Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
To nie była pierwsza opowieść o Dżanie. Pierwsza była tamta, o jej spotkaniu z Ferro. To tę, natomiast, jako pierwszą zanotowałam w miarę dokładnie. Zapisałam dwie kartki na końcu brudnopisu, po czym wrzuciłam go do szuflady i na kilka lat o nim zapomniałam. Niemniej jednak, to pierwsza z historii, którą umiem odtworzyć. Poprzednie przelatują przez moją głowę podobne do cieni. Nie mogę ich uchwycić, są pojedyncze słowa, sceny, nic więcej.
Jakie były te wcześniejsze historie? Były barwniejsze, bardziej nierealne, trochę szalone i bardzo, a to bardzo naiwne. Ta miała być ostatnia. Tak postanowiłam.
Trzeba dzieje Dżany jakoś zakończyć – pomyślałam. Ile lat można ciągnąć tą samą opowieść? Świat trzeba w końcu uleczyć, a nie tylko zwalczać objawy jego choroby i zepsucia. Dżanie muszę też dać odpocząć, bo to przecież ja wciąż pcham ją w przód.
Decyzję tę podjęłam jednak później, gdy część tej opowieści powstała już w mojej głowie. Kiedy się rodziła, nie miałam jeszcze takich planów. Leżałam na łóżku polowym po szyję wbita w śpiwór. Byłam u babci na działce, we wsi Łacha. Otaczała mnie cisza, mącona jedynie głosami nocnych zwierząt. Otulała mnie ciemność, której nie mogłam przeniknąć wzrokiem. Sen spłynął na mnie powoli, lekkim, miękkim dotykiem. Ciepło wypełniło moje członki. W umyśle pojawiły się obrazy mrocznych wnętrz zamku i pogrążonego we śnie wiekowego lasu.
Zobaczyłam Pepo, jak przerażony skradał się wśród drzew. Wracał z zamku, z Czarnego Zamku, z miejsca, gdzie odbierano ludziom dusze i zmieniano ich w bezwolnych niewolników, gdzie powstawało Czarne Wojsko, mające spaść na Świat zza Morza Ognia i Krwi, przynieść śmierć i sprawić, że na wieki zapanuje w nim zło. Pepo wiedział o tym wszystkim, cudem się stamtąd wydostał, ale lęk, który niósł teraz w sobie, nie był lękiem o świat, a o kobietę.
Nie pamiętał już, jak dostał się do zamku. Nie pamiętał też, po co tam poszedł. W końcu trafił tam za sprawą mojego snu, a w snach wiele spraw pozostaje niewyjaśnionych. Pepo pamiętał ludzi, mężczyzn i kobiety kołyszących się w opętańczym tańcu w blasku świec i pijących własną krew. Powtarzali wciąż - będziemy zabijać - i śmieli się szaleńczo. Usiłował tańczyć, tak jak oni. Wiedział, że sam się już stamtąd nie wydostanie. Uważał, że jeśli ktoś nie przyjdzie mu z pomocą, dla własnego dobra powinien stać się jednym z nich. Gdyby nie stan, w jaki wprawiała go rozbrzmiewająca wokół muzyka, tak by nie myślał, jasno by zrozumiał, że jeśli straci duszę, nic mu jej już nie przywróci.
Muzyka oszołomiła go, ale nie porwała tak, jak ludzi, bo nie był człowiekiem, a Małym Człowiekiem, przybyszem z daleka, obcym w Świecie zza Morza Ognia i Krwi.
Próbował tańczyć. Rzucał się jak szaleniec, z każdą chwilą lepiej rozumiejąc, że długo nie uda mu się udawać, że tancerze szybko odkryją, że jest inny i stanie się ich pierwszą ofiara.
Wtedy się waśnie zjawiła. Złapała go za ramię i pociągnęła w mrok korytarza. Właściwie nie różniła się niczym od innych tancerzy - ubrana na czarno, czarnowłosa. W mroku Pepo z trudem mógł dostrzec jej twarz, bo była o dwie głowy od niego wyższa, ale gotów był przysiąc, że była piękna.
- Chodź - powiedziała tak cicho, że prawie niesłyszalnie.
Tak naprawdę wcale jej nie usłyszał, chociaż słowa, które wypowiedziała, zjawiły się w jego umyśle. Może sprawiła to muzyka? A może tak to już jest w snach?
- Jesteś inny, uratuj się. Też bym stąd uciekła, gdybym mogła - oznajmiła, a potem poprowadziła go przez labirynt korytarzy, by w końcu wypchnąć w chłód nocy. Sama została. Piękna, dobra kobieta została, by utracić duszę, by oddać się w służbę złu. Została, bo z jakiegoś powodu nie mogła odejść i to wcale nie dlatego, że trzymała ją w zamku opętańcza muzyka. A on nawet nie zapytał, czemu nie pójdzie z nim, ani jak ma na imię. Tak też bywa w snach.
Dżana wpatrywała się w ciemność przez zaparowaną szybę samochodu. Czekała na Pepo już stanowczo za długo, ale w tamtej chwili nie umiała się nim przejmować. Jej życie zmieniło się. To właśnie roztrząsała. Podjęła decyzję, ale nie spodziewała się, że nie będzie miała odwrotu. O tym zadecydowano bez niej.
Kiedy po raz ostatni wkroczyła do doliny wśród skał, nad Morzem Ognia i Krwi, glumy, jej dzieci, wystąpiły przeciwko niej. Nie użyły słów. Nie było ostrzeżeń. Po prostu zaatakowały. Cudem udało jej się ujść z życiem i jednocześnie nikomu nie odebrać życia. Rozumiała, że zawiodła, ale i sama czuła się zawiedziona. Na próżno poszły wszystkie wysiłki, cała wiedza, jaką wpoiła w małe rozumki bestii. Bolało ją to. Skoro, jak myślała, stały się cywilizowane, powinny potrafić czekać.
W jej sercu rodziła się gorycz, członki wypełniała złość. I jeszcze ten Pepo, gdzie on się podział? Tak, była zła, bardzo zła. Złością broniła się przed wypełniającym ją żalem. Nie była już młoda, choć nie ważne było, ile lat miała na karku. Młodość skończyła się wraz z tym, jak zamknął się pewien okres jej życia, skończyła się, gdy w jej serce wkradło się zwątpienie. To, jak potraktowała glumy, nie było jej pierwszym błędem, ale po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że postępuje źle i przeraziło ją to. Jej młodość skończyła się więc wraz z tym, jak pojęła, czym jest odpowiedzialność, co nie znaczyło, że nauczyła się być odpowiedzialną.
Dostrzegła nagle cień. Był jeszcze daleko, ale jej wiele widzące oczy poznały go od razu. Pepo wracał. Czekała jeszcze dłuższą chwilę, zanim przypadł do samochodu. Oparł się dłońmi o maskę i wziął kilka głębokich oddechów.
Nerwowo pchnęła drzwiczki i rzuciła - gdzie byłeś tak długo?
Odskoczył przerażony i wytrzeszczył na nią oczy, tak, jakby nie rozumiał, co się wokół niego działo.
- Byłem w zamku - odpowiedział półprzytomnie. Tak jej pytanie, jak jego odpowiedź nie miały większego sensu. Tam przecież miał być. Miał zobaczyć, co się tam dzieje.
- Wsiadaj – rozkazała.
Pepo posłusznie okrążył samochód i usiadł na przednim siedzeniu koło niej.
- Mów, co widziałeś?
- Tańczą – powiedział cicho. - Ten zamek musi należeć do sług Ich Wielmożności Ciemności. Do jutra ci ludzie przemienią się w czarne wojsko. – Wiedział o tym, bo ja o tym wiedziałam. Ale też dlatego, że już wcześniej musieli zetknąć się z takimi rytuałami.
- Nie możemy więc czekać – oznajmiła. - Połóż się spać, jeśli dasz radę zasnąć. Oni śpią. – Ruchem głowy wskazała na tył samochodu, gdzie znajdowali się zwinięci w kłębek Ferro i Mat. - Niech śpią, póki mogą.
Pepo nie odpowiedział, ale przeniósł się na tył i faktyczne spróbował zasnąć, choć dla niego nie starczyło już miejsca, żeby się położył. Wciąż myślał o czarnowłosej kobiecie. Uważał za bardzo prawdopodobne, że ona zginie walcząc przeciwko nim.
Dżana przekręciła kluczyk w stacyjce. Wielki, długi, ciężki samochód zapalił lekko.
Chyba w żadnej innej opowieści nie jeździła tym samochodem. Skąd się wziął? Może ze snu, a może uznałam, że będzie wygodniejszy na długą wyprawę, niż autobus. Kiedy jest się dzieckiem, wrzuca się do swoich historyjek wszystko, co jest potrzebne, a na dodatek wydaje się fajne. Jeszcze nie bardzo się wie, czym jest sens, choć już się wie, że opowieść może nieść jakieś przesłanie.
Wyjechała spośród krzewów na drogę. Nie zapaliła świateł, nie potrzebowała ich. Czarny Zamek wyrósł przed nią jak złowroga twierdza nie do zdobycia, choć tak naprawdę był jedynie przedsionkiem do Świata Dyktującego opanowanego przez zło. Nie zadrżała. Kiedyś perspektywa przekroczenia jego bram napełniała ją lękiem, ale wtedy była młoda. Dziś, choć znała konsekwencje, jakie mogło to za sobą pociągnąć, rozumiała, że nie może się cofnąć.
Silnik mruczał cicho jak kot, dodając otuchy. Zamek stał niewzruszony. Otoczony księżycową łuną, szczerzył zęby nierównych murów. Jego niezliczone, małe oczka okien rozjaśniały się rozchybotanym blaskiem świec. Jedyna wieża wystrzelała wysoko w niebo. Jeśli jeszcze chwilę by mu się przyglądała, to zwątpiłaby, cofnęła się.
- To nie prawda, że zło jest niepokonane - powiedziała sama do siebie, pocieszając się. - Obalę Ich Wielmożność Ciemność - dodała pewnie.
Wdepnęła gaz do końca i wystartowała, z piskiem opon popędziła wprost na zamknięte wrota zamkowej bramy. Tuż przed zderzeniem zacisnęła powieki. Huk rozdarł jej głowę, ale nie wyrwał ze snu Ferro i Mata, nie oderwał też Pepo od rozmyślań o czarnowłosej.
Dżana otworzyła oczy. Otoczyła ją nieprzenikniona ciemność. To Międzybagno - pojęła natychmiast i przycisnęła gaz jeszcze mocniej, choć to i tak niczego nie mogło zmienić. Każdy, kto zatrzymałby się na Międzybagnie, musiał zginąć - wiedziała o tym.
Nagle nastała jasność, a za oknami mignęły bezkresne łąki – Miejsce Gdzie Nie Istnieje Czas i w końcu pojawił się Świat Dyktujący, tak jak i jej świat zatopiony we śnie. Zatrzymała samochód tam, gdzie się w tym świecie zjawiła - na samym początku drogi. Zjechała na bok i wyłączyła silnik.
- Śpijcie, póki możecie – powtórzyła. Objęła kierownicę ramionami i na moment oparła się o nie czołem.
Kiedy znowu stanęłam na Rozdrożu, poczułam w sobie radość i lekkość. Uniosłam głowę i wzięłam głęboki oddech. Wypełniłam swoje płuca czystym, słodko pachnącym powietrzem. Miałam jedenaście lat, od czterech przekraczałam nieprzekraczalną granicę między światami tak często, że już nie potrzebowałam przewodnika. Sama nim byłam dla swoich koleżanek. Szły za mną – wysoka, chuda Bożena o ciemnych włosach i Iwona jak zawsze niepewna, może dlatego, że z trudem przychodziła jej wiara w świat, po którego ziemi stąpała. Nie wiedziałam jeszcze, gdzie byłyśmy. Rozdroże zawsze pojawiało się w innym miejscu.
Nagle się zjawiły, szły naprzeciw nam - nasze konie.
Prowadził je Duch. Nigdy nie widziałam piękniejszego stworzenia. Był wysoki, a jego mięśnie wyraźnie rysowały się pod skórą, doskonale ukształtowane. Poruszał się bardzo majestatycznie i lekko, tak, jakby tylko muskał kopytami ziemię. Jego sierść była bielsza niż śnieg, jego skóra była jasnoróżowa, bez ani jednej ciemnej plamki, kopyta miał z jasnego rogu. Przyglądał mi się oczami tak niebieskimi, jak moje. Na powitanie poderwał głowę, potrząsnął grzywą, stanął dęba i zarżał. Podszedł potem do mnie i wepchnął mi pysk pod pachę, a ja pogładziłam jego szyję. Takich koni nie było i nigdy nie będzie w Świecie Prawdziwym.
Za nim nadeszły inne. Ciężki, kary Kurifo o garbonosym profilu został stworzony dla Bożeny. Kasztan z białą skarpetką na lewej, tylnej nodze to był Biały Orzeł, który powstał dla Iwony. Stąpał prawie tak lekko, jak Duch. Ze wszystkich trzech koni był najdrobniejszy. Zbliżał się do nas bokiem, dokładnie się nam przyglądając, niepewny, jak i jego pani.
Dosiadłam Ducha bez trudu. Położyłam dłoń na jego kłębie, odbiłam się od ziemi i wskoczyłam mu na grzbiet. Nie potrzebne było mi siodło, wędzidło, ani wodze. Duch sam wiedział, co ma robić, czego od niego wymagam. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że było to raczej nierealne, choć przecież się działo. W rzeczywistości nie byłabym w stanie wskoczyć na tak wysokiego konia. Nie byłabym w stanie wskoczyć na żadnego konia.
Ścisnęłam Ducha mocno łydkami, pochyliłam się, wtuliłam twarz w jego grzywę i pognaliśmy szybsi od wiatru. Widoki migały przed oczami rozmazane, pełne smug. Powoli jednak zaczynałam się orientować, gdzie jesteśmy. Po mojej lewej ręce rozciągał się step, po prawej - łąki niedotknięte łapą żadnej żywej istoty. To był Świat Dyktujący. Byłam wewnątrz, bardziej wewnątrz, niż kiedykolwiek.
Więc - pomyślałam - czyżby Dżana zdecydowała się zmienić cały porządek rzeczy?
Wiedziałam, że to trudne, wiedziałam, że może ją to kosztować życie, ale nie przejmowałam się tym, w ogóle nie traktowałam tego poważnie. Dla mnie była to tylko i wyłącznie zabawna przygoda. Brzmi to okropnie. Nie myślcie jednak, że jestem niegodziwa. Nie myślałam tak wtedy, nie dosłownie. Dodaję to teraz, gdy piszę te słowa. Wtedy nie zdawałam sobie nawet sprawy, że tak było. To tkwiło we mnie, ale jeszcze niesformułowane. Miałam to dopiero odkryć i spróbować od siebie odepchnąć. Dżana i ja byłyśmy zupełnie innymi istotami, należałyśmy do innych światów i nasze życia toczyły się według zupełnie innych zasad.
Sięgnęłam do boku, miecz był na swoim miejscu, choć nigdy go nie przypasywałam. Zjawił się sam, gdy stanęłam na Rozdrożu.
Gnaliśmy. Zapadał zmierzch, ale nie bałam się stworów nocy. Samo przekonanie, że ich tu nie ma, sprawiało, że nie mogły się pojawić. Słodkawy zapach potu Ducha wypełniał moją pierś, ale koń nie ustawał, nie wiedząc, co to zmęczenie, zupełnie nie spieniony. Jego mięśnie falowały lekko, szeroka pierś pracowała z ogromną energią. W biegu żadna istota nie mogła się z nim równać. Był doskonały.
Sięgając myślami wstecz, odkrywałam, że nie zawsze taki był. To oczywiste. Wielkie i silne konie szlachetnej rasy długo dojrzewają i potrzebują kilku lat więcej, niż inne, by zmężnieć. Duch dojrzewał ze wszystkich najdłużej, lecz i stał się w końcu najwspanialszy. Ziemia dudniła pod uderzeniami jego kopyt.
Nagle zatrzymał się. Przestąpił z nogi na nogę, uniósł głowę i wciągnął powietrze w nozdrza. Czuł swoich. Zarżał gwałtownie, chcąc się upewnić, czy jest na właściwej drodze. Z bardzo daleka odpowiedziały inne konie. Wtedy znowu puścił się szaleńczym galopem i już po chwili naszym oczom ukazał się samochód Dżany i ona sama oparta o maskę, czekająca na nas.
Oczywiście rozpoznałam jej samochód, choć możliwe, że nie widziałam go nigdy wcześniej. Musiało tak być, to była przecież moja opowieść. A gdybyś, Czytelniku, uznał, że musiałam go widzieć, skoro opisałam go we wstępie, to muszę Ci powiedzieć, że tak nie jest. Wstęp wymyśliłam bowiem całe lata później.
Zeskoczyłam z konia tuż przy Dżanie.
- Witaj - powiedziałam.
- Witajcie. - Jej jasnoniebieskie oczy zdawały się mnie nie widzieć, a głos był zimny i bardzo odległy. Nie byłam w stanie wszystkiego pojąć. Dżana żyła w tym świecie, a więc jej życie, a w przyszłości i śmierć miały stanowić jego część. Ja tymczasem byłam gościem, któremu wszystko przychodziło z wielką łatwością. Potrafiłam tam robić rzeczy, których nigdy nie miałam nauczyć się w swoim świecie - umiałam posługiwać się mieczem, dosiadać konia bez rzędu, no i nie mogłam umrzeć, chyba, że sama uwierzyłabym w swoją śmierć. Myślę, że i Dżana, i wszyscy inni chcieliby spróbować mojego życia, gdyby to było możliwe. Dla mnie wszystko nie różniło się wiele od zwyczajnej zabawy. Dla nich to było życie pełne trudnych wyborów i cierpienia. Nie zastanawiałam się nigdy, dlaczego tak musiało być, przyjmowałam to, jako jedyną rzeczywistość, tak, jak i Dżana przyjmowała wszystkie prawa światów, do których miała wstęp.
- Połóżcie się na tylnym siedzeniu – powiedziała. - Musicie odpocząć przed bitwą. Konie puśćcie wolno, im nic nie grozi. - Tyle wiedziałam sama.
Bez słowa wepchnęłyśmy się do samochodu, jakimś cudem się tam mieszcząc. Dżana wciąż tkwiła oparta o samochód i patrzyła w mrok. To miała być jej ostatnia bitwa, chyba, że zdarzy się cud, wiedziała o tym aż za dobrze.
- Nadszedł czas! - oznajmiła istota w czerwonym kapturze, istota o oczach ziejących pustką. - Nadszedł czas!
Ludzie w czarnych strojach przerwali opętańczy taniec. Muzyka nagle umilkła, płomienie świec zatrzęsły się. Wszyscy zwrócili pobladłe twarze ku przybyszowi w czerwieni. Nie wiedzieli, kim był, ale wiedzieli, że są mu winni szacunek i posłuszeństwo.
- Zabiorę was do naszego pana! - Głos przybysza brzmiał, jakby dochodził z pod ziemi.
- Tak! - Przez czarny tłum przeszedł pomruk aplauzu. Nie było to już właściwie słowo. Ich sine wargi, spragnione krwi gardła i mózgi pozbawione myśli nie były w stanie sformułować słowa.
- Będziecie zabijać!
- Tak! - Byli coraz bardziej pełni uwielbienia dla czerwonego olbrzyma.
- Będziecie pić krew!
- Tak! - Kołysząc się lekko postąpili krok naprzód.
Kiedy wzeszedł księżyc, a ciszę nocy rozdarło przeciągłe, potępieńcze wycie, wypadli z zamku galopem na brzydkich, kudłatych, karych koniach pozbawionych uszu, o pyskach przypominających obciągnięte skórą czaszki i wilczych zębach. Zmierzali do twierdzy Ich Wielmożności Ciemności i dotarli tam jeszcze przed świtem, bo w tym świecie drogi, które dla jednych były długie, dla innych były krótkie.
Wilkołak pochylił głowę i przez chwilę węszył, zanim znowu ruszył drobnym truchtem. Biegł z półotwartym pyskiem, całemu światu nocy pokazując potężne, gotowe do ataku kły. Jego oczy świeciły w ciemnościach, jak dwie latarnie. Nie strzygł uszami i nie rozglądał się, miał tylko jeden cel i do niego zmierzał. Był prawie tak szybki, jak konie. Pierś miał ponad dwa razy szerszą od końskiej i mocny kark. Jego sierść była aksamitną ciemnością. Na grzbiecie niósł ozdobne, damskie siodło z farbowanej na fioletowo skóry, a na nim swą panią. Kobieta nie wyglądała ani na młodą, ani na starą, jej twarz pozbawiona była wieku. Włosy miała krótkie, bardzo silnie poskręcane, o nienaturalnej, fioletowej barwie, oczy również miała fioletowe, tak jak i strój z cienkiej tkaniny. Było w niej coś niepojętego, niewyobrażalna siła i twardość. Wydawała się groźna i to wcale nie przez wierzchowca, którego dosiadała, choć nie nosiła broni.
- Singer, czujesz zapach Dżany? – spytała, klepiąc zwierze po łopatce. - Czujesz? Dobierzemy się do tej małej, parszywej kobietki. Ona jest ze śmiertelnych, a chce stanąć przeciwko nam. Tak nie może być, Singer. Śmiertelni nie mogą wchodzić nam w drogę. - Zwierze nie zareagowało, a na fiołkowo-różowych ustach kobiety wykwitł okrutny uśmiech. - Zobaczymy ją, jak pełza, jak kona, Singer. - Syciła się wizją zwycięstwa. Inaczej być przecież nie mogło. Ona miała zwyciężyć. Wszystkie okoliczne złe moce trzymały jej stronę.
Wilkołak zatrzymał się i znów węszył, potem uniósł pysk i zawył przeciągle. Tej nocy żadne zwierze nie wyjdzie na łowy. Tej nocy był tam wilkołak, bestia stworzona z pustki, bestia, kierującą się chęcią picia krwi. Był każdym lękiem, istniejącym w każdym ze światów. To lęk powołał go do życia.
Ich Wielmożność Ciemność nie był niczym, co dałoby się nazwać. Wrośnięty w kamienny tron wykiełkował z kału klaczy, która miała w sobie zaklętą cząstkę zła Świata zza Morza Ognia i Krwi. Wykiełkował, bo Ferro nie udało się do końca wypełnić powierzonego mu zadania.
Gdy po raz pierwszy spotkaliśmy Dżanę - i on, i ja - zmierzaliśmy ku Morzu Ognia i Krwi, by zniszczyć trzy magiczne przedmioty - pierścień, miecz i zbroję - w których zaklęte zostało całe zło. Mieliśmy wyzwolić od niego Świat zza Morza Ognia i Krwi. Były z nami moje przyjaciółki i jego wierni towarzysze, Mat i Pepo.
Dlaczego my? Tego już nie wiem, o ile kiedykolwiek wiedziałam. Tak w każdym razie było. Mieliśmy wrzucić te przedmioty w ogień morza. Ja byłam odpowiedzialna za zniszczenie pierścienia, Bożena – miecza, a Beata – zbroi. Mali Ludzie mieli nas ochraniać w czasie podróży. To znaczy Ferro został wyznaczony do tego zadania, a jego przyjaciele po prostu poszli z nim.
Zbroja nie dotarła nad brzeg morza. Beata przekazała ją w ręce ciemnych mocy. Była moją przyjaciółka, zanim zdradziła, zanim zawiodła, tak w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, jak i w Świecie Prawdziwym. Zbroja przemieniła się w klacz, w stalowoszarą klacz, której na imię było Jedyna i to ona dała początek Ich Wielmożności Ciemności. Była o tym historia, kiedyś nawet zaczęłam ją spisywać. To było jednak dawno, bardzo dawno, a ja byłam jeszcze za mała, żeby naprawdę pisać. Dziś nie umiem już tej opowieści odtworzyć.
W każdym razie, Ich Wielmożność Ciemność był po prostu ogromnym, beznogim i bezrękim, ciemnym istnieniem, o oczach stanowiących pustkę.
- Chodź tutaj! - przyzwał do siebie sługę spowitego w czerwień tkaniny barwionej krwią.
Olbrzym schylił przed nim głowę i padł na kolana.
- Tak, panie.
- Przygotujcie Arenę. Będziemy mieć widowisko. Przybędzie kobieta w szarym płaszczu, kobieta na pstrokatym koniu. Wpuśćcie ją tam. Co prawda to tylko człowiek, słaby, jak to ludzie, ale są tacy, którym sprawimy w ten sposób wielką przyjemność.
- Tak, panie. - Czerwony nie podniósł głowy.
- Idź już!
- Tak, panie. – Olbrzym wstał, odwrócił się i odszedł, wciąż nie prostując się.
Dżana nie mogła spać, była zbyt podniecona i przejęta tym, co miało się wydarzyć. Wpatrywała się w mrok, w pustkę, niczego nie widząc i niczego nie chcąc zobaczyć. Czarne wojsko przemknęło obok niej niesione na skrzydłach wiatru. Wiedziała, że jej nie zaatakuje, że wojownicy w czerni wciąż są na to zbyt słabi.
Wraz z nimi zjawił się zapach wilkołaka. Zwróciła oczy w stronę, gdzie zaczynała się droga. Wiedziała, że niedługo czeka ją ciężkie starcie.
Niepokój ściągnął w tył jej ramiona, po plecach przeszedł dreszcze. Tak, nadszedł czas. Otworzyła przyczepę do przewozu koni. Zamek szczęknął złowrogo. Wsunęła się do wnętrza pachnącego końskim potem i sianem. Cztery pyski zwróciły się w mroku w jej stronę. Wnętrze przyczepy było ogromne, choć z zewnątrz wydawało się, że więcej, niż dwóch koni, nie da się w niej zmieścić. Wielka, tarantowata klacz dźgnęła kobietę nosem i pochwyciła miękkimi wargami za ubranie. Długa, mocna ręka Dżany poklepała szyję klaczy, potem delikatnie potarmosiła niespokojne, nakrapiane uszy i czerwono-rudą grzywę. Kobieta stała chwilę, pieszcząc pysk klaczy, a Marzenie przyglądała się jej poważnymi, ciemnymi oczami.
Dżana wahała się. Marzenie była jeszcze młoda, jak na swoją rasę, miała pięć lat i nigdy jeszcze nie nosiła siodła. Dżana nie chciała kończyć dzieciństwa klaczy. Wolałaby je wydłużyć choćby o noc, albo dwie. Nie mogła. Zbyt dobrze przypominał o tym, wciąż dający się wyczuć, zapach wilkołaka. Marzenie też go czuła, ale nie bała się. Nigdy nie poczuje strachu, o ile Dżana będzie przy niej.
Kobieta sięgnęła po ogłowie. Marzenie spokojnie wzięła wędzidło, już je znała. Potem Dżana wyciągnęła ze skrzyni siodło. Nie nosił go jeszcze żaden koń. Skonstruowała je sama, specjalnie dla siebie i dla Marzenia. Miało wysokie łęgi, miejsce na juki i czaprak z futra białego niedźwiedzia. Zarzuciła siodło na grzbiet klaczy. Marzenie przestąpiła z nogi na nogę, podrzucając głową.
- Uuu mała, spokojnie. - Dżana poklepała ją po szyi i paroma szybkimi ruchami zaciągnęła popręg. - Jesteśmy gotowe. - Raz jeszcze poklepała klacz, potem powolutku wyprowadziła ją z przyczepy.
Gdy Marzenie stanęła na ziemi Świata Dyktującego, Dżana po raz pierwszy dosiadła jej, używając siodła. Klacz nie zaprotestowała. Zebranym galopem ruszyły w stronę przeznaczenia Dżany. Tej nocy nie miały jednak do niego dotrzeć. Dżana szybko zawróciła zwierze. Test wypadł pomyślnie. Naprawdę były gotowe.
Odstawiła Marzenie do przyczepy i rozsiodłała.
- Będzie nam razem dobrze – powiedziała, klepiąc potężną szyję klaczy.
Odwróciła się i zobaczyła coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Spróbowała jednak zachować spokój. Powoli wyszła z przyczepy. Zamknęła ją, stojąc plecami do klaczy, choć palcom trudno było trafić na zamek.
Dosiadająca wilkołaka kobieta w fioletowej szacie zbliżała się ku niej. Pewnie Dżana była przy klaczy, gdy fioletowa znalazła się Tam Gdzie Zaczyna się Droga.
Wojowniczka oparła dłoń na rękojeści miecza i wyprostowała się. Musiała być gotowa na wszystko. Fioletowa podjechała do niej tak blisko, że pysk wilkołaka znalazł się prawie przy jej twarzy. Zwierze zmarszczyło wargi, nie zaatakowało jednak, ani nawet nie wydało z siebie najcichszego dźwięku. Dżanę uderzył w twarz smrodliwy oddech, ale nie cofnęła się.
- To co? - rzuciła fioletowa z góry. - Spotkamy się na Arenie? Staniesz ze mną do walki? Może się boisz?
- Nie - odpowiedziała twardo, zadzierając głowę. - Stanę z tobą do walki i wygram! – Wiedziała, co trzeba zrobić, by zabić fioletową. Przed laty usłyszała od wojowników ze swojego ludu, jak radzić sobie z tak potężnymi istotami. Wiedziała też jednak, że tego nie potrafi. Ale wierzyła, że wyjdzie z walki cało. Inaczej być przecież nie mogło!
- Jesteś śmiertelna, Dżano. - Fioletowa zachichotała cicho. – Umrzesz, zanim podniesiesz na mnie miecz.
- Zobaczymy. A poza tym, nie jestem śmiertelna.
- Na pewno bardziej, niż ja. – Kobieta w fioletowych szatach zaśmiała się, klepiąc po karku swego wierzchowca. – Na pewno - powtórzyła z ironią, dusząc się własnym śmiechem.
Już kilkakrotnie Dżana stawała z nią do walki, nie wiedząc nawet, dlaczego fioletowa pała do niej taką nienawiścią. To były ciężkie starcia. Dżanę zawsze ratował jakiś przypadek, ale Arena to było zupełnie co innego. Jedna z nich musiała zwyciężyć, druga polec. Fioletowa nie raz straszyła ją, że spotkają się w takim miejscu. Dżana zastanawiała się, czy kiedyś nie weszła tamtej w drogę. To było możliwe, ale nie umiała sobie tego przypomnieć, a raczej ja tego nie umiałam.
Fioletowa odjechała w stronę zamku, a Dżana śledziła ją wzrokiem. Jej myśli szybko jednak uciekły ku morzu. Gdzieś tam było, ale ona nigdy go nie zobaczy. Obowiązek stawiała ponad wszystko.
Otworzyła drzwiczki samochodu i delikatnie potrząsnęła Ferro za ramie. Mały wojownik otworzył oczy i półprzytomnie zapytał:
- Co się stało?
- Chodź. - Ruchem głowy nakazała mu, żeby wysiadł z samochodu. - Musimy porozmawiać.
Ziewnął. Przetarł oczy lewą dłonią. Potem wysunął się z wnętrza i cicho zamknął za sobą drzwiczki. Stojąc obok Dżany, nie sięgał jej nawet do ramienia.
- Jest coś, co muszę ci powiedzieć - oznajmiła ściszonym głosem. – I pewnie powinnam zrobić to wcześniej. To nie jest zwyczajne starcie z siłami zła. Jesteśmy w Świecie Dyktującym, porywamy się na coś wielkiego. To będzie swoje kosztowało. - Ferro słuchał w milczeniu. - Nasze przepowiednie...
- Ludzi Lasu - ni to zapytał, ni to sprecyzował.
- Tak, Ludzi Lasu - zgodziła się. – Nasze przepowiednie mówiły, a dokładnie ostatnia z nich, że to kiedyś nastąpi. Ktoś porwie się na to, na co my się teraz porywamy, i że ten ktoś, jeśli będzie z ich ludu, nie będzie już mógł żyć w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, tylko przeniesie się do Krainy Bohaterów.
- To coś w stylu śmierci?
- Niestety - przytaknęła Dżana. - Jest co prawda jedna rzecz, która może tego kogoś ocalić. Jeśli jeden z czarnych wojowników odzyska duszę i stanie się jego przyjacielem, ten ktoś będzie mógł powrócić do swojego dawnego życia.
- Na to nie powinniśmy chyba liczyć - zauważył Ferro.
- Kraina Bohaterów to jeszcze nie tak źle - pocieszyła go.
- Jeśli istnieje – powiedział cicho.
Dżana ciągnęła dalej, jakby go nie usłyszała:
- Tylko, że żadne z nas nie jest Człowiekiem Lasu. Może siły panujące nad światami mnie za taką uznają, ale nie wiem, co może stać się z tobą i z resztą.
- Nie martw się tym. - Patrzył jej w twarz, zadzierając głowę. - To ja, nie ty, zostałem wybrany. Ja muszę tam iść i jeżeli tak ma być, muszę zginąć - oświadczył dzielnie.
Dżana nie powiedziała niczego. Położyła mu tylko dłoń na ramieniu. Jego prawa, niesprawna ręka drżała.
- Spędziliśmy na Pustkowiu parę dobrych lat - oznajmił.
- Tak, Ferro, dokładnie cztery lata – wyszeptała. Biorąc jego dłoń w swoje dłonie, powstrzymała jej drżenie. - Przepraszam.
- Nie przepraszaj - potrząsnął głową. - Ocaliłaś mi życie, prawie mi je przywróciłaś. To pamiętam. Ręka się nie liczy. To był wypadek. Nikt nie mógł tego przewidzieć.
- Może. – Dżana wzruszyła ramionami i puściła jego dłoń, która znowu zaczęła dygotać.
- Nie myśl o tym - poradził jej. - Są inne rzeczy, o których powinnaś myśleć. Razem odnieśliśmy wiele zwycięstw...
- Tak, a po każdym były rany do opatrzenia, zajęcie dla mnie - ironia brzmiała w jej głosie. - Ale wtedy dzieci pojawiały się częściej. Było z nimi dużo problemów, ale... Nie wiem, wtedy ten świat wyglądał jakoś inaczej.
- A od jutra będzie jeszcze inny. – Ferro uśmiechnął się.
- Dobra. - Machnęła ręką. - Nie zobaczymy tego innego świata, ale nie możemy się rozczulać. Idź spać.
- Ty też się połóż - powiedział stanowczo.
- Ja i tak nie zasnę. - Potrząsnęła głową.
- Postaraj się - nakazał jej, wsuwając się do samochodu.
Ona znowu ulokowała się za kierownicą. Oparła głowę o zimną, wilgotną szybę. Jej oczy nieprzytomnie wpatrzyły się w ciemność, ale niczego nie mogła i nie chciała zobaczyć. W uszach dzwoniła jej cisza. Ostatnia noc zbliżała się nieubłaganie ku końcowi. Robiła wszystko, żeby go odciągnąć, ale niewiele mogła zdziałać, nie miała władzy nad czasem.
Ja miałam. Żeby opóźnić chwilę ataku na zamek dla samej siebie i dla Dżany, zajęłam się rozważaniami, jak należy pisać jej imię. Skoro miała zostać wielką bohaterką, to może powinnam wprowadzić pisownie przez „J”? Taka wydawała mi się wtedy prawidłowa. Przyzwyczaiłam się jednak do pisania przez „Dż”. Zresztą, tak jej imię wyglądało znacznie lepiej i oryginalnej - „Dżana”, nie - „Jana”.
W sumie, całe to rozważanie nie miało większego sensu, ale naprawdę odciągnęło nadejście świtu o parę linijek i pozwoliło Dżanie spokojnie zasnąć. Nie na długo jednak.
Promienie wschodzącego słońca oświetliły smukłą postać wciśniętą w niesamowicie wąskie ubranie z cieniutkiej skóry. Lewą dłoń oparła o rękojeść długiego miecza. Od pewnego czasu się z nim nie rozstawała. Chłodny, poranny wiatr rozwiał poły jej szarego płaszcza z tkaniny tak cienkiej, że prawie przeźroczystej. Wykonały go leśne tkaczki, zanim z innymi odeszły i choć wydawał się bardzo delikatny, naprawdę trudno było go rozedrzeć, a cieniutki materiał, gdy było trzeba, dawał więcej ciepła, niż najgrubsze furta. Natomiast w upale wcale się go na sobie nie czuło. Stroju Dżany dopełniała zwieszająca się z ramienia lisia skóra. To był Rudy. Jakoś tak się stało, że mój dawny przewodnik do Świata zza Morza Ognia i Krwi został jej nieodłącznym towarzyszem.
Bose stopy tonęły w pyle, jasnobłękitne oczy wpatrywały się w stronę, w którą biegła droga. Stąd, gdzie stała, nie mogła jeszcze dostrzec zamku, ale nie o nim myślała. Myślała o miejscu, do którego wiodła droga. Za plecami miała łąki niezbezczeszczone łapą żadnej żywej istoty, a przed sobą drogę, którą odeszły tysiące. Stała dokładnie na jej początku. Daleko, bardzo daleko, ale właśnie w tym świecie, znajdowało się morze. Dostrzegła je w różowej łunie na niebie, wyczuła w rześkim powietrzu, usłyszała w szumie swojej krwi, choć wiedziała, że to niemożliwe. Jej serce rwało się ku morzu. Marzyła o tym, że ku niemu wyruszy, kiedy walka zostanie zakończona.
Potrząsnęła głową. Nie. Jeszcze nie był na to czas. Nie czuła się gotowa umierać. Nie była gotowa, by przyjąć los takim, jaki był. W jej głowie kłębiło się zbyt wiele pytań. Jeśli morze to naprawdę koniec? Co zdarzy się, kiedy stanie nad brzegiem? Co, jeśli nie będzie potrafiła wrócić? Z jej pobratymców nikt nie powrócił.
Kiedyś tam dotrze - wierzyła w to. - Kiedyś przyjdzie na to czas. Co jak co, ale czas to ona miała.
Spuściła wzrok. Już nie patrzyła na jaśniejące niebo. Teraz wpatrywała się w horyzont. Tam był zamek. Walka miała być ciężka. Nagle zadrżała. Coś sobie przypomniała - nie miało być jutra. Jednak nie miała czasu. Nie miała zobaczyć morza. Nawet nieśmiertelność nie mogła jej uratować. Tak mówiła przepowiednia. Czy zapomniała? Nie. Cały czas o tym pamiętała, ale nie chciała w to wierzyć. Będzie musiała, kiedy wszystko się skończy.
Świecące coraz mocniej słońce zmusiło ją do zmrużenia oczu. Widocznie morze nie było dla niej. Widocznie tak musiało być. Nie zamierzała się cofnąć. Nie żyła już dla siebie, czy glumów, istot tak naprawdę niewiele znaczących. Żyła i walczyła dla światów, dla wszystkich, jakie znała, walczyła o lepsze jutro. To musiało być słuszne. Inaczej być nie mogło.
Oparła się plecami o samochód i zwiesiła głowę. To było trudne, ale przecież sama wybrała, kiedy jeszcze miała wybór.
Tuż po tym, jak słońce zbudziło świat do życia, stanęliśmy na równinie, doglądając koni. Ferro osiodłał masywnego karosrokatego kuca imieniem Klusek. Zwierze nie było już młode, a za sobą miało tyleż samo bitew, co i jego pan. Spoglądało na niego ze spokojem i ufnością, wkładając mu pysk w dłonie. Mat bez siodła wskoczył na grzbiet kasztanowatosrokatej klaczy, którą nazywał Krasulą. Faktycznie miała w sobie coś z krowy - umaszczenie, figurę i potężne rogi po bokach głowy. Koń Pepo był młodym, izabelowatym ogierem o grzywie białej jak śnieg. Stojąc prężył pierś i wyginał szyję jak łabędź. Promienie słońca błyszczały na jego sierści czystym złotem. Na imię miał Arnikot. Stanowiliśmy dziwaczną i bardzo pstrokatą grupę. Dżana raz jeszcze obejrzała nogi Marzenia nie będąc pewną, czy klacz rzeczywiście jest gotowa, potem oznajmiła:
- Już czas. To oczywiste, że jest nas zbyt mało, by rozgromić całą ciemną armię. Ale... Wy musicie tylko wytrzymać w boju, póki Ich Wielmożność Ciemność nie straci życia. Ty - zwróciła się do mnie - pojedziesz do zamku od tyłu. Musisz dostać się do komnaty Ich Wielmożności, odciąć go od tronu i zrzucić z niego, a potem zmusić Ducha, żeby załatwił się na tron. Ja muszę dostać się na Arenę i odbyć pojedynek z fioletową. – Milczeliśmy, wiedząc, jak niebezpieczną przeciwniczką była ta kobieta. - To nie ważne. - Dżana potrząsnęła głową. - Od ciebie zależy los świata - znowu mówiła do mnie. - To ty dosiadasz konia, który jest samym dobrem i doskonałością.
Skąd wiedziała to wszystko? Może z przepowiedni? Nie, tak naprawdę ode mnie, choć nigdy nie przekazałam jej tych informacji. Mówiła to, co musiało zostać powiedziane, żeby historia mogła toczyć się tak, jak to zaplanowałam.
- Już czas - powtórzyła i dosiadła Marzenia, a w chwilę potem galopowaliśmy w stronę zamku.
Na początku wydawał się czarną na tle nieba, niegroźną zabawką, ale w miarę jak się zbliżaliśmy, rósł i zaczynał szczerzyć zęby naprawdę czarnych murów. Nie czułam strachu, tylko podniecenie i jakby roztrzepotanie w piersi.
Byliśmy na miejscu. Zimny, ciemny mór piął się wysoko w górę ponad naszymi głowami i przesłaniał niebo.
Rozstałam się z towarzyszami i skręciłam na tyły zamku. Duch już nie galopował, tylko szedł stępa, powoli, jakby się ociągając, wysoko unosząc nogi i zadzierając głowę.
Pozostali skierowała się na spotkanie czarnej armii, która zdążyła wysypać się na zewnątrz przez potężną, dwuskrzydłową bramę.
Ferro owinął wodze wokół nadgarstka drżącej, prawej ręki. Dżana wyciągnęła miecz i uniosła w górę. Słoneczny blask odbił się od srebrzystej klingi, a rubin w rękojeści zalśnił jak krwawe oko. Czarna armia uderzyły na garstkę pstrokatych wojowników, szczęknęły miecze.
Marzenie tańczyła na tylnych nogach, gdy Dżana korzystając z tysiąca forteli, przedzierała się ku bramie zamku. Czarna armia wydawała się nie mieć końca, tak jakby nigdzie nie było zamku, ani Areny, tylko morze czarnych postaci. Konie sił ciemności dyszały ciężko, a z ich nozdrzy buchał dym.
Pulchny, dziarski kuc wkręcał się między duże konie. Szybkie cięcia krótkiego miecza Ferro przecinały popręgi czarnych jeźdźców i kaleczyły ich nogi, a gdy jeden z nich stanął przed nim i stal uderzyła o stal, ruchy małego wojownika nadal były pewne i precyzyjne, szybko dając mu zwycięstwo. Mocne pchnięcie zrzuciło napastnika z konia, a kopyta innych dopełniły dzieła. Wtedy ktoś uderzył z tyłu, ale mały wojownik i mały koń byli szybcy.
Krasula bodła ciemne konie, rozrywając im rogami skórę. Jedna z jej ofiar stanęła dęba, kwicząc żałośnie. Jeździec nie utrzymał się w siodle.
Wznoszący się w górę oręż Dżany rzucał na pole walki srebrne i krwawe błyski.
Ja powoli podążałam wzdłuż muru, szukając tylnego wejścia. Wiedziałam jedno, ono gdzieś tam było.
Nagle spostrzegłam metalowe schody przeciwpożarowe. Spięłam Ducha. Zerwał się do galopu. Dopadliśmy schodów. Jego kopyta poślizgnęły się na stopniach, zjechały z nich. Na moment stracił równowagę. Przysiadł na zadzie.
Pojawienie się tych schodów było chyba skutkiem obejrzenia zbyt wielu amerykańskich filmów, w których jest ich pełno. A mój dziecięcy umysł jakoś nie zauważył różnicy między blokiem, a zamkiem. Kiedy jednak schody pojawiły się w opowieści, musiały już w niej zostać, bo stały się jej częścią.
Dżana uderzała mieczem na oślep. Czarne wojsko rozstępowało się przed nią. Tam gdzieś była ciemna brama, która rozwierała się powoli. Dżana popychała Marzenie w przód, choć jeszcze nie wszyscy zeszli jej z drogi. Jej miecz wciąż przecinał powietrze, bardziej strasząc, niż zadając obrażenia. Nagle usłyszała krzyk. Wypuszczony z dłoni oręż i dwa palce wyleciały w górę, a krople krwi naznaczyły twarz wojowniczki. Dżana nie zawahała się, nie zastanowiła nad tym, co się stało.
Czarne postaci po obu jej stronach przerodziły się w czarne ściany tunelu, a ona pędziła ku światłu. Gdy w nie wjechała, oślepiona ściągnęła wodze. Klacz zaryła kopytami w ziemię. Dżana miała tylko chwilę, żeby zrozumieć, że już jest na wysypanej piaskiem i otoczonej szklanymi ścianami Arenie.
Fioletowa czekała na nią. Za plecami miała potężne cielsko wilkołaka.
Dżana zsunęła się z siodła i postąpiła naprzód na szeroko rozstawionych nogach. Jej pierś spokojnie unosiła się i opadała. Próbowała się skoncentrować, jednak myśl, że nie da rady, nie opuszczała jej. Fioletowa też postąpiła naprzód, cienka tkanina oplatająca jej nogi zafalowała. Spokojnym ruchem uniosła prawą rękę.
Czarne wojsko ustało w walce, wycofało się i zebrało wokół Areny.
Ferro otarł miecz o nogawkę spodni, a potem położył się na karku kuca, szukając chwili wytchnienia. Bożena i Iwona postąpiły tak samo. Pepo rozglądał się nieprzytomnie. Mat podszedł do nich kulejąc, ubranie i włosy miał umazane ziemią. Oczy błyszczały mu od łez. Ciało rogatej klaczy leżało powalone wśród innych ciał. Krasula musiała zginąć, bo była zbyt nierealna.
Nie tylko oni jednak zostali na polu bitwy. Była też kobieta w czarnym stroju. Puściła wodze i zacisnęła lewą dłoń na prawej. Z pomiędzy palców sączyła się krew. Jej wierzchowiec nie przypominał już konia sił ciemności. Teraz była to zwykła, kara klacz. Położyła po sobie uszy, z niepokojem przyglądając się otoczeniu.
Pepo podjechał do niej. Zeskoczył z konia.
- To ty? – spytał. - Ty mnie uratowałaś?
Kobieta spojrzała na niego półprzytomnymi, mokrymi od łez oczami. Nagle osunęła mu się w ramiona, a krew z jej dłoni splamiła spłowiały płaszcz Pepo.
Dżana rzuciła się naprzód z uniesionym mieczem. Fioletowa cofnęła się tylko o pół kroku i wysłała złoty promień z dłoni. Dżana uskoczyła. Marzenie stanęła dęba i przeraźliwie zarżała. Chciała uciec, ale nie mogła zostawić swojej pani.
Fioletowa wystrzeliła raz jeszcze. Dżana uskakując potknęła się i podparła ręką o piasek Areny. Pomyślała, że nie zbliży się do odzianej na fioletowo kobiety. Mimo zwątpienia rzuciła się w przód raz jeszcze. Była szybka. Uderzyła i klinga miecza przeszła przez szyję fioletowej. Kobieta zaśmiała się, a rana zrosła się w mgnieniu oka.
Dżana cofnęła się, straciła impet. Chciała już tylko przeżyć, ale wiedziała, że jedna z nich musi przecież zginąć.
Fioletowa wykorzystała jej wahanie i wypuściła kolejny promień światła. Tym razem Dżana nie cofnęła się i palące złoto przeszło przez dłoń, w której trzymała miecz. Ból sparaliżował ją na chwilę, na szczęście tylko na chwilę. Przerzuciła miecz do drugiej ręki. Palce lepiły się od krwi. Ból promieniował aż do ramienia. Raz jeszcze rzuciła się na przód i cięła szyję przeciwniczki raz, drugi...
Ból w biodrze powalił ją na ziemię. Odziana na fioletowo kobieta zaśmiała się.
Duch i ja znaleźliśmy się na szczycie schodów. Przed nami były szklane drzwi. Popchnęłam konia i skoczyliśmy, przechodząc przez szybę, a odłamki szkła poleciały na nas, jak ostry deszcz.
Duch obrócił się. Nogi rozjechały mu się na marmurowej posadzce, śnieżnobiały ogon zamiótł odłamki szkła. Zobaczyłam. Byliśmy w sali tronowej. Ich Wielmożność Ciemność wyrósł przede mną.
Z obrzydzeniem odwróciłam twarz. Potem zebrałam się w sobie, dobyłam miecz i cięłam.
Usłyszałam tylko ciche mlaśnięcie. Duch skoczył w przód. Jego przednie nogi zepchnęły Ich Wielmożność Ciemność z tronu. Brunatna maź rozbryzgnęła się po podłodze. To było takie proste.
Duch zatrzymał się, wiedział, co miał zrobić.
Fioletowa stanęła nad Dżaną. Była gotowa zadać ostatni cios.
Rudy zerwał się nagle, odbił się od ramienia Dżany i wgryzł w twarz fioletowej metalową szczęką. Dżana cofnęła się oparta na łokciach.
Czarne wojsko znowu dobyło mieczy, jeszcze istniało, ale nie wiedziało już, co ma robić. Żołnierze zaczęli wykonywać bezsensowne ruchy i mordować się nawzajem.
Fioletowa krzyczała, próbując oderwać lisią skórę od twarzy.
Mat wdrapał się na konia za Bożeną.
Duch i ja, przyciśnięta do jego grzbietu, pędziliśmy przez zamkowe korytarze. Stukot kopyt odbijał się echem, rozsadzając mury. Wszystko wokół zaczęło tracić kolor, szarzeć.
Dżana wciągnęła się na siodło. Wykręciła Marzenie, zerwała z fioletowej lisią skórę i spięła konia. Popędziły przed siebie. Na razie żyły, to było teraz najważniejsze. Dżana zauważyła jednak zachodzące wokół niej zmiany. Była pewna, że Ich Wielmożność Ciemność upadł i świat został naprawiony.
Tak, tak się stało.
- Nieźle się spisałeś, Rudy. Gdyby fioletowa była człowiekiem, na zawsze nosiłaby na twarzy bliznę - powiedziała Dżana, gładząc po głowie lisią skórę.
- Musiałem cię osłonić. - Ciepły głos płynął z głębi skóry, gdy metalowa szczęka rozwierała się.
Dżana uśmiechnęła się, jej wargi zadrżały.
- Nic ci nie jest? - Ferro stanął nad nią.
Z trudem uniosła głowę, pot zbierał się w krople na jej skroni.
- Wszystko będzie w porządku. Oberwałeś?
- Nie martw się mną. Ciągle jeszcze jestem szybki. - Jego prawe ramie drżało, tak jak zawsze, gdy był zdenerwowany, czy zmęczony.
- Czy wiesz, co się stało, że ciągle jeszcze jestem w tym świecie?
- Nie wiem.
- Kasiu - przyzwała mnie skinieniem ręki. - Zniszczyłaś Ich Wielmożność Ciemność? – spytała. Jej głos brzmiał słabo. - Na pewno zniszczyłaś?
- Tak – odparłam stając przed nią. - On już nie istnieje. Zrobiłam wszystko tak, jak mówiłaś. - Ciężko było mi patrzeć jej w twarz, w zmęczone oczy, na ściśnięte bólem szczęki. Wtedy poczułam, jak narasta między nami dystans, dystans między moim, a jej światem. Ona istniała tu, ja istniałam na zewnątrz, to, co działo się tu jedynie wymyślając.
- Może. - Szybkim, nerwowym ruchem otarła pot z czoła. - Ale dlaczego nic się ze mną nie dzieje? Czyżby przepowiednie kłamały?
Milczeliśmy.
- Pepo zginął? - Nagle Bożena zadała nieśmiałe pytanie.
- Chyba tak. - Mówienie drażniło Dżanę. - Czasem ktoś ginie, tak musi być. - Udawała obojętność.
Ja sama ciągle jeszcze w to nie wierzyłam. Tak, jak wszyscy, widziałam już śmierć w tym świecie, ale jakoś nigdy nie traktowałam jej poważnie. Coś we mnie mówiło, że skoro sama nie mogę zginąć, nie może to też spotkać nikogo innego. A jeśli nawet rozważałam możliwość czyjejś śmierci, to tylko po to, by dodać wydarzeniom dreszczyku emocji. Już wiedziałam, że ten świat nie był prawdziwy, że to, co w nim przeżywałam, było tylko zabawą. Chociaż, mimo to, Pepo mógł umrzeć, to też wiedziałam. Czasem można się bawić także w śmierć, jeśli to tylko nie jest zbyt bolesne - tak wtedy myślałam. Sądziłam, że to czegoś uczy, choć jeszcze nie wiedziałam czego. W każdym razie, śmierć na zewnątrz była czymś więcej, tam był ból, łzy, pustka i nagła zmiana ułożonego porządku życia, tu… Ja przychodziłam i odchodziłam, ja się w tym świecie bawiłam. To było okrutne. Nie mogłam wszystkiego uporządkować, wywarzyć tak, jak wywarzone być powinno. Za mało jeszcze wiedziałam. Zresztą, co mając jedenaście lat mogłam wiedzieć o śmierci?
- Pepo, Pepo wrócił! - zawołał Mat, przybiegając od wejścia do groty.
Wypadliśmy na zewnątrz. Tylko Dżana nie drgnęła.
Zalaną słońcem, zieloną, niekończącą się równinę Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas przemierzało dwóch jeźdźców. Jednym z nich był Pepo na wierzchowcu o złotej sierści, a drugim kobieta w czarnym płaszczu, dosiadająca karej klaczy.
- Więc przepowiednie nie kłamały - wyszeptał Ferro. Nikt go jednak nie usłyszał. - To się zdarzyło.
Kiedy jeźdźcy znaleźli się bliżej, dostrzegliśmy, jak bardzo blada była ta obca kobieta. Pepo zsunął się z konia i chwycił wodze karej klaczy. Kobieta nie poruszyła się z początku, tylko patrzyła tępo przed siebie, a gdy spróbowała zsiąść, bezwładnie osunęła się na ziemię. W ostatniej chwili ramiona Pepo złagodziły upadek.
- Pomórzcie mi – rzucił.
Razem z Matem podnieśli nieprzytomną kobietę. Ferro wycofał się, nie chcąc rzucać się w oczy. Mając sprawną tylko jedną rękę, nie był w stanie pomóc towarzyszom.
Ja byłam coraz bardziej przerażona. Widziałam ogromną ranę na brzuchu czarnowłosej. Widziałam ból odbijający się na jej twarzy. To istniało, choć nie mogło dla mnie istnieć. Poszłam za nimi nieprzytomnie.
Kiedy weszliśmy do groty, Dżana podniosła się z trudem, opierając ręką o skalną ścianę. Cicho zajęczała przez zaciśnięte zęby.
- Połóżcie ją i rozbierzcie - rozkazała i podeszła do kobiety, ciężko utykając. Praktycznie nie mogła oprzeć się na zranionej nodze. Przy ciele czarnowłosej opadła jęcząc już jawnie. Szybkimi ruchami obolałych dłoni zbadała obrażenia, potem zaczęła przemywać ranę. Staliśmy, otaczając je kręgiem.
- Czy Anna będzie żyła? - spytał Pepo.
- Anna? - Dżana nieprzytomnie uniosła głowę. - Znałeś ją? - To pytanie zabrzmiało jakoś niezręcznie, tak, jakby już nie żyła.
- Ona mnie uratowała, wtedy, kiedy poszedłem na zwiady – wyjaśnił szybko. – Czy będzie żyła?
- Nie wiem. Mam nadzieję. - Głowa opadała Dżanie na piersi. Była bardzo zmęczona. Nagle się otrząsnęła. - Pomóż mi ją zabandażować – poprosiła, kiedy pokryła już ranę suszonymi, leczniczymi liśćmi.
Pepo uniósł lekko ciało kobiety, a Dżana okręciła je bandażem, jęcząc z wysiłku i silnie się pocąc.
- Ona jest jeszcze ranna w rękę. - Pepo wziął kobietę za nadgarstek i pokazał jej dłoń.
Tego żadne z nas wcześniej nie zauważyło. Czarnowłosa straciła mały i serdeczny palec, a paznokieć środkowego miała roztrzaskany.
Dżana wzięła od Pepo jej rękę. Zadrżała, uświadamiając sobie, że to było jej dzieło. W pamięci znowu gnała pomiędzy ciemnymi żołnierzami, uderzając mieczem na oślep, by zeszli jej z drogi. Słyszała krzyk, krew obryzgała jej twarz. Widziała te palce, jak wyleciały w górę i na chwilę zatrzymały się na tle nieba. Niebo było błękitne, jasnobłękitne, krew była ciepła i lepka.
- To ja - wyszeptała ochryple. Tak, to ona okaleczyła kobietę, dzięki której mogła nadal żyć w swoim świecie. Dlaczego? - To ja - powtórzyła, ale nikt jej nie zrozumiał. - Ja to zrobiłam.
Pepo spojrzał na nią.
- Jak to?
- Przecież była po ich stronie. Była jedną z nich.
Pepo milczał. Wszyscy milczeli, a ona wiedziała, że musi tę kobietę ocalić, że po prostu nie ma innej możliwości.
W Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas nie nadchodziły noce, nie było dni, po prostu ogarniało zmęczenie. Ułożyłam się na ziemi, zwinęłam w kłębek i zapadłam w sen. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi nigdy nie marzłam, bo nie przyszło mi do głowy, że powinnam. Inni nie spali. Mat szczotkował konie, Pepo i Ferro bez słowa obserwowali Dżanę. Ona oparta o skalną ścianę, z półprzymkniętymi oczami czuwała przy czarnowłosej.
- Nie jest z tobą dobrze - powiedziała lisia skóra, lekko unosząc łeb.
- Nie, Rudy – odpowiedziała. - To nic, to tylko zadraśnięcia, zobaczysz. - Uniosła zabandażowaną dłoń. - Już nawet nie krwawi.
- Nie znasz mocy fioletowej? – spytał. - To nie są zwyczajne rany.
- Zwyczajne, tylko ja nigdy jeszcze nie byłam ranna. - Złościło ją, że była słaba.
Rudy złożył głowę na jej piersi. Nie powiedział niczego więcej. Dżana czekała, aż coś się zmieni, zaciskając zęby.
W Świecie Dyktującym powoli zachodziły zmiany. Czarne wojsko rozpłynęło się w powietrzu, zmieniając się w siną mgłę, która jeszcze przez wiele dni i nocy snuła się po komnatach zamku. Wszystko, co było czarne, zszarzało i jaśniało powoli, coraz bardziej i bardziej, aż stało się białe jak śnieg, jak sierść Ducha. Białe były teraz kamienie, biały był marmur i płyta tronu. Ich Wielmożność Jasność rósł, aż stał się białą masą o oczach będących błękitnym przestworem. Korytarze zamku wiały pustką. Nie było białego wojska. Dobro nie potrzebowało obrony. Dobro było bardziej podobne do nikłego cienia, do zwiewnej wizji, gry zło było armią i bezsensownym zabijaniem. W Świecie zza Morza Ognia i Krwi nie istniało już jednak zło.
Fioletowa uchodziła właśnie na grzbiecie wilkołaka z krainy, w której nie było już dla niej miejsca i do której nie mogła więcej powrócić.
Świat Dyktujący i Świat zza Morza Ognia i Krwi zostały naprawione i zabezpieczone przed atakami wszelkich wrogich sił.
Potem, po prostu potem, stało się coś, co nie było w ogóle umiejscowione w czasie. Anna otworzyła oczy, a zobaczywszy twarz Dżany, pobladła jeszcze bardziej.
- Nie bój się - wyszeptała Dżana z trudem. Bardzo drażnił ją fakt, że w ogóle musiała się odezwać. - Pamiętasz mnie. To był przypadek. Wtedy byłaś moim wrogiem. Teraz jesteś przyjaciółką Pepo. Teraz… - Te wszystkie rzeczy trzeba było powiedzieć. - Dziękuję ci, ty mnie ocaliłaś. Ty wypełniłaś przepowiednie.
- Nie wiem, o czym mówisz i nie obchodzi mnie to. - Czarnowłosa z trudem łapała oddech, ale Dżana słysząc jej głos, zrozumiała, że Anna czuła się już lepiej, niż ona sama. - Wyleczysz mnie?
- Wyleczę. Jestem ci to winna.
- Więc nie będę dziękować. - Czarnowłosa zamknęła oczy i znowu zapadła w sen.
Dżana nie spała jeszcze od bitwy. Rozluźniła bandaże kobiety. Zdjęła z rany lecznicze liście. Włożyła je do wody, zmyła z nich krew i ułożyła z powrotem. Potem sobie zmieniła opatrunki. Jej rany nie goiły się, a ich krawędzie były zaognione. Kiedy przykładała do nich wilgotne liście, żółtawy płyn buzował i pienił się na ich powierzchni. Ból jej nie opuszczał. Sycząc zacisnęła zęby. Wiedziała, że nie jest z nią dobrze, ale nie chciała się do tego przyznać.
Znowu przymknęła oczy, ale nie miała odwagi zasnąć. Bała się, że jeśli zaśnie, to już się nie obudzi. Była co prawda nieśmiertelna. Była? Czy na pewno? Czuła się bardzo słaba. Zdawała sobie sprawę, że nie jest jedną z Ludzi Lasu, nie do końca. W jej żyłach płynęła także krew zwyczajnego człowieka. Może musiała umrzeć tak wcześnie, jak umierają ludzie? Może? Skąd miała wiedzieć. Tego nikt nie mógł wiedzieć. Była przecież inna niż wszyscy, była mieszańcem, kundlem. Oczy zamykały się powoli. Odpływała, nie miała już siły.
- Dżano, Dżano. - Może wtedy, może dużo, dużo później, kto to mógł wiedzieć, skoro nie istniał czas, Ferro szarpnął ją za ramię. - Dżano!
- Zmieniaj opatrunki, zawsze kiedy wyschną – wyszeptała, tracąc przytomność.
Ogarnęła ją ciemność. Była tylko ciemność. Był spokój. Nie było bólu, niczego już nie było.
W tym momencie przerwałam opowieść. Nie pamiętam już dlaczego. Coś mi w niej nie pasowało. Kiedy wysilę pamięć, wydaje mi się jednak, że był jakiś ciąg dalszy, ale go nie zanotowałam, a teraz już nie umiem sobie przypomnieć. Pod notatkami znalazłam tylko informację skierowaną do kogoś, kto mógłby je kiedyś odczytać. Wtedy wydawało mi się, że robię je dla innych, nie dla siebie.
Nie martwcie się o Dżanę. Ona na pewno nie umrze.
Może przerwałam opowieść, bo coś między mną i Dżaną się zmieniło? Dżana po raz pierwszy była ranna. Przestała być niepokonana. W jej świecie było coraz więcej bólu. Ten ból był dla niej coraz prawdziwszy, gdy mnie nie mógł dotyczyć. Kiedy zdałam sobie sprawę z istnienia bólu, nie mogłam się już tak beztrosko bawić. Nie mogłam poruszać się po świecie, w którym cierpienie musiało mnie omijać.
Tak skończyła się pewna era. Zamknęła się dla mnie droga do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Znikło Rozdroże. Jeszcze tylko raz szłyśmy tamtą drogą wszystkie trzy: Bożena, Iwona i ja. Musiałyśmy wrócić do domu.
Duch przestępował z nogi na nogę patrząc za mną. Zarżał cicho, a potem puścił się galopem pomiędzy drogami. Ja przeszłam do swojego świata, on zniknął na Międzybagnie. Nikt nie miał już go dosiąść. Na bagnie nienależącym do żadnego ze światów, miał czekać, aż wrócę. Może kiedyś wrócę? Nie wykluczam takiej możliwości. Wiem tylko jedno, kiedy wrócę, wszystko, zupełnie wszystko będzie inne. Trochę się tego boję.
C.D.N.