Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

1. Pocieszyciele


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Mój drogi Czytelniku, nie wiem, co chciałeś przeczytać. Nie wiem też, co ja chciałam napisać. Opowieść o Dżanie powstała jakby sama, tylko z niewielkim moim udziałem. Jeśli czytałeś historię o dorastaniu, to ona już się chyba zakończyła. Jeśli bawiło cię śledzenie losów Dżany, Merego i innych, tak jak bawiło i bawi mnie, możesz śledzić je dalej.
W tym, co teraz chcę napisać, nie chodzi już prawie o nic, oprócz zabawy, przyjemności z przebywania z moimi ukochanymi, starymi bohaterami. Dotarłam do miejsca, gdy to znowu jest możliwe.
Dziś mam dwadzieścia jeden lat, czyli już na pewno jestem dorosła. W każdym razie oficjalnie. Chyba wszystko poukładałam. Będąc dorosłym, wciąż można się bawić, marzyć, stwarzać historie, historie lekkie, szalone, nielogiczne. To, czego się nauczyłam, to rozgraniczanie. Sensem i logiką muszę posługiwać się na uczelni, w pracy, przy pisaniu prawdziwych opowiadań, tych, które mają mi pozwolić zostać pisarką, ale przecież nie w „Dżanie”. Choć piszę ją dla Ciebie, Czytelniku, z nadzieją, że mnie zrozumiesz, piszę ją też dla siebie i to nie tylko po to, żeby ocalić tę opowieść przed popadnięciem w niebyt, ale i dla swojej przyjemności. Dlatego zaczęłam (dziś w Brwinowie, gdzie jest siedziba mojego wydziału, na zajęciach z hodowli zwierząt futerkowych) pisać to coś, co właśnie piszę. Myślenie o Merym i Dżanie pozwala mi się odprężyć. Po latach wracam tam, skąd wyruszyłam.
Już nie chcę szukać sensu życia, nie chce go szukać tak, jak nie szukałam będąc dzieckiem. Wtedy opowiadałam sobie historie, nie myśląc nawet o pisarstwie. Ja wciąż to potrafię. Czasu mi nie przybyło, ale już umiem znieść jego brak. Przyzwyczaiłam się też do pisania na zajęciach, choć kiedyś mnie to denerwowało. Tak naprawdę nie zmieniłam się ani trochę przez te wszystkie lata, mimo że zmieniłam się diametralnie. Miałam tylko parę kryzysów. Tak, jestem mądrzejsza, jestem bardzie świadoma, ale to wszystko. Znowu jestem spokojna. Tu nie chodzi o to, że niczego się nie boję. Tak, boję się: śmierci, chorób, ciężkiej pracy, porzucenia i zdrady. Chodzi tylko o to, że już umiem sobie z tym lepiej lub gorzej radzić. Wiem też, co jest najważniejsze – piękne chwile i to, co możesz ofiarować innym, drgnienia serc, nawet, jeśli to tylko drgnienia. Nauczyłam się tego na praktyce w Gładyszowie.

- Hej! – zawołał Mery z grzbietu konia, zatrzymując się przed twierdzą będącą przejściem między światami.
Dżana ściągnęła lejce, wstrzymując ogromne zwierze zaprzęgnięte do pługa. Otarła rękawem pot z czoła.
Na granicy lasu i jałowego Pustkowia rozpościerały się teraz pola uprawne. Dżana je założyła. To Arcest nauczył ją czerpać przyjemność z pracy na roli, odnajdywać w jej czasie spokój, osiągać harmonię z naturą i z sobą samą.
- Poczekaj na mnie, mały – powiedziała do konia i ruszyła przywitać syna.
Jej mały konik wcale jednak nie był taki mały. Było to ciężkie, pociągowe zwierze, zupełnie inne, niż wszystkie konie, jakie dotąd miała. To także Arcest sprawił, że zjawił się w jej życiu. Za jego sprawą doceniła te wielkie zwierzęta obdarzone ogromną siłą i flegmatyczną naturą filozofów. Tego sama wychowała. Dała mu na imię Lemiesz, by tym podkreślić rolę, jaką miał odegrać w jej życiu. Miał być tym, który z nią razem będzie uprawiał ziemię. Na swój sposób był piękny, jasnokasztanowaty z konopiastą, prawie białą grzywą, latarnią na pysku i wysokimi skarpetkami na wszystkich czterech nogach sięgającymi prawie łokci i kolan. Jego pęciny zdobiły bransoletki długich włosów.
Kiedy podeszła do Merego, od razu zauważył, że była blada, a jej oczy przybrały kolor morza na krótko przed burzą. Błyskawicznie też pojął, że coś musiało się stać. Zsunął się z siodła. Stanął naprzeciwko matki. Sam też był blady i Dżana to spostrzegła. Na jej twarzy pojawił się wyraz współczucia. Oboje mieli ten sam problem i to od początku było jasne.
- Gill już nie wychodzi? – spytał Mery, choć wiedział, że to pytanie nie ma sensu. Znał odpowiedź.
- Gill odeszła.
Przełknął tylko ślinę. Przez chwilę milczeli, stojąc na przeciwko siebie. Jego koń parskał i grzebał nogą niecierpliwiąc się. Był to smukły kasztan, którego Mery nazywał po prostu Koniem. Po śmierci swojej ukochanej Róży, nie znalazł zwierzęcia, które mogłoby mu ją zastąpić.
- Co się stało, że przyjechałeś? – spytała Dżana w końcu. – Nie przyjechałbyś, gdyby nic się nie stało.
Mery skinął głową. Nie odpowiedział od razu. Długo gryzł wargi, zanim wydusił:
- Ranya i ja zostaliśmy sami. – Ranya była córką Merego i Las. Niezbyt wysoka, lecz smukła, dziewczyna o rudych włosach, zielonych oczach, szpiczastych uszach i owłosionych stopach, dziwna, jedyna w swoim rodzaju, tak jak Mery.
- Co stało się z Las?
- Ona... – Mery zaciął się na moment. – Rzuciła się ze skały w Morze Ognia i Krwi. Nie mogła znieść tego, że dla niej czas płynął szybciej, niż dla mnie.

Wieczorem siedzieli w sali, w której kiedyś, przed wieloma laty, tańczyła czarna armia Ich Wielmożności Ciemności. Dżana już dawno jednak przestała o tym myśleć. Twierdza będąca przejściem między światami stała się dla niej prawdziwym domem. Na kominku palił się ogień, a Dżana i Mery grzali dłonie o ogromne kufle z gorącym winem. Nie mogło to jednak powstrzymać chodzących po ich plecach dreszczy.
- Myślę, że wezmę Roheryna i pojadę poszukać Szevy – powiedział Mery nagle.
- A glumy? – spytała Dżana zimno, bez emocji. Zdawała się wyzbyta ze wszelkich uczuć.
- Ranya zajmie się nimi. Chce kontynuować to, co ty i ja zaczęliśmy.
- To dobrze, ale czy nie powinna poznać więcej ludzi, poszukać sobie mężczyzny? – Dżana patrzyła przed siebie na jakiś niedostrzegalny dla nikogo innego punkt na ścianie.
- Myślę, że to ona powinna decydować o swoim życiu. Nie chcę jej niczego narzucać, tym bardziej, że niewiele różnimy się wiekiem. Wiesz, ona już dorosła, a ja ciągle jestem młody. Właśnie tego Las nie mogła znieść.
- Byłeś z nią szczęśliwy? – Dżana nie patrzyła na niego.
- Tak. Ponad trzydzieści lat. Dla ludzi to byłoby bardzo długo.
- Miałeś szczęście. – Głos Dżany był zupełnie pozbawiony barwy.
- Miałem – przyznał. – Mamo...
Dżana potrząsnęła głową, jakby chciała się otrzeźwić, wrócić do rzeczywistości. Uśmiechnęła się słabo.
- Ja też miałam. Patrzyłam jak Szeva dorasta. Było mi dobrze z Arcestem. Przeżyliśmy piękne trzydzieści lat. To było szczęście.
Mery skinął głową.
- Ja już rozumiem – oświadczył. – Rozumiem to, co powiedziałaś mi wiele lat temu. Cieszę się, że miałem Las i że Ranya istnieje, choć to wszystko nie było i nie jest takie, jak być powinno. Rozumiesz? Nie mam już do ciebie żalu za moje życie.
Dżana uśmiechnęła się prawdziwym, jasnym uśmiechem.
- Jesteś taki, jak twój ojciec – powiedziała. – Jesteś wspaniały. Tak, pojedź poszukać Szevy. Jesteś młody. Pustkowie wciąż jest dla ciebie, a ją, chciałabym zobaczyć, zanim stanie się starą kobietą.
- Nie chcesz przypadkiem żegnać się z życiem? – upewnił się Mery.
- Nie. Wiele razy wydawało mi się, że koniec jest bliski, ale on, jak widzisz, nie nadszedł. Teraz myślę, że będę żyć tak długo, jak długo będziesz żył ty. Nie mogę cię porzucić.
Mery uśmiechnął się.
- Tak – powiedział. – To pomaga. Dobrze jest wiedzieć, że gdzieś tam jesteś, że jeszcze ktoś mija tak wolno, jak ja.
Dżana podniosła się. Podeszła do skrzyni stojącej pod ścianą. Przez chwilę w niej grzebała. W końcu wydobyła z niej swój miecz.
- Jeśli chcesz wyruszyć, powinieneś go wziąć. Przez lata nie chciałeś przyjąć go z powrotem, ale powinieneś.
Mery chwilę się wahał. Potem wziął miecz i zwarzył go w dłoni. Tak, jeszcze go pamiętał. Był długi, ale lekki. Pamiętał, jak był szczęśliwy, gdy otrzymał go od matki po raz pierwszy. Niestety pamiętał taż, jak szybko go stracił i co Axia zrobiła wtedy z jego dłońmi.
- Nie – potrząsnął głową. – Myślę, że on może być tylko twój. Wrócił do ciebie. On do ciebie pasuje. Tak już jest.
Dżana przez chwilę przyglądała się uważnie Meremu. Wciąż był młody, ale wiele się już nauczył. Bez słowa odwróciła się i znowu podeszła do skrzyni, by wyjąć z niej jeszcze jeden miecz.
- Może więc weźmiesz ten? – zaproponowała.
Mery odłożył na stół oręż z krwawym okiem w rękojeści i przyjął drugi miecz z rąk Dżany. Był tak samo lekki, a może jeszcze lżejszy, choć tak samo długi. Rękojeść miał srebrzystą, bez osadzonego w niej żadnego kamienia.
- Co to za miecz? – spytał zdziwiony. - Nie widziałem go nigdy w życiu.
- Wykuł go kowal z Ludu Lasu – powiedziała Dżana cicho. – Należał do twojego ojca.
- Do Ferro? – Mery wybałuszył oczy.
- Tak. Do niego – przyznała. – Nie wiem, skąd go miał, ale na pewno nie ukradł, tak jak ja. Nosił go zawsze na plecach pod płaszczem i dobywał dopiero, gdy ten pierwszy miecz wytrącono mu z dłoni, z reguły tuż przed naszą klęską. Wtedy losy walki zawsze się odwracały. Ten oręż przynosi szczęcie.
Tak, pamiętam krwawą bitwę, gdy tak właśnie się stało. To był zawsze taki piękny i ekscytujący moment opowieści. O co i z kim się bili? Tego już nie pamiętam. Wiem tylko, że walka toczyła się we wnętrzu. Dżana i jej przyjaciele bili się dzielnie, ale przeciwników było więcej. Gdy wydawało się, że to już koniec, a krótki miecz wypadł z dłoni Ferro, on odrzucił płaszcz i dobył drugiego miecza. Nikt się tego nie spodziewał. Przeciwnicy znieruchomieli na chwilę. Światło zdawało się padać tylko na Ferro. Wygrali wtedy, inaczej stać się nie mogło. Pamiętam jeszcze, że opowiadałam sobie o tym w szkole podstawowej, na lekcji muzyki, zamiast śpiewać o prządkach, czy o czymś takim. Nie pamiętam niczego więcej.
- Zobacz klingę.
Mery wysunął miecz z pochwy i przyjrzał się wyrytym na nim tajemniczym znakom.
- Leśny Lud je wykonał – powiedziała Dżana. – To zapewne zaklęcia chroniące w walce tego, który się nim posługuje. Weźmiesz go?
Mery znieruchomiał na moment, zacisnął dłonie na mieczu. Czuł, że chce go mieć. Przecież o tym zawsze marzył. Marzył o wyjątkowym orężu odziedziczonym po ojcu, wielkim wojowniku. Jego ojciec był wielkim wojownikiem i on już to wiedział.
- Jeśli mogę, to tak – rzekł niepewnie, nie do końca przekonany, czy jest go godzien.
- Nie tylko możesz, ale powinieneś. Kto wie, w jak daleką ruszam drogę i jakie niebezpieczeństwo napotkasz.
- Dziękuję – wyszeptał, przypasując sobie miecz.
Dżana położyła mu dłoń na ramieniu, potem go objęła. To było ważne i potrzebne. Zostali sami, ale nie byli samotni i niczego nie żałowali, nawet Mery, który znowu wyruszał w nieznane, który widział już wiele końców, choć sam wciąż był bliżej narodzin, niż śmierci. Może trochę przerażał go fakt, że po Las nie będzie już żadnej kobiety, ale był za nią wdzięczny losowi, za nią i za te trzydzieści lat spokoju.

Czemu zaczęłam spisywać opowieść o Merym, a nie spisałam opowieści o Szevie? Nie wiem. Takich rzeczy się nie wie. Może dlatego, że opowieść o Szevie poznałam od razu całą, w czasie gry i jedyne, co mi pozostawało, to przelać ją na papier. Nie chciałam się za to zabierać. Wydawało mi się to nudnym zajęciem. Jeśli zaś chodzi o Merego, najpierw znałam tylko niezwiązane z sobą epizody z jego życia i musiałam je dopiero połączyć w całość. Zaczęło sprawiać mi to przyjemności. Wciąż jeszcze nad tym pracuję, znając tę opowieść tylko do połowy.

Bujał się w siodle, jadąc stępa na północny-zachód, w niebezpieczne, dziwaczne strony, w których poznał Las. Nie wiedział, czemu wyruszył w tym kierunku, ale tak naprawdę był to tak samo słuszny wybór, jak każdy inny. Dobrze czuł się na Roherynie, choć nie dosiadał go nigdy przedtem. Po prostu sprawiało mu przyjemność dosiadanie konia, który miał imię.
On sam posiadał dużo koni, ale wszystkie bezimienne, obdarzone jedynie przydomkami takimi jak Siwa, Kara, Babcia. Z Las hodowali konie. Sprzedawali je w Jedynym Mieście, czasem zabierając z sobą na targ glumy, przyzwyczajając je do obcowania z ludźmi, a ludzi do obcowania z nimi. Kontynuowali pracę, której przed laty podjęła się Dżana i której nie potrafiła doprowadzić do końca. Lubili zajmować się glumami. Lubili też pracę z końmi. Byli szczęśliwi, byli szczęśliwi przez ponad trzydzieści lat.
To był piękny czas. Patrzyli jak Ranya rośnie. Regularnie odwiedzali Dżanę, patrzyli jak Szeva i Anjia, wkraczają w dorosłe życie. Były rówieśnicami, mimo, że Szeva była dla Anji ciotką.
Tylko to, że starzeli się w różnym tempie było straszne. To było straszne dla nich wszystkich. Czas pierwszego zabrał Arcesta. Nigdy mu się nie udało uruchomić samochodów Dżany, chociaż próbował. Robił przy tym całą masę dziwacznych rzeczy, z których Mery niewiele rozumiał. Próbował między innymi wytworzyć paliwo z końskiego nawozu. Dżana bardzo przeżyła jego śmierć, ale pozbierała się szybko. Uczyła Lemiesza pracy w polu i to pomogło jej odnaleźć spokój.
Potem odszedł Zygfryd. Gill czas srogo doświadczał odbierając jej wzrok i przyginając do ziemi, ale śmierć długo ją omijała. Dżana opiekowała się nią troskliwie w czasie tych ostatnich lat, tak troskliwie, jak powinna, gdy Gill była dzieckiem. Pogodziły się i pokochały, gdy było już na wszystko za późno. Gill odeszła mając siedemdziesiąt dwa lata, no, a Las rzuciła się ze skały.
Zamknął oczy. Jej śmierć wciąż zbyt go bolała, żeby mógł o tym myśleć.

Wprowadził Roheryna do stajni i oporządził go bez pośpiechu. Tak. Nie śpieszyło mu się nigdzie i to było straszne. Nie mogło mu się spieszyć, bo nie wiedział, dokąd zmierza.
W pomieszczeniu było już parę innych koni, wszystkie stały w takich samych przegrodach z żerdzi. Tylko ostatnie stanowisko było obudowane deskami i zakratowane. Wewnątrz, pogrążone w mroku stało ogromne zwierze. Mery dostrzegł błysk jego oka, potwornego, bladobłękitnego oka o przekrwionym białku. Koń patrzył na niego. Mery poklepał Roheryna po szyi.
- Na razie, staruszku – powiedział i powoli podszedł do zakratowanego boksu.
Żeby cokolwiek zobaczyć, musiał wspiąć się na palce, ale i to niewiele pomogło. Wewnątrz było zbyt ciemno. Dostrzegł tylko to upiorne oko, złotą, skołtunioną grzywkę spadającą na ogromne czoło ozdobione szeroką łysiną i różowe, cętkowane chrapy.
- Patrzycie na mojego Tröstare’a?
Mery podskoczył i odwrócił się. W drzwiach stajni stał gruby, łysy karczmarz o czerwonej twarzy i uważnie mu się przyglądał.
- Podoba wam się?
- Właściwie to trudno mi go zobaczyć – przyznał Mery. – Czemu go tak trzymacie?
Gospodarz roześmiał się smutno.
- To był koń mojego syna – wyjaśnił. – Szalony chłopak chciał bawić się w wojownika i sprowadził do domu to szpetne zwierze. Niestety biedak zginął. Wojaczka nie była dla niego. Od jego śmierci to nieszczęsne stworzenie zupełnie zdziczało. To wielkie bydle, szpetne jest, ale wóz nieźle mogłoby ciągnąć, tyle, że nie chce nikogo do siebie wpuścić. Kopie, gryzie, nie daje się wyprowadzić, ani oczyścić. Tylko ze względu na pamięć syna jeszcze go nie ubiłem.
Mery obejrzał się na boks.
- Jak ma na imię?
- Tröstare.
- A co to znaczy?
- Nie wiem. – Gospodarz wzruszył ramionami.
Mery raz jeszcze obejrzał się na boks.
- To koń szlachetnej rasy, prawda?
- Tak, takie wielkie bydle – przyznał gospodarz.
Mery westchnął. Nie mógł przeboleć, że takie wspaniałe zwierzę stało się więźniem w ciemnej klatce.
- Wiecie... – Mery jeszcze przez chwilę się wahał. – Straciłem konia szlachetnej rasy i szukam takiego zwierzęcia.
- Jest dziki i brzydki – przypomniał mu gospodarz.
- Tarant?
- Niestety. – Gospodarz spojrzał na stojące w przegrodach konie. – Wasz jest ten pstrokaty?
- Nie mój, ale ja na nim przyjechałem – wyjaśnił Mery, choć to nie było potrzebne. – To koń mojej siostry. U nas to jakby rodzinne. Wszyscy kochamy taranty.
- Zboczenia chodzą po ludziach – skwitował to gospodarz. – Chcielibyście spróbować go okiełznać?
- Będę mógł go zabrać, jeśli mi się powiedzie? – upewnił się Mery.
- A bierzcie go – rzucił gospodarz bez zastanowienia.
- Ale pomożecie mi?
- Nie. Ja się do niego nie zbliżę. Zawołam chłopca stajennego.
- Dobrze.
Mery podszedł do drzwi boksu z bijącym sercem. Nie miał żadnego pomysłu. Nie wiedział, co zrobi, co powinien zrobić. Ujeżdżał konie, ale tylko takie, które sam wychował, poczciwe, przyjacielskie, wyrośnięte źrebaki. Wiedział jednak, że nie może zostawić tego wspaniałego zwierzęcia bez pomocy.
Odsunął skobel boksu i pociągnął drzwi. Koń uderzył z góry, chcąc dosięgnąć go zębami, ale Mery był szybszy. Pochwycił zwierze za język i wyciągnął go na bok, unieruchamiając koniowi głowę. Tröstare zacharczał, był od Merego dużo wyższy i silniejszy, ale nagle znalazł się w kropce.
- Załóż mu szybko ogłowie! – krzyknął Mery do chłopca stajennego, a potem wolną ręką pogładził szyję konia i już cicho i spokojnie powiedział. – Nie złość się Tröstare, nawet jeśli tego nie pojmujesz, robię to dla ciebie.
- Przeżuć mu wodze przez głowę! – znowu zwrócił się do chłopca.
Wszystko było gotowe. Wreszcie musiał puścić konia. Odsunął się pozwalając zwierzęciu wyjść z boksu, podskoczył, chwycił się ręką za grzywę i wciągnął na konia. Ogromne zwierze nawet nie spróbowało go zrzucić. Stępa wyjechał na podwórze gospody. Koń był mu posłuszny, czuł jednak, że rwie się do galopu i że za chwilę, być może, nie będzie w stanie go zatrzymać.
- Patrzcie, on dosiadł Tröstare’a! – zawołał gospodarz. Cały tłum ludzi wyległ na dwór, żeby obejrzeć to widowisko.
Tröstare był ogromnym koniem, muskularnym, o oryginalnej maści - brudnokasztanowatotarantowaty, z cętkami jedynie na chrapach i zadzie, z szeroką łysiną, wysokimi skarpetkami i tym jednym błękitnym okiem.
Mery wyjechał na drogę i wtedy pchnął Tröstare’a do galopu. Runęli naprzód jak burza. Ziemia zadudniła pod kopytami konia. Długo tak gnali, łykając przestrzeń. Ogromny tarant wydawał się niezniszczalny, niepokonany.
Tröstare zatrzymał się w końcu sam, zwiesił głowę, ciężko robił bokami. Nie miał już siły biec. W swoim więzieniu marzył o swobodzie i pędzie. Nie wychodząc jednak regularnie ze stajni stracił kondycję. Mery poklepał jego lepką od potu szyję. Nie pojmował, jak to się stało, ale zdążył już tego konia pokochać.
- Widzisz, Tröstare, możemy się ze sobą zaprzyjaźnić – powiedział z uśmiechem, po czym zawrócił konia i zebranym kłusem wrócili do wioski.
Przed gospodą oczekiwał ich tłum ludzi, wiwatujący na cześć Merego. Tröstare szedł zupełnie spokojnie.
- Teraz jest mój – oznajmił Mery dumnie.
- Jesteście cudotwórcą – rzucił gospodarz, który był tak przejęty i zafascynowany, że nawet nie zmartwił się utratą konia.
Mery nie zamknął Tröstare’a z powrotem w ciemnym boksie, ale postawił w przegrodzie obok Roheryna. Koń nikogo już nie zaatakował.

Długo stał w stajni przyglądając się Tröstare’owi. Czuł się jak zupełny głupiec. Znowu był w twierdzy będącej przejściem między światami. Wrócił odstawić Roheryna. Stwierdził, że dwa konie w długiej podróży będą mu tylko zawadzały. Może to był przypadek, a może przeznaczenie, w każdym razie, gdy dotarł do twierdzy, Dżana właśnie gościła u siebie Axię. Wojowniczka Nocy nie zmieniła się ani trochę przez lata, czerwone białka oczu świadczyły jednak, że i dla niej płynął czas.
- Skąd wziąłeś tego konia? – spytała od razu, jakby z Tröstare’em na pierwszy rzut oka było coś nie tak.
Opowiedział jej tyle, ile wiedział.
- I to wszystko? – Wyjaśnienia Merego jej nie wystarczyły.
- O co ci chodzi? – Nie mógł zrozumieć jej zachowania. Wyglądała na naprawdę przejętą.
- Ten koń myśli jak człowiek – oświadczyła. – On rozumie nasze słowa i w swoim umyśle też posługuje się słowami.
Mery wybałuszył oczy.
- Jak to możliwe? – spytał.
Axia tylko wzruszyła ramionami. Potem dużo czasu spędziła sam na sam z Tröstare’em. Rozmawiała z nim w myślomowie.
Dowiedziała się, że kiedyś był zwyczajnym zwierzęciem szlachetnej rasy. Zmiana dokonała się w nim w dniu śmierci jego pana. Jak do tego doszło, tego nie udało się Axii z Tröstare’a wyciągnąć. Koń nie chciał tego pamiętać i nie pamiętał. To, co wtedy zobaczył, było dla niego zbyt straszne. W jego umyśle pozostał tylko obraz jasnego, oślepiającego światła. Axia opowiedziała o tym później Meremu i Dżanie. Zastanawiali się, co mogło się naprawdę zdarzyć, ale niczego nie wymyślili, prócz tego, że syn karczmarza i jego koń musieli spotkać przerażającą, potężną istotę, być może demona.
- Wiesz – powiedział w końcu Mery, spuszczając wzrok – nie mam pojęcia, jak się zachować. Kiedyś miałem klacz, piękną kasztankę, tej co i ty rasy, Różę. – Tröstare słuchał go przekrzywiwszy głowę. – Kochałem ją z całego serca. Często ją głaskałem, myślę, że to lubiła – mówił Mery w podłogę. – Tuliła się do mnie. Ale, wiesz, ona była koniem, prawdziwym. Nigdy nie pomyślałem, że traktuję ją źle. To znaczy... Nie traktowałem jej jak człowieka, ale nie była dla mnie przedmiotem. Nigdy nie myślałem jednak, że ją poniżam. – Tröstare patrzył na niego postawiwszy do przodu uszy.
Mery, masz świra – powiedział sobie w duchu wciąż młody mężczyzna o owłosionych stopach. Axia wyjaśniła mu przecież: „Nie wiem, co się stało. Wiem jednak, że on nie jest człowiekiem w końskim ciele. On jest koniem, który otrzymał świadomość człowieka.”
- Czy nie będziesz miał nic przeciwko głaskaniu cię?
Tröstare powoli pokręcił głową.
- Więc, naprawdę mnie rozumiesz?! – Mery właściwie o tym wiedział, ale i tak był zaskoczony reakcją konia.
Tröstare skinął głową.
- To nie przypadek, ja wiem. – Mery był podniecony. – Ale nie spotkałem jeszcze zwierzęcia takiego, jak ty. Pokręć głową, udowodnij mi, że rozumiesz.
Tröstare wykonał polecenie Merego. Wyglądał na smutnego i znudzonego. Mery z każdego jego mięśnia mógł wyczytać, jak bardzo był nieszczęśliwy, jak bardzo żałował, że nie może wszystkiego wyjaśnić słowami.
- Zadam ci jeszcze tylko dwa pytania – powiedział.
Koń zmrużył oczy.
- Czy dosiadając cię, mogę używać siodła?
Koń potwierdził.
- Zgadzasz się także na wędzidło?
Tym razem również padła odpowiedź twierdząca.
Mery podszedł do ogromnego zwierzęcia, dotknął jego miękkich chrap.
- Przykro mi – powiedział. – Niestety los bywa okrutny. Ja coś o tym wiem. Mam jednak nadzieję, że będzie nam razem dobrze. Musimy się wspierać, ty jesteś jedyny i ja także. Nie ma istot nam podobnych.

Kiedy Mery znowu wyruszał w drogę, Axia zapytała go jeszcze:
- Czy wiesz, co znaczy jego imię?
- Nie. – Mery potrząsnął głową. – Karczmarz nie potrafił mi tego powiedzieć.
- Tröstare to słowo z jednego z języków Świata Prawdziwego – wyjaśniła Axia. – Oznacza pocieszyciela. Kto wie, może był ci przeznaczony. Pomyśl o tym, w jakim momencie życia go spotkałeś.

To przez Tröstare’a wszystko się zaczęło. Pewnego dnia przeglądałam słownik szwedzko-polski i natrafiłam na to słowo. Spodobało mi się jego brzmienie i znaczenie. Uznałam, że to dobre imię dla wyjątkowego konia. Nieco później, nudząc się na wykładzie z higieny, narysowała pysk taranta. Ponieważ dysponowałam brązową, żółtą i niebieską kredką umaszczenie Tröstare’a powstało jakby samo. Wyjątkowy koń musiał mieć jeszcze wyjątkowego właściciela. Wybrałam więc Merego. No, ale jeździec i koń potrzebowali historii, żeby naprawdę zaistnieć i tak to już poszło.

Był wieczór. Mery rozpalił ognisko, upiekł na nim zająca i zjadł go. Ale to zdarzyło się zanim jeszcze zaczął zapadać zmierzch. Potem już tylko siedział i patrzył w ogień. Płomienie: czerwone, pomarańczowe, żółte i białe, nieopisany żywioł, którego nie sposób zatrzymać, powstrzymać jego niepohamowanego apetytu, ani uwiecznić piękna. Te płomienie wypełniły cały umysł Merego, oczarowały go, sprawiły, że zapomniał o czasie i rzeczywistości.
Niestety kiedyś musiał przypomnieć sobie o świecie. Poczuł na plecach chłód nocy. Spojrzał w gwiazdy zimne i odległe.
Gdy znowu popatrzył w ognisko, już nie widział płomieni. Teraz widział minione dni. Widział Julię o białej skórze i to co z niej zostało, zmiażdżone, zakrwawione ciało. Widział Sidię kryjącą blizny w mroku stajni. Potem była tylko tłumokiem na grzbiecie ciężkiego konia. Widział rudowłosą Las, taką, jaka stanęła przed nim na drodze, gdy spotkali się po raz pierwszy, a także starą i złamaną, w ostatnim dniu jej życia.
Tröstare stał po przeciwnej stronie ogniska. Patrzył na swojego nowego pana rozumnymi, smutnymi oczami o różnej barwie. Pomarańczowe odblaski tańczyły na jego cętkowanym pysku.
- A więc my dwaj, Tröstare – rzekł Mery, słowa z trudem przeszły mu przez gardło – zawsze będziemy sami, inni, jedyni, samotni. – Tak to czuł.
Koń tylko na niego patrzył, nie przytaknął. Może zabrakło mu odwagi?

W gospodzie podobnej do wszystkich pozostałych, daleko od Świata zza Morza Ognia i Krwi, Mery wstawił Tröstare’a do przegrody i zaczął dokładnie go szczotkować.
- Piękną masz sąsiadkę z prawej – powiedział.
Koń skinął głową.
Faktycznie, stająca obok niego klacz była wyjątkowej urody: wysoka, smukła, kara, o sierści aksamitnej, ciemnej, jak nocne niebo. Jej pysk zdobiły gwiazdka i chrapka, a nogi wysokie skarpetki. Oczy miała złote, łagodne i mądre.
Tröstare parsknął zalotnie, wyciągając ku niej szyje i wtedy drzwi stajni otworzyły się. Do wnętrza weszła szczupła dziewczyna, czy może już kobieta. Mery znieruchomiał. Nigdy jeszcze nie widział istoty do niej podobnej. Miała czarne, proste, lśniące włosy o fioletowym połysku, ciemne oczy i skórę w kolorze ziemi Pustkowia, ciemną, czerwonawą. Nie nosiła broni, a jej twarz nie zdradzała wieku. Tkwiło w niej coś takiego, jak w Dżane i Axii, coś co sugerowało, że mogła być nieśmiertelna. Mery od razu pojął, że musiała być dużo starsza, niż na to wyglądała.
Podeszła do karej klaczy, a Mery wciąż stał bez ruchu, jak zupełny głupiec. Tröstare dźgnął go nosem, przypominając, że powinien się poruszyć.
- Przepraszam – wyjąkał wreszcie.
Dziewczyna spojrzała na niego oczami czarnymi jak noc, jej białka zalśniły w mroku stajni.
- Masz piękną klacz.
- Tak. To Córka Nocy – odparła.
- Nie jesteś stąd – zauważył Mery.
- Ty też nie. – Dziewczyna odrzuciła w tył głowę i roześmiała się czysto, perliście.
Mery uśmiechnął się słabo.
- Przepraszam, że cię zaczepiam, ale szukam swojej siostry i wszystkich o nią pytam. Jej koń wrócił do domu sam, bez uprzęży. To dojrzała kobieta. Ma czarne włosy. Na imię jej Szeva.
- A ty jesteś Mery?
Złotowłosy mężczyzna wybałuszył oczy.
- Skąd wiesz? – wyjąkał tylko.
- Mery, syn Dżany, słyszałam o tobie – rzuciła lekko, błyskając białymi, równiutkimi zębami.
- Skąd? – Mery nie rozumiał, co się działo.
- Och. – Dziewczyna znowu się zaśmiała. – Nie przedstawiłam ci się. Jestem Las po Burzy.
- Drwisz ze mnie?
- Nie. – Las po Burzy potrząsnęła głową, teraz była poważna. – Znam twoją przepowiednie. Słyszałam o kobiecie, z którą żyłeś. Ale ja naprawdę noszę takie imię. Jestem Wojowniczką Nocy, córką Axii i Szkarłatnej Wstęgi.
Mery rozdziawił usta. Córka Axii? Tak niebezpieczna, jak ona? Jego ciało zostało uleczone, ale on nadal pamiętał ból i lęk, to co Axia mu zrobiła.
- Nie musisz się mnie bać. – Dziewczyna odczytała jego myśli. – Moje serce jest czyste. A jeśli chodzi o twoją siostrę, niestety nigdy jej nie widziałam. Osobiście nie znam nikogo z twojej rodziny.
- Dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej? – spytał oszołomiony Mery.
- Tak wyszło. – Las po Burzy wzruszyła ramionami. – Nigdy nie czułam się dobrze na Pustkowiu. Lubię być wśród ludzi, tylko... – Nagle urwała, przez jej twarz przebiegł cień.
- Jesteś inna, jedyna, jak ja i mój pocieszyciel Tröstare – mówiąc to poklepał konia po łopatce.

Na dość długo zapomniałam o córce Axii i Szkarłatnej Wstęgi, ale ona przecież się urodziła.
Jak sobie o niej przypomniałam? Od tak, po prostu, to był impuls – ona istnieje. Potem szybko policzyłam, że ma jakieś trzydzieści osiem lat, więc jak na osobę nieśmiertelną naprawdę niewiele. Pomyślałam też, że mogłaby żyć z Merym, bo nie musiałaby cierpieć tak, jak Las z powodu upływu czasu, że mogłaby być z Merym do jego końca. Potem przyszła pora na imię, chyba nie szczególnie nadzwyczajne jak dla córki czerwonoskórego.
Tak, tworzenie historii może być takie proste, po prostu może! W przypadku tej opowieści i mnie jest.

- Nie jestem taka groźna, ani niedostępna, jak ci się wydaje – zaśmiała się Las po Burzy. Pięknie się śmiała. Siedzieli właśnie przy ognisku, ona i Mery. Tröstare i Córka Nocy pasły się za nimi. Znowu była noc, kolejna noc, jedna z wielu nocy beznadziejnej tułaczki Merego. Las po Burzy wiedziała, że się jej bał, że wciąż myślał o tym, co zrobiła mu jej matka. Bawił ją jego ciągły niepokój. – Przeraża cię moja moc, ale ty też masz ją w sobie.
- Jak to? – Nie wierzył i nie rozumiał.
- Nikt ci tego nie powiedział, choć twoja matka powinna o tym wiedzieć. – Las po Burzy ciągle się śmiała. Nie mogła się nie śmiać. Widziała go siedzącego ze splecionymi nogami po przeciwnej stronie ogniska. Kulił się w sobie, próbując w ten sposób bronić się tak przed nią, jak i przed chłodem nocy. Był taki drobny, szczupły, prawie niematerialny. Miał złote włosy i dziecięcą twarz małego książątka. Wiedziała, co przeszedł, jak był twardy, że dobrze go wyszkolono w posługiwaniu się mieczem, że nigdy się nie cofał, ale dlatego jego wygląd śmieszył ją jeszcze bardziej. – Masz w sobie moc. Wszyscy ją mają. Brakuje im tylko czasu, by nauczyć się nią posługiwać. Mędrcy Leśnego Ludu posługiwali się jednak mocą. Oni mieli czas na naukę. – Mery milczał, patrząc na nią zdziwionymi oczami w kolorze nieba. – Owszem, tylko Wojowniczki Nocy wnikają do ludzkich snów, zabijają siłą umysłu i tak leczą. Dla mędrców te umiejętności były albo zbyt trudne, albo zbyt trywialne. Nie wiem. Wiem za to, że czytania w myślach i myślomowy mógłbyś nauczyć się i ty.
- Naprawdę? – Był w stanie wyksztusić tylko tyle. Od razu pomyślał, że gdyby się tego nauczył, mógłby porozumieć się z Tröstare’em.
- Naprawdę.
- I mogłabyś mnie tego nauczyć?
- Oczywiście.
- A skąd to wszystko wiesz?
- Przemierzam światy. Rozmawiam z duchami. Uczę się tego i owego. – Wzruszyła ramionami i roześmiała się.

Przez wiele dni wędrowali razem, od tak, tylko dlatego, że oboje nie wiedzieli, dokąd powinni zmierzać.
- Czekam na sygnał, aż będę gdzieś potrzebna – tłumaczyła Las po Burzy. – Wolę to robić wędrując od wioski do wioski, niż siedząc w pałacu, jak moja matka. W gospodach czasem jest wesoło, a poza tym, kocham konie. Mam to po ojcu.
Wieczorami uczyła Merego korzystać z mocy jego umysłu i w końcu udało mu się wewnątrz swojej głowy usłyszeć myśli Tröstare’a.
- Posłuchaj. – Pewnego dnia Las po Burzy wpadła na dość szczególny pomysł. – Nie wiem, czy mi się uda, bo nigdy czegoś takiego nie robiłam, ale gdybyś opowiedział mi o Szevie, mogłabym spróbować odnaleźć jej umysł i ustalić w ten sposób, gdzie jest.
Mery przystał na to i Las po Burzy spróbowała. Kilka razy powtórzyła tę próbę, ale nie potrafiła niczego Meremu powiedzieć, oprócz tego, że wybrał właściwy kierunek, że nadal powinien podążać na północny-zachód.
Dobrze im było razem wędrować, ale do niczego między nimi nie doszło. Rozmawiali. Tylko rozmawiali. Nigdy się nie dotknęli. Nie pomyśleli nawet, że mogłoby ich łączyć coś więcej, niż przyjaźń. Mery miał jednak nadzieję, że będą razem, aż do osiągnięcia celu jego podróży, lub nawet dłużej. Niestety tak się nie stało. Pewnego dnia Las po Burzy powiedziała po prostu:
- Duchy mnie wzywają. Muszę ruszać do boju, do swoich spraw.
- Nie możesz mnie teraz zostawić – zaprotestował. – Jeszcze nie skończyłaś mnie uczyć. Słyszę Tröstare’a, ale wciąż nie potrafię odezwać się do niego w myślach.
- Przepraszam, Mery – wyszeptała, kładąc mu rękę na ramieniu. Dotknęła go wtedy po raz pierwszy. Zadrżał. Doskonale rozumiał, że nie mógł jej zatrzymać, co nie znaczyło, że tego nie pragnął. – Muszę iść tam, gdzie jestem potrzebna. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Wtedy dokończymy naukę.
Skinął głową.
- Do zobaczenia – rzuciła Las po Burzy. Jej głos brzmiał lekko, była w nim nadzieja na następne spotkanie.
- Do zobaczenia – odparł Mery.
To było wszystko. Las po Burzy znikła wraz ze swoim koniem, przenosząc się w przestrzeni tam, gdzie była potrzebna. Mery znowu został sam i tym razem samotność dotkliwie mu doskwierała.

Ciąg dalszy tej opowieści oparłam na wydarzeniach z sesji, w czasie której mój chłopak, Pierre, był Mistrzem Gry i graczem. Towarzyszyła nam też nasza znajoma Madzia. Od dawna grywamy razem. Wszyscy to lubimy. Nasze światy fantazji są bezpieczne, choć bogate w trzymające w napięciu zdarzenia. Nie chcemy robić sobie krzywdy.
Z reguły mam innego bohatera, ale raz chciałam dla odmiany zagrać Merym. Nie sądziłam, że powstanie z tego coś wartego spisania, ale powstało, choć lepiej byłoby powiedzieć, że gra po prostu mnie zainspirowała. Będę tu bowiem zmieniać fakty i ich wytłumaczenia bardziej chyba, niż kiedykolwiek. Mam jednak do tego prawo, to przecież moja historia.

Swoich nowych towarzyszy tułaczki spotkał w ogromnym, tłocznym mieście, w czasie dnia targowego. Kręcił się tam samotny i trochę zagubiony, rozpytywał o Szevę, ale niczego się nie dowiedział. Usłyszał za to wiele wyzwisk i drwin pod swoim adresem. Znał już to wszystko, ale wciąż go to bolało.
Zmęczony gwarem, zatrzymał się w końcu przy szyldzie cyrku osobliwości. Tam wszystko się zaczęło. Kątem oka zobaczył zielonego uciekającego z jednej z klatek. Nie zastanowił się, co robi, po prostu zareagował i chwycił za ramię nieszczęsne stworzenie, które pędziło właśnie w jego stronę. Zielony nie był już młody. Wyrwano mu zęby jadowe. Jak przystało na istotę należącą do cyrku osobliwości, miał trzy nogi i o dziwo wszystkie z nich były sprawne. Serce Merego ścisnęło się, a przed oczami stanęła mu dawno utracona Eva.
Zdarzyło się jednak tak, że w tym samym momencie co i Mery, pochwycił zielonego rosły, młody mężczyzna w kolczudze.
- Ale panowie mają refleks. – Łysiejący mężczyzna z wąskim, czarnym wąsikiem wyrósł przed nimi jak spod ziemi. – Bardzo dziękuję, za schwycenie tego demoniego pomiotu. Taka bestia z niego... Z każdej klatki potrafi wyleźć – mówiąc to przejął z rąk mężczyzn nieszczęsne stworzenie boleśnie wykręcając mu długie, chude ramiona, porośnięte wyleniałą, brudnozieloną sierścią. – Niech panowie przyjmą to w nagrodę... - Każdemu z mężczyzn wcisnął w dłoń po monecie. Młodzian w kolczudze przyjął ją chętnie, ale Mery zaprotestował.
- Nie trzeba. Ale... Skoro są z nim same kłopoty, czy nie chciałby go pan sprzedać?
- To wykluczone. – Właściciel cyrku osobliwości pokręcił głową. – Jest jedną z moich największych atrakcji. – Nie czekając, czy Mery coś jeszcze powie, oddalił się ciągnąc za sobą trzynogie stworzenie.
- Po co ci ten zielony? – spytał młody mężczyzna w kolczudze.
- Można je oswajać, a wtedy są nawet w stanie nauczyć się mówić. Kiedyś to zrobiłem i...
- Jesteś sentymentalny. – Młody mężczyzna klepnął go w plecy tak, że Mery aż się zachwiał. Słowa trafiły w samo sedno. Wciąż jeszcze tęsknił za Evą, choć umarła przez wieloma laty. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Randal. Zajmuję się naprawianiem świata, a że trzeba też z czegoś żyć, param się również handlem.
- Jestem Mery. Też się kiedyś zajmowałem naprawianiem świata, potem hodowałem konie, a teraz... Szukam siostry. Może ją widziałeś? – Młody mężczyzna patrzył na niego z góry, o co nie było trudno. Mery nie sięgał mu nawet do ramienia. Randal nosił też u boku długi miecz, którego zapewne nie targałby ze sobą ktoś, kto nie umiałby się nim posługiwać. – Nie jest do mnie podobna – oznajmił Mery pod ciężarem wzroku Randala. – To wysoka, czarnowłosa kobieta. Podróżowała na tarantowatym koniu.
- Jedyna czarnowłosa kobieta, którą znam, to moja towarzyszka Galea. Kręci się gdzieś tu po targu.
- Wciąż więc nie przybliżyłem się do celu moich poszukiwań.
- Przykro mi. Wiesz chociaż w jaką stronę zmierzać?
- Pewne przesłanki każą mi sądzić, że powinienem podróżować na północny-zachód.
- To świetnie się składa – stwierdził Randal. – Bo widzisz, my płyniemy mniej więcej w tym kierunku. A skoro nie całkiem wiesz, gdzie szukać siostry i parałeś się kiedyś podobnym co my zajęciem, to może chciałbyś do nas dołączyć? W większym towarzystwie zawsze raźniej. I łatwiej też poradzić sobie ze wszelkimi trudnościami. Gość z takim refleksem, jak ty, na pewno się nam przyda.
Mery miał wrażenie, że wzrok mężczyzny, co i rusz kierował się w stronę jego nieobutych, porośniętych włosami stóp i że oprócz tego, co młodzian mówił, powodem zaproszenia go do kompani była zwyczajna ciekawość. Randal miał jednak na tyle taktu, że nie zapytał Merego wprost, czy jest półkrwi Małym Człowiekiem. Zresztą nie było chyba po co pytać, wygląd Merego mówił sam za siebie.
- Ale ja podróżuję wierzchem...
- I martwisz się, że konia nie da się zapakować na łódź? – upewnił się Randal, a kiedy Mery skinął głową, dodał – faktycznie, konie nie bardzo lubią tak podróżować. Ale nasze się przyzwyczaiły. Może stwierdzisz, że to głupio, wozić konie łodzią, ale są miejsca, gdzie się nie dopłynie. A ta łódź to trochę też nasz dom, więc zbudowałem na pokładzie instalację do przewozu koni. – Randal jak dla Merego stanowczo za dużo mówił. – Teraz szukamy pewnej kobiety imieniem Klotylda, podejrzewamy, że może być wyznawczynią jednego z zakazanych kultów i, że brata się z demonami. Mieliśmy już z nią do czynienia, widzieliśmy okropności, które wydarzyły się najprawdopodobniej za jej sprawą. Ale to nie jest coś, o czym można gadać na targu. Niestety jej samej nie udało nam się pochwycić, ale chyba wiemy, gdzie mieszka.
Te informacje obudziły w Merym odległe wspomnienia. W dostępnych mu światach było wielu złych i szalonych ludzi. Tym naprawdę ktoś powinien się zająć. Poczuł, że zbyt długo cieszył się spokojnym życiem na uboczu. Był w końcu synem Dżany i Ferro, powinien wędrować z tymi, którzy chcieli naprawiać światy. Dobrze, że tacy ludzie w ogóle jeszcze istnieli, bo jego wcześniejsze doświadczenia kazały mu sądzić, że to prawie zupełnie wymarły gatunek.
Tak więc cel i kierunek podróży, jaki mu zaproponowano był najlepszym, jaki można było sobie wyobrazić. Nawet jeśli towarzyszenie Randalowi i Galei nie miało przybliżyć go do odnalezienia Szevy, mógł zrobić coś dobrego dla światów.
- W porządku, popłynę z wami. – Mimo tego co powiedział, nie był do końca przekonany, czy to dobry pomysł. Szukał Szevy i nie miał czasu na mieszanie się w sprawy światów. A może miał, skoro nie wiedział dokąd zmierza? Na pewno na jego decyzję wpłynęła też chęć ucieczki przed samotnością.

Jak się okazało, zdecydował słusznie. Popłynęli w górę rzeki i wtedy wreszcie natknął się na ślad siostry. W kilku nadbrzeżnych wioskach widziano brzydką kobietę o szpiczastych uszach, kobietę na dziwnym, cętkowanym koniu, podążającą na północny-zachód. Ale to było przed wieloma dniami. Mężczyźni śmiali się, mówiąc o niej. Mery zagryzał zęby i nie dał im poznać, że bolą go ich słowa.

- Widzisz, Tröstare, nikt nas nie traktuje poważnie – powiedział do swojego wierzchowca. Usiadł oparty placami o burtę łodzi, na słomie, wewnątrz instalacji do przewozu koni. Ogromne zwierze obserwowało go błękitnym okiem.
Należąca do Randala zimnokrwista klacz nazywana przez niego po prostu Kasztanką nie przerwała przeżuwania siana. Mery jej nie interesował. Ona wiedziała swoje. Kiedy miało się jedzenie, należało jeść. Szczupły, kary wierzchowiec Galei noszący egzotyczne imię Xytraś Trzeci przez moment zaniepokoił się obecnością mężczyzny, ale potem też wrócił do przegrzebywania swojego siana. Nie jadł tak łapczywie, jak Kasztanka, a wybierał co lepsze źdźbła.
Dotarli wreszcie do miasta, w którym ponoć mieszkała ta niebezpieczna Klotylda. Mery nie zapamiętał jego nazwy, była dla niego zbyt dziwna. Randal i Galea poszli czegoś się dowiedzieć, rozpytać ludzi. Powiedzieli mu, żeby został, żeby pilnował łodzi i koni. Niestety dodali, że ze względu na swój wygląd, mógłby nie wzbudzić wśród tutejszych mieszkańców zaufania. To wiedział sam, ale był dumnym synem, dumnej matki i nie lubił się kryć.
- Na dodatek, nie wiem, czy dobrze zrobiłem, tu przybywając.
W czasie podróży rzeką minęli posępne zamczysko i przytuloną do jego murów małą wioskę. Nieco wcześniej natknęli się na rybacką łódź. Niemłoda już kobieta o zniszczonej twarzy i spłowiałych włosach zamachała do nich, na znak, że chce im coś powiedzieć. Na moment zatrzymali się burta w burtę. Kobieta rozpoznała w nich obcych, ale nie bała się ich, a raczej o nich. Powiedziała, żeby nie zbliżali się do zamku, że mieszkają tam ludzie niebezpieczni i dziwni. Nazwała ich rodziną książąt Thalbotów. Powiedziała, że nikt z prowadzących połowy nie podpływa blisko zamku, a mimo to czasem wyławiają ciała, które prąd wody znosi w stronę ich wsi, ciała potwornych, zdeformowanych istot. Chwilę później zaprezentowała zwłoki człowieka o skórze pokrytej łuską. Miał błony pławne między palcami i coś na kształt skrzeli wzdłuż szyi.
Mery stał przez moment oszołomiony. Przypomniał sobie dziwaczne istoty, które spotkał przed laty, ludzi o głowach zwierząt, których widok straszliwie przeraził jego klacz. Wszystko to jednak nie miało dla niego większego znaczenia, dopóki nie usłyszał słów, które kobieta wypowiedziała na samym końcu:
- Nie zbliżajcie się do zamku, ani wioski obok niego. Robią to tylko ludzie szaleni. Ostatnimi czasy jedna taka się trafiła. Mówiliśmy jej, nie idź tam, ale nas słuchać.
- Jak ona wyglądała? – spytał Mery tknięty nagłym przeczuciem.
- A bo ja wiem. – Kobieta o zniszczonej twarzy skrzywiła się, nie rozumiała czemu obcy pytał o tak nieważne rzeczy. – Miała cętkowanego konia, podobnego do jednego z waszych.
- Co się z nią stało?
- Nie wiem. – Kobieta wzruszyła ramionami.
- A jeśli ją tam uwięziono, lub nawet zabito? – Mery miał wiele wątpliwości, a Tröstare wciąż milczał. – Powinienem tam pójść, sprawdzić, zapytać.
Tam chodzą tylko szaleni – przypomniała mu myśl konia.
- Ale Szeva poszła.
Jeśli to była Szeva. Nie wiesz tego na pewno.
- Wiem, Tröstare, wiem – rzucił Mery gniewnie. – Czuję to. Musiało chodzić o nią. Szeva ma kłopoty. Gdyby ich nie miała, nie pomyślałaby o tym, żeby tam pójść, tak jak i ja bym nie pomyślał, gdyby nie chodziło o nią. – Potrząsnął głową, a potem wcisnął ją między kolana.
Mogło jej się też po prostu śpieszyć, ale w porę skręciła z drogi i jednak ominęła tę złą wioskę – dodał koń w myślach, ale Mery nie zwrócił na to uwagi.
- Mogę walczyć – powiedział swoim stopą. – Ale nie znoszę szukania, czekania, wątpliwości.
Jesteś młody. Nauczysz się kiedyś cierpliwości i pokory – oświadczył koń.
- Oby – burknął Mery. – Nie jestem też już taki młody. I gdybym był sam, to bym tam poszedł. Ale Randal i Galea mają tę swoją niebezpieczną kobietę...
A ty obiecałeś im pomóc w ich poszukiwaniach. Powiedziałeś, że nie wiesz dokąd zmierzasz, więc możesz wyruszyć tam, gdzie oni.
- Tak – zgodził się Mery. – Wszystko dobrze słyszałeś. Ale teraz wiem, dokąd chciałbym zmierzać.
Więc powinieneś ich porzucić – stwierdził koń. – Albo i nie. W końcu obiecałeś im pomóc. Obietnice powinny coś znaczyć. Zresztą, nie wiesz, czy w tym mieście ktoś nie słyszał o Szevie.
- Zbieraj się, Mery, ruszamy! – zagrzmiał od trapu Randal.
Mery poderwał się.
- Dowiedzieliście się czegoś?
- Niewiele – przyznał rosły mężczyzna. – Tylko gdzie dokładnie mieszka Klotylda. Kupiła w tym okolicach ogromne połacie lasu i wybudowała dom. – Wskazał ręką na brzeg gęsto porośnięty sędziwymi drzewami o ciemnej, spękanej korze. – Wiemy też, że Klotylda hoduje zielone i szkoli je w posługiwaniu się bronią. Tutejszą ludność to przeraża.
- Zielone? – Merego na moment zatkało.
- Tak – przyznał Randal.
- Zielone nie używają broni. Są dzikie. Można je oswoić, ale nie wytrenować na żołnierzy – wyrzucił z siebie Mery.
- Widocznie czegoś o nich nie wiesz – burknął Randal. – Przestań gadać. Jak dotrzemy do celu, sam się przekonasz.

Dość długo jechali wąską, leśną drogą.
- Co planujecie zrobić? – spytał Mery.
- W sumie nie wiem – przyznał Randal z rozbrajającą szczerością. – Na miejscu okaże się, jaka jest sytuacja.
- Mam nadzieję, że nie zamierzacie tak po prostu jej zabić.
- Pewnie na tym się skończy – stwierdziła Galea - ale najpierw musimy się jak najwięcej dowiedzieć. – Wiemy, że Klotylda maczała palce w wielu złych rzeczach, ale nie wiemy, czy była ich inicjatorką. Może ma wspólników, a może istnieje ktoś od niej jeszcze gorszy.
- A jeśli się zmieniła, żałuje za błędy i pomaga teraz ludziom...
- Jesteś idealistą – stwierdził Randal.
- Wy też musicie nimi być, jeśli naprawdę postępujecie tak, jak mi mówiliście.
- Bystry jest – zaśmiała się Galea. Często podśmiewała się z Merego, jednak nie na tyle mocno, żeby mogło sprawić mu to przykrość. Umiała się pohamować. Nieraz też napomykała, że uważa Merego za dziwaka. Nikt zupełnie normalny nie gadałby przecież z koniem.
- A wracając do faktów, oszczędzimy jej życie, jeśli obieca poprawę – zapewnił Randal. – Szczerze w to jednak wątpię. Ktoś o dobrych zamiarach nie hoduje zielonych.
- Ja miałem zieloną – przypomniał Mery.
- Ale istnieje różnica między oswojeniem wilka, a hodowaniem wilków i szkoleniem ich do walki. A Klotylda, jak ci już mówiłem, uczy zielone używać broni.
- Jeśli faktycznie to robi. Ich jad jest bardziej niebezpieczny, niż jakakolwiek broń, którą mogłyby dostać do ręki.
- O powody to już ją musisz pytać.
- Może i zapytam. Ale jak to sobie wyobrażacie? – Mery miał pełno wątpliwości. – Podejdziemy do jej drzwi i powiemy: mów wszystko, bo inaczej zginiesz?
- Będziemy udawać zagubionych wędrowców – stwierdził Randal. – Zapytamy o drogę. Spytamy, czy mogłaby napoić nasze konie. A potem coś się wymyśli. – Był stanowczo zbyt beztroski.

W końcu dotarli na rozległą polanę, gdzie stał obszerny, wielokątny dom. Podjechali aż pod frontowe drzwi. Budynek wydawał się cichy, jakby zupełnie niezamieszkały.
Zsiedli z koni i puścili je luźno. Podeszli do drzwi. Randal zapukał i wtedy przez wąskie okienko na wysokości jego głowy wyleciała strzała. Przemknęła tuż nad jego ramieniem i upadła na piasek pod stopami Galei. Randal miał szczęście, że stanął nieco z boku. Spojrzeli po sobie.
Mężczyzna wycofał się spod drzwi starając się nie znaleźć na linii strzału. Zdjął z ramienia kuszę i podał ją Meremu.
- Umiesz z tego strzelać?
- Nie bardzo – przyznał Mery, który jak dotąd nigdy nie miał kuszy w ręku.
- Trudno. Spróbuj. Może Galei pójdzie lepiej – zawyrokował Randal. Czarnowłosa kobieta zdjęła już broń z pleców, choć nie wiedziała jeszcze, o co chodzi. - Spróbuję wywarzyć drzwi ramieniem – oznajmił Randal. – Odskoczę w bok, a wtedy wy strzelicie. Zgotujemy temu komuś niespodziankę.
Zgodzili się. Jasne było bowiem, że Klotylda nie może mieć dobrych zamiarów, skoro tak wita gości. Randal wziął rozbieg i uderzył ramieniem w drzwi, które z hukiem ustąpiły. Galea i Mery strzelili, nie wiedząc jeszcze, w kogo celują. Strzelec z cichym jękiem osunął się na ziemię.
Wbiegli do holu. Mery znieruchomiał nagle. Zrobiło mu się słabo. Istota, którą zabili, była młodziutką zieloną. Nie mogła mieć więcej niż rok.
- Kocham cię – powiedziała Eva w głębi jego pamięci, obejmując go ramionami w pasie.
Mało brakowało, a by się rozpłakał. Ta martwa istotka mogła być niewinna. Miała jednak zbyt prosty umysł, by oprzeć się temu, co jej wpojono. Faktycznie, ktoś chciał zrobić z niej żołnierza.
- Mery, co ci jest? – Głos Randala dotarł do niego jakby z ogromnej dali.
- Nic. – Potrząsnął głową. – Nic, tylko... – Nie zdążył jednak skończyć zdania, bo nagle z góry schodów posypał się na nich grad strzał, z których na szczęście żadna nie osiągnęła zamierzonego celu. Strzelcy nie byli biegli w posługiwaniu się bronią, którą dzierżyli. To też były zielone, zielone z łukami w łapach, zielone niepozbawione zębów jadowych. Było ich sześć.
Rzucili się w ich stronę. Stworzenia odrzuciły łuki i sięgnęły po miecze, które miały zawieszone na pasach przerzuconych przez porośnięte gęstą sierścią ramiona. Walka na schodach nie trwała długo, szybko przynosząc zwycięstwo lepiej wyszkolonym wojownikom. Mery nie wahał się teraz zadawać śmierci. Było mu żal młodej zielonej, ale te istoty były już dorosłe, śmiertelnie niebezpieczne i przecież pierwsze próbowały pozbawić go życia. W końcu poległy wszystkie, a oni wspięli się na górę, by znaleźć tam zupełnie zdemolowaną sypialnię i dziwaczną pracownię pełną szkła i różnobarwnych substancji.
Mery nie zastanawiał się zbytnio nad tym, co go otaczało. Myślał raczej o porządku rzeczy. Wciąż widział za dużo śmierci, za dużo krwi, bezsensownego okrucieństwa. Ci ludzie, z którymi podróżował, mówili, że chcą naprawiać świat, ale byli tak samo szybcy w zadawaniu śmierci, jak wszyscy.
- Chyba jej tu nie ma – stwierdził Randal. – Sprawdźmy jeszcze, co jest na dole i zmywajmy się.
Kiedy zeszli z piętra, zobaczyli niską, pulchną kobietę klęczącą przy ciele młodej zielonej. Poderwała nagle głowę. Bała się ich, ale nie miała zamiaru uciekać. Jej oczy spotkały się z oczami Merego, ciemne oczy o głębokim spojrzeniu, takie, jak oczy Ferro.
- Kim jesteś? – spytał Randal.
- Kucharką panienki – odparła, wciąż wpatrując się w Merego. Była zdenerwowana, ale nie aż tak, jak się tego spodziewali.
- Gdzie ona jest?
- Wyjechała do... – Kobieta podała jakąś nazwę. Randal i Galea musieli ją znać, bo nie zapytali o nic więcej. Merego w tej chwili Klotylda zupełnie przestała interesować. Spostrzegł ciemne włosy na nieobutych stopach kobiety. Chciał z nią porozmawiać, tylko nie wiedział co tak naprawdę powinien jej powiedzieć.
- Dawno?
- Przed poprzednią pełnią.
Przez chwilę milczeli wszyscy czworo, w końcu kucharka powiedziała cicho:
- Dobrze, że je zabiliście. Tak. Dobrze. – Słowa z trudem przeszły jej przez gardło, a dłonie wciąż gładziły gęstą czuprynę młodej zielonej. – Rozpanoszyły się pod nieobecność panienki, terroryzowały mnie.
Nie umieli jej odpowiedzieć.
Galea i Randal chcieli już wyjść, ale Mery wciąż tkwił w bezruchu.
- Jesteś Małym Człowiekiem? – spytała go w końcu kucharka.
- Po części – odparł zaskoczony.
- I jesteś awanturnikiem?
- Wojownikiem – poprawił ją.
- To dziwne – zamyśliła się. – Nigdy nie spotkałam Małego Człowieka, który nie byłby służącym.
- Ale mój ojciec także był wojownikiem – odpowiedział Mery nie całkiem sensownie. Myśli kłębiły się w jego głowie. A więc, w tym świecie wciąż żyli Mali Ludzie, choć w Świecie zza Morza Ognia i Krwi już o nich zapomniano. Żyli, lecz wszyscy byli służącymi. To nim wstrząsnęło, tym bardziej, że po raz pierwszy uświadomił sobie jasno, że Ferro także pochodził z tych terenów, że przybył na Pustkowie z północy.
Kucharka nic już nie powiedziała, spuściła tylko głowę. Podziwiała Merego i wstydziła się, że nie umiała być taka, jak on. Lubiła swoją pracę i lubiła nawet panienkę, której usługiwała, choć ta nie była do końca normalna.
- Choć już – ponaglił go Randal.
Mery minął kobietę i wyszedł na dwór. Chciał coś jej powiedzieć, ale nie potrafił. Nie wstydził się już ojca, podziwiał go, tym bardziej teraz, gdy dowiedział się czegoś o jego rasie.
Dosiedli koni, nie zdążyli jednak odjechać, gdy nagle z zarośli wyskoczyła spora grupa zielonych uzbrojonych w miecze.
- Uciekajcie! – krzyknął Mery, ponaglając Tröstare’a piętami i kierując go w stronę leśnej drogi.

Tröstare był szybki i silny. Gnał jak burza drogą prowadzącą do przystani. Młodszy i nieco lżejszy Xytraś Trzeci, mimo tych zalet, był tuż za nim. Ciężka Kasztanka została daleko w tyle, nie mogąc się z nim równać. Jednak ani Mery, ani Galea nie oglądali się za siebie, nie próbowali też hamować przerażonych koni. Instynkt słusznie pchał zwierzęta wprzód. Zielone były przecież śmiertelnie niebezpieczne.
Uciekliby jednak, uciekliby na pewno, gdyby tylko kopyto Tröstare’a nie natrafiło na dołek. Tak to się niestety zdarza, że czasem nawet najwspanialszy i najszybszy koń upadnie w biegu.
Lewa, przednia noga złożyła się nagle pod Tröstare’m i runął na bok. Nie raz już Mery przewracał się z koniem i nigdy jeszcze nic mu się nie stało, ale tym razem było inaczej. Obaj mieli tego dnia pecha, lub być może Mery był zbyt zaprzątnięty myślą o kucharce i biednej, małej zielonej, by w porę zareagować i nie wybił się z siodła. Tröstare przygniótł do ziemi jego nogę, a potem się po nim przetoczył. Ból przeszył biodro Merego. Na chwilę go zamroczyło.
Zielone były tuż tuż. Mery chciał poderwać się z ziemi, chciał się bronić, ale nie dał rady. Lewa noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Tröstare błyskawicznie się podniósł. Rzucił się w przód. Chciał uciec. Nagle się jednak zatrzymał i zawrócił. Randal osadził Kasztankę w miejscu. Był gotowy odeprzeć atak jadowitych bestii. Nie tylko on jednak zamierzał walczyć.
- Nie, Tröstare! Nie! – krzyknął Mery, bo pojął, że koń chce stanąć w jego obronie. W ułamku sekundy zrozumiał, jakie mogą być dla niego konsekwencje, jeśli zostanie ugryziony. Nie chciał stracić Tröstare’a. Nie chciał narazić jego życia, wolał narazić swoje. Koń widocznie jednak myślał podobnie.
- Nie! – Krzyk zamarł na ustach Merego.
Kopyta konia zadały pierwszy cios, rozłupując dwie czaszki zielonych. Randal także zdążył już jednego powalić, tnąc z góry. Ciężka klacz okazała się w walce bardzo zwrotna.
Galea zawróciła wierzchowca, zeskoczyła na ziemię i przykucnęła przy Merym.
- Co ci się stało?
- Nie wiem – rzucił półprzytomnie. Nie mógł na nią spojrzeć. Patrzył na Tröstare’a, na ogromne, rozwścieczone zwierze zadające tylko celne ciosy. – Moja noga...
- Która?
- Lewa.
Galea dotknęła jego biodra i zaklęła. Mery skrzywił się, ale to było wszystko. Wciąż czuł ból, ale cóż znaczył taki ból w porównaniu z tym, który zadała mu kiedyś Axia.
Galea uznała, że musiał być w szoku.
- Masz wybite biodro – stwierdziła. – Kość jest też chyba pęknięta.

Randal i Tröstare wygrali starcie na drodze. Wygrali, bo musieli wygrać. Nie mieli innego wyjścia. Tröstare bronił bowiem swojego pana, a Randal dziwacznego, wątłego towarzysza drogi, którego zdążył polubić. Większość zielonych straciła życie, pozostałe uciekły w las.
- Co z nim? – spytał Randal, zeskakując z konia.
- Nienajlepiej – rzuciła Galea. – Chyba powinieneś wziąć go przed siebie na siodło.
- Pojadę sam – powiedział Mery słabo. Czuł, że nie może zrobić Tröstare’owi zawodu, że musi go dosiąść. Nie docierało do niego jeszcze, jak było z nim źle. – Pomóżcie mi tylko wsiąść.
Posłuchali go. Nie było sensu kłócić się, kiedy zielone mogły w każdej chwili wrócić. Randal podniósł Merego pod pachy i wsadził na Tröstare’a. Złotowłosy mężczyzna pochylił się na siodle. Oparł dłonie o potężną szyję konia.
- Dziękuję – powiedział cicho. – Dobry z ciebie przyjaciel.
Koń mu nie odpowiedział.

- Randal, trzymaj go, żeby się nie poruszył – komenderowała Galea, gdy znaleźli się już pod pokładem łodzi.
Potężny mężczyzna, na którego kolanach spoczywała górna część ciała Merego, przycisnął go do siebie.
- Daj mu to, niech zaciśnie na tym zęby. – Galea podała Randalowi wałek uformowany z bandaża.
- To nie potrzebne – powiedział Mery słabo.
- Nie wiesz, co mówisz – rzuciła Galea gniewnie.
- Wiem.
Galea machnęła na to ręką.
- Trzymaj go i tylko nie puść – nakazała Randalowi. – Mery, to będzie bardzo bolało – poinformowała go. – Muszę nastawić ci nogę.
Szarpnęła. Myślała, że będzie krzyczał, ale on tylko się skrzywił. Wstała i podniosła z podłogi dwie deski, które wcześniej Randal wymontował z instalacji do przewozu koni. Przy ich użyciu chciała unieruchomić Merego. Zanim znowu usiadła na krawędzi łóżka, spojrzała na niego. Wydawał się zupełnie spokojny.
- Powiedz mi, co z tobą jest nie tak? – rzuciła. – Wyglądasz, jak wyglądasz, jesteś odporny na ból i gadasz z koniem. O co w tym chodzi?
- To chyba za długa historia na teraz – odpowiedział, słabo się uśmiechając. Mimo wszystko nie czuł się dobrze i myślał już tylko o tym, by pozwolili mu zasnąć.

Teraz płynęli z prądem rzeki. W drodze do celu, który znali tylko właściciele łodzi, znowu minęli zamek książąt Thalbotów. Mery nie mógł go zobaczyć, ale sama świadomość, że tam był, sprawiła mu ból. W końcu stamtąd pochodziły ostatnie wieści o Szevie. Był przekonany, że chodziło o nią. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi utrzymywano dużo tarantów, ale w tych stronach kolorowych koni było niewiele.
Leżał sztywno unieruchomiony między dwiema deskami, z których pierwsza usztywniała mu z przodu kolano i biegła aż po ramie, druga pełniła te same funkcje od spodu. Obie umocowane były bandażami do jego łydki i uda, a także na wysokości pasa i klatki piersiowej.
Galea siedziała na krawędzi jego łóżka. Chciała jak najwięcej dowiedzieć się o swoim dziwacznym pacjencie. Bez protestów opowiadał jej o tym, kim był, co przeszedł i co wiedział o Tröstare’rze. Zadziwiła ją jego historia, zszokowała, ale wreszcie zaczęła wszystko rozumieć. Przestał jej się też wydawać śmieszny i słaby. Zaczęła go nawet podziwiać i wtedy stało się to, co stać się nie powinno. Galea poczuła coś, do czego sama przed sobą nie chciała się przyznać.
- Co to znaczy, że zawsze będziesz sam? – spytała, gdy opowiedział jej o przepowiedni. - Nie pokochała cię nigdy żadna kobieta?
- Pokochała – oznajmił smutno. – Ale one zawsze umierały – wyjaśnił. – Nie będę już więcej ryzykował – dodał. Doskonale wiedział, o co Galei chodziło. Wyczytał to z jej wilgotnych oczu. – To nie byłoby uczciwe próbować.
- A gdyby jakaś kobieta zgodziła się podjąć ryzyko?
- Nie – pokręcił głową. – Powiedziałbym jej, że nie ma po co się upierać, bo ja i tak wiem, jak to się skończy. – Już się tego nauczył. Był dojrzały. Był spokojny. Galea właśnie dlatego go podziwiała, nawet teraz, gdy jego odpowiedź sprawiła, że zbierało jej się na płacz.

Randal zszedł na ląd tylko z potężną klaczą.
Galea została na łodzi ze swoim pacjentem. Długo stała na pokładzie, patrząc w ślad za barczystym mężczyzną. Przyglądała się nagim, porośniętą rzadką, wysoką trawą wzgórzą i szaremu niebu. Zimny wiatr uderzał ją w twarz i szarpał jej długie włosy. Dziwnie się czuła zostając na łodzi - niepotrzebna, zagubiona i bardzo samotna. Wiedziała, że błądzi, że wszystko wygląda inaczej, niż powinno. Walka z szalonymi i złymi ludźmi była szczytnym celem, ale ona chyba chciała od życia czegoś innego. Chciała się zatrzymać, kochać, być kochaną. Chciała tego, czego wszyscy chcą, a niewielu zdobywa. Na dokładkę, też tak, jak większość ludzi, źle ulokowała swoje uczucia.

Randala nie było przez pół dnia. Wrócił zmęczony i rozdrażniony.
- Co znalazłeś? – spytała Galea, gdy usiedli pod pokładem przy Merym.
- Nic. – Randal skrzywił się. – Wśród tego pustkowia ukryty jest dom. Może Klotylda kiedyś go użytkowała, teraz jednak stoi zamknięty na cztery spusty. Przyznaję, włamałem się do środa, ale nie znalazłem tam niczego podejrzanego, a lepiej byłoby powiedzieć, w ogóle niczego nie znalazłam, poza pajęczynami. Byłem też w małej wiosce ukrytej wśród tych wzgórz – dodał. – Ludzie stąd są bardzo surowi i nieufni, ale udało mi się z nimi porozmawiać. Od roku nie widzieli Klotyldy. Więc tu ślad się urywa. Nic nam chyba nie zostaje, tylko wrócić tam, skąd przypłynęliśmy. Może kucharka kłamała. A może to Klotylda ją okłamała.
- Albo ktoś was ubiegł i załatwił ją po drodze – powiedział Mery.
- Tak. Coś takiego też mogła się stać – przyznał Randal. – Może nawet padła ofiarą swoich własnych poczynań. Nikt kto brata się z demonami, nie może powiedzieć, że jest bezpieczny.
- A więc wracamy? – spytała Galea.
- Wracamy – zgodził się Randal. – Jeszcze raz przesłuchamy kucharkę. A jak niczego się nie dowiemy, to weźmiemy w miasteczku jakieś towary na handel.
- A może po drodze zahaczylibyście o ten niebezpieczny zamek? – zaproponował Mery.
- Po co? – zdziwił się Randal.
- Myślę, że moja siostra tam jest.
Mężczyzna spojrzał na Merego. Był wyraźnie zaniepokojony.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Sam mówiłeś, że w miasteczku, pod którym mieszka Klotylda, nikt o niej nie słyszał. Pytałeś o to. Chyba, że...
- Pytałem. – Randal skinął głową. – Nie wciskałem ci kitu. Ale czy pstrokaty koń, to wystarczający dowód, że to ona?
- Nie – przyznał Mery. – Ale sam powiedz, ile w życiu widziałeś tarantów?
- Książe, u którego służył mój ojciec, miał takiego konia – przypomniał sobie drapiąc się po głowie. – Tamten był biały w czarne cętki. Ale poza tym... Fakt, chyba innych nie widziałem – zgodził się.
- Właśnie. A ja chwilowo nie mogę się tam udać. – Mery zwinął dłoń w pięść. Był wściekły na siebie. Po co gonił tę Klotyldę? Zmarnował tylko czas, uszkodził sobie nogę i teraz musiał leżeć przykuty do łóżka. Gdyby tylko mógł wskoczyć teraz na konia i pognać galopem w stronę zamku. Nie wiedział, co by zrobił u celu, ale przynajmniej by wyruszył. Rzeką podróż trwała stanowczo za długo. Skoro okolice zamku były niebezpieczne, Szeva mogła teraz cierpieć, lub już nie żyć. – Pomyślałem, że skoro chwilowo nie macie żadnego planu, moglibyście mi pomóc. – Czuł się bezsilny i słaby wypowiadając te słowa. Nie pomyślał, że Szeva sama ściągnęła na siebie nieszczęście. To nie miało znaczenia. Ona mogła się mylić, on nie, był przecież mężczyzną, był wojownikiem.
- Oczywiście, pomożemy ci – zapewnił go Randal. – Wypowiedzieliśmy wojnę złym ludziom i być może tam też mamy coś do zrobienia. Na pewno to sprawdzimy. Nie martw się.

Galea zbiegła pod pokład. W jej oczach malowało się przerażenie.
- Nie wiem co robić! – rzuciła.
- Co się dzieje? – Meremu udzielił się jej niepokój.
- Idą tu zbrojni i nie wyglądają na przyjaźnie nastawionych. – Galea rozpaczliwie rzucała się na boki zupełnie bez sensu.
Byli sami. Zacumowali łódź przy rozpadającym się pomoście w rybackiej wiosce, niedaleko zamku Thalbotów. Co prawda niemłody właściciel pomostu, który jak twierdziła Galea, posiadał bardzo niekompletne uzębienie, nieco protestował.
- Panie, ta łódź taka wielka. Nikt nie da rady odbić, jak ona tak tu będzie stała.
- Tylko na jedną noc. Dobrze zapłacę – obiecał Randal. – To sprawa życia i śmierci.
- Mnie tam wasze sprawy nie obchodzą, ale jak zapłacicie, to inna rozmowa – stwierdził właściciel pomostu.
Randal wziął Kasztankę i zszedł na ląd. Nie miał żadnego planu tak, jak wtedy, gdy jechali do Klotyldy. Obiecał jednak Meremu, że zrobi dla Szevy, co będzie tylko mógł, o ile ona rzeczywiście gdzieś tam jest. Randal i Galea byli dobrymi ludźmi, trochę szalonymi, ale szlachetnymi, podobnymi do towarzyszy jego matki z przed lat.
Czekali na Randala już bardzo długo.
- Uspokój się i rozwiąż mnie – zażądał Mery.
- Z twoją nogą nie jest jeszcze dobrze – zaprotestowała. W jej głosie brzmiał ton paniki. – Nawet nie dasz rady wstać.
- Nie martw się o to. – Mery był nieugięty. – Rozwiąż mnie. Podaj mi coś, żebym mógł się na tym oprzeć i miecz. Poradzę sobie.
Galea posłuchała go, nie miała wyboru. Oboje słyszeli już ciężkie kroki dudniące na trapie łodzi. Drobny mężczyzna o złotych włosach znowu ją zadziwił. Jego twarz skrzywił grymas bólu, ale podniósł się, wsparł na podanym przez Galeę wiośle i ze swoim długim mieczem w dłoni wspiął na pokład po stromych schodach, by stanąć oko w oko ze zbrojnymi. Było ich sześciu.
- Pójdziecie z nami – zażądał jeden z nich.
- Po co? – spytał Mery hardo, wysuwając do przodu dolną szczękę.
- Bo tak żąda pan tego zamku – padło w odpowiedzi. – Obcym nie wolno się tu kręcić.
- Z tego co wiem, ta ziemia nie należy do Thalbotów.
- Należy, czy nie, pójdziecie z nami, albo pożałujecie.
Nad rzeką nie było nikogo. Mieszkańcy rybackiej wioski pochowali się w domach i zdawało się, że nawet nie chcieli patrzeć w stronę wody. Rosnące na brzegu drzewa, o poskręcanych pniach, zwieszały pełne guzów gałęzie, podobne do ramion zniekształconych artretyzmem, nisko nad ciemnymi wodami. Niebo było szare, odległe i dziwnie obce.
Mery wahał się tylko przez chwilę. Może to, co zrobił, było niemądre, ale wiedział już wystarczająco dużo, by pojąć, że jeśli dostanie się w ręce tych ludzi, trudno mu się będzie z nich wydostać, zwłaszcza w stanie, w jakim się znajdował.
- Więc jeśli chcecie, musicie wziąć nas siłą – rzucił.
Mężczyzna roześmiał się. Jak miał się nie śmiać, widząc przed sobą tę cherlawą, przegiętą w bok istotę.
Śmiech zamarł w jego gardle nagle. Srebrzysta klinga miecza Merego rozpruła mu brzuch. Tak rozpoczęła się walka.
Dzielnie bił się biedny Mery, zmagając się nie tylko z napastnikami, ale i z własnym ciałem. Dzielnie walczyła też Galea, nieco wspomagając swoje poczynania magią. Nie znała jeszcze potężnych czarów, bo od niedawna i z przerwami uczyła się posługiwania magią, ale umiała obsypać wrogów swędzącą wysypką i zielonymi plamami, na moment ich tym dezorientując.
Od początku skazani byli jednak na porażkę. Oboje wiedzieli o tym doskonale, Tröstare zresztą też. Zaczął szarpać zębami uwiąz. Chciał się uwolnić i wspomóc swego pana.
Mery uległ w końcu, bo musiał ulec. Napastnik ciął go w bok. Nogi złożyły się pod nim. Krzyknął. Wtedy na jego głowę spadła ciężka pięść wraz z rękojeścią miecza. Zamroczyło go. Zwalił się na lewy bok. Biodro przeszyła fala bólu prawie nie do wytrzymania. Zdążył zobaczyć jeszcze swojego oprawcę, przewracającego się pod razami kopyt ogromnego zwierzęcia. To był Tröstare. Usłyszał też tętent. Kątem oka zobaczył Randala zeskakującego z ciężkiej klaczy.
Jesteśmy uratowani – przeleciało przez głowę Merego.
Tröstare pochylił się nad nim, dotknął nosem jego policzka. Meremu mignęły przed oczami cętkowane chrapy. Poczuł ciepło oddechu konia.
- Tröstare – wyszeptał i stracił przytomność.

Był ból i tylko ból. Leżała pod ścianą. Długo ją bito, wiązano, zamykano w dziwacznych urządzeniach. Nie broniła się już, tylko kuliła w sobie. Chciała chociaż na moment uciec od rzeczywistości, od cierpienia. Może jeszcze chciała żyć, właściwie miałaby ku temu powód, ale pogodziła się z tym, jak miała skończyć się jej droga. Nie był to objaw rozpaczy, a raczej wymóg konieczności. Kiedyś była dumna, kiedyś była harda, ale te czasy minęły. Zdążono jej już wyjaśnić, że jest słaba. Miecz, który nosiła u boku, ani dumnie uniesiona głowa, nie pomogły jej. Nie była taka, jak matka, niestety nie. Niczego nie była w stanie zdziałać w pojedynkę. Widziała, jak kona mężczyzna, którego pokochała. Widziała jak koń, który wiernie służył jej przez dwadzieścia lat, dostaje się w brutalne łapy oprawców. Teraz odchodziła sama.
Nagle skrzypnęły drzwi. Nie poruszyła się. Wiedziała, co się dzieje. Do komnaty na wieży weszły dwie osoby.
- Przyprowadziłem następnego do doświadczeń – powiedział ktoś.
- Dziękuję, możesz odejść – odparł młody księże Thalbot.
Drzwi znowu skrzypnęły.
Zaraz odejdzie jeszcze jeden – przemknęło przez głowę sponiewieranej kobiety. – Czemu ja jeszcze żyję? – Chciała uwolnić się już od bólu, ale z pokorą zgadzała się i na to, że jeszcze przez jakiś czas będzie trwać i cierpieć. Znalazła się w takim stanie, że właściwie było jej wszystko jedno.
Na moment odpłynęła.
Do rzeczywistości przywrócił ją nagły hałas. Szczęknęła stal. Książę krzyknął.
Z wielkim trudem uniosła głowę. Zmarszczyła czoło, chcąc w ten sposób wyostrzyć wzrok.
Z początku niewiele widziała, potem... Wysoki, potężny mężczyzna o odsłoniętej klatce piersiowej, cały wymazany błotem, ściął młodemu księciu głowę. Odwrócił się i spojrzał na nią. Przez chwilę się jej przyglądał, potem przypadł do niej, przykucnął.
- W porządku – powiedział. – Już wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna.
Nie była w stanie mu odpowiedzieć. Brakowało jej siły.

Randal spojrzał jej w oczy, wąskie, błękitne. Były półprzytomne, ale odnalazł w nich coś, co już znał. Nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć, ale w ułamku sekundy pojął, że to ona musi być siostrą dziwacznego, złotowłosego przybysza z południa.
- Ty jesteś Szeva? – zapytał.
Skinęła głową. Nie wiedziała, skąd znał jej imię, ale nie miała siły się nad tym zastanawiać. Nagle poczuła się bezpieczna i zmiękła, tracąc przytomność.

Galea wyszła z pod pokładu. Wyglądała na zmęczoną. Półprzytomnymi oczami spojrzała na czekające na nią istoty. Randal chodził po pokładzie w tą i z powrotem. Czarnowłosa kobieta, którą przywiózł z sobą, siedziała przy burcie z głową wciśniętą między kolana. Obok niej leżała zawinięta w szmaty mała istotka porośnięte zieloną sierścią. Tröstare stał naprzeciwko niej, mierząc ją różnobarwnym spojrzeniem. Jakoś nikt nie miał głowy, żeby z powrotem go uwiązać. A koń zachowywał się dziwnie spokojnie. Jakby dokładnie wiedział, co się dzieje. Może wiedział?
- Co z nim? – spytał Randal. Jego głos zabrzmiał dziwnie ostro.
Galea wzdrygnęła się.
Czarnowłosa kobieta uniosła głowę. Spojrzała na Galeę wąskimi, wilgotnymi, bladobłękitnymi oczami. Była przerażona, bezgranicznie zmęczona i smutna, a jednak wydała się Galei twarda i w jakiś sposób podobna do Merego, to ją onieśmieliło, jeszcze na moment odbierając głos.
- Nie jest dobrze – wydusiła w końcu. – Rany których doznał, zostały zadane zatrutym ostrzem. – Tu znowu się zacięła. – Myślę, że przeżyje. Nie rozumiem tego, ale tkwi w nim niepojęta siła... – Potrząsnęła głową. Wiedziała, że zrobiła za mało, że jej towarzysze oczekiwali od niej więcej, że Mery na więcej zasługiwał, ale ona dopiero się uczyła i nie umiała wszystkiego, co powinna umieć. Znowu przez moment było dla niej jasne, że błądzi włócząc się z Randalem po świecie i udając wojowniczkę. Jeśli w ogóle chciała to kiedykolwiek robić, najpierw powinna się do tego lepiej przygotować. – Za to jeśli chodzi o jego nogę – ciągnęła dalej – jest tak potrzaskana, że na pewno nie będzie nigdy w pełni sprawna, o ile kiedykolwiek jeszcze będzie chodził bez laski.
Koń potrząsnął głową, jakby nie mógł w to uwierzyć. Czarnowłosa kobieta mocniej skuliła się w sobie, włosy zasłoniły jej twarz. Płakała, o czym świadczyła fala skurczów, jakie wstrząsnęły jej plecami.

Galea długo siedziała na krawędzi łóżka Merego. Przyglądała się jego twarzy. Był spokojny i wiedziała doskonale, że nie tylko dzięki jej czarom. Długo się wahała, ale w końcu zdobyła się na to, o czym już od jakiegoś czasu marzyła. Wyciągnęła rękę i pogładziła jego policzek. Złotowłosy mężczyzna nawet nie drgnął. Potem dotknęła jego rozpalonego czoła, odgarnęła w tył gęste, jasne włosy.
- Podoba ci się? – Głos Randala sprawił, że podskoczyła i nerwowo cofnęła rękę.
- Co?
- On. Podoba ci się? – zapytał Randal poważnie.
Galea spojrzała na niego smutnymi oczami, czarnymi jak nocne niebo i jak ono odległymi.
- A nawet jeśli? – spytała. – Czy ma to jakieś znaczenie?
- Dla mnie ma – rzucił w odpowiedzi.
- Dla mnie nie. – Galea ze smutkiem potrząsnęła głową. – Powiedział mi, że nie może być z kobietą, że jego życiu towarzyszy przepowiednia. – Nagle urwała, jakby dopiero wtedy dotarło do niej to, co powiedział Randal. – O co ci chodzi?
- On nie może być z tobą, ale ja mogę – zaofiarował się.
Galea odwróciła wzrok. Cóż mogła poradzić na to, że jej serce skradł ten dziwaczny przybysz z odległego świata, mężny, lecz wątły, o duchu potężniejszym od ciała, gdy Randal był dla niej tylko starym druhem i nigdy nie pomyślała o tym, że był również mężczyzną.
- Wybacz – wyszeptała w kierunku ściany. – Nie potrafię.

Weszła pod pokład pełna obaw, ale gdy powitał ją uśmiechem, od razu się uspokoiła. Przeszła przez piekło, ale teraz miało już być dobrze.
Przed chwilą usłyszała od Galei, że Mery odzyskał przytomność i może z nim przez chwilę porozmawiać.
Usiadła na krawędzi jego łóżka.
- Szeva? – wyszeptał, nie był pewien.
Tylko skinęła głową.
- Ile minęło lat?
- Prawie sześć od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni – odparła. – Ale ty się nie zmieniłeś. – Te słowa z trudem przeszły jej przez gardło. Mery miał taką samą twarz jak niegdyś, ale jak mógł się nie zmienić, skoro widziała go teraz usztywnionego między dwoma deskami.
- Bo jestem odmieńcem – rzucił w odpowiedzi.
- Mery... – wyszeptała i wyciągnęła rękę w jego stronę. Chciała chyba dotknąć jego policzka, ale zabrakło jej odwagi. Koniuszki jej palców spoczęły na jego dłoni. – Dziękuję – powiedziała. – Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybyś mnie nie znalazł. Nie jestem taka, jak ty, ani matka, nie jestem tak silna...
- To Randal cię uratował, nie ja – przerwał jej Mery.
- Nie o to chodzi. – Potrząsnęła głową. – Nie pozbierałabym się, gdybym nie miała tu i teraz kogoś bliskiego, ale... – Na chwilę zawiesiła głos. – Skąd wiedziałeś, że potrzebuję pomocy? Dlaczego zacząłeś mnie szukać?
- Roheryn do nas wrócił bez uprzęży – wyjaśnił zwięźle.
- Więc on żyje? – Twarz Szevy rozjaśniła się na moment. – Jak się czuje?
- Dobrze – odparł Mery. – Chciałem nawet na nim wyruszyć w drogę. Akurat nie miałem wtedy konia. Ale zjawił się Tröstare. To bez znaczenia. Powiedz, co tak naprawdę działo się z tobą.
- To długa historia. – Szeva wzdrygnęła się. – Chyba nie potrafię jej jeszcze opowiedzieć. – Na chwilę zamilkła. – Zupełnie zapomniałam – nagle zmieniła temat. – Mam coś dla ciebie. – Zdjęła prowizoryczny, zrobiony ze szmat plecak, którego dotąd Mery nie zauważył i wyjęła z niego małą zieloną. – Ona jest twoja.
- Naprawdę? – Meremu stanęły w oczach łzy. Wyciągnął rękę i dotknął gęstej czupryny małej istotki. Przed oczami miał Evę, mówiącą „kocham cię”.
- Przecież to wszystko musi mieć jakąś dobrą stronę – wydusiła z trudem Szeva.

Na opowieść cudem odnalezionej siostry przyszła pora później, gdy nieco ochłonęła i uspokoiła się.
- Byłam torturowana w tym zamku. – Znowu siedziała na krawędzi łóżka Merego. Byli sami. Randal stał przy sterze. Galea unikała Merego. Schodziła pod pokład tylko, gdy naprawdę musiała. Próbowała walczyć ze swoimi uczuciami. – Mieszkali tam szaleni ludzie. Przeprowadzali eksperymenty na zwierzętach i na ludziach. Zmieniali ludzi w dziwaczne stwory. Rosły im rogi, porastali sierścią, wpadali w obłęd...
- A niektórych głowy zaczynały wyglądać jak zwierzęce pyski? – spytał Mery.
- Tak – przyznała. – Skąd wiesz?
- Przed laty spotkałem takie istoty. Dokładnie tej nocy, która połączyła mnie z Las.
Szeva zamyśliła się.
- Może tacy ludzie działają w całym tym świecie?
- Może.
- To byłoby straszne.
Przez chwilę milczeli.
- Trzeba by więc to sprawdzić, wytropić ich wszystkich...
Szeva przerwała Meremu śmiechem.
- Zawsze ten sam. Matka opowiadała mi o twoich wyczynach. – Jej głos brzmiał jak wtedy, gdy była małą dziewczynką i uczyła się dopiero życia na bezpiecznych bezdrożach Pustkowia. – Na razie jesteś w strzępach i minie jeszcze wiele czasu, zanim będziesz mógł działać.
- Ale kiedyś będę. – Mery był spokojny. Nie bał się tego, co mogło stać się z jego nogą. Po tym, jak okaleczyła go Axia, przez jakiś czas nie czuł pod stopami ziemi. Nie mogło być gorzej. Zresztą, nauczył się w pewnym stopniu akceptować rzeczywistość, choć tylko w pewnym. Nie odnalazł w sobie spokoju, ale póki gnał przed siebie, czuł, że wszystko jest w porządku. Gnał, tak jak kiedyś gnała Dżana. Czas by się zatrzymać jeszcze dla niego nie nadszedł i wiedział o tym nawet będąc przykutym do łóżka.
- A ty? Jak to się stało, że w nic cię nie przemieniono?
- Nie wiem. Może jeszcze się w coś zmienię, albo... – Nie miała odwagi o tym mówić.
- A jak cię pojmali? – Mery nieco zmienił temat. – Ponoć nie słuchałaś ostrzeżeń i poszłaś tam, gdzie nikt nie chodził.
- Nie miałam wyboru. – Szeva nie patrzyła na niego. – Ludzie z zamku schwytali mężczyznę, którego kochałam. Chciałam go ocalić.
- I...?
- Nie udało mi się. – Potrząsnęła głową. – Zabili go, ale najpierw przemienili w potwora. – Nie rozpłakała się, tylko zwiesiła głowę. Jej ciało przeszył skurcz. – To był wspaniały mężczyzna – powiedziała powoli. Nie zamierzała płakać. Pogodziła się już z tym, co się stało. Miała w sobie tę dziwaczną siłę charakterystyczną istotom ludzkim, pozwalającą im zaakceptować rzeczywistość. – Był podobny do ciebie. – Uśmiechnęła się słabo. – Szlachetny i z pozoru kruchy. Był dzielnym wojownikiem. Miał włosy w kolorze zboża, a na imię Tjalar. Nigdy go nie zapomnę, zresztą... – Na moment urwała. – Coś mi po sobie zostawił.
Dopiero wtedy Mery spostrzegł, co kryła pod szerokim ubraniem. Była w ciąży.
- Kiedy ono się urodzi?
- Po trzeciej pełni od dziś – odparła, uśmiechając się. Była taka jak wszystkie kobiety. Straciła tego, którego kochała, ale miała w sobie jego część i na istotę, która z niej powstanie, była gotowa przelać całą swoją miłość. Miała żyć dla swojego dziecka, zamiast rozpaczać i rozpamiętywać przeszłość.
Mery na moment zamknął oczy. Szevie było łatwiej, niż jemu. Ona na zawsze miała pozostać starsza od tego dziecka.
- Będę musiał pośpieszyć się z chorowaniem – rzucił lekko. Musiał się opanować. Musiał spróbować żyć wiarą Szevy, skoro nie mógł mieć własnej.

Czas, który spędzili na łodzi razem, wszyscy czworo, nie należał do najszczęśliwszych. Był to czas dziwaczny, pełny napięcia.
Randal i Galea faktycznie raz jeszcze udali się do domu Klotyldy. Od kucharki nie dowiedzieli się jednak niczego nowego. Niemłoda już kobieta rozpłakała się, gdy usłyszała, że jej panienka najprawdopodobniej zaginęła. Jakoś nie przyszło jej do głowy, że Randal i Galea też dybali na życie Klotyldy. Kucharka zdobyła się na odwagę i zapytała o Merego.
- Jest ranny – usłyszała w odpowiedzi, co wcale nie poprawiło jej samopoczucia.
Tak sprawa Klotyldy została zamknięta. Randal znalazł sobie jednak nowych wrogów. Obiecywał, że wróci do zamku i ukatrupi wszystkich jego mieszkańców.
- Muszę tylko to jakoś sensownie zaplanować – mówił. Nie chciał, co prawda, nikomu wyznać, co widział wewnątrz. Może nawet dla człowieka tak twardego, jak on, było tego zbyt wiele. A może to mnie zabrakło fantazji lub chęci, by to wymyślić. Nie to przecież jest w tej opowieści ważne.
Randal dużo za to mówił o towarach, które załadowali na łódź, o tym gdzie i za ile je sprzedadzą. To, że miał jasno wytyczone cele, pozwalało mu zapomnieć, że Galea go odtrąciła. Gnał, tak jak gnał i Mery.
- Możesz spokojnie odwieźć siostrę do domu – zapewnił mężczyznę o złotych włosach, gdy Mery opowiedział mu o stworach, jakie spotkał przed laty i o dotyczących ich obawach. – Nie spocznę, póki choć jeden z tych, którzy zmieniają ludzi w potwory, będzie jeszcze przy życiu.
Mery mógł więc odetchnąć z ulgą, myśleć już tylko o zdrowieniu i zacząć uczyć mówić „tata” Sarę, tak bowiem nazwał małą zieloną.
Szeva nie chciała wspominać. Patrzyła w przód. Marzyła o powrocie do domu i choć starała się nie okazywała tego, niecierpliwiła się.

Przykuśtykał do Tröstare’a wsparty na grubej, drewnianej lasce, wystruganej przez Randala. Wciąż jeszcze nie był w stanie oprzeć się na lewej nodze. Stanął przy koniu i przez chwilę milczał. Czuł się bardzo niepewnie. Widzieli się po raz pierwszy od dnia walki na pokładzie łodzi.
- Witaj – powiedział w końcu i poklepał konia po potężnej szyi. – Przyszedłem cię o coś zapytać. – Zwierze przyjrzało mu się uważnie różnobarwnymi, zmęczonymi oczami. – Galea powiedziała mi, że być może jej mistrzowi udałoby się wypędzić z ciebie ludzką duszę. Czy chcesz tego?
Myśli konia kłębiły się przez moment, zanim uformowały się w słowo - nie.
- Na pewno?
Na pewno. Chciałem znowu być zwyczajnym koniem, zanim poznałem ciebie, ale już nie chcę.
Merego zaskoczyła taka odpowiedź.
- A więc, chcesz zostać taki, jaki jesteś, dla mnie?
Jesteś dobry, myślę, że niewielu byłoby gotowych rozmawiać z koniem. Coś mi też uświadomiłeś. Kiedy się przewróciłem i zaatakowały nas zielone, moja końska część powiedziała „uciekaj”, ale moja ludzka część zadecydowała, że powinienem zostać i stanąć w twojej obronie. I wiesz, podobało mi się to, że mogę wybierać, że nie muszę reagować instynktownie, że nie muszę dbać tylko o siebie.
- Więc o to ci chodzi? – Mery był trochę zawiedziony.
Tak.
- Tylko?
Nie rozumiem.
- Jestem dla ciebie dobry i czegoś się przy mnie nauczyłeś, w porządku. Ale czy ja sam, ja, jako ja, coś dla ciebie znaczę?
Koń przyjrzał się Meremu uważnie.
Więc ma to dla ciebie znaczenie – nie zapytał, a stwierdził. – Nie martw się, Mery, lubię cię. Może dziwnie wyglądasz i dziwnie się zachowujesz, ale lubię cię. Nie broniłbym cię, gdybym cię nie lubił.
- Och, Tröstare. – Mery objął go jedną ręką za szyję i przytulił twarz do jego sierści. – Ty naprawdę jesteś Pocieszycielem. Dziękuję ci. Potrzebuję cię takiego, jakim jesteś.

Gdy Mery był tylko w stanie, ruszyli z Szevą w drogę powrotną. Pożegnanie wypadło niezręcznie. Randal i Galea życzyli Szevie szczęścia, ale Merego tylko Randal uściskał.
- Trzymaj się – powiedział.
- Nie martw się o mnie. – Mery wiedział przecież, że zniesie wszystko, co może go czekać. – Może się jeszcze spotkamy. W walce ze złem zawsze przydaje się wsparcie.
- Pewnie. – Randal roześmiał się. – Ale zanim spróbujesz mnie odnaleźć, ułóż wszystkie swoje sprawy.
Oczy Galei wydawały się go nie widzieć, gdy podał jej rękę.
- Może się jeszcze spotkamy.
- Może. – Nie wierzyła w to i wcale tego nie chciała.
Przeprowadzenie wozu przez dzielące ich od domu bezdroża nie było zadaniem łatwym. Mery uznał jednak, że mimo wszystko będzie to lepszy sposób podróżowania dla ciężarnej kobiety, niż jazda wierzchem. Zresztą, jego noga też wciąż jeszcze nie była w pełni sprawna i tępy ból praktycznie nie opuszczał biodra. Tröstare postarał się, jak mógł, wybierając jak najrówniejsze podłoże i korygując błędy niezbyt wprawnego powożącego, który rzucił mu lejce na grzbiet praktycznie zupełnie luźno. Tak udało im się w końcu dotrzeć do twierdzy będącej przejściem między światami.
Na powitanie wybiegła do nich Ranya, promienna i roześmiana. Chciała uściskać ojca, ale gdy zobaczyła Merego przegiętego w bok, wspartego na lasce, znieruchomiała nagle.
- Co ci się stało? – spytała.
- Nieważne. – Uśmiechnął się. – Odnalazłem Szevę i poznałem paru wspaniałych ludzi. – To co usłyszała i zobaczyła, przekonało ją, że nie ma czym się przejmować. Podeszła do niego, a on objął ją jedną ręką. Kochał ją i był z niej dumny, widział Las w jej szalonych, zielonych oczach. Była piękna i była twarda. Jedyne co go martwiło, to że fizycznie i mentalnie stała się jego rówieśnicą, starzejąc się szybciej, niż on.
Potem Ranya uściskała Szevę, dziwaczną ciotkę, która znikła przed laty.
- Nie zmieniłaś się – powiedziała.
- Nie żartuj. – Szeva zaśmiała się krótko.
- A to dziwaczne zwierze, to ten Tröstare? – spytała Ranya, wskazując ręką konia.
- Tak, ale nie obrażaj go – rzucił Mery szybko. – To dobry koń i dobry przyjaciel. Dwukrotnie uratował mi życie. Poza tym, rozumie każde twoje słowo.
- Przepraszam – powiedziała zawstydzona Ranya. – Chodziło mi tylko o jego maść. Jest naprawdę dziwna.
- My wszyscy jesteśmy dziwni – stwierdził Mery, jego głos brzmiał lekko. – Ale dość już powitań. Powiedz mi, gdzie jest Dżana i co ty tutaj robisz?
- To długa historia. Przyjechałam, chcąc dowiedzieć się, czemu tak długo nie wracasz. Nie pożegnałeś się przecież ze mną, nie powiedziałeś, dokąd jedziesz.
- Przepraszam.
- Nieważne. – Machnęła ręką. – W każdym razie, przyjechałam i dowiedziałam się. Trochę zostałam u Dżany. Opowiadałam jej o glumach. Pewnego dnia zapytała, czy myślę, że mogłaby tam wrócić, że to przecież ona pierwsza zaczęła się nimi opiekować. Powiedziała, że błądziła, ale już czuje się gotowa podjąć to zadanie. Powiedziałam, że mogłaby spróbować. Marzyła o tym, by nauczyć je uprawiać ziemię. Spróbowała i one pozwoliły jej wrócić. To przecież już inne glumy, niż te, które ją wypędziły. To ich wnuki, one nie pamiętają... – Ranya umilkła na chwilę. – Więc ona została nad morzem, a ja mieszkam teraz tutaj. Zostawiłam jej też część koni. Ona nie potrzebuję tam pomocy, więc moglibyście zostać ze mną. – W tym miejscu zamilkła na dłużej. – Zgadzacie się?
- Tak – rzuciła Szeva bez zastanowienia. – To chyba odpowiednie miejsce, by urodzić syna i wychować go na wojownika.
- Tak – powiedział też Mery, ale bez przekonania.

- Co ci jest? – spytała Ranya pewnego wieczora, gdy siedzieli razem przy kuchennym stole.
- Nic – odparł Mery.
- Ale coś cię martwi? – drążyła dalej jego córka.
- Nie. – Potrząsnął głową. – Ale czuję się tu i teraz trochę niepotrzebny. Z końmi świetnie radzisz sobie sama, a nagle nie mam glumów, tylko jedną Sarę i...
Zielona słysząc swoje imię wylazła spod stołu, gdzie polowała na robactwo i wspięła się po nodze Merego na jego kolana. Potarmosił dłonią jej zielono-żółtą czuprynę.
- Ja, Sara. – Zielona uśmiechnęła się i wpakowała sobie kciuk do buzi.
- Chciałbyś wyruszyć znowu gdzieś przed siebie. – Szeva zaśmiała się. – Wszyscy tacy jesteśmy, ciągle gdzieś nas ciągnie.
Mery uśmiechnął się słabo. Nie powiedział im przecież całej prawdy, nie powiedział im tego, co było najważniejsze. Cierpiał, patrząc na nie, na to, jak zmienił je czas. Wciąż nie umiał się z tym pogodzić.
- Nie martw się tym, Mery – mówiła Szeva dalej swobodnie i głośno. – Ruszaj, ruszaj przed siebie. Widać jeszcze nie przyszedł twój czas, by się zatrzymać.
- Nie będziecie mieć mi tego za złe? – Miał jeszcze wątpliwości.
- Ależ skąd – odpowiedziały chórem.
- Naprawdę, poradzimy sobie same – zapewniła Ranya, chcąc zupełnie go uspokoić.

Wybacz mi – powiedział Tröstare – ale jeśli pozwolisz, nie pójdę z tobą.
Merego na moment zatkało. Pokochał Tröstare’a i nie wyobrażał sobie, że miałby teraz dosiąść innego wierzchowca. To przecież także żeby z nim być, chciał wyruszyć w drogę.
- Dlaczego?
Nie jestem już młody – wyznał koń, patrząc na niego ogromnymi, spokojnymi oczami. Ufał Meremu tak, jak to koń tylko potrafi zaufać, ufał końską częścią swojej duszy. Miał nadzieję, że jego prośba zostanie wysłuchana. – Czuję się zmęczony wędrówką, którą odbyliśmy. Chciałbym zostać z twoją siostrą.
- Ale ona nie umie z tobą rozmawiać – rzucił Mery, choć już wiedział, że koń nie posłucha jego argumentów.
Trudno – odpowiedział Tröstare. – Ale mówi do mnie. Mówiła już na łodzi, gdy ty byłeś nieprzytomny, a ona nie wiedziała jeszcze, że ją rozumiem. Lubię ją. Jej dziecko będzie mogło uczyć się na mnie jeździć. Jestem chyba godnym zaufania wierzchowcem.
- O tak – przyznał Mery i poklepał konia po szyi. – Jesteś najlepszym wierzchowcem.
Więc mogę zostać? Lubię tę stajnię. Mam tu też miłe towarzystwo.
- Możesz – zgodził się Mery. – Choć nie powiem, że będzie mi lekko bez ciebie.
Ja też będę tęsknił – przyznał koń. – Byłeś dobrym panem. Nigdy nie zapomnę tego, co mi dałeś, czego mnie nauczyłeś.
- Nie żegnamy się na zawsze – przypomniał mu Mery, chcąc tym samym zamaskować wzruszenie.
Tego nigdy się nie wie – zauważył Tröstare.
Meremu znowu na moment odebrało mowę. Delikatnie pogładził szyję konia.
- Skoro tak mówisz... – wyszeptał i znowu na chwilę zamilkł. – Wiedz, że ty też czegoś mnie nauczyłeś. Dzięki tobie wiem, że można kochać więcej niż raz. Gdyby tylko ten czas...
To nie jest zły świat – koń swą myślą nie pozwolił mu skończyć.
Mery uśmiechnął się słabo.
- Dostałeś wspaniałe imię – powiedział. – Naprawdę doskonale do ciebie pasuje.
Tak się rozstali.

Stała na szczycie wzgórza. Nie patrzyła na Morze Ognia i Krwi, a ponad nim w niebo. Wiatr szarpał jej długie, piaskowe włosy i luźną sukienkę z błękitnego płótna. Z dawnego stroju wojowniczki pozostała jej tylko na ramieniu lisia skóra. Była zupełnie spokojna. Właśnie po to wspięła się na szczyt, żeby to poczuć. Nie była już stara. Nie miała wieku. Stanowiła część świata i wiedziała, że tak być powinno. Podejrzewała, że nigdy nie umrze, że nigdy nie wypełni swego przeznaczenia, ale przestało ją to martwić. Opiekowała się glumami, uczyła je i wyprowadzała między ludzi. Hodowała konie i znowu leczyła. Wiedziała, że tak będzie przez długie lata. Czasem jeszcze bolało ją, że życia, które ratowała, gasły zbyt szybko, ale pogodziła się z tym. Pogodziła się też z faktem, że jej dzieci odchodziły, mijały jak i wszyscy inni. Nie żałowała jednak, że je urodziła. Wiedziała, że będzie je wspierać. A potem, być może, jeśli los będzie tego chciał, będzie wspierała ich dzieci i dzieci ich dzieci. Cieszył ją łańcuch życia, który rozpoczęła, to, że być może nigdy się nie skończy, tak jak i jej trwanie w Świecie zza Morza Ognia i Krwi. Pojęła już, że rzeczy nie mogą być wieczne i nauczyła się cieszyć drobiazgami takimi jak pierwszy krok zrobiony przez źrebię, uśmiech człowieka, miła rozmowa, czy tylko słoneczny dzień. Chociaż dzień wietrzny też miał w sobie coś pięknego. Wiatr ją uspokajał, sprawiał, że czuła związek między przeszłością, a przyszłością, miejscem, z którego wiatr przybył, a tym, do którego zmierzał.
- Chcesz znowu odejść?
Podskoczyła nagle, wyrwana z zadumy, zaskoczona, że ktoś znalazł się koło niej. Obróciła się i zobaczyła młodego gluma.
- Co? – rzuciła, nie rozumiejąc pytania.
- Czy znowu chcesz odejść? – powtórzył raz jeszcze.
- Nie. Dlaczego? – Zdziwiła się.
- Opowiadano mi, że zanim odeszłaś, wtedy, dawno – wyjąkał mały glum – też wspięłaś się na to wzgórze.
Roześmiała się zupełnie swobodnie. Potem podeszła do malca i pogładziła go po głowie.
- Nie bój się – powiedziała. – Ja już zawsze tu będę. – Gdy teraz patrzyła wstecz, nie mogła powiedzieć, że błądziła. Nie żałowała lat spędzonych z Ferro, ani tych z Arcestem, chociaż wiedziała, że dopiero teraz była tam, gdzie być powinna. Sądziła, że musiała przejść przez wszystko, przez co przeszła, by teraz móc być z glumami. – Chodź – rzekła łagodnie. – Pójdziemy do innych. Opowiem wam piękną historię o miłości i wierności.

Nocą z daleka zobaczył jasne światło ogniska. Skierował więc konia w jego stronę. Nie bał się. Był u siebie, na Pustkowiu i czuł, że tu nic nie może mu zagrażać. Miał też nadzieję, że być może ognisko to rozpaliła jego matka.
Gdy znalazł się tak blisko, że mógł przyjrzeć się siedzącej przy nim osobie, wstrzymał konia. To rzeczywiście była kobieta, ale kobieta czarnowłosa. Głowę miała schyloną, tak, że nie był w stanie zobaczyć jej twarzy. Spostrzegł jednak jej konia, smukłe, kare zwierzę ciekawie strzygące uszami. Już wiedział. Zsunął się z siodła i prowadząc wierzchowca za wodze, podszedł do ognia nierównym, chybotliwym krokiem, do którego musiał przywyknąć. Ona uniosła głowę i ich oczy spotkały się na moment.
- Las po Burzy?
- Mery?
- Nie sądziłem, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
- Co ci się stało?
Błyskawicznie wyrzucili z siebie tych kilka zdań i zamilkli tak samo nagle, jak nagle się odezwali. Mery uśmiechał się lekko. Twarz Las po Burzy stężała tak, jakby nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Czegoś w nim szukała. Przywodziła z pamięci włosy, które teraz przybrały barwę ognia, ufne oczy, łagodną twarz dojrzałego mężczyzny pozbawionego wieku, nie chłopca i... Stał przekrzywiony na bok, a jego ciału brakowało harmonii. Lewe biodro zdawało się wyżej osadzone i masywniejsze niż prawe. Nie takim go poznała.
- Miałem wypadek – powiedział. Jego głos brzmiał lekko.
- Ja... – Chciała się poderwać, ale powstrzymał ją gestem ręki.
- Wszystko w porządku – powiedział, potem zdjął z ramion plecak i postawił go przy ogniu.
Las po Burzy spostrzegła wystający z niego zielony, kędzierzawy łebek. Nie zapytała o to. Znała historię Evy.
Mery odwrócił się do konia, zdjął mu siodło i rzucił przy ognisku, potem usiadł, opierając się o nie. W jego ruchach była jakaś sztywność, ale wykonywał je szybko i sprawnie.
- Miałem strzaskane biodro – dodał w ramach wyjaśnień. - Kobieta, która mnie składała, uważa, że to cud, że chodzę. – Z jego ust wciąż nie znikał cień uśmiechu, tak, jakby w ogóle nie martwiło go to, co się stało.
- Mogę cię uleczyć, przecież wiesz – powiedziała Las po Burzy.
Mery przyjrzał jej się uważnie, zmarszczył czoło. Płomienie ogniska tańczyły na jej twarzy i mogło się zdawać, że to one barwią skórę kobiety na czerwono. Czerń włosów zlała się w jedno z mrokiem nocy. Miała moc, ale Mery wiedział, że mimo wiedzy jaką posiadła, w odróżnieniu od niego, błądziła.
- Wiem. Twoja matka już mnie uzdrawiała, ale nie chcę, żeby to zdarzyło się jeszcze kiedyś.
- Dlaczego?
Teraz nie patrzył już na nią, a gdzieś w bok, próbował zebrać myśli.
- Musiałaś słyszeć o moim ojcu – powiedział po chwili.
- Miał niesprawne ramie i nie chciał zostać uzdrowiony.
- Był wojownikiem, a nie głupcem – oznajmił Mery nie tylko Las po Burzy, ale także sobie i całemu Pustkowiu. – Był mądrzejszy, niż my wszyscy razem wzięci, ale nikt go nigdy nie słuchał. Matka mówi, że jestem do niego podobny, ale mam tylko jego twarz. – Teraz mówił właściwie już tylko sam do siebie. – Nie mam jego siły, ani rozsądku, ale i mnie udało się przeżyć i zmądrzeć. Czas płynie, a zdarzenia mają miejsce. Nie możemy tego negować.
Las po Burzy zamrugała tylko oczami. Nie pojęła, co chciał jej powiedzieć.
- Co to ma jednak do twojej nogi? – spytała. – Chcesz być kaleką, bo twój ojciec nim był?
- Nie mów tak o nim – syknął Mery gniewnie. – Władał bronią lepiej, niż ja. A jeśli chodzi o moją nogę, to się zdarzyło. Nie można tego odrzucić. To ci chciałem powiedzieć. Może ty nie znasz chorób i starości, ale ty jesteś Wojowniczką Nocy. Ja jestem odmieńcem. Wiem, czym są blizny. Wiem, czym jest czas. Będę żył długo, ale kiedyś zapewne umrę i widocznie tak musi być, a blizny są nam potrzebne. Poprzez nie płacimy za popełnione błędy i uczymy się odpowiedzialności. Zresztą, wszystko musi być takie, jakie jest. Jeśli tego nie rozumiesz, to trudno. Kiedyś opowiem ci historię, jak przez to, że moja matka nie odcięła pewnemu koniowi nogi, dobry człowiek stał się złym człowiekiem, a swojego syna wychował na jeszcze gorszego. – Las po Burzy wybałuszyła tylko oczy. – Opowiem ci też kiedyś o poparzonej dziewczynie. Chciałem jej pokazać moje zdeformowane palce, ale one nie były już zdeformowane. – Na moment zamilkł. – W każdym razie, nie uzdrawiaj mnie.
Przez chwilę milczeli, patrząc w ogień. Nie czuli się dobrze, po tym co zostało powiedziane. Zbudowali między sobą mur, a przecież nie tego chcieli.
- Co stało się z twoim wierzchowcem? – spytała w końcu Las po Burzy, przerywając milczenie.
- Z Tröstare’em? Zostawiłem go siostrze. Nie chciał iść ze mną. Czuł się zmęczony. Wiesz, on nie jest już młody.
Las po Burzy roześmiała się.
- Słuchasz konia? – parsknęła. Chciała roześmiać się na dobre, ale opanowała się nagle. Wyczuła wycelowane w nią gniewne spojrzenie Merego.
- Przepraszam – powiedziała cicho. – Wiem, że to nie do końca było zwierzę. – Na moment zamilkła. – A ten? – Wskazała ruchem głowy kasztana, bardzo chciała zmienić temat, na jakiś neutralny. – To zwyczajny koń?
- Tak.
- Jak ma na imię?
- On nie ma imienia.
- Dlaczego?
Mery wzruszył ramionami.
- Bo to tylko koń. Bo nie jest wyjątkowy. Bo nie kocham go tak, jak kochałem te, które miałem przed nim.
- Myślisz, że to w porządku?
Mery odwrócił wzrok. Miał wrażenie, jakby młoda kobieta chciała się na nim teraz zemścić, za jego wykład o bliznach.
- Nie wiem. Może powinien mieć imię, ale ja...
- Spójrz na niego – nakazała mu. – O przeszłości i jak sobie z nią radzić wiesz więcej niż ja, ale niewielkie masz pojęcie o przyszłości. Wy śmiertelni, tak często patrzycie wstecz, może boicie się spojrzeć w przód, żeby przypadkiem tam nie zobaczyć swojego końca, ale my...
- Jesteś podobna do swojej matki – syknął Mery nerwowo.
- Może, ale spróbuj mnie posłuchać. Spójrz na niego. – Mery spojrzał. – Może miałeś wspaniałe konie, ale teraz masz jego i to z nim ruszasz w jutro.
Mery zamyślił się. Był zły na Las po Burzy za to, że najpierw sama nie chciała słuchać, a potem zaczęła się wymądrzać, zupełnie jak Axia. Przypomniał sobie jednak, jak był szczęśliwy, gdy ruszył w świat na Tröstare’rze i jak był wzruszony, gdy Szeva podarowała mu Sarę. Nagle uświadomił sobie, że nie podobało mu się w nich wcale to, że miały coś wspólnego z Różą i Evą, że były wyjątkowe, a to, że mógł je kochać i o nie dbać. O kasztana też dbał, więc powinien go nazwać i pokochać. Powinien, tylko że wcześniej nie chciał.
- Rudzik – wyszeptał.
- Co?
- Nazwę go Rudzik.
- To zbyt banalne.
Tym razem nie zezłościła go jej uwaga. Zastanowił się, czy nie miała przypadkiem racji. Może miała.
- Nie. – Potrząsnął głową. – Nazwę go Rudzik i już. Moja matka zawsze nadawała koniom imiona, które miały sens, ale ja nie. Zresztą, to do niego pasuje.
Teraz oboje przyglądali się koniowi, jakby sprawa jego imienia była czymś ważnym dla porządku wszystkich światów. Odblask płomieni ogniska tańczył na sierści zwierzęcia, nadając jej czerwonawą barwę. Tak, był rudy, nie kasztanowaty, drobny, chudy, niepozorny, dziwnie zwyczajny, jak i jego imię, a przez to właśnie wyjątkowy.
Mery podniósł się nagle i podszedł do konia. Poklepał go po łopatce, a potem objął za szyję. Na chwilę znieruchomiał w tej pozycji. Las po Burzy przechyliła się w przód, przyglądając mu się uważnie. Próbowała wyczytać coś z jego umysłu, ale jego myśli kłębiły się tak, że niczego nie potrafiła z nich zrozumieć.
Ręce Merego opadły. Stał bez ruchu obok konia wciąż plecami do niej.
- Ja, Sara – zaszczebiotała zielona z wnętrza plecaka, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale Mery na nią nie spojrzał.
- Czuję się jak wygnaniec – powiedział sam do siebie. – Jakbym został wypędzony z mojego czasu i świata. – Na chwilę zamilkł. – Co ty wiesz o śmierci? – Zapytał, wciąż na nią nie patrząc. – Ja chciałbym, żeby mnie wreszcie zabrała, żeby czas naznaczał mnie tak, jak innych – mówił powoli, z trudem. Słowa rozrywały mu gardło, zadawały ból. – Chciałbym być zwyczajny, zestarzeć się z Las, umrzeć przed swoim dzieckiem. Wszyscy, których znałem, zestarzeli się już, lub umarli, a ja ciągle jestem młody. Co ja mam robić? Dokąd iść? – Pytał nie Las po Burzy, a ciemnego nieba, na którym nie było gwiazd. – Zostawiłem swoich. Nie chcę patrzeć na to, co się z nimi dzieje, nie chcę, żeby oni widzieli, że ja się nie zmieniam.
Las po Burzy podniosła się.
- Wiele się musisz jeszcze nauczyć – powiedziała cicho. – Pomyśl, że być może masz szczęście. W twoim życiu będzie więcej koni i kobiet, niż w życiu innych mężczyzn, więcej istot do kochania, więcej istot, których krótkie chwile na ziemi, możesz uczynić szczęśliwszymi.
- Ale może ja nie chcę. – Wciąż na nią nie patrzył.
- Nie masz wyboru – powiedziała, podchodząc do niego. – Możesz się tylko z tym pogodzić, lub nie, ale... Możesz oprzeć się na mnie. Ja nie umrę, nie zestarzeję się, nie minę.
Mery milczał. Las po Burzy także już bez słowa otoczyła ramieniem jego mocne, lecz wąskie ramiona. Mery zadrżał, ale pozwolił jej na to. Poczuł się lepiej, mając obok siebie tę dziwaczną i niebezpieczną kobietę, której nie był obojętny i nowego, młodego konia, któremu właśnie nadał imię i tym samym pokochał. Długo tak stali obok siebie, zupełnie od siebie odmienni, lecz w tamtym momencie złączeni wspólną myślą.
- Będziemy razem? – spytała cicho Las po Burzy, po tym jak minęła wieczność, a zarazem chwila i nadszedł czas, żeby coś powiedzieć, coś zrobić.
- Tak – wyszeptał słabo.
- Dokąd pójdziemy?
- Nie wiem. – Mery wciąż patrzył przed siebie. – Myślałem, żeby odnaleźć Galeę i Randala, ale oni przecież też odejdą wcześniej...
- Musisz oduczyć się tak o tym myśleć i uciekać – tłumaczyła Las po Burzy. – Musisz zrozumieć, że ważne są piękne chwile, to co przeżyłeś i co w tobie zostało. To jest piękny świat, nawet jeśli tak wiele ci odebrał i jeszcze wiele odbierze.
- Zgoda – powiedział bez przekonania, wciąż nie patrząc na nią. – Nie wiem jednak, czy będzie dobrze dla Galei, jeśli wrócę do nich. Ona coś do mnie czuje.
- Przemyślimy to jeszcze. Możemy gdzieś powędrować, ale będziesz musiał wrócić do swoich jeszcze za życia Szevy i Ranyi, a może i Tröstare’a.
Mery milczał.
- Pójdę z tobą.
Wtedy na nią spojrzał. Była spokojna i poważna. To go przekonało. Nie odpowiedział, ale objął ją ramionami w pasie i wtulił się w nią. Pozwoliła mu na to, otuliła go ramionami i znowu trwali w bezruchu, sami, w sercu Pustkowia, pod doskonale czarnym niebem.

Tak dobrnęłam do końca następnej części „Dżany”, której nie miało być, tak jak i wielu poprzednich. Zaczynając ją, napisałam, że nie będzie niosła żadnej nowej myśli, ani idei, ale stało się inaczej. Człowiek może się widocznie uczyć bez końca, bo i tym razem czegoś się nauczyłam, czegoś o pisarstwie i o życiu. Nie udało mi się też, jak zawsze, uwolnić od sensów i poszukiwań. Widać taka jestem, widać całe życie będę szukać.
Nie. To nie prawda. Wreszcie, po latach, udało mi się wyznaczyć właściwe miejsce na świecie dla Dżany. Nie ma go jeszcze Mery, ale jest go bliski, więc może naprawdę tu swoją spisaną opowieść zakończę i dalej będę snuć ją tylko dla siebie, jak gdy byłam dzieckiem. Moja koleżanka Aśka, która czytała już „Dżanę” do „Najtrudniejszego wyzwania”, a na ćwiczeniach z ekonomiki podglądała, co piszę, twierdzi, że będę pisać dalej. Pewnie to ona ma rację, ale zobaczymy.
Jeśli jestem przy spostrzeżeniach końcowych, mogę dodać, że w czasie pracy nad „Pocieszycielami” pojęłam, że Mery wypełnił przepowiednie i ocalił swój świat inaczej, niż myślałam, że to zrobi. To przecież jego istnienie, jego cierpienie, rozpacz i poszukiwanie sprawiły, że powstały prawie wszystkie opowieści z drugiej części i ta umieszczona już w trzeciej. To on też ożywił i rozszerzył mój świat fantazji. On pozwolił mi odkryć nowe drogi i wciąż odczuwać przyjemność z tworzenia opowieści tylko dla nich samych.
To chyba wszystko. Mogę dodać jeszcze, że prawie cała opowieść o Dżanie znajduje się już na dysku twardym mojego komputera. Parę osób czytało początek. Teraz Dżana, Ferro, Mery i Duch są też ich własnością, żyją własnym życiem w ich umysłach. Tak osiągnęłam wszystkie cele, jakie sobie stawiałam i to, czy kiedyś wydam to drukiem i będę prawdziwą pisarką, czy nie, nie ma już zupełnie znaczenia.

24.03.2000 – Warszawa

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...