Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

Epilog - Szeva


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Ciągle jeszcze pracuję nad „Dżaną”. Właśnie są wakacje, więc wieczorami mogę klepać w komputer. Jestem w połowie „Dżana wraca”. Idzie mi ciężko, bo to najdłuższa z opowieści o Dżanie i taka ilość tekstu do przepisania naprawdę przeraża. Przy okazji odkrywam, jak wiele straciłam z opowieści dzieciństwa.
Nigdzie nie ma słowa o długim mieczu, który Ferro nosiła na plecach ukryty pod płaszczem, a dobywał, dopiero gdy ten pierwszy wytrącono mu z ręki.
Nic nie zostało z opowieści o Gill, a przecież były, tak jak są opowieści o Merym. Pamiętam, że w jednej z nich miała zmierzyć się z Wiglerem władcą wilkołaków, wilkołków i czerwonych wilków. Nie pamiętam już jednak jak wyglądały wilkołki i czerwone wilki. Pamiętam tylko, że były słabsze i mniejsze od wilkołaków. Bardzo dawno temu zaczęłam nawet tę opowieść spisywać. Założyłam w tym celu specjalny zeszyt, w którym tekst pisany czarnym flamastrem opatrywałam rysunkami. Byłam jednak jeszcze za mała, żeby dociągnąć historię do końca i nadać jej fabule jakąś sensowną formę. Dlatego, choć tekst ten się zachował, nie umiem faktów z niego wpleść do „Dżany”. W opowieści tej Gill, za jakieś przewinienie, została przemieniona w łaciatą sukę. Pojawiła się tam także wizja zaświatów, nieco przypominających szpital, którą później, jako zbyt smutną, porzuciłam. Zapewne na tę wizję miał wpływ mój pobyt w szpitalu.
W tym, co napisałam, nie ma nigdzie słowa o kamiennej figurce tygrysa, którą miał Mat. Był w niej ukryty nóż i mała porcja leczniczego proszku. Ten proszek wyrabiał Paul. Jeśli o to chodzi, nie tylko on mi się zgubił, ale i wielu innych bohaterów. Paul był starszym bratem Dżany, wcześniej niż ona opuścił nadrzewną wioskę ich ludu. Osiadł na stałe wśród lodowych szczytów, w tym przypominając Johna. Potrafił leczyć, ale nigdy nie był znachorem. Nie lubił przebywać wśród ludzi. Dżana i jej przyjaciele męczyli go.
Oprócz niego były też dwie dziewczynki. Obie, jak ja, pochodziły ze Świata Prawdziwego. Tak było w moich opowieściach, tak naprawdę bowiem nie istniały. Nie pamiętam już ich imion, choć możliwe, że jedną z nich nazwałam Elżbietą, a drugą Anną. Pamiętam za to, że jedna była rudowłosa, a druga była albinoską i miała problemy z chodzeniem, może nawet była sparaliżowana. Jeśli imiona, które odnalazłam w swoich bardzo starych notatkach, naprawdę były ich imionami, nie mam pojęcia, które należało do której. Chyba były siostrami, może nawet bliźniaczkami. Kiedyś zaczęłam spisywać opowieść o nich. Siedziałam wtedy w bujanym fotelu na werandzie domu moich dziadków. Nigdy nie skończyłam tej historii, a napisany kawałek tekstu nie zachował się.
Był też dziki chłopak i jego ogromny, kudłaty, bułany koń. Chłopiec miał chyba na imię Jack, a jego koń Melon. Z opowieści o nich pozostał mi jeden rysunek, przedstawiający konie i dzieci, które osunęły się z urwiska oraz spisany w punktach plan, na podstawie którego nie jestem jednak w stanie jej odtworzyć. Kiedy uczono nas w szkole podstawowej pisać plany, chciano byśmy dbali o właściwą strukturę pisanych przez nas wczesnych, nieudolnych wypracowań, lub też sprawdzano, na ile rozumiemy przeczytane lektury. Jako dziecko nie byłam w stanie pojąć, że taki plan nie nadaje się do utrwalania opowieści i dlatego tę straciłam. Jak pisać plany umożliwiające późniejsze odtworzenie opowieści, wpadłam kilka lat później.
Był też chorowity chłopak, Piero, o sterczących na wszystkie strony, brązowych włosach i kilka istot o niebieskiej skórze, nie pamiętam już ile. Ci niebiescy, wszyscy razem, jeździli na klaczy o bardzo kolorowej sierści łączącej w sobie prawie wszystkie istniejące umaszczenia. Ta klacz miała na imię Lotna. Mam kilka rysunków, na których ją uwieczniłam. Miała brązową głowę, rudą grzywę, siwą szyję i prawą przednią nogę, czarną lewą przednią nogę, żółtawą łatę na grzbiecie, cętkowany zad i tylne nogi. Jej ogon rysowałam różnie, czasem rudy, czasem biało-czarny.
Było jeszcze paru mężczyzn, których zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć, ani opisać choćby kilkoma słowami. Bohaterowie w Świecie zza Morza Ognia i Krwi pojawiali się i znikali. Byli owocem moich fascynacji, które przetwarzałam na wszelkie możliwe sposoby. Zapożyczałam bohaterów, ich sylwetki, imiona i charaktery z książek i filmów, które mi się podobały, zestawiając te elementy ze sobą w dowolnych kombinacjach. Szybko odrzucałam bohaterów bezbarwnych, nudnych, za bardzo nie moich lub zbyt mało wiarygodnych. Czasem nie od razu się ich pozbywałam, a próbowałam ich zmieniać. Niektórzy zmieniali się sami, wymykając się spod kontroli i coraz mniej przypominając swoje pierwowzory. To właśnie ich pokochałam najmocniej i opisałam w „Dżanie”.
Krasula była kiedyś krową, a nie rogatą klaczą, ale nawet jako koń z rogami nie pasowała do mojego świata.
Nie wszystkich jednak bohaterów zabijałam, raczej po prostu ich porzucałam, a gdy ja ich porzuciłam, znikali z pamięci innych postaci. Małych Ludzi też było kiedyś czterech, ale okazało się, że temu czwartemu brakuje pretekstu do istnienia w opowieści.
Czasem też zmieniałam bohaterom imiona, choć pozostawali tymi samymi osobami. Zaczęłam to robić, gdy wzięłam się za spisywanie „Dżany”. Choć już wcześniej czułam, że z niektórymi imionami jest coś nie tak i nie zapisywałam ich robiąc notatki, a umieszczałam w nich tylko inicjały. Imiona zapożyczone, a zbyt charakterystyczne, musiały zastąpić inne. Niektóre zmiany bardzo mi się potem spodobały, innych żałuje, ale jest, jak jest i tak musi być.
Dawno, bardzo dawno opowiadałam sobie te zapomniane historie. Zaczęłam chyba w pierwszej klasie szkoły podstawowej. W jakim czasie działy się dla Dżany? To było po jej pierwszym spotkaniu z Ferro, a przed „Ostatnią ciemnością”. Choć tak naprawdę historie te nie miały żadnej chronologii, a czasem nawet się wykluczały. O czym były? O bohaterskich czynach, tylko tyle pamiętam. Dużo było w nich szczęku mieczy i ran do opatrywania.
W tej z dzikim chłopcem pojawiały się demoniczne konie, o których już nigdy potem nie było mowy. W jakiejś były roboty, które porwały konie towarzyszy Dżany i znęcały się nad nimi. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wiedziałam skąd wzięły się roboty i czego naprawdę chciały. Wielokrotnie jednak narysowałam scenę chłostania przez nie koni, a kiedyś nawet ją opisałam. Nie napisałam już jednak niczego więcej, a potem ten fragment zgubiłam, a być może nawet świadomie wyrzuciłam wyrywając kartki z nim z zeszytu, by zeszyt ten przeznaczyć do czegoś innego. Wydaje mi się, że to był duży, brązowy zeszyt w twardej oprawie. W tamtych czasach prawdziwy rarytas. Napisałam w nim później swoje pierwsze skończone opowiadanie („Jedyni, czyli Hea-Hoa-Har”), niestety niedorzeczne.
W którejś historii Dżana ze swoimi towarzyszami szukała schronienia u brata. Kiedyś opisałam ich wspinaczkę zaśnieżonymi górskimi drogami. Chyba mieliśmy wtedy w szkole napisać własną bajkę. Nie wiem już, czy moja nauczycielka kiedykolwiek to przeczytała, wiem natomiast, że tamten tekst nie miał ani początku, ani końca. Przepadł gdzieś razem ze szkolnymi zeszytami. Kiedyś opisałam też chyba jakąś dramatyczną przeprawę przez bagno. Może miało to coś wspólnego z pierwszym spotkaniem Dżany z fioletową.
Były też jeszcze dużo wcześniejsze opowieści, takie, w których nie występowała jeszcze Dżana. Ich bohaterami byli Ferro, Mat, Pepo, ich czwarty towarzysz i ci mężczyźni, których już nie pamiętam. Ale najważniejszym bohaterem był Ferro. To od niego wszystko się zaczęło. A jego pierwsze przygody wcale nie działy się w Świecie zza Morza Ognia i Krwi. Tam trafił później i tam spotkał Dżanę.
Cóż, straciłam tamte opowieści, ale dzisiaj wiem już, że to bez znaczenia.
„Dżana”, w trakcie, gdy ją pisałam, stała się czymś zupełnie innym, niż miała być początkowo. Z pożegnania z dzieciństwem i z bohaterką z dziecięcych lat przemieniła się w opowieść o dorastaniu, w opis poszukiwania, pogoni za odpowiedziami na wiele pytań, które można sprowadzić do jednego - o co w dorosłym życiu chodzi? - pogoni, która skończyła się powodzeniem.
W Gładyszowie, w stadninie koni huculskich, w wiosce w Beskidzie Niskim, na samym końcu świata, gdzie uczelnia wysłała mnie na praktykę hodowlaną, siedząc w siodlarni, zapisałam na skrawku żółtej kartki z segregatora taką myśl: „Najpierw są wzniosłe słowa, potem przychodzi zwyczajne, szare życie, żeby wszystko zaczęło się od nowa i znów mogło zakończyć się wzniosłymi słowami.” Chodziło mi o dotychczasowe zakończenia „Dżany” i o to, co się tam ze mną działo. Przecież wszystkie moje zakończenia „Dżany” były bardzo patetyczne w tonie, a potem zawsze działo się coś takiego, że zaczynałam opowiadać dalej, że zakończenie wcale nie okazywało się zakończeniem.
Pisząc to w Gładyszowie byłam smutna, ale teraz nie sądzę już, żeby była to smutna myśl. Przecież, zmagając się z opowieścią o Dżanie, dowiedziałam się, że nie muszę stracić świata fantazji. Oczywiście, nigdy nie będę już myśleć i czuć jak dziecko, ale pogodziłam się z tym. Ważne jest, że mogę wracać do Świata zza Morza Ognia i Krwi dzięki temu, że piszę, że tworzę. Mogę też wracać w sposób dużo bardziej prozaiczny, grając w gry fabularne.
To właśnie stało się w Gładyszowie. Poznałam tam ludzi, którzy mnie oczarowali i którzy mnie zawiedli, żeby potem jeszcze zawodzić i oczarowywać. Znowu grałam. Stałam się Szevą. Stałam się Szevą, bo Dżany i Merego nie chciałam już ruszać. Oboje przecież uporządkowali swoje życia.
Szeva dorosła błyskawicznie. Poznałam ją jako dziewczynę o długich, gęstych włosach, czarnych jak noc. Nie była ładna. Ładny nie był też jej ciemnogniadotarantowaty wierzchowiec o garbonosym profilu i jeleniej szyi. Otrzymał imię Roheryn, imię piękne i prawie nieużywane. To był impuls. Roheryn był koniem Elesara, Kamienia Elfów, postaci z „Władcy pierścieni” Tolkiena. W całej książce imię to pada tylko raz, więc naprawdę jest prawie nieużywane. Tak w ogóle, w Gładyszowie czytałam akurat „Władcę pierścieni” po raz piąty.
Moje spotkanie z Szevą dowodzi, że świat fantazji, że mój świat fantazji, naprawdę jest nieśmiertelny, a „Dżany” nie da się skończyć, tak jak nie da się naprawdę skończyć żadnej prawdziwej historii. Losów Szevy nie będę jednak opisywać dokładnie. Mam je w swojej głowie i mam w swoim sercu. Tobie, Czytelniku, na nic się one nie przydadzą, ani mnie nie przydadzą się na nic spisane. Szeva na swojej drodze nie znalazła bowiem niczego nowego, czego Mery by wcześniej nie znalazł. Niczego nowego nie odkryła. Jak my wszyscy uczyła się odpowiedzialności. Uczyła się kochać i wybaczać. Szukała miejsca dla siebie.
Tak samo, jak Mery, miała problem z zaakceptowaniem swojego ojca. Nie mogła pojąć, skąd Dżana go wytrzasnęła i dlaczego pokochała. Odbyła długą rozmowę z Merym na temat ich rodziny. To było jeszcze przed moim wyjazdem do Gładyszowa. Siedzieli razem na zboczu góry łagodnie opadającej ku Morzu Ognia i Krwi, a Mery, już mężczyzna, a nie młodzieniec, choć nadal tak samo smukły, opowiadał jej o Arceście i o Ferro. O niego też pytała. Chciała wiedzieć, kim był, jak umarł i przede wszystkim, jak żyło się z nim jej matce. Dżana nie chciała o nim mówić. Wspomnienia wciąż bolały i ją, i Arcesta, który przecież nigdy nie stał się do niego podobny.
Tak jak Mery, Szeva wyruszyła w drogę. Chciała zasmakować przygody, trochę zazdrościła bohaterskich czynów rodzeństwu i matce. Na jej drodze stanęły naiwna Altea i okrutna i głupia Meliana, postaci dziewczyn, które ze mną grały. Skradziono jej Roheryna i wtedy dopiero pojęła, jak bardzo go kocha, powtarzając jakby przygodę Merego, który nocą w lesie utracił Różę i pojął, że nie może bez niej żyć. Słuchając przezwisk, jakimi obrzucono jej brata, gdy o nim opowiedziała, pojęła, jak bardzo był dla niej ważny. Biła się na pięści w obronie jego honoru i wybiła swojej przeciwniczce (Melianie) dwa zęby. Nieszczęśniczka nieźle potem sepleniła. Szeva nie raz znalazła się w niebezpieczeństwie. Ratowała swoje i cudze życie. Tak, jak Mery, była porywcza, lecz szlachetna.
Wiele przeszła i wiele jeszcze przejdzie, odzyska też Roheryna. (Wystarczy zmienić Mistrza Gry, a to akurat zrobię. Dziewczyna, która wiodła nas po świecie fantazji w Gładyszowie, mieszka przecież w Tczewie i już jej raczej w życiu nie spotkam.)
Wszystko to nie ma jednak znaczenia i nie będę o tym więcej pisać. Jak już powiedziałam, opowieść o Szevie nie wniesie niczego nowego w mój zapis dojrzewania. Nie muszę jej też jeszcze ratować przed zapomnieniem, bo teraz Szeva, postać z gry, jest jak najbardziej żywa. Wiedz tylko, mój Czytelniku, że na pewno dokona bohaterskich czynów, a kiedyś spotka mężczyznę, z którym będzie chciała spędzić całe życie. Dziś jeszcze nie znam jego imienia, tak, jak i nie wiem, czy dziecko Merego będzie dziewczynką, czy chłopcem, ale wiem, że Mery i Las będą mieli dziecko.

21.09.1999 - Michałów-Grabina

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...