej sił. Osunęła się na kolana.
Mery nie zdołał jej podtrzymać, właściwie nawet nie spróbował. Opadł na ziemię tuż przy niej. Nie chciał wyjaśnień, nie teraz. Chciał się do niej tulić i ją tulić do siebie. Wiele czasu minęło, zanim Dżana zaczęła mówić i już bez nagłych wzruszeń, matowym, zimnym głosem, zdała relację z tego, co się stało. Mery słuchał potakując głową.
Glumy milczały, patrząc na nich. Brakowało im odwagi, żeby się odezwać, a ten, który przedtem rozmawiał z Dżaną, płakał cicho, przypominając sobie swojego ojca.
- Nie obwiniaj się - powiedział Mery, kiedy skończyła opowiadać. - Stało się tak, jak miało się stać. Teraz już rozumiem, co spotkało Julię i Evę. Zabito je, kiedy ja bawiłem się w wojownika.
- Nie mogłeś wiedzieć. - Dżana położyła mu dłoń na ramieniu.
- Nigdy nie można wiedzieć.
Dżana patrzyła na syna zafascynowana. Był poważny i rozsądny, bardziej dojrzały, niż wskazywałby na to jego wiek.
- Jadę nad morze - powiedziała cicho. - Chcę pomyśleć. Mógłbyś pojechać ze mną? Ucieszyłoby mnie to.
- Nie wiem. - Mery potoczył wzrokiem po dolinie. - Nie wiem, czy mogę zostawić je same. Niewiele jeszcze zdziałałem.
- Jedź - odezwał się glum, który przyprowadził Dżanę. Dopiero co zdążył otrzeć oczy krótką, nieporadną rączką. - Porodzimy sobie. Powinieneś jechać, odpocząć, zapomnieć.
- Nie wiem, czy da się zapomnieć - wyszeptał Mery.
- Mam nadzieję, że da się na tyle, by żyć dalej - powiedziała Dżana, a słowa te zaskoczyły ją samą.

Niewiele rozmawiali, prawie wcale. Jechali stępa, z luźno rzuconymi wodzami. Właściwie nie mieli się do czego spieszyć. Jeden wieczór spędzili w twierdzy z Gill i Zygfrydem, ale i wtedy niewiele mówili.
Mery poszedł w miejsce, gdzie Ferro został pochowany. Złożył dłonie w stożek. Ojciec uczył go kiedyś modlitw ze swoich rodzinnych stron. Kiedyś, bardzo dawno, zanim jeszcze Mery podrósł. Czemu potem już nie? W głowie młodzieńca zabrzmiały słowa matki:
- Nie ucz go modlitw. To brednie zniewalające ludzi z północy.
A więc tak to było?
- Nie możesz mieć pewności, że nie są potrzebne – zaoponował wtedy ojciec. Nie podniósł jednak głosu. Jak zawsze pozostał spokojny.
- Mogę. Nie ma bogów. Światy powstają niezależnie od naszych próśb. Zdarza się to, co ma się zdarzyć. Inaczej nie można by przepowiadać przyszłości. Moja matka tak mówiła i mędrcy z mojej wioski. A potem Rudy przyprowadził naszą Opowiadaczkę.
Ojciec już nie protestował. I faktycznie nie mówił więcej o bogach, w każdy razie przy matce. Czy istnieli, czy nie, Mery powinien więcej wiedzieć o tym, w co wierzył jego ojciec. Dla Merego jednak modlitwy pozostały tylko nic nie znaczącymi rymowankami. Teraz nie potrafił ich sobie przypomnieć, a miał wrażenie, że powinien.
- Przepraszam. – Dwie ogromne łzy wytoczyły się na twarz młodzieńca.
Następnego dnia przeskoczyli do Świata Dyktującego. Robili to już tyle razy, że zapomnieli o strachu przed pozostaniem na Międzybagnie.
Świat Dyktujący pełen szarych domów okazał się niegościnny. Stępa wjechali między pierwsze budynki, ale już tam znaleźli się ludzie, którzy wypadli na ulice, by pokazywać ich sobie palcami.
- Obdartusy! - krzyknął ktoś.
- Przebierańcy! - rzucił ktoś inny.
- Będzie jakieś przedstawienie? Co nam pokażecie?
- Te miecze to tak na pokaz? Można kogoś tym zabić?
- Patrzcie, on ma włosy na stopach!
- Cudak!
Próbowali nie zwracać uwagi na to, co usłyszeli, ale tłum ludzi wokół gęstniał. Nie pasowali już do tego, czym stał się Świat Dyktujący i tamtejsi mieszkańcy dawali im to odczuć.
- A to nie takie cudaki przybyły tu kiedyś, mordować naszych
- Trza ich przepędzić!
Konie strzygły uszami. Księżna zaczęła drżeć i pocić się z nerwów. Jej mięśnie były napięte do granic możliwości.
Ktoś rzucił kamień, który ze świstem przeleciał nad zadami koni. Ktoś inny poszedł w jego ślady i trafił. Uderzona w udo Księżna ruszyła z kopyta, unosząc Dżanę w szaleńczym pędzie. Mery spiął Różę i popędził za nimi, by nie zgubić ich z oczu. Ludzie zaczęli krzyczeć i biec ich śladem. Kolejne kamienie poleciały w górę. Kolejni mieszkańcy szarego miasta wypadli na ulice.
Księżna wpadła w panikę. Ból zadany przez wędzidło, mające ją zatrzymać, potęgował jeszcze przerażenie. Piana odrywała się płatami z jej pyska.
Próbowali skręcać w boczne uliczki, chcąc zgubić pościg, ale ludzie byli wszędzie. Wciąż nowi dołączali do pogoni, wybiegając z domów prawie pod kopyta koni.
To było szalone. Właściwie mogli się odwrócić i dobyć mieczy, ale żadne z nich nie chciało zabijać niewinnych istot. Wiedzieli, że to są niewinne istoty, niewinne, choć głupie, czy może właśnie dlatego. Wiedzieli, że byli w stanie zabić wielu z nich, ale wiedzieli też, że i tamci, choć niewinni, mogli doprowadzić do ich śmierci. Właściwie nigdy jeszcze Dżana nie znalazła się w tak bezsensownej sytuacji i nagle... Nie znając miasta, popełniła najgorszy błąd, jaki mogła popełnić. Skręciła w ślepą uliczkę. Nie było już dokąd uciec, lecz Księżna dalej gnała przed siebie.
Ktoś otworzył przed nimi bramę prowadzącą na podwórze jednego z szarych domów. Dżana nie zastanowiła się, czy to pułapka, czy wyciągnięta ku nim pomocna dłoń. Nie miała czasu. Gwałtownie skręciła na podwórze, a Mery za nią. Ściągnęła wodze. Księżna, chcąc uciec od bólu zadawanego przez wędzidło, stanęła dęba. Dżana utrzymałaby się w siodle, ale jeden z kamieni rzuconych z ulicy ugodził ją w głowę. Runęła na ziemię. Spostrzegła jeszcze, że ktoś zamknął za nimi bramę i że Mery zeskoczył z konia. Potem straciła przytomność.

Siedział na krawędzi łóżka, beznamiętnym wzrokiem wpatrując się w twarz matki. Czasem się poruszała, czasem coś zamamrotała, ale od poprzedniego dnia nie odzyskała świadomości.
Właściciel domu, Arcest, człowiek, który ich wpuścił na podwórze, powiedział, że do niego lekarz nie przyjdzie, a sam leczyć nie potrafił.
- Od kiedy wziąłem do siebie Sidię, spisali mnie na straty – powiedział. - Nikt się nawet do mnie nie odezwie. Na szczęście mam ziemię, która może nas wyżywić.
Arcest był wysokim, potworne grubym mężczyzną o nalanej twarzy i niechlujnym wyglądzie. Włosy miał długie, czarne, posklejane w strąki. Spodnie wisiały mu pod brzuchem. Poruszał się powoli, bardzo niezdarnie. Mówiąc lekko się zacinał.
Mery nie zapytał, dlaczego społeczność szarego miasta nie chciała go znać. Nie zapytał też, co było nie tak z Sidią.
Smukła, wysoka dziewczyna, o długich, ciemnych, falujących włosach przemykała pod ścianami, próbując nie znaleźć się w polu widzenia młodzieńca. Milczała.
Arcest też o nic nie zapytał. Powiedział - możecie zostać i niczym się nie przejmować. Ja nie zrobię wam krzywdy. - To było wszystko. To na razie wystarczyło.
Mery myślał o matce. Niedawno stracił ojca, przyjaciółkę i kobietę, do której należało jego serce. Nie chciał stracić jeszcze jej. Jak miałby żyć, tak zupełnie sam? Może Dżana nie była kimś, na kim zawsze można polegać i czyje decyzje dałoby się przewidzieć. Ale na pewno go kochała i dobrze mu życzyła.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się. Stanęła w nich Sidia z miseczką w ręce. Mery spojrzał na nią i to sprawiło, że na moment się zatrzymała. Szara sukienka skrywała jej stopy, a rękawy były na tyle długie, że zupełnie zasłaniały dłonie.
- Mam na imię Sidia - powiedziała.
- Wiem, Arcest mi powiedział. Ja jestem Mery.
- Też to wiem. Byłam w ogrodzie. Narwałam malin – zakomunikowała. - Przyniosłam ci trochę.
Podeszła do niego i postawiła miseczkę na stoliku przy łóżku. Kiedy to robiła, rękaw jej sukienki podciągnął się nieco i Mery mógł spostrzec ukrywane pod nim blizny. Zrozumiał, dlaczego się tak szczelnie ubierała. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, złapał ją za nadgarstek. To był impuls, chciał dotknąć jej pomarszczonej, cienkiej skóry. Wyrwała mu rękę, a on zmieszany spuścił głowę.
- Przepraszam – wyszeptał, nie patrząc na nią, a na swoje dłonie. Były zdrowe, smukłe i silne. Były piękne. Wiele dałby za to, by były zdrowe, gdy spotkał Julię, ale w tej chwili wolałby znowu mieć zniekształcone palce. To mogłoby przełamać lody między nim, a tą dziewczyną, sprawić, że by się go nie bała. Przypomniał sobie opowieść Dżany o jej rozmowie ze Śmiercią i pomyślał, że jego dłonie właśnie takie powinny pozostać. Przecież powinno uczyć się żyć ze światem takim, jaki był, a nie uciekać się do cudów. Pomyślał nawet, że pojedzie do Axii i poprosi, by znowu uczyniła go ułomnym. Potem uznał to jednak za szalone i za jeszcze jeden cud, który nie powinien mieć miejsca.
- Usiądź koło mnie - poprosił, nadal nie patrząc na Sidię.
Zrobiła to, choć bardzo nieśmiało.
- To twoja matka? - spytała.
- Tak.
- Jesteście do siebie podobni, w jakiś sposób, chociaż ty... - zawahała się. - Ty nie wyglądasz jak człowiek. Masz włosy na stopach.
- Tak. - Skinął głową. - Ja nie jestem człowiekiem. - Dziewczyna milcząc czekała na wyjaśnienia, więc ciągnął dalej. - W świecie, z którego przybywamy, żyły dwie rasy...
- Jesteście z innego świata? - przerwała mu.
- Tak.
- Słyszałam różne opowieści, ale nie wierzyłam w nie - powiedziała cicho. - Jak można podróżować między światami?
- Wystarczy jeździć konno.
- My mamy konia - zauważyła jakby bez związku.
- To musi być wierzchowy koń, szybki - wyjaśnił Mery.
- Betsy jest szybka i można na niej jeździć. - Sidia udawała oburzenie.
Mery uśmiechnął się. Widział Betsy. Była siwą, ciężką i już nie młodą zimnokrwistą klaczą.
- Więc możesz spróbować - rzucił.
- Ale co z tobą? Mów dalej.
- W moim świecie są, a raczej były dwie rasy. - Wrócił do przerwanych wyjaśnień. - Są ludzie, tacy jak ty i Arcest i byli Ludzie Lasu szpiczastousi, złotowłosi, niebieskoocy, smukli i przede wszystkim nieśmiertelni. Przed laty Ludzie Lasu opuścili nasz świat. Moja matka jest w połowie Człowiekiem Lasu, a w połowie zwyczajnym człowiekiem. Nasz świat nie jest jednak jedynym światem. Są też inne. I w innych światach są jeszcze inne rasy. Są na przykład Mali Ludzie, niscy, krępi, o owłosionych stopach. Mój ojciec był Małym Człowiekiem. Przybył z daleka. Ja jestem więc zupełnym mieszańcem, Odmieńcem.
- Nie przeszkadza ci to?
- Teraz już nie. Uczę się pokory.
- Pokory?
- Wobec losu – wyjaśnił. - Niejedno już przeżyłem.
Sidia przyjrzała mu się uważnie spod burzy gęstych włosów. Wydawał jej się wątły i w dziecięcy sposób niewinny. Kiedy jednak napotkała jego oczy, pojęła, że nie kłamał, że naprawdę swoje przeżył i od dawna był już mężczyzną.
- Arcest nie jest twoim ojcem? - spytał, zmieniając temat. Chciał dowiedzieć się czegoś o niej. Coś go w niej pociągało. To prawda, że niewiele czasu minęło od śmierci Julii, ale on był młody i miał w sobie siłę życia, która za wszelką cenę chciała przeciwstawić się przepowiedni.
- Nie. Nie jest nawet moim krewnym. Ale on mnie wychował.
- A rodzice?
- Umarli. - Nie chciała powiedzieć niczego więcej. - Nie znałam ich.
- Przepraszam.
- Pójdę już. - Podniosła się.
- Zostań - poprosił.
- Zjedź maliny - rzuciła i wyszła z pokoju.
Przez chwilę patrzył za nią. Pociągała go jej tajemnica.

Siedzieli naprzeciwko siebie w kuchni, przy dużym, grubo ciosanym stole. Dżana grzała dłonie o kubek z kawą. Sprawiało jej to przyjemność, napełniało ciało ciepłem, odprężało, powodowało, że czuła się zupełnie spokojnie. Arcest przyglądał się jej uważnie. Czuła to, ale próbowała nie zwracać na to uwagi. Spuściła wzrok i bawiła się kubkiem. Też mu się przyglądała, ale nie wprost, ukradkiem. W jakiś sposób ją fascynował, chociaż musiała przyznać, że brzydziła się jego opasłym cielskiem. Chyba po raz pierwszy spotkała dobrego człowieka, który byłby tak brzydki, dobrego człowieka, na którego nie można było spokojnie patrzeć.
- Cieszę się, że tu jesteście - powiedział w końcu.
- Dlaczego?
- Ze względu na Sidię. Dużo czasu spędza z Merym i to dobrze jej robi. Przedtem nie miała właściwie okazji rozmawiać z nikim, oprócz mnie.
- Dlaczego? - spytała Dżana zdziwiona.
- Ludzie z miasta nie chcą nas znać.
- Dlaczego?
- Oni myślą, że Sidia jest czarownicą. Oskarżyli o czary jej rodziców i spalili na stosie. Potem podpalili ich dom. Sidia była wtedy jeszcze bardzo malutka. Wyniosłem ją z ognia i zabrałem do siebie. Była poparzona. Lekarz odmówił mi pomocy. To cud, że przeżyła. Niestety całe ciało ma w bliznach.
- Dlatego nosi takie długie sukienki?
- Tak. - Arcest skinął głową. - Już wiesz wszystko. Ludzie mówią, że ja też jestem we władaniu nieczystych sił, skoro mieszkamy pod jednym dachem.
- Czemu więc się stąd nie wyniesiecie?
- Dokąd?
- Gdzieś, gdzie ludzie nie wiedzą.
- W końcu dowiedzą się wszędzie. – Westchnął. - Kto by uwierzył w naszą niewinność? Widzisz nas przecież.
- Ja wierzę.
- Ty jesteś z innego świata.
- Właśnie – rzuciła. - Moglibyście przenieść się do innego świata.
- Jakiego?
- Choćby do mojego, do Świata zza Morza Ognia i Krwi.
- Tam jest inaczej? - W głosie Arcesta brzmiała rezygnacja, chyba nie wierzył, że mogłoby im się żyć lepiej.
- Zupełnie inaczej – odparła. - U nas jest tylko jedno miasto, ale jest jasne, luźne, pełne barw i światła. Jest też dużo miejsca na Pustkowiu. Każdy może osiedlić się, gdzie chce, żyć jak chce, nikogo nic nie dziwi. To lepszy świat, niż ten.
- Chyba masz rację – przyznał. - I naprawdę moglibyśmy się tam dostać, ja i Sidia?
- Tak - zapewniła, chociaż trudno było jej sobie wyobrazić, że Arcest mógłby dosiąść konia, nawet takiego jak Betsy.

Innym razem usiadł koło niej. Znowu byli sami.
Mery i Sidia wiele czasu spędzali w stajni. Dziewczyna bezpieczniej się tam czuła. Rozmawiali, tylko rozmawiali. Sidia nie pozwoliła się dotknąć. Mery nie zobaczył też więcej jej skóry spod za długich sukienek.
Arcest spróbował objąć Dżanę. Odsunęła od siebie jego rękę.
- Jeszcze nie czas - powiedziała, nie patrząc na niego. Wyczuła jednak, że chciał wyjaśnień, więc udzieliła ich. - Dopiero co pochowałam mężczyznę, z którym przeżyłam wiele lat, jeszcze nie jestem gotowa zaczynać od początku.
- Przepraszam - wyszeptał zmieszany.
- Nie ma za co – odparła. - Muszę się po tym otrząsnąć. On przecież już nie wróci, a ja wciąż tu jestem. – Spojrzała na niego. Może mogłaby się nauczyć nie dostrzegać jego brzydoty. Miał przecież piękną duszę.
On też zobaczył ją wtedy w innym świetle. Wydała mu się starsza, ale i za razem piękniejsza. Zrozumiał, że wiele przeżyła, ale pojął też, jak bardzo była silna, pojął, że była w stanie znieść wszystko.
- Jaki był? - zapytał.
- Wspaniały. - Uśmiechnęła się lekko. - Był taki, jak Mery. Został w nim. Był wojownikiem i dobrym człowiekiem. Był bardzo silny i bardzo odważny. Lepiej, niż ja, rozumiał, jak powinno się żyć. Wiele razem przeszliśmy przez te wszystkie lata. Raz ja ratowałam jemu życie, raz on mnie.
- Był wyjątkowy - stwierdził Arcest.
- Tak. Był. - Dżana rozmarzyła się na moment, potem zdała sobie sprawę, że mogła zranić Arcesta. - Był – powtórzyła. - Mieliśmy wspaniałą przeszłość, ale teraz to tylko przeszłość. Muszę zacząć od nowa.
- Z innym mężczyzną?
- Może nawet. Jeszcze nie wiem. To zależy, jak ułoży się moje życie.

- Niedługo powinnam wyruszyć w drogę - powiedziała pewnego wieczora. Właściwie nie była w stanie powiedzieć, ile czasu spędziła u Arcesta. Nie umiała policzyć dni, ale wiedziała, że było ich wiele. Cudownych, wręcz magicznych, pełnych ludzkiego ciepła. Czuła się kobietą, czuła się kobietą dużo bardziej, niż kiedykolwiek przedtem. Podobało jej się, że Arcest się nią opiekował. Nawet nie musiała udawać, że była słaba, a on silny, bo w jego domu było to prawdą. Przez moment pomyślała nawet, że mogłaby u niego zostać już na stałe. Odrzuciła jednak ten pomysł. Zrozumiała, że gdyby została, zniszczyłaby magiczny nastrój towarzyszący jej pobytowi w tym domu. Wszystko przestaje mieć w sobie magię, gdy zmienia się w codzienność, gdy nie trzeba chwytać skrawków chwil i cieszyć się nimi, bo może nie być już następnych.
- Dokąd tak właściwie jedziesz? - spytał Arcest.
- Nad morze - odparła.
- Po co?
- Bo kocham morze. - Uśmiechnęła się. - Po śmierci Ferro nie wiedziałam, co robić, postanowiłam więc pojechać nad morze, żeby tam zebrać myśli. To zawsze jest jakiś cel. Dobrze jest mieć cel.
- Czy naprawdę musisz gdzieś jechać?
- Muszę - powiedziała poważnie.
- Nie mogłabyś zostać?
- Tu? - Zdziwiła ją ta propozycja, choć sama o tym wcześniej myślała. - Nie. Udusiłabym się. Tu nie chodzi o ciebie – dodała, widząc smutek w jego oczach. - Ja nigdzie nie mogę zagrzać miejsca. Wciąż gdzieś mnie ciągnie. Potrzebuję otwartych przestrzeni, koni, morza. Próbowałam to w sobie zwalczyć – tłumaczyła - ale nie mogłam, stwierdziłam więc, że muszę się do tego przyzwyczaić. Merego też urodziłam będąc w drodze. Jestem tułaczką, poszukiwaczką. Ty mógłbyś jednak pojechać ze mną. - Spodobał jej się ten pomysł, choć wiedziała, że jest nierealny. - Widziałeś kiedyś morze?
- Nie – przyznał. Spuścił wzrok, jakby się czegoś obawiał lub wstydził.
- Powinieneś - rzuciła lekko. Nie wiedziała dlaczego, ale znowu czuła się młoda. - Tego nie da się opisać, morze jest czymś cudownym. Więc jak, pojedziesz ze mną?
- Nie. - Potrząsnął smutno głową. - Nie teraz. Nie czuję się gotowy.
- W porządku - zgodziła się.
- Przyjedziesz tu jeszcze?
- Tak. Tędy wiedzie moja droga powrotna.
- Będę czekał.
- Mam nadzieję, że nie tylko - powiedziała i ją samą zadziwiły te słowa. - Chciałabym, żebyś naszykował się do podróży i pojechał ze mną.

Właściwie nie było pożegnania. Po prostu pewnego dnia dosiedli koni i ruszyli ku morzu. Arcest życzył im szczęśliwej drogi. Sidia odprowadziła tylko wzrokiem. To było wszystko. Z szarego miasta wymknęli się najkrótszą możliwą drogą. Arcest im ją wskazał. Spieszyli się. Nie chcieli znowu zostać zaatakowani, dlatego jechali wyciągniętym kłusem. Jednak, kiedy tylko znaleźli się na otwartej przestrzeni, ściągnęli wodze. Milczeli. Jechali stępa ze zwieszonymi głowami. Żałowali, że musieli odejść.
Po poru godzinach, lekki podmuch wiatru zmierzwił im włosy. Podnieśli wtedy głowy i rozejrzeli się wokół. Otaczający ich świat był piękny. Nagle to spostrzegli i chcieli cieszyć się tym pięknem. Po raz pierwszy od początku podróży galopowali tylko po to, by bawić się pędem.

W końcu dotarli do morza. Pozwolili koniom wspiąć się na szczyt wydmy i tam je zatrzymali. Bezmiar wód rozpostarł się przed nimi, ciemnogranatowy, zmarszczony, sięgający po horyzont, skrywający być może istniejące krainy. Serce Dżany zabiło mocniej. Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła morze po raz pierwszy, to, jak była wtedy podniecona i jak była słaba. Nagle zdała sobie sprawę, ile od tamtej chwili minęło lat. Przepaść czasu dzieląca tą i tamtą chwilę wcale jej jednak nie przeraziła. To, co było, było piękne, więc nie mogło jej martwić, nawet stając się tylko wspomnieniem. Uśmiechnęła się sama do siebie. Spojrzała na Merego, ale on nie patrzył na nią, a wciąż wpatrywał się w horyzont. Złote promienie słońca tańczyły na jego twarzy i dodawały jasnym włosom blasku. Był przystojny, smukły, na pozór bardzo kruchy, jakby wyciszony, ale za jego spokojnym usposobieniem kryła się ogromna stanowczość i siła woli. Widziała w nim Ferro i widziała w nim siebie. Widziało wszystko, czym być nie zdołali. Wiedziała, że dobrze się stało, że się urodził. Wiedziała, że dzięki niemu nie straci fizycznej łączności z przeszłością. Wiedziała też jednak, że ona i Ferro to coś skończonego. Mery był zwieńczeniem ich miłości. Mery był końcem jakiegoś etapu drogi.
- Co myślisz o Arceście? - spytała, nagle mącąc ciszę.
Mery spojrzał na nią.
- To dobry człowiek - odparł.
- A czy myślisz, że mogłabym z nim żyć? - pytała dalej.
- Jeśli tego chcesz.
- Nie przeszkadza ci jego wygląd? - Miała tyle wątpliwości.
- Nie.
- A to, że Ferro dopiero co odszedł?
- Nie. Ty żyjesz. Myślę, że nie miałby nic przeciwko temu, że by zrozumiał.
- Wiesz - rozmarzyła się nagle tak, jakby w ogóle nie było poprzednich słów - on powiedział, że zna się trochę na maszynach, że może mógłby uruchomić któryś z moich samochodów. On wie, jak działają. Czy to nie byłoby cudowne, gdyby mu się udało?
Mery roześmiał się swobodnie i ona też się roześmiała.
- A jak się przeraził, kiedy mu powiedziałam, że Rudy porusza się i mówi. Myślałam, że stanie mu serce.
Śmieli się już na serio, głośno i radośnie. Lecz tak nagle jak zaczęli, tak też ucichli.
- A ja? - spytał Mery, głos mu drżał. - Czy myślisz, że mógłbym znowu spróbować?
- Z Sidią?
- Tak. - Skinął głową. - Boję się tylko, że ona też zginie, tak jak Julia, przez tę moją przepowiednię.
- Nikt nie przepowiedział, że kobiety, które pokochasz, będą umierać. Powiedziane jest tylko, że będziesz sam, ale... Nie możesz się poddać tak łatwo. Musisz walczyć, a może... Nie wiem, Mery... - Potrząsnęła głową. Nie wiedziała jakiej rady mu udzielić. – Spróbuj. Nikt nie zabierze ci dobrych chwil, jakie przeżyjesz.
Skinął głową. Zrozumiał.
- Choć! - rzucił gwałtownie, na dobre zapominając o smutku i spiął konia.
Galopem runęli w dół po wydmie, a potem popędzili wzdłuż linii wody. Końskie kopyta wzbijały w górę bryzgi piany. Wiatr szarpał włosy jeźdźców i grzywy zwierząt. Dżana krzyczała coś bez sensu. Wiedziała, że najważniejsze w życiu są drobne chwile szczęścia i właściwie tylko one. Wiedziała, że podróż nie jest nic warta bez perspektywy powrotu, wiedziała też, że ma do czego wrócić. Mogła spróbować raz jeszcze. Arcest czekał.

Znowu dotarłam z Dżaną nad morze, a raczej historia o niej dotarła tam ze mną, z Pierre’m i z ludźmi, których po części także stała się własnością. Dzieciństwo minęło, ale mój dorosły świat, jest bardzo młodym światem, jest w nim więc nadzieja, a z nią możliwość próby, szansa na cud i miejsce dla Dżany.
Pierre i ja wędrujemy po łąkach. Nasze wierzchowce są z nami, czasem ich dosiadamy, czasem puszczamy je luzem i idziemy spacerkiem. Mnie towarzyszy skora do galopu, dziarska Wraga, jemu rosła, potężna, skarogniada Nicotiana. W prawdziwym świecie nigdy jej nie dosiadł, bo i nie dosiadł jeszcze żadnego konia. Po prostu mu się spodobała w kozienickiej stajni sportowej. Wiele doświadczyliśmy i nie raz było nam źle, ale nasze serca są pełne wiary, a głowy marzeń.
Stać się dorosłym, to nie znaczy przestać marzyć. Stać się dorosłym, nie znaczy, pozwolić swojemu umysłowi skostnieć. To, że nauczyłam się, że czasem powiązania przyczynowo-skutkowe są konieczne, nie znaczy, że przestałam wierzyć w cuda. Owszem, cuda się zdarzają, cuda zdarzają się również w przyczynowo-skutkowy sposób, są czegoś następstwem. Nowe jest cudem, dlatego, że jest i dlatego, że jest nowe. Jest też jednak kontynuacją przeszłości.
Nie skończyłam „Dżany”, bo zrozumiałam, że moje postanowienie, by tę opowieść skończyć, było samo w sobie błędne. Ja „Dżanę” dopiero rozpoczęłam, choć pewnie niczego więcej już nie napiszę, dopiero rozpoczęłam, tak jak dopiero rozpoczęłam życie.

16.09.1998 - Łacha

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...