Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

1. Wojownicy nocy


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


To nie jest kolejna opowieść z cyklu „Dżana”. Zresztą, któż to wie? Po prostu pewnego dnia, od tak, bez powodu, przyszła mi do głowy, a ja po zastanowieniu się, uznałam, że faktycznie coś takiego mogłoby się zdarzyć.

Marta zatrzymała się przy ogrodzeniu padoku. Nie musiała się śpieszyć. Miała jeszcze pół godziny, żeby się przebrać i wypić kawę, potem zaczną przychodzić dzieci. Była wysoka i szczupła. Kończyła studia na wydziale technologii żywienia, a w klubie jeździeckim w Warszawie na Ursynowie dorabiała jako instruktorka i trenowała na wydzierżawionej klaczy Drosce.
Teraz stała i patrzyła na Gregorego. Ogromny, siwy ogier był marzeniem każdego jeźdźca, który na poważnie myślał o skokach. Poruszał się bez wysiłku, z gracją, okrągłym galopem, charakterystycznym dla koni niemieckiej hodowli. Skakał wysoko, nie wahając się nawet przed najtrudniejszymi przeszkodami, odważny i piękny. Jego długi ogon falował rozwiewany lekkim jesiennym wiatrem.
Przez jakiś czas Marta patrzyła tylko na konia, na to, jak mięśnie grają mu pod skórą, jak rozdymają się ciemne chrapy. Potem zwróciła uwagę na jeźdźca. Nie widziała go nigdy wcześniej.
Pewnie przyjęli do pracy kogoś nowego – pomyślała, ale dopiero, gdy ta myśl dotarła do niej na dobre, zaczęła mu się przyglądać.
Człowiek dosiadający Gregorego nie był już młody, niski i bardzo szczupły wydawał się znacznie za mały jak na jeźdźca takiego konia. Prowadził jednak zwierze pewnie, spokojnie, najzupełniej opanowany. Siedział w siodle mocno, jak przyklejony.
Może kiedyś był dżokejem – przyszło Marcie do głowy, dłużej jednak nie mogła się nad tym zastanawiać. Spojrzała na zegarek. Czas płynął, powinna zacząć się przebierać.

Jej ostatnia grupa skończyła już jazdę, mogła więc zająć się Droską. Szła obwieszona sprzętem przez korytarz długiej stajni, gdzie stało szesnaście klubowych koni i cztery prywatne. Przed sobą niosła siodło, na nim worek ze szczotkami i toczek, na ramieniu zawiesiła sobie ogłowie. Nagle z boksu Armandy wyskoczyła przerażona dziewczynka, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. W tym samym momencie kopyta klaczy uderzyły w deski. Dziewczynka odgarnęła włosy z twarzy. Ręce jej drżały.
Armanda była bardzo agresywna. Gdy miała dobry humor tylko kopała i przygniatała bokiem do ściany. W złym humorze atakowała zębami, z położonymi po sobie uszami wypędzając ludzi z boksu. Dla niej był to rodzaj gry, bo gdy założyło się jej już ogłowie, od razu się uspakajała. Dla dzieci i instruktorów nie było to jednak zabawne. Wszyscy mieli z nią problemy. Marta też się jej bała.
- Pomoże mi pani ją złapać? – Dziewczynce drżały nie tylko ręce, ale i głos. Była bliska płaczu.
- Tak. – Marta zaczęła rozglądać się za miejscem, gdzie mogłaby odłożyć siodło.
- Ja się tym zajmę. Jestem już wolny. – Nagle wyrósł przed nią obcy mężczyzna, którego widziała na grzbiecie Gregorego.
- Dobrze. Dziękuję – rzuciła Marta szybko i ruszyła w swoją stronę uszczęśliwiona, że nie będzie musiała wejść do piekielnej klaczy. Po paru krokach zatrzymała się jednak i obejrzała. Chciała zobaczyć, jak ten nowy poradzi sobie z Armandą, a i jemu chciała się przyjrzeć dokładniej.
Był niski, dużo niższy, niż z początku myślała. Sięgał jej zaledwie do ramienia. Wydawał się stary, ale czas nie odcisnął się na jego twarzy zmarszczkami, a złotych włosów nie przyprószyła siwizna. Wziął ogłowie od dziewczynki i podszedł do drzwi boksu. Lekko utykał na lewą nogę.
Czyżby miał wypadek z koniem? – o tym Marta pomyślała.
Niski mężczyzna otworzył boks szybkim ruchem. Miał szczupłe, lecz mocne ręce. Krótki rękaw białej koszulki nie zasłaniał znaczących jego lewe ramię cienkich blizn, których nie mogły pozostawić ani zęby, ani kopyta koni, a raczej cięcia noża.
- Co, mała – powiedział łagodnie do klaczy. – Będziesz się wygłupiać?
Armanda na swój sposób odpowiedziała „tak” i wierzgnęła. Złotowłosy mężczyzna nie spodziewał się tego. Nie zdążył się uchylić. Tylne kopyta klaczy dosięgły jego ramienia. Z ust dziewczynki wyrwał się krzyk przerażenia. Marta wstrzymała oddech. Niski człowiek zachwiał się i oparł o ścianę. Rozzłoszczona klacz odwróciła się w jego stronę, była gotowa zaatakować zębami. On wyprostował się szybko. Na jego ramieniu pojawiła się krew, ale wydawało się, że nie poczuł bólu. Klacz zaatakowała. Tym razem jednak on okazał się szybszy. Nie cofnął się przed Armandą, za to złapał ją za język i wyciągnął go na bok, w ten sposób unieruchamiając klacz zszokowaną jego odwagą i refleksem. W chwilę później Armanda miała już na sobie ogłowie.
Dziewczynka podeszła do niej wciąż drżąc.
- Jest pan ranny – wyszeptała.
- To nic. – Mężczyzna otarł ręką krew z ramienia. Wciąż zachowywał się tak, jakby cios zadany mu przez klacz, nie zrobił na nim wrażenia.
Tak, był dziwny, ale właściwie nie była to sprawa Marty. Ona mogła wreszcie zając się Droską.

- Czy coś jest nie tak? – Oczy pielęgniarza i pacjenta połączyły się na moment. Wcześniej nic nie zostało powiedziane, ale niski mężczyzna o twarzy pozbawionej wieku instynktownie wyczuł, że pacjent chciałby o coś go poprosić.
Nad światem panowała noc. Cały szpital pogrążony był w spokojnym, lub też mniej spokojnym śnie. Wydawało się, że nie śpią tylko oni dwaj: pacjent o bladej, wyniszczonej chorobą twarzy i niski pielęgniarz, który poczuł, że powinien przemierzać właśnie w tej chwili szpitalne sale i tak trafił na pacjenta.
- Czy mógłby mi pan przynieść coś przeciwbólowego – wyszeptał pacjent, posiniałe wargi drżały.
- Dostaje pan środki przeciwbólowe w kroplówce.
- To za mało.
- Na coś więcej musiałby wyrazić zgodę lekarz.
- Nie, bo ja... – Pacjent nagle urwał. – Ja już nie mam siły. Chcę, żeby to się skończyło. Nie mogę już znieść tego cierpienia. Chciałbym umrzeć. Niech mi pan pomoże.
Pielęgniarz podszedł do łóżka, lekko utykając, po czym usiadł na jego krawędzi przy chorym. Zdziwił tym pacjenta, który nigdy nie spotkał się z takim zachowaniem, choć przecież leżał już w niejednym szpitalu. Pielęgniarz o twarzy pozbawionej wieku spojrzał pacjentowi w oczy. Wydawał się młody, ale z jego spłowiałych, błękitnych oczu biła mądrość i nostalgia kogoś, kto przeżył setki lat i widział wielu umierających ludzi.
- Mógłbym panu pomóc umrzeć – powiedział – ale do śmierci nie ma się co śpieszyć. Wiem, jak straszny potrafi być ból, wiem też jednak, że nie ma takiego bólu, którego nie sposób znieść. – Pacjent patrzył na niego szeroko rozwartymi oczami, zbyt zdziwiony, żeby cokolwiek powiedzieć. – Może jest ci ciężko i może życie nie sprawia ci już radości, ale nie jesteś na tym świecie sam. – Pielęgniarz niespodziewanie zaczął mówić pacjentowi na ty, ale temu to akurat wydało się najzupełniej normalne. – Jest ktoś, kto nie jest jeszcze gotowy na twoją śmierć.
- Marta? – wyszeptał pacjent.
Pielęgniarz skinął głową.
- Skąd pan wie?
- Po prostu wiem. – Na twarzy pielęgniarza pojawił się życzliwy uśmiech, lecz jego oczy nadal pozostały odległe. – Kiedy przyjdzie twój czas, będziesz wiedział, kim byłem. – Pacjent milczał. – Żyj dla Marty, jeśli już nie jesteś w stanie żyć dla siebie. Śmierć i tak przyjdzie zbyt wcześnie. Ona zawsze przychodzi zbyt wcześnie. Przekonałem cię?
- Tak – wyszeptał pacjent.
Pielęgniarz wstał.
- Spróbuj zasnąć. To wszystko nie potrwa już długo.
- Dziękuję. – Pacjent spróbował się uśmiechnąć. Wydawać się mogło, że ból zelżał, ale tak nie było. Wymizerowany człowiek zaufał i to dodało mu sił.

- Czy wiesz, kim jest ten nowy? – spytała Marta Iwony, starszej instruktorki, która od lat była związana ze stajnią na Ursynowie. Właśnie w przerwie między jedną grupą jeźdźców, a drugą, piły kawę w kawiarence położonej na terenie klubu.
- Jaki nowy? – Iwona z początku nie zrozumiała, o kogo chodzi.
- Ten niski, co jeździ na Gregorym.
- A, ten. Nie wiem. – Iwona potrząsnęła głową. – Nikt nic o nim nie wie. Wspaniale jeździ i jest bardzo delikatny w stosunku do koni. Czemu o niego pytasz?
- Od tak. – Marta wzruszyła ramionami. – Po prostu mnie ciekawi. Widziałam, jak poskromił Armandę, a wczoraj, kiedy poszłam do Michała, do szpitala, minęłam go na korytarzu. Miał na sobie fartuch pielęgniarza.
- Pielęgniarz i objeżdżacz koni to ciekawe połączenie profesji. – Iwona uśmiechnęła się pod nosem.
- Tak, właśnie – przyznała Marta. – Wiesz, dlatego się zastanawiam. Przecież ktoś, kto jeździ tak, jak on, mógłby zrobić karierę w sporcie.
- Może coś mu w życiu nie wyszło. Może nie miał szczęścia – podsunęła Iwona.
- Może – zgodziła się Marta.
- A jak Michał?
- Lepiej nie pytaj. – Marta z trudem powstrzymała łzy. – Tym razem to już chyba koniec.
- Przykro mi – wyszeptała Iwona, ale nie objęła Marty, nawet nie wzięła jej za rękę, nie umiała jej pocieszyć, wesprzeć. Tylko razem pracowały, ale tak naprawdę niewiele o sobie wiedziały.

- Czemu pani płacze?
Marta poderwała głowę. Załzawionymi oczami spojrzała w twarz pozbawioną wieku. Zamrugała. Wydawało jej się, że we wnęce, na słomie, w głębi stajni, nikt jej nie znajdzie.
- Dlaczego pani płacze? – powtórzył pytanie nowy pracownik klubu.
- Ja... – Więcej nie mogła z siebie wydusić.
- Niech pani otrze twarz. Postawie pani kawę, a pani wszystko mi opowie. To pomaga – zapewnił ją. – Jestem Mariusz. Jeżdżę na Gregorym i Las Vegasie.
- Wiem – wyjąkała Marta.
- To co, zgadza się pani?
- Tak. – Podniosła się, otarła łzy i poszła z nim do kawiarenki. Wciąż jednak nie mogła nad sobą zapanować. Wargi jej drżały.
- Gregory to piękny koń – powiedziała, gdy usiedli we wnętrzu przyozdobionym elementami uprzęży. Na razie chciała przejąć inicjatywę w rozmowie. Nie była jeszcze gotowa odpowiadać na pytania, ani ujawnić, dlaczego płakała.
- Tak – przyznał Mariusz. – Ale mnie bardziej podoba się Las Vegas. Przypomina mi moją pierwszą klacz.
- Miał pan własne konie? – Mimo bólu, jaki czuła w piersi, była zdolna do zdziwienia, a także do wykorzystania sytuacji, żeby czegoś się o nim dowiedzieć.
- Tak. Kiedyś nawet hodowałem konie – odparł.
- A teraz pracuje pan jako pielęgniarz? – spytała. – Widziałam pana w fartuchu.
- To dobra praca i potrzebna ludziom, a jak pani widzi, nie zrezygnowałem zupełnie z koni – wyjaśnił.
- Ale człowiek, który jeździ tak, jak pan, mógłby zrobić karierę w sporcie – drążyła dalej.
Mariusz uśmiechnął się, ale jego oczy wciąż pozostały odległe.
On ma co najmniej pięćdziesiąt lat – pomyślała, choć zaraz potem wydało jej się to niewiarygodne. Siedział przed nią bowiem człowiek o skórze gładkiej, jak u chłopca.
- Cóż to jest kariera? – Z twarzy Mariusza nie znikł ciepły, pobłażliwy uśmiech. – Pieniądze i sława nie są w życiu najważniejsze. Może nie od razu to wiedziałem, ale z czasem się tego nauczyłem. Ważne jest to, co ma się w sercu i co daje się ludziom.
Marta zagryzła wargi, o czymś myślała.
- To piękne słowa - wyszeptała.
- I da się je wcielić w życie – zapewnił ją Mariusz.
Nagle się wyprostowała. Jej oczy zalśniły złością.
- Czyżby zawsze wszystko się panu udawało? – rzuciła. – Czy może jest pan świętym? Życie jest ciężkie! To, że jest się dobrym człowiekiem, wcale nie pomaga. W niczym! Czyżby pan miał zawsze szczęście?!
- Nie. – Potrząsnął głową. – Wyglądam na kogoś takiego?
Marta opanowała się.
- Nie – przyznała. – Utyka pan. To był wypadek z koniem? Dlatego przestał pan je hodować? – Wciąż była zła.
- Tak. Przewróciłem się z koniem. Przygniótł mnie i uszkodził mi biodro, ale nie dlatego przestałem hodować konie. Przestałem hodować konie, żeby pomagać ludziom.
- Dosiadł go pan jeszcze potem, tamtego konia? – spytała Marta. W coś grała, chciała mu udowodnić swoją rację, ale on nie zamierzał jej ustąpić. Wiedział, że słuszność jest po jego stronie.
- Dosiadłem – odparł. – To był wspaniały koń, bardzo mi oddany. Kilka razy, w innych sytuacjach, uratował mi życie, a że mnie okaleczył... To był po prostu wypadek. Takie rzeczy się zdarzają. W pani jest gniew. Pani chce znaleźć winnych wszystkich złych rzeczy, jakie się pani zdarzają. Pani chce usprawiedliwić swoją złość. Też taki kiedyś byłem, tyle tylko, że to nie pomaga. Mówi pani, że nie będzie lepiej, gdy zacznie pani dawać, zamiast brać. Pewnie że nie będzie. Będzie miała pani jednak satysfakcję i poczuje radość innych, jeśli nie może pani poczuć swojej. Buntować się i złościć na los nie ma po co. Jest, jak jest, a gdy pani krzyczy, staje się gorzej.
Marta milczała.
- Miała mi pani powiedzieć, czemu pani płakała.
- Klacz którą trenowałam, Droska, padła na skręt jelit. Właśnie się dowiedziałam. Mogli do mnie zadzwonić, kiedy było z nią już naprawdę źle. A tak… Nawet nie mogłam się pożegnać – powiedziała cicho, bardzo cicho. – Miałam na niej wygrywać.
- Przykro mi. – Mała, mocna dłoń Mariusza zacisnęła się na dłoni Marty. – Na takie rzeczy nie mamy wpływu. To boli, ale tak jest.

- Ty durne bydle! – ryknęła Marta i zamierzyła się na drobnego, karego konia, który po raz kolejny wyrwał jej z ręki nogę, nie pozwalając wyczyścić sobie kopyta. Dragon położył uszy, a przez jego ciało przebiegł skurcz, cios jednak nie spadł. Mariusz złapał Martę za nadgarstek.
- Co pani robi?! – krzyknął ostro.
- Nie twoja sprawa! Zostaw mnie! – Nie myślała jasno. – Puść mnie! – Teraz zamierzyła się na niego.
Koń odskoczył w bok i przylgnął do ściany boksu z rozdętymi strachem chrapami i wytrzeszczonymi oczami.
- Niech się pani opanuje! – Mariusz nie puścił nadgarstka Marty. Zniósł uderzenia jej pięści. Objął ją, przygarnął do siebie i unieruchomił, mimo że była o ponad głowę od niego wyższa.
- Niech się pani opanuje – wyszeptał, gładząc jej włosy. Marta szlochała wtulając twarz w jego ramię. – Co pani jest? O co pani chodzi? Dlaczego bije pani to zwierze? Niech to pani z siebie wyrzuci, będzie pani lżej – powiedział cicho.
- Nienawidzę go! On żyje, a Droska nie! – zachlipała. – To niesprawiedliwe.
- Cicho. Niech się pani uspokoi i opowie mi wszystko po kolei. – Mariusz objął ją w pół i wyprowadził z boksu. Na moment zostawił ją samej sobie, żeby zamknąć drzwi, po czym znowu objął i poprowadził ku stercie słomy, tam, gdzie parę dni wcześniej znalazł ją płaczącą.
Przez chwilę Marta siedziała z twarzą w dłoniach. Potem zaczęła mówić. Nie patrzyła przy tym na Mariusza, a w ziemię.
- Ja mam dużo problemów – wyrzuciła z siebie. – Mój chłopak ma raka. Jest w szpitalu. Wiem, miesza mi się wszystko. Droska padła. Dragon to źrebak Droski. Nie chciałam, żeby go miała, ale właściciele klubu chcieli. Wiem, że nie można bić koni, ale ja go nienawidzę. – Jej głos załamał się i przeszedł w skrzek. – Przez niego przez rok nie mogłam trenować na Drosce. Najpierw ciąża. Potem karmienie. Zabrał mi rok, a teraz... Teraz nie ma już Droski. To koniec. Nie mam konia. Straciłam przyjaciółkę i szansę na medale.
Mariusz usiadł koło niej.
- Kiedy padła moja pierwsza klacz, też myślałem, że to już koniec – powiedział cicho, łagodnie. – Wydawało mi się, że nie sposób pokochać po raz drugi. Zacząłem traktować konie jak przedmioty, ale to nie było słuszne. Konie to bardzo wyjątkowe, wrażliwe zwierzęta. Potrzebują miłości i troski. To nie ich wina, że nie są tym pierwszym i wyjątkowym. Może teraz trudno będzie ci w to uwierzyć, ale można pokochać znowu i gdy kocha się ponownie, ta nowa istota nie zajmuje miejsca pierwszej, zajmuje swoje miejsce i z czasem sama staje się wyjątkowa. Po tamtej klaczy pokochałem konia, który mnie okaleczył, a po nich jeszcze wiele, wiele innych. Straciłaś Droskę i nic tego nie zmieni. Dragon odebrał ci ją na rok, ale teraz to on ci właśnie po niej pozostała. Tak o tym pomyśl. A może on też będzie dobrze skakał? Możesz kochać znowu, musisz sobie tylko na to pozwolić, a nie obrażać się na cały świat.
Marta długo milczała. Już nie płakała. Gryzła tylko wargi i tępo patrzyła przed siebie.
- Przepraszam – wyszeptała w końcu. – Przepraszam, że ma pan ze mną tyle kłopotów.
- Nie przepraszaj. – Na twarzy Mariusza pojawił się uśmiech. – Idź lepiej do Dragona i zanim zaczniesz podnosić mu nogi, pomów trochę do niego i pogłaszcz go. Uwierz mi, ujeździłem wiele koni.
Marta skinęła głową, wstała i poszła.

- Marto, musisz jechać do szpitala! – Mariusz podbiegł do niej na korytarzu klubowej stajni.
- Nie mogę – zaprotestowała, jeszcze nie zrozumiała jego słów. – Za chwilę zaczynam zajęcia z dziećmi.
- Nie ma na to czasu – rzucił Mariusz. – Michał umiera, jeśli nie pojedziesz do niego teraz, już się nie zobaczycie.
- Skąd wiesz? – Marta nadal niczego nie rozumiała. – Przecież cały dzień byłeś tutaj.
- Po prostu wiem.
Nagle złapała go za rękę.
- Kim ty jesteś?! Czego ode mnie chcesz?! – W jej głosie brzmiała złość.
- Powiem ci, wszystko ci powiem, tylko chodź i uwierz mi.
Przerażona Marta rzuciła na boki głową. Nadal niczego nie rozumiała. Jeśli jednak on miał rację? Jeśli nie miała czasu?
- Iwona, poprowadź za mnie jazdę, proszę – zwróciła się do starszej instruktorki, która była przy całej tej rozmowie.
- Dobrze – zgodziła się tamta, choć powinna właśnie zacząć wybierać się do domu. Zrozumiała jednak, że to, co się dzieje, jest ważne.
Marta szarpnęła Mariusza za rękę i pobiegli w stronę przystanku autobusu linii 515, jedynego, który tam dojeżdżał. Niski mężczyzna, mimo wieku i uszkodzonej nogi, bez problemu dotrzymywał jej kroku.
- Więc zaczynaj – wysapała Marta, kiedy zatrzymali się przy słupie z oznaczeniem przystanku. – Powiedz mi wszystko.
- To nie miało być tak. Nie chciałem ci tego mówić w taki sposób, ale skoro tak wyszło... Ja nie jestem człowiekiem.
- Jesteś aniołem? – spytała Marta. Sana nie wiedziała, czemu coś takiego przyszło jej do głowy. Czy bowiem wierzyła w Boga? Sama tego nie wiedziała. Kłóciła się z nim od lat, nie mogąc zaakceptować swojego losu. Czasem mówiła, że jest niesprawiedliwy, czasem, że nie istnieje, bo gdyby istniał, to postarałby się, żeby zrozumiała, jaki sens ma jej cierpienie. Zresztą, jeśli nawet istniał Bóg, nie byłaby w stanie uwierzyć, że przysłał jej do pomocy anioła. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały. Spojrzała na rozkład jazdy.
- Cholera – zaklęła. – Mamy autobus dopiero za piętnaście minut. - Spojrzała na Mariusza. – To co z tobą? Mówiłeś coś dziwnego.
- Mówiłem, że nie jestem człowiekiem – powtórzył.
- A kim?
- Pochodzę z innego świata, po prostu z innego świata i jestem tu po to, żeby cię wesprzeć, żeby ci pomóc przejść przez to, co cię czeka. Nie ma to nic wspólnego z twoją religią – wyjaśnił.
- Więc to wszystko była bujda? – W Marcie znowu rodziła się złość. – Ta opowieść o twojej pierwszej klacze i o koniu, który cię przygniótł, i o tym, że w ogóle hodowałeś konie. To były tylko słowa, żeby mnie pocieszyć?
- Nie. – Mariusz pokręcił głową. Był spokojny i poważny, to sprawiło, że Marcie krew nieco ostygła. – To wszystko prawda, tylko, że to zdarzyło się w moim świecie, nie w twoim.

Na zimnym, szpitalnym korytarzu stał nie jako pielęgniarz, a jako zwykły, szary człowiek. Czekał na Martę. Był spokojny, chociaż wiedział, jaki dramat rozgrywał się teraz na jednej z małych, szpitalnych sal. Wiedział, co się czuje, tracąc bliskich. Wiedział, jak bardzo bezsilnym jest się w obliczu śmierci.
To wszystko nie trwało długo. Mariusz wiedział zresztą, że tak będzie. Niespełna godzinę po tym, jak przyjechali do szpitala, Marta znowu stanęła przed nim. Nie była to już jednak ta Marta, która nie mogła spokojnie usiedzieć w przedzierającym się przez warszawskie korki autobusie, która zasypywała go pytaniami i śmiała się nerwowo. Stanęła przed nim zgięta w pół i drżąca, poszarzała i jakby starsza o kilkanaście lat.
Przez chwilę stała zupełnie bez ruchu, jak skamieniała. Potem zaczęły dygotać jej szczęki, zęby uderzyły o siebie. Rozejrzała się, ale zdawało się, że jej oczy nie były w tej chwili zdolne rozpoznawać kształtów.
- Jestem tu – powiedział Mariusz.
Marta nie sądziła, że będzie czekał. Nawet nie wierzyła do końca w jego realność. Podeszła do niego. Chciała coś powiedzieć, okazało się to jednak ponad jej siły. Rozszlochała się, opierając mu głowę na ramieniu, choć z powodu różnicy wzrostu nie było to proste. Mariusz objął ją i przytulił. Nie powiedział niczego, bo wiedział, że w chwilach takich, jak ta, słowa nie pomagają. Marta przylgnęła do niego i trwali tak na środku szpitalnego korytarza. Dla nich czas się zatrzymał, choć wokół tętniło życie.

Dzień był upalny. Duży plac treningowy tonął w promieniach słońca. Do rozpoczęcia kalendarzowej wiosny zostało jeszcze parę dni, ale przyroda zdawała nic sobie z tego nie robić, już budząc się do życia.
Mariusz zatrzymał się przy ogrodzeniu padoku. Przez chwilę przyglądał się Marcie. Galopowała właśnie w stronę niskiej stacjonaty na Dragonie. Był to filigranowy, niezbyt duży koń, ale bardzo dynamiczny i harmonijnie zbudowany. Jego czarna sierść lśniła w słońcu. Miał w sobie coś wyjątkowego, tak jak każdy koń i jak żaden inny. Lekko zdjął się do skoku i przeszedł nad drągami, nie trącając ich. Mariusz uśmiechnął się, spostrzegł bowiem, że koń i dziewczyna dobrze się ze sobą rozumieją.
Zawołał Martę po imieniu. Podjechała do ogrodzenia z żerdzi i zatrzymała się naprzeciwko niego. I ona, i koń byli spoceni.
- Co się stało? – spytała. Jej oczy wciąż były podpuchnięte od płaczu, ale z twarzy dało się wyczytać, że mimo bólu, jakiego zaznała, ładna pogoda i galop sprawiają jej przyjemność.
- Czas się pożegnać – powiedział Mariusz.
- Czemu? – zaniepokoiła się.
- Potrzebują mnie inni, a ty poradzisz sobie już sama.
- Chyba tak. – Marta nie była do końca przekonana. – Na pewno cię nie zapomnę. Może pomoże mi to przetrwać.
- Na pewno. – Mariusz skinął głową. – Bądź dzielna. Nie złość się na los i nie bój się kochać. Życzę ci, żeby Dragon zdobył dla ciebie wiele medali.
- Dziękuję.
To było już wszystko. Mariusz chciał się odwrócić, ale Marta zdawała się jeszcze na coś czekać. Niski mężczyzna raz jeszcze na nią spojrzał.
- Tak naprawdę mam na imię Mery, tam, w moim świecie – powiedział i znikł.
Przez ciało Dragona przebiegł dreszcz. Marta nie drgnęła jednak. Koń wystraszył się, ale ona nie. Właściwie nie zdziwiło jej nawet, że ten mały człowiek mógł tak po prostu zniknąć. Pomyślała tylko, że będzie za nim tęsknić i to sprawiło, że przez moment nie była w stanie się poruszyć. Uświadomiła sobie jednak, że życie było dopiero przed nią i że przez jakiś czas, będzie musiała sobie radzić z nim sama.

- Jestem zmęczony – powiedział Mery, siadając na krawędzi łóżka. Ściągnął wysokie buty do jazdy konnej. Zmierzwił dłonią przypłaszczone włosy na stopach.
- Nie musisz tego robić – zauważyła Las po Burzy.
- Lubię to. – Mężczyzna o złotych włosach spojrzał w twarz kobiety, z którą związał swój los. Jego błękitne, spłowiałe oczy napotkały jej oczy o lekko zaczerwienionych białkach. Przez moment oboje byli poważni, potem na jej wargach zatańczył uśmiech.
- To dobrze – powiedziała – bo bardzo mi pomagasz. Lepiej radzisz sobie z ludźmi, niż ja, lepiej ich rozumiesz.
- Może dlatego, że przez lata sam myślałem, że jestem śmiertelny – stwierdził Mery. – To jest dobre i ważne, to co robimy. Przeszkadzają mi może tylko te buty i fakt, że ludzi, których spotykam i którym pomagam jest tak wielu, że nie jestem w stanie spamiętać imion i twarzy ich wszystkich.
- Niestety. – Las po Burzy uśmiechnął się smutno. – Wszyscy Wojownicy Nocy znają ten problem.
- Wojowniczki – poprawił ją Mery. – Nie ma mężczyzn Wojowników Nocy.
- Ty będziesz pierwszym. – Twarz Las po Burzy stawała się coraz pogodniejsza. – Dotąd żadna z nas nie spotkała mężczyzny, który żyłby wystarczająco długo, żeby mógł odkryć drzemiącą w swojej głębi moc. Ty jednak dużo już umiesz, a niedługo, jak sądzę, będziesz mógł bez mojej pomocy wyruszać do innych światów.
- Tak – rzucił Mery lekko. – Ja na naukę mam całą wieczność.
- Dobrze, że jeszcze ciągle umiesz się uśmiechać. – Las po Burzy przysunęła się do niego.
- Cóż innego mi pozostaje? – Mery wzruszył ramionami. – Udało mi się przecież. Marta pokochała Dragona i była z Michałem, gdy odchodził. Michał nie popełnił samobójstwa, zmarł godną śmiercią, spokojny i pogodzony z losem, a ona na pewno jeszcze kiedyś kogoś pokocha...
Las po Burzy zamknęła mu usta pocałunkiem.
- Co jest? – rzucił, odsuwając się od niej. Nie był jednak zły.
- Bardzo angażujesz się w sprawy ludzi – powiedziała.
- Kiedyś byłem do nich podobny.
- Trzysta lat temu. – Las po Burzy zaśmiała się.
Może nie powinna śmieć się, gdy opowiadał o Marcie. Cóż jednak mieli robić ona i Mery, którzy co dzień spotykali się z cierpieniem innych? To ze swego śmiechu od lat czerpali siłę, ze śmiechu i ze swojej obecności.
- Nawet jeśli? – Mery udawał obrażonego, ale to była tylko gra. Kiedy Las po Burzy ponownie spróbowała go pocałować, już się nie bronił. Miłość była jedyną rzeczą niezmienną, jedyną jaka im pozostała w światach, gdzie wszystko mijało i tylko oni byli wieczni.

Jak widzisz, mój drogi Czytelniku, zakończenie „Dżany” wcale nie jest takie łatwe. Znowu myślałam, że napisałam już wszystko, co było do napisania, a jednak w mojej głowie pojawiła się ta opowieść. Znowu nie zniosłam faktu, że zostawiłam los Merego tak bardzo niesprecyzowany. Lubię o nim pisać, ale mam też trochę dość, że od lat nie mogę zakończyć tej opowieści. Właściwie jednak tak przyzwyczaiłam się do pisania „Dżany”, że nie mogę wyobrazić sobie bez tego życia. Może trochę się nawet boję, że kiedyś naprawdę przestanę ją pisać. Teraz jednak wydaje mi się, że to koniec definitywny.
Przez pewien czas zresztą nie muszę jeszcze obawiać się życia bez „Dżany”. Co miesiąc umieszczam nowy odcinek tej opowieści w Internecie i przeżywam ją raz jeszcze, dając ją jednocześnie innym ludziom. Kiedy skończę, świat pewnie znowu będzie wyglądał zupełnie inaczej, ale może, miejmy nadzieję, los da mi nową, inną opowieść, a nie ciąg dalszy tej.
Jeśli zaś chodzi o to, co dzieje się ze mną, to niewiele brakowało, a znowu pokochałabym konia. Niestety ja i jasnogniady wałach Bunt z siwizną na czole mieliśmy dla siebie tylko tydzień.

Joanno (od pewnego czasu tak mówię do Aśki), znów będziesz pierwszą czytelniczką zakończenie!

09.09.2001 – Warszawa

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...