Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

3. Biały Płomień


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Po tym, jak razem z Kamilem przeczytałam całą „Dianę”, uznałam, że opowieść „Dary losu” nie nadaje się na zakończenie. Tak w „Śnieżnobiałym”, jak i w „Darach losu”, zaczynały się nowe wątki, padały uwagi wymagające rozwinięcia. Te dwie historie nadają się raczej na początek czegoś, niż koniec.
No tak, są przecież początkiem opowieści o Riauku, początkiem mojego dorosłego życia.
Uznałam, że musi powstać coś jeszcze. Uparłam się też, że mimo wszystko, nadam „Dżanie” konkretną, zamkniętą formę.
Kamil twierdzi, że to bez sensu mówić, że kończę „Dżanę”. On widzi w tej opowieści specyficzny rodzaj pamiętnika. Tak, „Dżana” jest pamiętnikiem, jest zapisem mojego dojrzewania, odbiciem zdobywanej o życiu wiedzy. Uczyć będę się zawsze, wiem to już. Zawsze też więc powinnam pisać „Dżanę”. Właściwie brzmi to rozsądnie, ale ja będę się upierać, że powieść powinna mieć zakończenie, a ta jest już za długa. Chcę skończyć pisać „Dżanę”, tylko skończyć pisać, nie chcę jednak porzucać swoich starych bohaterów i zapominać o nich, nie chcę też skończyć się uczyć, zatrzymać się. Niech moi bohaterowie będą postaciami w grach fabularnych, a ja zabiorę się za pisanie innych opowieści. To jest chyba możliwe. Tak więc koniec „Dżany” nie oznacza zapomnienia dla moich bohaterów, ani końca zmian we mnie i w moim życiu.
Za inspirację do tej opowieści posłużyły mi dyskusje prowadzone z Kamilem w czasie spacerów. Zresztą, przy pisaniu niektórych scen prosiłam go o współpracę.

W gospodzie zapanowało poruszenie.
- Ktoś zabił Berbel!
- Kogo?
- Tę dziewczynę, co mieszkała na skraju wsi – oznajmiła postawna, niemłoda już wieśniaczka. – Najmowała się u mnie do różnych prac w gospodarstwie. Dziwna była. Różne typy kręciły się koło jej domu, najemnicy ją odwiedzali. Kiedyś zabito jej brata. Chciała zemsty.
- I my kogoś takiego mieliśmy we wsi?
- Na co dzień była z niej zwykła wiejska dziewucha. Ale gdy tylko pomyślała o bracie, to jakby ją złe w tej samej chwili pętało. Mówiłam jej: daj spokój, to się dla ciebie źle skończy. No i się skończyło.
- To ty nic nie wiesz? – odezwała się inna kobieta, zadowolona, że może coś dodać do rozmowy. – To nie najemnik ją zabił. Biały Płomień to zrobił.
- Jak to?
- Biały Płomień? To niemożliwe!
- Kto to jest?
Kobiety i mężczyźni przekrzykiwali się jedno przez drugie.
- Nie słyszeliście o Białym Płomieniu? – Czyjś głos przedarł się przez gwar. – To wojownik o jasnej skórze i białych włosach. Obraca się wśród najemników. Często nie bierze pieniędzy za swoje usługi. Nikt nie jest tak szybki, jak on.
- Ale on nie zabija niewinnych.
- Widać, nikt nie jest doskonały.
- Mówią, że to on usiekł brata tej dziewczyny.

To nie była najbardziej fascynująca ani najbardziej skomplikowana operacja, jakiej podjął się Mądry Chirurg. W rankingu największych dla niego wyzwań zajmowała trzecie lub czwarte miejsce, wciąż jednak na tyle wysokie, by Chirurg podjął się tej pracy dla samej przyjemności operowania.
Centralny punkt sali zajmował przeźroczysty filar, wokół którego owinięto jelita. Uwijała się przy nich gromada Asystentów. Ich jedynym zadaniem było w tej chwili zraszanie cienkich przewodów układu pokarmowego. Przy filarze przycupnęli też Inżynier Pierwszy i Inżynier Drugi. Usuwali wyrostek robaczkowy. Banalne zajęcie, zapewne mieli o to do niego żal.
Mądrego Chirurga najbardziej interesowała w tym momencie trzustka. Wątroba nosiła ślady wielu napraw i Mądry Chirurg wiedział, że były konieczne właśnie dlatego, że trzustka często zawodziła. Naprawy te były na swój sposób precyzyjne, a jednocześnie zabawnie nieporadne. Chirurg wiedział, że nie można było ich dokonać za pomocą żadnej znanej mu techniki. Był pewien, że wątrobę, podobnie jak wszystkie inne organy, leczył sam ich właściciel. Mężczyzna przed operacją wspominał mu o potężnej mocy, jaką dysponował. Na Chirurgu nie zrobiło to jednak wrażenia. Gardził magią. Może i przydawała się doraźnie, gdy trzeba było kogoś naprędce wskrzesić, a w pobliżu nie było żadnego kompetentnego lekarza. Może też nadawała się do zniszczenia zamku czy świata, ale przecież nie mogła równać się z królową nauk. Z medycyną.
Mądry Chirurg nieskromnie, aczkolwiek słusznie, uważał się za mistrza nad mistrzami. Był niezrównanym artystą i fachowym rzemieślnikiem. Zabieg, którego się podjął, nie przerażał go. Nie budziły w nim strachu pocięte płaty skóry pacjenta, ani jego narządy zanurzone w słojach i opłukiwane przez płyny tak rozmaite, że nawet on sam nie trudził się zapamiętaniem ich składu. Ażurowy manekin oplątany układem krwionośnym i limfatycznym zawsze go odrobinę cieszył swoim widokiem. Tylko jedna rzecz budziła lekkie zaniepokojenie Mądrego Chirurga. Oczy pacjenta, choć oddzielone od mózgu, poruszały się. Powinny być nieruchome, lecz cały czas się obracały, jakby uważnie obserwowały wszystko, co działo się z ich właścicielem.

Blady mężczyzna przyglądał się swoim dłoniom. Kurczył i prostował palce, pocierał skórę.
- Jak teraz się sobie podobasz? – spytał Mądry Chirurg.
- Czuje się... źle.
- Nie źle, tylko nieswojo – poprawił go Chirurg. – Brakuje ci bólu.
- A moja skóra wciąż jest biała.
- Jest trochę bardziej różowa, ale to kwestia pigmentu, a nie choroby. W ogóle nie wziąłem pod uwagę zmiany koloru twojego ciała. Jeśli chcesz pofolgować odrobinę własnej próżności, mogę zlecić to zadanie któremuś z Inżynierów.
- Nie. Niech zostanie, jak jest.
- W każdym razie jesteś zupełnie zdrowy. Z czasem przywykniesz do tego faktu.
Mądry Chirurg zobaczył ogień w oczach mężczyzny, ogień wprawiający go w ten sam rodzaj niepokoju, który odczuwał podczas wielu dni operacji, gdy wpatrywała się w niego para oczu należących do pacjenta. Jednak teraz te same oczy, osadzone w twarzy właściciela, wyglądały o wiele bardziej upiornie.
- Dziękuję – powiedział blady mężczyzna.

Odwrócił się, błyskawicznie dobywając miecza. Nie rozumiał, jak ktokolwiek mógł go podejść. Był przecież doświadczonym wojownikiem, o zmysłach czulszych niż u normalnego człowieka. Chciał zadać cios, ale miecz rozpadł się w chmurę pyłu.
Jego czerwone oczy napotkały wzrok napastnika, odnalazły w nim kpinę i gniew. Obcy miał bladą skórę i białe włosy. Tylko tęczówki nie były koloru krwi. Były ciemne.
- Jakie nosisz imię? – spytał napastnik.
- Riauk.
- Czemu wszyscy tak usilnie trzymacie się tego żałosnego imienia?
Nie znalazł odpowiedzi. Zabrakło mu na nią czasu, bowiem miecz obcego rozpłatał mu czaszkę.

- To znowu ty?
Riauk spojrzał w stronę, z której dobiegło pytanie. W pomieszczeniu, do którego wprowadził go parobek, znajdowało się pięć osób. Dobrze ubrany mężczyzna musiał być starostą. Pozostała czwórka, dwóch mężczyzn i dwie kobiety, nosiła kolczugi, a u pasów miecze. Mogli być najemnikami lub poszukiwaczami przygód. W jednej z kobiet Riauk rozpoznał rudowłosą Teenę.
- Znasz go? – zapytał starosta.
- Znam. – Teena wydęła wąskie, blade wargi. – Idź stąd, Riauku. Nie chcę walczyć z tobą u boku.
- Więc możesz sama zrezygnować z tego zadania – rzucił w odpowiedzi.
- Potrzebuję pieniędzy.
- Każdy potrzebuje.
- Co się między wami wydarzyło? – starosta znów zwrócił się do Teeny.
- To sprawa osobista.
- Czy on dobrze walczy?
- Jest doskonałym szermierzem – przyznała. Widziała go przecież wewnątrz swojego umysłu, jak uczył walki wiejskich chłopców.
- Można mu ufać?
- Jest szlachetny, aż do bólu – warknęła w odpowiedzi. Był taki. Przypomniała sobie, jak w mroku nocy przekonywał ją, by wróciła na drogę Wojowniczek Nocy.
Nie wiedziała, dlaczego teraz wyznała prawdę, dlaczego nie powiedziała, że należy go odprawić. Nie chciała znajdować się w jego pobliżu, ale od jakiegoś czasu nie potrafiła kłamać. Śmieszne.
- A więc zostanie – zdecydował starosta. – Musicie jakoś się dogadać. Potrzebujemy szlachetnych szermierzy.

Riauk wędrował przed siebie, dalej i dalej od Świata zza Morza Ognia i Krwi. Najmował się do różnych zadań. Był tam, gdzie potrzebowano sprawnego wojownika. Może nie był silny, ale niewielu potrafiło zadawać ciosy tak szybko i precyzyjnie, jak on. Rozprawiał się z rabusiami, groźnymi stworami, które zbyt rozpleniły się na niektórych obszarach, czy szaleńcami, którzy zaprzedali duszę siłą zła i używali magii, by krzywdzić innych. Po wsiach już wcześniej zaczęto o nim mówić. Opowiadano o niepokonanym wojowniku zwinnym i szybkim, o wojowniku o białych włosach powiewających za nim, jak ogon komety. Teraz utwierdzał ich w przekonaniu, że zasłużył na swoją sławę. Mało kto znał jednak jego imię. Trudne do wypowiedzenia i dla większości ludzi niezrozumiałe słowo szybko wylatywało z pamięci. Nazywano go więc po prostu Białym Płomieniem. Czasem był sam. Czasem przyłączał się do grup poszukiwaczy przygód. Pod tym względem miał więcej szczęścia, niż jego ojciec przed laty. Spotykał ludzi głupich, czy szalonych, ale rzadko złych. Dla mnie były to kolejne sesje gier fabularnych. W większości z nich Kamil był mistrzem gry, ale nie we wszystkich. Były to cudowne sesje, bardzo wciągające, pełne dramatycznych zdarzeń, jak i humoru.
Riauk z nikim nie związał się bliżej. Szlachetny i prawy, gotowy do niesienia pomocy, pozostawał jednak zawsze odległy, wyniosły i dumny, a czasem nawet arogancki. Nie chciał nawiązywać bliższych stosunków ze śmiertelnikami. Nie chciał cierpieć znowu, tak, jak po stracie Livi. Chował się więc za stworzoną przez siebie maską, za pozą zimnego wojownika. Krył za nią także swoją słabość, chorobę, której wciąż się wstydził.
Stan ducha Riauka i jego sposób zachowania się nie miały jednak nic wspólnego z moimi. Ja poznawałam właśnie nowych ludzi, dobrze się bawiłam i uczyłam się miłości w praktyce, bo dotąd dobrze opanowaną miałam raczej tylko teorię. W końcu udało mi się oddzielić treść mojej opowieści od życia. Losy Riauka przestały być odbiciem moich losów, tak jak kiedyś były losy Dżany i Merego.
To, że znowu spotkał Teenę, było dziełem przypadku. Chciał ją jednak spotkać. Nie wiedział tylko jak z nią rozmawiać. Zaangażował się do walki z rozbójnikami napadającymi na wieśniaków z okolicy, której nazwy nie zapamiętał. Miejscowy starosta dla ochrony swoich ludzi stworzył mały oddział najemników. Było ich pięcioro: Riauk, Teena, Tor, Orko i Iris. Riauk i Teena nie odzywali się do siebie, starali się też na siebie nie patrzeć. Nieraz jednak zdarzyło się w walce, że miecz jednego osłaniał drugie.
Owszem, chciałam, żeby tak było, ale w dużej mierze sprawił to przypadek. Tak jakoś układała mi się rozgrywka. Użyłam Riauka i Teeny jako postaci w grze komputerowej. Z tej samej gry wzięli się zresztą Tor, Orko i Iris.

Kiedy przekroczyła próg stajni, doleciał do niej kobiecy śmiech. „Jesteś żałosny” – powiedział ktoś, a chwilę potem minęła ją dziewczyna w pomiętej bluzce.
Teena szła oporządzić swojego wierzchowca. Szukała też Riauka. Za moment mieli znowu wyruszyć w drogę. Ich zadanie nie było jeszcze zakończone. Do wioski wrócili tylko na kilka dni. Musieli uzupełnić zapasy i odpocząć.
Stajnia gospody była niewielka. Znajdowało się tam osiem stanowisk. Tylko sześć z nich było zajętych, w tym pięć przez ich konie.
Riauk od razu rzucił się jej w oczy. Musiał dopiero co wygrzebać się ze sterty siana. Z potarganych włosów sterczały mu pojedyncze źdźbła. Właśnie sznurował spodnie.
- A więc tu jesteś – powiedziała tylko. – Zbieraj się, za chwilę wyruszamy.
- Wiem – burknął. Nie spojrzał na nią. Przypasał miecz. Zarzucił kaptur i wyszedł. Nie musiał niczego mówić, Teena wiedziała, co się stało.
Kobiety coś w Riauku pociągało. Być może chodziło o jego inność, a może o jakąś cechę charakteru, o dumę, czy też niedostępność odległego umysłu. Riauk bronił się przed zalotami, starał się je ignorować. Wydawał się oziębły, ale każdy, prędzej czy później, potrzebował bliskości drugiego ciała.
Uległ wiejskiej dziewczynie. Nie wyszło. Musiał czuć się upokorzony.

Byli zmęczeni, ale dumni z siebie, gdy powoli zbliżali się do wioski. Zmagania z rozbójnikami mogli uznać za zakończone. Ostatnia z grasujących po lasach band przestała istnieć. Orko i Tor byli ranni. Teena także miała bok przewiązany bandażem. Pozwoliła Iris się opatrzyć. Ani ona, ani Riauk nie afiszowali się ze swoją mocą, udając, że są normalnymi śmiertelnikami. Rana Teeny już jednak nie istniała.
- Jak to robisz, że nigdy nie obrywasz? – spytała Iris Riauka, kiedy po ostatnim starciu z rozbójnikami wzięła się za opatrywanie obrażeń. Była nie tylko wojowniczką, ale i znachorką.
- Jestem szybki – rzucił tylko.
- I pewny siebie – zauważył Orko, szczupły, jasnowłosy młodzieniec.
Riauk wzruszył ramionami.
- Nie obciążam się kolczugą – wyjaśnił. – W ten sposób mam większą swobodę ruchów.
- Może coś w tym jest – zauważył barczysty Tor. – Nie obraź się, ale pod ciężarem kolczugi mógłbyś się załamać.
Wszyscy ryknęli śmiechem, wszyscy, oprócz Riauka.
- Ale to sposób walki dla szaleńca – dodał Tor jeszcze.
- Albo dla doskonałego szermierza – warknął Riauk.
Legendarna wojowniczka Dżana także nie nosiła zbroi. Czy była szalona? A może właśnie dzięki szybkości ruchów mogła stać się tematem legend?
Było południe, więc Raiuk naciągnął szczelnie kaptur, by nie poparzyć białej skóry. Dbałość, by nie wystawiać się na działanie słońca bywała kolejnym powodem do drobnych złośliwości.
- Może jesteś wampirem, skoro boisz się słońca? – żartował Orko.
- Cieszcie się, że nikogo z was jeszcze nie pogryzłem – burczał gniewnie Riauk. Wciąż nie mógł się nauczyć tego, by puszczać takie uwagi mimo uszu.

W wiosce powitano ich inaczej, niż się spodziewali. Na spotkanie wyszło im kilku mężczyzn z kijami, nożami i kosami postawionymi na sztorc.
- Zsiądźcie z koni i wejdźcie do domu starosty.
Nie mieli wyboru. Każdemu z nich do głowy przychodziły rozmaite domysły. Choćby taki, że nie dostaną zapłaty za swoje dokonania. Tego, co się wydarzyło, żadne z nich jednak nie przewidziało. We wnętrzu czekało jeszcze kilku uzbrojonych chłopów. Starosta stał w głębi pomieszczenia, zachowując bezpieczny dystans.
- Co byście zrobili, gdybym powiedział, że jedno z was jest mordercą? – zapytał.
Obrzucili się badawczymi spojrzeniami, dając po sobie poznać, że są nieco zaskoczeni tym, co usłyszeli. Ale takie rzeczy się zdarzały. Nie znali się wcześniej, mogli mieć przed sobą sekrety, w tym tak... kłopotliwe. Byle tylko nie musieli wspólnie odpowiedzieć za grzechy jednego z towarzyszy.
Riauk stał sztywno wyprostowany. Wiedział już, co za chwilę się zdarzy.
- Niektórzy nazywają go Białym Płomieniem – powiedział starosta. – On sam używa wielu imion, ale my poznaliśmy go jako Riauka.
- Riauk? – wyrwało się Iris.
Orko i Tor łypnęli na niego. Nie chciało im się wierzyć. Białoskóry wojownik był wyniosły, tajemniczy, dziwny, ale nie wyglądał na mordercę.
- To nie on! Nie on zabił! – krzyknęła Teena, sama siebie zadziwiając. Dlaczego mieszała się do jego spraw? Dlaczego go broniła? Nie potrafiła tego pojąć.
- A któż by inny? – spytał starosta.
Ludzie z kosami postąpili krok naprzód. Orko, Tor i Iris odsunęli się od Riauka, tylko Teena została przy jego boku.
- Któż inny ma jasną skórę i białe włosy, dziwolągu? – starosta zwrócił się wprost do niego. – Nie ma innych ludzi wyglądających jak ty. Oddaj broń.
- Nie jestem mordercą – Riauk odezwał się po raz pierwszy. Mogło się wydawać, że był zupełnie spokojny. Zachował dumną postawę, a jego dłoń nie powędrowała ku rękojeści miecza. – To był pojedynek, pojedynek, który wygrałem.
- Pojedynek z kobietą? – w głosie starosty słychać było kpinę.
- Szuja! – syknęła Iris.
Czyżby białoskóry podobał się znachorce? Teena zganiła się za tę myśl, nie czas i miejsce na takie rozważania.
- Kobietą? Nie zabiłem żadnej kobiety! – Tym razem Riauk nie zapanował już nad drżeniem głosu. Zakasłał.
- Nie będziemy z tobą dyskutować – oznajmił starosta zimno. – Oddaj broń. Aresztujemy cię i poddamy uczciwemu procesowi.
- Tak uczciwemu jak teraz? – zapytał.
- Co jest nieuczciwego w przedstawieniu zarzutów i aresztowaniu? Nie pogarszaj swojej sytuacji.
- Nie! – Riauk dobył miecza. Jednym ciosem ściął trzonki kos mężczyzn stojących za nim i rzucił się ku drzwiom. Teena pognała za nim.
On naprawdę jest szybki – nic mądrzejszego nie przyszło Orko do głowy.
Na zewnątrz czekali pozostali uzbrojeni ludzie. Riauk przemknął obok nich, zbyt szybko, by zdążyli zareagować. Teenie zastąpili jednak drogę. Kobieta obnażyła miecz. Uderzała płazem w trzonek kosy, próbując odepchnąć jednego z napastników na bok.
Przy koniu Riauk musiał się odwrócić, unikając ciosu przeznaczonego dla swoich pleców. Machnął mieczem prawie na oślep, odtrącając ostrze kosy. W ten sposób zyskał chwilę, by odplątać wodze od koniowiązu. Teena była już koło niego. Starali się nie zabijać, ale nie byli pewni, czy nie zrobili komuś krzywdy. Wszystko działo się zbyt szybko. Musieli wymienić jeszcze kilka ciosów z wieśniakami, zanim wskoczyli na konie i runęli przed siebie galopem. Potężny Kväl bez wysiłku połykał przestrzeń. Wierzchowiec Teeny został daleko za nim. Riauk nie dbał jednak o to, co dzieje się z jego towarzyszką. Myślał tylko o sobie. Nie prosił jej przecież, by za nim podążyła. Miał dość własnych problemów i nie zamierzał przejmować się jeszcze nią.
Nie mógł złapać oddechu. Zbyt długo nie usuwał śluzu z dróg oddechowych. Teraz też tego nie zrobił, choć walczył o każdy haust powietrza. Podejrzewał, że energia może mu się przydać jeszcze do czegoś innego.
- Stój! Riauku, stój! – krzyczała za nim Teena.
Na początku ją ignorował.
- Stój!
W końcu wstrzymał i zawrócił Kväla.
- Czego chcesz?!
Znajdowali się w dzikiej okolicy, nieznanej żadnemu z nich, na trakcie wiodącym poprzez skalne rumowiska. Do tej pory uciekali na złamanie karku, nie wybierali kierunku.
- Mój koń! Nie możemy dłużej galopować. On padnie.
- Nie musisz za mną jechać! – krzyknął. – Ja dbam o siebie. Ty też zadbaj o siebie. Najlepiej z dala ode mnie.
- Pomogłam ci. Jesteś mi coś winien!
- Nie prosiłem cię o pomoc – warknął, po czym zaniósł się kaszlem.
- Kiedyś prosiłeś mnie o współpracę.
- Tak, kiedyś.
Walczył ze swoim organizmem, próbując odkrztusić śluz.
Dawna natura Teeny przez moment zatryumfowała: „a nie mówiłam, że w końcu zgorzkniejesz?” Ale zaraz też rudowłosa wojowniczka poczuła żal: „nie taki miałeś być.”
- Jestem tu teraz – odpowiedziała.
- Rzućcie broń.
Kłócąc się nie usłyszeli grupy ludzi, która powoli ich otoczyła, wynurzając się spomiędzy skał. Napastników było kilkunastu. Byli wśród nich wieśniacy z kosami, ale też dobrze uzbrojeni, noszący kolczugi najemnicy.
- Czego od nas chcecie? – zapytała Teena hardo.
Riauk nie mógł nic dodać, kasłał zgięty wpół.
- Chcemy wymierzyć sprawiedliwość – padła odpowiedź. – I pojmać mordercę.
- On nie jest mordercą!
- Nie zmuszajcie nas, żebyśmy zabili was oboje na tej drodze. Nie macie przecież szans.
Nie mieli. Teena wiedziała o tym i była gotowa się poddać. Poczuła żal. Pomyślała, że ten przeklęty dureń nie zasługuje na to, by tak skończyć. Ale skoro nie mogła go ocalić, nie zamierzała za niego zginąć. Nieśmiertelni marzą o śmierci, ale panicznie się jej boją.
- Nie mamy szans? – wycharczał Riauk. – Tak myślicie?
W tej samej chwili zdarzyło się wiele rzeczy. Napastnicy dobyli broni. Teena sięgnęła do miecza, ale nie zadała ciosu, bo ci, z którymi miała walczyć, runęli z siodeł. Ich głowy eksplodowały chwilę wcześniej. Riauk zwalił się z konia. Kväl odskoczył w bok, chrapiąc dziko.
Teena zsunęła się z siodła. Nie musiała zastanawiać się, co się stało z napastnikami. Riauk zabił ich siłą umysłu, miał przecież moc Wojowniczek Nocy. Co jednak działo się z nim samym? Leżał na ziemi, przyciskając dłoń do piersi. Walczył o oddech. Przykucnęła przy nim. Dotknęła jego ramienia.
- Pomóż mi – wycharczał. Jego czerwone oczy, teraz nabiegłe krwią, prosiły o pomoc.
- Co mam zrobić?
Potrzebuję twojej mocy. – Zamknął oczy i skoncentrował się na moment, chcąc mówić wprost do jej umysłu. Słowa kosztowały go zbyt wiele wysiłku. – Usuń śluz z moich dróg oddechowych, z oskrzeli i płuc. Dusze się.
Teena nie wiedziała, czy zdoła. Leczyła swoje rany, ale to, czego chciał od niej Riauk, było trudniejsze, wymagało wiedzy, której nie posiadła. Spróbowała jednak, musiała spróbować. Wniknęła do jego umysłu, a on poprowadził ją do wnętrza swojego ciała, ujawniając jak było kruche.
Gwałtownie wciągnął powietrze. Udało się. Znowu mógł oddychać. Usiadł. Kręciło mu się w głowie. Był bardzo słaby. Wiedział, że nie będzie się do niczego nadawał, jeśli nie będzie mógł się wyspać.
- Dziękuję – rzucił. Nie spojrzał na Teenę.
Wojowniczka zrozumiała, w jego mniemaniu znów była świadkiem jego upokorzenia.
- Musimy stąd jechać – powiedziała. – Może jeszcze ktoś nas ściga. Jesteśmy zbyt blisko wsi.
Skinął głową.
- Dasz radę?
- Tak.
Podniósł się i chwiejnie podszedł do Kväla. Wdrapanie się na kark rosłego ogiera nie było łatwe, ale Teena mu nie pomogła. Rozumiała, że nie powinna. Dosiadła Arkusa i ruszyli wyciągniętym kłusem.
Riauk nie wiedział, jak długo jechali. Spostrzegł tylko, że zdążył zapaść zmierzch. Marzył o śnie. Resztki sił uchodziły z niego. To, na co się zdobył, było szalone, mogło go nawet pozbawić życia. Zabił wielu ludzi jedną myślą. Niewinnych ludzi, choć wrogo do niego nastawionych. Wciąż i wciąż powtarzał sobie, że musiał to zrobić.
Teena znalazła zagłębienie wśród skał. Zeskoczyła z konia. Poluźniła popręg, wypięła wędzidło, spętała nogi wierzchowca. Riauk, nadal siedząc w siodle, śledził jej ruchy półprzytomnym wzrokiem. Teena spojrzała na niego. Podeszła do boku Kväla.
- Zsiadaj – nakazała, jej głos brzmiał szorstko i to go przekonało.
Zsunął się na ziemię. Upadłby, gdyby go nie podtrzymała. Odprowadziła go na bok i posadziła na ziemi, opierając plecami o skalną ścianę. Sama zajęła się jego koniem. Potem usiadła obok niego. Wtedy osunął się, składając głowę na jej kolanach. Nie był już świadomy tego, co się działo.
Przez moment chciała go odepchnąć.
Co ja robię? – zapytała sama siebie. – Czego ja właściwie od niego chcę?
Spojrzała na Riauka. Choć wyglądał w tej chwili na bezbronnego, jego szczupła, blada twarz stała się zupełnie spokojna. Szpecącą go bliznę przycisnął do jej uda tak, że jej nie widziała. Pamiętała jeszcze, że kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wydał jej się piękny. Kiedy walczył, był piękny. Na co dzień widziała na jego twarzy głównie wyraz gniewu czy wzgardy, podkreślany jeszcze przez tę bliznę i nienaturalną barwę wąskich oczu. To powodowało, że zaczynała postrzegać go jako kogoś wyjątkowo szpetnego. A przecież, jeśli się chciało, można było doszukać się w jego rysach piękna. Pewnie dałoby się też ostudzić w nim gniew.
Ale czy mężczyzna powinien tak wyglądać? Był zbyt chudy, zbyt drobny. I owszem, umiał dokonywać cudów, kosztowały go jednak zbyt wiele.
Przypomniała sobie jego ojca. Spotkała go raz w życiu, ale to wystarczyło, by zapamiętała niskiego, pozbawionego wieku mężczyznę o złotych włosach. Biły od niego spokój i mądrość. To był wielki wojownik, mimo swojej postury. Wiedziała, że Riauk też taki kiedyś będzie. Był przecież młody, bardzo młody, o dziesiątki lat młodszy od niej.
Dotknęła jego policzka. Pogładziła miękką, delikatną białą skórę. Potem cofnęła dłoń z przestrachem, jakby zrobiła coś zakazanego.
Nie mogę kochać, nie ja – przemknęło jej przez głowę.
Spojrzała na niego raz jeszcze. Kim on naprawdę jest? Co się z nim dzieje? Co go dręczy? Wiedziała, że nie powinna, nie mogła się jednak oprzeć pokusie. Teraz, kiedy nie był w stanie się obronić, wniknęła do umysłu Riauka i zaczęła przeszukiwać jego splątane myśli. Poznała szczegóły dotyczące jego słabości, konfliktu z matką, wyboru imienia. Dowiedziała się, że pokochał śmiertelną, choć bardzo tego nie chciał, i że ją stracił. Dowiedziała się także, że choć rozsadzał go żal i gniew, wierzył w ideały, nawet tak banalne jak dobro i miłość. I że nie znalazł jeszcze swojego miejsca na świecie. A teraz na dokładkę dręczyły go wyrzuty sumienia przez to, co stało się na drodze. Oraz pytanie, o co tak naprawdę go posądzono. Naprawdę nie zabił żadnej kobiety.
Położyła mu rękę na głowie. Całą noc przesiedziała, gładząc go po włosach. Sama nie potrafiła spać, była Wojowniczką Nocy.

Obudził się tuż po świcie. Teena wyczuła ten moment, bo jego mięśnie napięły się. Cały zesztywniał.
Podniósł się nagle i odsunął od niej. Obrzucił ją nieprzyjemnym spojrzeniem. W jego oczach czaił się gniew.
- Co teraz? – spytała.
- Nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami.
Przez moment oboje milczeli.
- Dziękuję za to, że mi pomogłaś – wyznał z trudem.
- Proszę bardzo.
- Wzruszające.
Poderwali się na równe nogi. Nie wiedzieli, co się dzieje. Naprzeciwko nich zmaterializowała się jakaś postać. Obcy był szczupły i niezbyt wysoki. Miał długie, białe włosy zebrane w kucyk i bardzo jasną skórę. Właściwie przypominał Riauka. Jego policzka nie szpeciła jednak blizna, a oczy były ciemne.
- Kim jesteś? – spytał Riauk, choć już wiedział. Nie pojmował tylko, jak to było możliwe.
- Jestem tobą – odparł obcy. – Znalazłem sobie jednak lepsze imię. Jestem Nimrun. – Na wąskich bladych wargach zatańczył uśmiech.
- Nimrun – powtórzył za nim Riauk, rozpoznając słowo z zapomnianego języka Ludu Lasu. – Biały Płomień. Odebrałeś mi imię. To mnie tak nazwali wieśniacy.
- Odbiorę ci jeszcze więcej. – Nimrun wciąż się uśmiechał. – Zresztą to imię źle się teraz kojarzy w tej okolicy. To imię mordercy, który zabił Berbel.
- Ale ja jej nie zabiłem! – zaprotestował Riauk jednocześnie czując, że jakby nie było i tak jest odpowiedzialny za jej śmierć. Powinien się przecież nią zaopiekować.
- Oczywiście, że nie – parsknął Nimrun. – Ja to zrobiłem. Dobrze, że wyszedłeś cało z zasadzki. To było do przewidzenia, choć niewiele brakowało. Umierałem z nudów, czekając, aż się ockniesz.
- Dlaczego to robisz?
- Dla zabawy. I dlatego, że tylko ty mógłbyś mnie powstrzymać – wyjaśnił. – Zabiłem już wszystkie nasze kopie. Namnożyło się nas, kiedy Kit majstrował przy cofaniu czasu. Teraz jednak zostaliśmy już tylko my dwaj. Ty i ja, twoja lepsza, zdrowa wersja.
- Jak to możliwe?
- Po prostu. – Nimrun znowu się zaśmiał. – Dzięki Magistrali, którą pokazał nam Kit, znalazłem świat, w którym naprawiono moje wnętrzności. Dostałem też przedmioty, które zmieniają kolor oczu, czynią je ciemnymi i niewrażliwymi na światło. To wszystko. Teraz przedstawię ci swoje plany. Zaraz wyruszę do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Zabiję Las po Burzy i Merego. Lubię ich zabijać. Ukatrupiłem już rodziców każdej z naszych kopi, swoich także. Zasłużyli na to. Potem zniszczę ich świat.
- Jeśli jesteś mną, nie masz mocy, która pozwoliłaby ci zniszczyć świat – zauważył Riauk.
- Mylisz się. – Nimrun radośnie wyszczerzył zęby i wydobył zza pasa berło. – Nie poznajesz tego klejnotu. Ale Mery pozna. W tym przedmiocie zaklęta jest ogromna moc, moc, dzięki której można stwarzać i niszczyć światy. Należał kiedyś do księcia z Półwyspu, a potem do Axii. Axia powinna przekazać je córce, ale nazbyt śpieszyło jej się w zaświaty do swojego ukochanego.
A więc rzuciła się na miecz, jak jej to proponowałem – przemknęło przez umysł Riauka. Myśli tej towarzyszył dreszcz przerażenia, ale nie smutek. Nie znał przecież tak naprawdę swojej babki.
- Nigdy nie była zbyt odpowiedzialna, choć jej usta były pełne słów o odpowiedzialności – ciągnął dalej Nimrun. – A po jej śmierci ludzie z Półwyspu nie szukali jej córki. Las po Burzy prawie nie odwiedzała matki od momentu naszego poczęcia. Na Półwyspie wybrali nowego władcę. Zabiłem go i odebrałem jego zwłokom to berło. Biedak zapewne nawet nie wiedział, jaką potęgą dysponuje. Gdyby wiedział, mógłby próbować mi się przeciwstawić. Teraz wreszcie wrócę do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Rozprawię się z matką i ojcem, a potem użyję berła. A ty wyruszysz za mną. Będziesz próbował mnie zatrzymać, ale ja już wiem, że ci się nie uda. Będziesz patrzył na mój tryumf, a potem umrzesz.
Po tych słowach Nimrun zniknął.
- Muszę chociaż spróbować go zatrzymać. – Ciało Riauka szarpnęło się w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał tamten.
Może Nimrun miał rację. Może wszystko zaplanował. Riauk musiał jednak spróbować. Nie mógł zostawić rodziców ani Świata zza Morza Ognia i Krwi na łasce swojego psychopatycznego sobowtóra. Przeniósł się w przestrzeni za Nimrunem.
Teena rzuciła się ku Riaukowi. Może chciała go zatrzymać, a może wesprzeć w walce. Nie rozumiała do końca tego, co się działo. Białowłosy był jednak szybszy. Zniknął, a ona została sama.
Była zupełnie zdezorientowana. Nie mogła podążyć za nim. Nie potrafiła na tyle posługiwać się mocą, by użyć jej do podróży w przestrzeni. Przez moment śledziła myśli Riauka. To była jedyna rzecz, która przyszła jej do głowy.
On cierpiał. Jego ból stał się jej bólem, rozdarł brzuch. Skuliła się w sobie, objęła kolana ramionami.
Kit! – pełne nadziei wołanie wzywające kogoś, kogo Teena nie znała, było ostatnią myślą Riauka, jaką odebrała. Potem jego umysł zgasł. Zadrżała. Zrozumiała, że ten, z którym połączył ją przypadek, już nie żył.
Kim był Kit? Czy to miało znaczenie? Może ten ktoś mógł ocalić Riauka? Może mógł, choć właściwie na wszystko było już za późno. Nie, wcale nie było. Wiedziała, że jako Wojowniczka Nocy mogłaby cofać czas i zmieniać rzeczywistość. Mogłaby, gdyby przeszła szkolenie, gdyby nie porzuciła swojej drogi.
Może Kit był istotą obdarzoną mocą? Nie mogła w to uwierzyć, był przecież mężczyzną. Spotkała już, co prawda, dwóch mężczyzn władających mocą, ale oni byli podobno wyjątkowi.
W przypływie desperacji wysłała w przestrzeń myśl będącą wezwaniem i prośbą o ratunek.
Pomocy, Kit! Riauk cię potrzebuje!
Zwiesiła głowę na piersi. To wezwanie wyczerpało jej siły, a przecież i tak nie miało sensu. Nawet jeśli Kit był istotą obdarzoną mocą, istniała bardzo nikła szansa, że je odbierze. Teena nie wiedząc o nim nic, nie mogła zwrócić się wprost do jego umysłu. Zresztą Kit mógł być kimś, kto nie włada mocą czy magią. Mógł być jakimś zwykłym silnym mężczyzną, który nieraz ratował Riaukowi skórę. Albo dawno nieżyjącym psem. Albo zmyślonym przyjacielem z dzieciństwa.

Dlaczego Riauk umierając wzywał na pomoc Kita? Skąd przyszło mu do głowy, że akurat on mógłby przyjść mu z pomocą? Niewiele o sobie wiedzieli. Właściwie nawet się nie znali. Spędzili ze sobą parę chwil wypełnionych grozą. Kit ocalił życie Riauka i jego konia. Dlaczego miałby zrobić to raz jeszcze? Tylko dlatego, że potrafił?
Riauk wiedział, że Kit był potężną istotą. To była jedyna rzecz, co do której był przekonany. Jego podświadomość zachowała jednak pamięć o wieczności, której nie było. I o tysiącach rozmów, toczonych z Kitem przy ognisku w Miejscu Poza Czasem. W tamtej rzeczywistości stali się przyjaciółmi, byli sobie bliscy.

- Ryba.
- Kilof.
- Trapez.
- Zgaga.
- Biała Gwiazda.
- Czarny Diament.
- Głowa.
- Marknyplak.
- A co to?
- Srnykraplyk w języku muachaba.
- Aha. Sześć.
- Zastawa.
- Morze. Wygrałem!
- Farciarz.
- Hej! Już przecież koniec zabawy!
- Tak, tak. To było bezpośrednio do ciebie, poza grą.
Na moment zamilkli.
- Kto to jest Riauk?
- Na pewno nie ja, ani nie ty.
- No tak. A Kit to kto?
- Również żaden z nas.
- Na pewno?
- Na pewno. Już nie.
- Racja.
- Co teraz?
- Przekazujemy, od tego jesteśmy.
- Robi się. Co tu mamy? Hmm... „Pomocy... Riauk cię potrzebuje”. Kto będzie adresatem?
- Oryginał.
- Świetnie.
- Nie dodawaj nic od siebie! Niech myśli, że głos zrozpaczonego dziewczęcia sam do niego dotarł. Tylko zmień „Riauk” na „Oiolose”.
- Dlaczego?
- Nieważne, zmień.
Znów przez chwilę milczeli.
- Poszło. Co teraz?
- To, co zwykle. Nasłuchujemy.
- Zagramy jeszcze raz?
- Rozgrywka numer sześćset piętnaście milionów czterysta trzydzieści dwa tysiące pięćset jedenaście, nie licząc tego razu, kiedy myślałeś, że powiedziałem „osioł” zamiast „mennica”. Ty zaczynasz.
- Brama.
- Zorza.
- Jajko.
„Pomóż nam, Kit! Giniemy tu milionami!”
- Nie zwracaj uwagi. To ten sam żartowniś, co przed chwilą. Nabrał nas wystarczająco dużo razy.

Teena krzyknęła, gdy dłoń obcego dotknęła jej ramienia.
- Nie nazywam się Kit. I niech to lepiej będzie coś ważnego.
Odwróciła się i ujrzała pochylającego się nad nią łysego mężczyznę. Miał na sobie obszerną zgniłozieloną szatę i sfatygowany kapelusz. Wybałuszyła oczy. Na moment ją zatkało. Czy to jego wołała? W jaki sposób znalazł się tak nagle tuż za nią? Przecież usłyszałaby każdego, kto próbowałby się do niej zbliżyć. Więc jednak był ktoś, kto potrafił to samo, co Riauk? Jak wielu mężczyzn potrafi to, co Wojowniczki Nocy?
- Kit? – wyszeptała. – Ty jesteś Kit? Kim ty właściwie jesteś? Jak to możliwe...? Riauk nie żyje, ten drugi Riauk go zabił... – Wciąż nie mogła zebrać myśli.
Weź się w garść – powiedziała rozsądniejsza część jej osobowości. Nie potrafiła jednak tego zrobić. Było coś, co jej na to nie pozwalało, coś, czego dotąd nie znała.
- Nie nazywam się Kit – powtórzył obcy. – A ty, kobieto, bełkoczesz i marnujesz mój arcycenny czas – odwrócił się do niej plecami. – Ech, witaj poczciwy, mały świecie... Wiesz, mam do niego sentyment. Rozkoszne głuptasy stąpające po nim, są takimi rozkosznymi głuptasami – westchnął. – To kto właściwie umarł? Kto kogo zabił i dlaczego?
Teena otworzyła usta.
- Nie! Nie odpowiadaj od razu! Skoro już tyle tu zamarudziłem, to możesz dać sobie jeszcze chwilę czasu. Uspokój oddech i wyartykułuj coś sensownego.
Posłuchała go. Głęboko zaczerpnęła powietrza do płuc. Uporządkowała myśli. Potrzebowała wyjaśnień. Jeśli obcy nie był Kitem, to kim był i skąd się tu wziął? Nie zapytała o to jednak. Może to nie miało znaczenia, kim był łysy mężczyzna. Był potężną istotą, co do tego miała pewność. Być może mógł jej pomóc. Postanowiła wszystko mu opowiedzieć i nie zadawać pytań.
- Riauk spotkał siebie, siebie jakby z innej rzeczywistości, siebie sprawniejszego, ale złego – powiedziała. – On chyba rozumiał jak to możliwe, ale ja nie… - Zamilkła na moment. Znowu gubiła się w tym, co chciała przekazać. – Ten zły najpierw go wrobił w morderstwo, a potem przybył z niego drwić. Powiedział, że zabije rodziców Riauka, którzy są i jego rodzicami i że zniszczy ich świat, że ma narzędzie, jakieś berło, dzięki któremu jest to możliwe. Potem ten zły przeniósł się do Świata zza Morza Ognia i Krwi, a Riauk ruszył za nim, żeby go powstrzymać. Nie udało mu się. Dotarła do mnie jego ostatnia myśl. Tuż przed śmiercią wzywał Kita. Pomyślałam, że ten Kit mógłby go ocalić. To wszystko.
- Zabije rodziców, ma narzędzie, pognał za nim, ocalić go... To wszystko. Myślę, że nadążam. Tylko powiedz mi jeszcze jedną rzecz, kochanie. Kim jest Riauk? Nie, dwie rzeczy: kim jest Riauk i dlaczego Oiolose chce, żeby on żył.
Teena na początku nie zrozumiała pytania. Czyżby obcy nie wiedział? Czemu w ogóle wspominał o innym imieniu? Ona w swoim myślowym przekazie przecież go nie użyła. Znów było za dużo pytań bez odpowiedzi.
- Riauk i Oiolose to jedna i ta sama osoba – wydusiła z siebie. – Oiolose to jego prawdziwe imię, ale on sam nazwał się Riaukiem. W ten sposób chciał odciąć się od rodziny. Była to też kara, którą sobie wymierzył za popełnione błędy. Rozumiesz, co oznacza to imię?
- No tak – przyznał obcy. Wiedział już, czemu biały wojownik nie przedstawił mu się, jako Riauk, choć tak przedstawiał się innym. Bał się. Powiedział mu to zresztą potem, powiedział w czasie lat spędzonych nad morzem, w czasie lat, których nigdy nie było, ale on o tym zapomniał. Było wiele ważniejszych rzeczy, które zaprzątały jego umysł, wiele rzeczy ważniejszych, niż nigdy nie istniejąca wieczność. Od kiedy się z niej wydostali, było tyle innych rzeczy do zrobienia, że nie miał czasu na sentymenty. Musiał zabić smoka i chociaż częściowo uporządkować czasoprzestrzeń, w której namieszał.
Rozmowa zaczynała Teenie wydawać się bezsensowna. Rozmawiali o Riauku tak, jakby mógł za chwilę wrócić z polowania. On jednak nie mógł wrócić. On nie żył. Teenie coraz trudniej było powstrzymać napływające do oczu łzy. Była twarda i niejedno już w życiu przeszła, ale zdarzało jej się, że płakała. Płakała, gdy czuła się bezsilna, gdy nie mogła zaakceptować rzeczywistości, ani jej zmienić.
- Więc jednemu z Oiolose, który dla zagmatwania sprawy i podreperowania własnego ego nadał sobie przydomek, przydarzyła się śmierć. Skąd w takim razie wiesz, że potrzebuje on w tej chwili mojej pomocy? Może odpowiada mu taki stan?
- Jak to?! – krzyknęła Teena, tracąc nad sobą panowanie, jej dłoń powędrowała do rękojeści miecza, to dodało jej pewności. – Jak to mu odpowiada?! On nie żyje! A jego rodzice?! A ich świat?! Światów nie można ot tak sobie niszczyć! Zresztą, to nie jest jeden z Oiolose. Ten jest jedyny, właściwy, mój... – Głos załamał się jej nagle, w oczach stanęły łzy.
To nie ja, ja taka nie jestem, ja nie jestem słaba – powiedziała do siebie, niewiele jej to jednak pomogło.
Szybkim ruchem ręki otarła oczy.
- I on wcale nie czuł się lepiej z tym imieniem, on się nim poniżył – dodała cicho, choć to nie miało dla całej sprawy znaczenia.
Łysy mężczyzna nagle zesztywniał. Przez jego oblicze zaczęły przebiegać dziwne skurcze, jakby ścierały się w nim jakieś siły, a każda z nich zdobyła władzę nad innym z fragmentów twarzy.
- Przepraszam – powiedział z wysiłkiem. Wiedział, że musi skończyć z żartami. Skoro to był dokładnie ten świat, to raczej małe szanse były na to, że martwy Oiolose był jakimś dalekim odbiciem tego sukinsyna, z którym spędził nieistniejącą wieczność. To chyba musiał być dokładnie ten. Jeśli nawet nie, to cóż z tego? Dobry uczynek raz na jakiś czas jeszcze prawie nikomu nie zaszkodził. To znaczy, w sumie zapewne wiele dobrych uczynków spowodowało straszne szkody, ale to nie powinien być jeden z tych przypadków.
- Czego zatem ode mnie oczekujesz? – spytał.
- Nie wiem, co potrafisz – odparła Teena, głos jej drżał. – Ale Riauk musiał wiedzieć, co robi, wzywając cię. Teraz on nie żyje, więc musielibyśmy ingerować w przeszłość. Tylko, że ja tego nie potrafię.
Spuściła głowę, było jej wstyd, że nie odbyła szkolenia Wojowniczek Nocy. Po raz pierwszy w życiu było jej wstyd.
- Oj, nie wyglądaj tak żałośnie. Nie po to przez wieki zabijałem w sobie wszystkie pozytywne cechy, żeby teraz wzruszyć się tak łatwo.
Po tych słowach obcy zaczął chodzić. Dreptał w tę i z powrotem, trącając stopami napotkane po drodze dojrzałe dmuchawce rosnące między kamieniami. Teena daleka była od zastanowienia się nad jego zachowaniem. Otępiałym wzrokiem wpatrywała się we wzniecane co chwila obłoczki wirujących nasion. Przedtem nawet nie zauważyła, że były tam dmuchawce. W jej sercu odbierająca zmysły nadzieja wciąż walczyła z mogącym przynieść bolesny spokój uczuciem rezygnacji.
W pewnym momencie mężczyzna zniknął.

- Stój! – krzyknął.
Nimrun obrócił się i spojrzał na niego bezlitosnymi, zimnymi oczami o normalnej barwie.
- Myślisz, że mnie zatrzymasz? – Na wąskich wargach Nimruna zatańczył kpiący uśmiech.
- Spróbuję.
Jeszcze przed chwilą Riauk gnał za Nimrunem poprzez przestrzeń, zostawiając za sobą zdezorientowaną Teenę i Kväla. Nie było czasu na wyjaśnienia i plany. Wiedział, że musi powstrzymać tego szaleńca.
Teraz stali przed chatą rodziców Riauka, na Pustkowiu, w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, a on zaczynał rozumieć, że wszystko jest daremne.
- Umiem to, co ty – powiedział Nimrun. – Znam każdy twój mięsień, każdą twoją myśl. Wiem, do czego jesteś zdolny, ile wytrzymasz. Ja wytrzymam więcej. Jestem zdrowy. Pamiętaj o tym. Obronię się przed każdym twoim ciosem.
Pierś Riauka ścisnął skurcz. Zawsze bolała go jego ułomność, a teraz przez nią nie mógł ocalić rodziców ani swojego świata. O sobie nie pomyślał. Dobył miecza. Liczył, że być może jedno szybkie cięcie wystarczy. To byłoby takie proste. Dżanie na pewno by się udało. A jemu?
Jemu nie miało się udać. Nimrun był szybszy, pochwycił ostrze miecza dłonią. Cięcie Riauka powinno pozbawić go palców. On jednak uleczał kolejne rany natychmiast po tym, jak zaczynały powstawać i w ten sposób wyhamował cios. Riauk osłupiał. Przez moment mógł jeszcze wyszarpnąć miecz z ręki przeciwnika, ale nie zrobił tego. To Nimrun odebrał mu broń. Podrzucił jego miecz, schwycił go w powietrzu za rękojeść i zadał cios, dźgając Riauka w brzuch.
- Będziesz konał powoli – wycedził przez zęby.
Riauk spróbował sięgnąć myślą do umysłu Nimruna, zabić go tak, jak zabił ludzi na drodze.
Nimrun zaśmiał się tylko. Nie wpuścił Riauka do swojej świadomości. Przez moment zmagali się ze sobą. Riauk szturmował umysł Nimruna, a ten odpierał jego ataki, powoli wpychając mu miecz głębiej w trzewia

- Paskudna sprawa. Cieszę się, że nie widzisz, jak wyglądasz.
- Cieszę się, że jest tu ktoś ze mną.
- Wciąż nie wiem nawet, jak zacząć. – Kit nie pamiętał, czy kiedykolwiek czuł się tak bezsilny. Wątpił też, by jego niezliczone koneksje w przez nikogo nie policzonych światach zdały się na coś. Najbardziej podły Oiolose ze wszystkich bardzo się postarał, by tym razem jego wysiłki spełzły na niczym. Kit zdał sobie sprawę, że zaczyna przerażać go ta świadomość.
Zaglądał w twarz przypominającą jego własną, tylko wyglądającą dużo starzej, a przecież dla niego starzenie się było czymś, co przytrafiało się innym. On żył na zewnątrz czasu.
Kit jeszcze raz przyjrzał się innemu egzemplarzowi samego siebie. Najbardziej nie dawały mu spokoju pulsujące żyły wyrastające z ziemi i kamiennego bloku, żyły, które ginąc w ciele łysego mężczyzny przytwierdzały je do kamienia. To one podtrzymywały go przy upiornej parodii życia.
- Po prostu pobądź tu trochę ze mną, skoro już dowiedziałeś się o moim istnieniu. Będę miał co wspominać, przez najbliższe kilka milionów lat.
- Jakie to egzaltowane. Wyjdę stąd tylko z tobą.
- Jakie to szlachetne.
Ironia za ironię? Kit był dumny z samego siebie. Wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek tak skrzywdzony mógł zachować zdrowe zmysły.
- Spróbujmy jeszcze raz – powiedział.
- Może przerwijmy – zaproponował jego umęczony odpowiednik. - Ja jeszcze mogę poczekać. Oiolose potrzebuje pomocy.
- Znowu? Dopiero co z nim skończyłem. Cofnąłem dla niego czas. Niech teraz radzi sobie sam... Zaraz! Skąd wiesz, że on potrzebuje pomocy?
- Po prostu. Potrafię wyczuć krzywdę tych, na których nam zależy.
- Na których nam zależy...
- To moja jedyna rozrywka. Pewnie dzięki niej nie zwariowałem. Za każdym razem, gdy czuję coś takiego, przekazuję te informacje dwóm Kitom. Odwiedzili mnie tu dawno temu i nadali sens mojej obecnej egzystencji. Oni powiadamiają o wszystkim pozostałych Kitów, ale o tym pewnie wiesz.
- O czym wiem? O dwóch innych Kitach, którzy przekazują twoje słowa mnie i pozostałym klonom? Nie raczyli się ujawnić. Odwiedzili cię tutaj i tak pozostawili. Chyba nie będziesz jedyną wersją mnie, której w najbliższym czasie pomogę umrzeć. Ale wracając do Oiolose? Co znowu poszło nie tak?
- Właśnie został ugodzony mieczem w brzuch.
- Jak bardzo?
- Na razie ostrze przebiło skórę i zahaczyło już o jakiś organ. Posuwa się dalej.
- Co możemy zrobić?
- Trzeba nawiązać z nim kontakt.
- To oczywiste. – Kit wzruszył ramionami.
- Więc zrób to.

W co tym razem zdążyłeś się wpakować?
Riauk potrzebował chwili, żeby zebrać myśli. Ból go oszołomił i prawie zupełnie obezwładnił. Nie od razu też rozpoznał myśli Kita w swoim umyśle. Łysy mężczyzna nie kontaktował się z nim od przygody ze smokiem. On zresztą też tego nie robił.
Nimrun – odpowiedział w końcu.
Kto?
Ja sam.
Ach, tak. Zły Oiolose. Co zrobił?
Nimrun zabija mnie moim własnym mieczem. Mam w brzuchu ostrze dziadka. – Riaukowi wydawało się, że wszystko to, co dzieje się w jego umyśle, jest snem, ostatnim snem przed śmiercią. Oczy zasnuła mu mgła.
Do tego nie możemy dopuścić. Nie zmarnujesz szansy, jak poprzednio.
Kiedy poprzednio?
Nieważne. Jak mogę ci pomóc?
Powiedz mi, jak pokonać kogoś, kto jest potężniejszy ode mnie. Zdradź mi, jak pokonałeś smoka.
Ból ścisnął pierś Kita. Ten sekret kosztował go jego las, w którym miał spędzić coś na kształt tymczasowej, przynajmniej kilkusetletniej emerytury.
Niełatwo było poznać ten sekret. Przez wiele lat szukał Milczącego Księcia, jedynego, który mógł znać tę tajemnicę. Kim był Książę? Tego nikt nie wiedział. Przed eonami, kiedy najstarsze ze światów były młode, wyrzekł się przyjemności życia. Zastygł w bezruchu i przemienił w posąg o żywych oczach. W zamian otrzymał wiedzę o regułach rządzących wszystkimi światami. Ci, którzy byli skłonni do wielkich wyrzeczeń, mogli zadawać mu pytania. Tak też zrobił Kit.
To nie takie proste, przyjacielu – powiedział w końcu Kit w myślomowie. – Nie ma uniwersalnej metody zabijania wszystkiego, co żywe. Każdy rodzaj żywej istoty ma swój własny słaby punkt. To może być jakieś słowo, przedmiot, melodia, obecność zakochanej pary, zbudowanie miasta... cokolwiek. Właśnie z odnalezieniem tego sekretu wiąże się największy wysiłek.
Więc jak mogę się dowiedzieć, w jaki sposób mogę zabić samego siebie?
Ja mogę pomóc – do rozmowy wtrącił się przytwierdzony do kamienia Kit, wprowadzając nutę zdumienia do ociężałych myśli Riauka. – Zanim zły Oiolose urządził mnie w ten sposób, zabiłem kilku jemu podobnych. Musisz użyć swojego miecza. Co prawda, tamte egzemplarze nosiły u boku tylko echa twojej broni, ale tym bardziej wszystko powinno zadziałać.
Jak na razie ten miecz zagłębia się w mój brzuch.
Tym lepiej.
Jak to? - spytali jednocześnie Kit i Riauk.
Zdaje się, że Ludzie Lasu potrafili przewidzieć wiele spraw. Znaki na mieczu twojego dziadka często musiały cię zastanawiać. Swoją drogą, twoja babcia kiepsko musiała przykładać się do nauki, skoro nie umiała ich odczytać. Przyjrzyj się temu najbliżej rękojeści. To Rieu, Agonia. Zetknij go z własną krwią.
Po raz kolejny Riauk nie odpowiedział od razu. Składał myśli. Jak przez mgłę widział ojca i matkę wypadających z chaty. Biegli mu z pomocą, ale tylko on sam mógł sobie pomóc. Już wiedział jak. Musiał działać szybko.
Dziękuję. Jeśli mi się powiedzie, odwdzięczę się. Odwdzięczę się wam za wszystko.
Możesz się odwdzięczyć, podpowiadając, jak ocalić człowieka skazanego na wieczne cierpienie.
Trzeba zakończyć wieczność.
- No tak! Pewnie powiedział to bez zastanowienia, ale to właśnie to, co pozwoli nam cię oderwać od tego słupa – ocenił Kit.
- Co przez to rozumiesz? – spytał jego udręczony odpowiednik. W żaden sposób nie mógł ukryć w zbolałym głosie nadziei. Wcale zresztą nie chciał tego robić.
- Wystarczy sprawić, by w tej rakowatej narośli na zdrowej tkance Magistrali wieczność stała się skończonym odcinkiem czasu. Gdy uda mi się ta sztuka, przyjdę po ciebie.

- Znowu ściągnęłam nieszczęście na twoich bliskich – powiedziała Axia drżąc. To co zobaczyła, poruszyło ją.
Zmarli czasem obserwowali poczynania żywych, zwłaszcza w chwilach takich, jak ta, gdy ważyły się losy któregoś ze światów.
- Nie przejmuj się tym – odparła Dżana. Jej twarz była ściągnięta niepokojem, głos jednak brzmiał lekko. – Dzieje się tylko to, co musi się wydarzyć. Wszystko ma swój sens.
Dłoń Ferro zawarła się na jej dłoni. Był z niej dumny, bo wreszcie pojęła to, co tyle razy próbował wytłumaczyć jej za życia.

Teena usłyszała gdzieś nad sobą szmer. To był on. Wisiał w powietrzu w pozycji siedzącej.
- Gotowe – powiedział.
- Już?
- Dla mnie to wcale nie „już”. Z mojego punktu widzenia, ostatnio rozmawialiśmy dwa lata temu, według waszej rachuby czasu. To, co musiałem zrobić, wcale nie było łatwe. Żadne jakieś tam banalne zmartwychwstanie. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ogromną część świata trzeba było rozłożyć na drobne fragmenty. Sam bym tego nie dokonał. Nie mogę też dać gwarancji, że wszystko działa tak, jak powinno. Twój Oiolose może okazać się eunuchem albo kobietą. W najgorszym przypadku nigdy go nie zobaczysz, bo po wykonaniu trzech kroków spadnie prosto do płonącego i gorącego miejsca bardzo głęboko pod nami.
Teena czuła się zupełnie zbita z tropu. Nie miała pojęcia, jak ma potraktować wszystkie te niezrozumiałe brednie.
- Och, nie gap się tak – rzucił łysy mężczyzna. – Mam nadzieję, że aż tak bardzo nie spartaczyłem.
- Jak to, dwa lata temu? – wydusiła z siebie w końcu, w jej głosie słychać było protest. Może czas nie miał znaczenia dla nieśmiertelnej, ale szybko skojarzyła, że jeśli minęły dwa lata, Riauka nie ma już w Świecie zza Morza Ognia i Krwi i ona znowu musi spróbować go odnaleźć, tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyła go w głębi swojego umysłu. I jak to się stało, że ona w ogóle nie spostrzegła upływu tego czasu?
- Ech, mała duchem istoto o umyśle zniewolonym względnością – westchnął obcy. – Czy nigdy się nie zastanawiałaś nad tym, że czas poza twoim światem może płynąć w zupełnie innym tempie, a nawet innym kierunku, niż ma w zwyczaju tutaj? Jak powiedziałem, to dla mnie minęły dwa lata, nie dla ciebie i tego świata. Nie wiem, jak to wytłumaczyć prościej. Może i jestem cudotwórcą, ale nie na tyle potężnym, by objaśnić ci przyczyny twojej ignorancji.
Teenę zabolały jego słowa, lecz, choć z żalem, musiała przyznać mu rację. Wiedziała za mało.
- No już, nie rób takiej smutnej miny. Mówię różne nieprzyjemne rzeczy, bo jestem złośliwy, a nie dlatego, że naprawdę tak uważam. Zresztą mniejsza z tym. Cofanie czasu przypomina rozplątywanie ogromnego kłębka na miliardy osobnych nici. Łatwo je przerwać i, niestety, parę przerwałem, ale z pewnością nie aż tyle, by zmieniło to taki mało wyrafinowany, peryferyjny świat. Ty jesteś jedyną nitką przerwaną umyślnie, jedyną osobą z dostępnych ci światów, która wie, że czas został cofnięty.
Skinęła głową, przyjmując jego słowa.
- Dziękuję – wydusiła.
- Na zdrowie.
- Chciałabym... Chciałabym jakoś ci się odwdzięczyć, ale chyba nie umiem. – Tylko na moment zerknęła na twarz łysego mężczyzny. Dostrzegła kpiący uśmiech tańczący na jego wargach, to zmieszało ją jeszcze bardziej. Nie umiała dziękować, nigdy nie miała okazji się tego nauczyć. Nie umiała też z obcym rozmawiać, onieśmielał ją i przerażał. Przymknęła oczy. Spróbowała skontaktować się z umysłem Riauka.
Walka zakończona – odpowiedział jej. – Żyję. Mam jednak jeszcze coś do zrobienia. Mogę cię tu sprowadzić. Nie wiem, czy tego chcę, ale jestem ci to winien.
Tak, sprowadź mnie do Świata zza Morza Ognia i Krwi.
Zaczynam – usłyszała w odpowiedzi. – Nie bój się, podróż w przestrzeni trochę oszałamia, ale nie jest niebezpieczna.
Zniknęła, a razem z nią konie. Mężczyzna czasem zwany Kitem został sam wśród mleczy.
- Cóż, znowu jestem sam – westchnął – i to z kolejnym dobrym uczynkiem, którym mógłbym pochwalić się przed bogami, gdyby tylko dla takich jak ja istnieli bogowie. Ale i tak zawsze to miło, tak komuś pomóc. Teraz sobie pójdę. Uratuję jeszcze jakiś świat. Albo zdrowo namieszam w innym, albo też nic nie zrobię. Muszę się zastanowić, na co mam ochotę. Może zacznę od rozwalenia dwóch łysych łbów przypominających mój własny, albo tylko nawymyślam ich właścicielom. Zobaczy się na miejscu – kopnął jeden z dmuchawców, po czym sam także zniknął.

Ostrze miecza przebiło już Riauka na wylot, ale to nie miało znaczenia. Wyraźnie widział na głowni znak znajdujący się najbliżej rękojeści – Rieu, to na nim się skoncentrował. Chwycił za ostrze miecza, zakrywając znak dłonią. Zacisnął palce. Ostra stal przecięła skórę. Jego krew popłynęła po wyrytym symbolu. To powinno spowodować jego śmierć, ale był na to przygotowany. Sięgnął do mocy.
Był prawowitym panem srebrnego miecza wykutego przez Lud Lasu. Miecza, którym przed wiekami jego dziadek Ferro pokonał śmierć. Uniósł głowę i spojrzał Nimrunowi w twarz. Tryumf należał do niego. W ciemnych oczach Nimruna, dotąd tak zimnych, pojawił się strach. Riauk odepchnął śmierć od siebie i skierował na swojego sobowtóra.
Pod jednym względem przewyższał przeciwnika. Był sobą, był częścią swojego świata, kawałkiem historii, podczas gdy Nimrun wszystko to utracił. Przez ułamek sekundy wiedział to doskonale.
Dłoń Nimruna puściła rękojeść miecza. Runął na plecy. Był martwy.
Riauk, krzywiąc się, wyciągnął sobie ostrze z brzucha. Krew buchnęła z rany wartkim strumieniem, brudząc mu ubranie. Była ciepła i lepka. Myślał, że nie zdoła się uleczyć. Zabicie Nimruna wyczerpało go. Znowu odpływał. Czyżby to miał być koniec?
- Oiolose!
Jakby z oddali słyszał wzywający go głos matki. Spróbował się skupić. Uleczył swoją ranę. Podniósł się z ziemi. Był już bezpieczny. Nogi drżały pod nim, kręciło mu się w głowie.
- Co się stało?
- Kim on był?
To pytali jego rodzice. Spojrzał na nich półprzytomnie, nie miał siły odpowiedzieć.
- To byłem ja – wydusił z trudem. – Później wam wszystko wyjaśnię.
Przykucnął przy ciele.
To byłem ja – pomyślał, patrząc na surową, choć piękną twarz Nimruna, na jego ciemne oczy, teraz szkliste i nieruchome. – Taki mógłbym być. – Żal ścisnął jego pierś. Koniuszkami palców dotknął policzka martwego mężczyzny, potem przeciągnął dłonią po jego twarzy, zamykając martwe oczy. Spojrzał na berło tkwiące za pasem. Wyciągnął ku niemu rękę.
- Nie dotykaj tego! – krzyknął Mery. Zbyt dobrze pamiętał, jak ten magiczny przedmiot owładnął umysłem Axii i co zdarzyło się potem. Opętana wizją absolutnej władzy nad rzeszą światów Axia okaleczyła Merego, zadając mu niewyobrażalny ból, zanim zdołała sobie przypomnieć, kim naprawdę była.
Było już za późno. Dłoń Riauka zacisnęła się na berle.
Teraz moc należy do mnie – przemknęło mu przez głowę. Mery patrzył na niego z przerażeniem. Od razu odczytał myśli syna i choć jeszcze niewiele wiedział, szybko połączył w umyśle fakty. Riauk powiedział: „to byłem ja” o kimś, kto posiadał berło i kto podniósł na niego rękę. Skądkolwiek wzięła się ta kopia jego syna, czy historia miała się teraz powtórzyć?
Żyjesz? Wszystko w porządku? – zapytała myśl Teeny. Pytanie zostało wysłane z daleka. Wyczuł też, że naprawdę się o niego bała. Musiał to przemyśleć. Wsunął berło za pas. Czy to kontakt z Teeną pomógł mu zwalczyć pokusę, czy też nie była ona zbyt mocna?
- Zniszczę je – powiedział do ojca.
Mery mógł odetchnąć z ulgą.
Walka zakończona – odpowiedział Riauk Teenie. – Żyję. Mam jednak jeszcze coś do zrobienia. Mogę cię tu sprowadzić. Nie wiem, czy tego chcę, ale jestem ci to winien.

Siedzieli w czwórkę przy stole w chacie jego rodziców. Riauk po raz pierwszy od wielu lat, od czasu, gdy samotnie wyruszył na Pustkowie, przekroczył jej próg. Było tyle rzeczy do powiedzenia, tyle rzeczy do wyjaśnienia:
Kim jest Teena. Tego akurat sam Riauk nie wiedział.
- To Wojowniczka Nocy. Pracowaliśmy razem. Tak wyszło. Została wplątana w to wszystko przypadkiem. – Takie wyjaśnienie musiało wystarczyć. Zresztą Las po Burzy i Mery patrząc na jej strój i ogorzałą twarz, bez trudu mogli zauważyć, że nie podążała przeznaczoną jej z urodzenia drogą.
Dlaczego nikt nie powinien podchodzić do jej konia. Ta sprawa była prosta.
- Jego poprzedni właściciel znęcał się nad nim. Zabiłam tego człowieka, ocaliłam Arkusa, ale już nie udało mi się go przekonać do ludzi. Akceptuje tylko mnie, na innych rzuca się z zębami. – Taka była historia jej wierzchowca. To, jak lekko Teena powiedziała, że zabiła, chyba zbulwersowało rodziców Riauka. Jego samego trochę też. Kiedy tylko ochłonął po starciu z Nimrunem, znów zaczął sobie w duchu wyrzucać, że nie zaopiekował się Berbel.
Kim był Nimrun, skąd się wziął i czy aby na pewno Riauk powinien wziąć berło. Te zagadnienia były najważniejsze i dość skomplikowane.
- Zdajecie sobie sprawę, że poniekąd jestem winny śmierci Axii? – spytał, kiedy opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło. Patrzył na czubki swoich butów. W tym momencie nie mógł spojrzeć w twarz matki.
- Zrobiła tylko to, co chciała – powiedziała Las po Burzy z trudem przełykając ślinę. – Jak każda Wojowniczka Nocy.
- Czy teraz ty nie powinnaś zasiąść na tronie? – spytał nieco unosząc wzrok.
Las po Burzy wzruszyła ramionami.
- Wybrałam inną drogę – stwierdziła i nie wracali już do tego tematu.
Co innego wałkowali kilka razy. Mery miał wątpliwości, czy Riauk będzie w stanie na dłuższą metę opierać się mocy berła.
- Poradzę sobie – usłyszał niepozbawioną irytacji odpowiedź.
- Oiolose – głos Merego brzmiał łagodnie – zrozum, mnie ten przedmiot nie zagraża tak bardzo, jak tobie. Zresztą… To moja walka, której przed laty nie skończyłem.
- To już nie jest twoja walka. A przynajmniej nie tylko. – Riauk był nieugięty. Nie był w stanie zauważyć, że to, co mówił Mery, mogło brzmieć rozsądnie. Dopiero co wszedł do swojego domu rodzinnego, a już w pełni doskwierało mu poczucie, przez które uciekł stąd przed laty. Poczucie, że jest nieudanym, niedocenianym dzieckiem.
- Oiolose...
- Nie – uciął zdecydowanie. – Nimrun był mną. Przeze mnie to wszystko się zdarzyło, ja więc to muszę skończyć. I proszę, nie nazywajcie mnie Oiolose. – Nie patrzył już na nich, znów patrzył w ziemię. – Jestem Riauk. To jest przecież imię, które widzicie, spoglądając na mnie.
Mery zrozumiał. Pamiętał jeszcze dzień, gdy chciał udowodnić sobie i światu, że potrafi zrobić coś sam, baz pomocy matki. Zaryzykował i udało mu się. Powinien więc pozwolić Riaukowi na to samo.
Las po Burzy myślała jednak o czym innym.
- Mógłbyś być zdrowy – powiedziała. – Mógłbyś zrobić to, co Nimrun. Wymienić swoje wnętrzności w innym świecie...
- I stać się złoczyńcą. Jak możesz proponować mi coś takiego?
Teena złapała Riauka za rękę.
To jest twoja matka – przekazała mu w myślomowie. – Może wszystkiego nie rozumie, ale kocha cię. Nie odrzucaj jej.
Skąd w tobie takie myśli? – zdziwił się Riauk.
Mnie matka odrzuciła. Ja nie mam nikogo w żadnym ze światów. Tylko Arkusa – odpowiedziała i otworzyła przed Riaukiem umysł, by mógł poznać jej historię.
Matkę Teeny oczarował śmiertelny mężczyzna, czarnowłosy wojownik o imieniu Roland. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Matka Teeny nie badała jego umysłu, nie zaglądała do jego myśli. Zaufała bezgranicznie. Urodziła mu dziecko. Roland jednak okazał się złym człowiekiem, zbrodniarzem bez skrupułów, mordercą. Matka Teeny w końcu sama musiała go zabić. Wypełniła swój obowiązek. Była Wojowniczką Nocy. Po śmierci Rolanda nie umiała już jednak kochać córki, ani się nią opiekować. Odrzuciła małą Teenę, bo zbyt przypominała jej o pomyłce, jaką popełniła.
Czy pamiętasz, mój drogi Czytelniku, to imię – Roland? Tak, Roland był synem Anny i Maxa, przyjaciół Dżany. Ten sam Roland, który próbował zabić Merego dźgając go mieczem w serce, był ojcem Teeny. Powiesz, że Roland zmarł przed ponad trzystu laty. Tak. Nie ma w tym jednak nic dziwnego. Teena miała ponad trzysta lat. Cóż w tym nadzwyczajnego, skoro była nieśmiertelną Wojowniczką Nocy?
Riauk z sykiem wypuścił powietrze.
- Przepraszam, chyba reaguję zbyt ostro. Nazywajcie mnie, jak chcecie. Dla was mogę być Oiolose.
- To ja przepraszam – wydusiła Las po Burzy.
- Cieszę się, że ze sobą rozmawiacie. Cieszę się z tego wspólnego spotkania. – Mery próbował załagodzić sytuację tak, jak robił to od zawsze. Przez tak wiele lat powinien był nabrać w tym doświadczenia, ale w jego własnym mniemaniu za każdym razem wychodziło mu to wyjątkowo nieudolnie.

Nad Pustkowiem zapadła już noc. Riauk i Teena siedzieli przy ognisku blisko siebie. Każde jednak pogrążone było we własnych myślach. Teena nie wiedziała, dokąd zmierzają. Poszła za Riaukiem, nie zadając pytań. On nie zaprotestował, choć nie ustalili, jakie są tak naprawdę między nimi relacje.
Teraz mu się przyglądała. Patrzył w ogień, zagryzając wargi. Znowu wydawał się jej tak delikatny i kruchy jak wtedy, gdy spał z głową na jej kolanach.
- Swoim rodzicom pozwoliłeś nazywać się Oiolose... – zaczęła i urwała, bo spojrzał na nią. Jego upiorne oczy pałały gniewem.
- O co ci chodzi?
- Chciałam zapytać, czy ja mogłabym nadal mówić na ciebie Riauk?
- Możesz mówić, jak chcesz. – Wzruszył ramionami, ale z jego spojrzenia nie znikła złość. – Przecież jestem Riauk. Jestem słaby i zawsze będę. – Odwrócił głowę i spuścił wzrok. Kiedy nie widziała jego oczu, mógł wydawać się kimś łagodnym.
- Nie to miałam na myśli – powiedziała. – Dla mnie twoje imię oznacza przeciwstawiającego się śmierci, tego, który każdego dnia umiera, a mimo to żyje i zwycięża. – Nie zareagował na jej słowa. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego kolana. Znowu na nią spojrzał. To spojrzenie tworzyło między nimi barierę nie do przebycia, powodowało, że wydawał się zimny, niedostępny i szpetny. A przecież on wcale nie był brzydki. Teena umiała już dostrzec piękno w jego surowej, bladej twarzy naznaczonej blizną.
- Masz prawo czasem być słaby, masz prawo do ludzkich uczuć.
Nie odpowiedział. Milczał, znów patrząc w ogień.
Pocałowała go nagle, nie zastanawiając się nad tym, co robi, ani jakie mogą być tego konsekwencje. Na początku chciał ją odepchnąć, ale uległ pieszczocie. Nie powiedzieli niczego. Zdarli z siebie ubrania, zachowując się bardziej jak zwierzęta niż ludzie. Riauk tylko na moment przypomniał sobie o zdrowym rozsądku i szybko zawinął berło księcia z Półwyspu w płaszcz, by Teena przez przypadek go nie dotknęła. Nawet tego nie spostrzegła.
Kochali się na ziemi, bardzo gwałtownie, zadając sobie ból. Doznali spełnienia. Riauk po raz pierwszy w życiu. Odniósł wrażenie, że Teena mu na to pozwoliła, chciała tego dla niego i dobrze znała się na tym, co zrobili. Z jakiegoś powodu nie było w tym bliskości. Po wszystkim leżeli zupełnie nadzy, wtuleni w siebie, nadal jednak pozostali sobie obcy. Ręka Riauka spoczywała na małych, piegowatych piersiach Teeny. Czuł, jak podnosi się i opada jej klatka piersiowa. W jego głowie kołatała się myśl, że co by się nie stało, jak wiele by nie osiągnął, zawsze pozostanie Umierającym, zawsze będzie słabszy od Teeny. Mężczyźni nie powinni być słabsi od kobiet. A on nawet w dawaniu rozkoszy nie był dobry.

Jechali stępa. Teena wciąż nie wiedziała, dokąd. Riauk zaciskał rękę na berle. Czuł jego moc. Gdyby zaczął się nim posługiwać, skończyłyby się jego problemy, stałby się najpotężniejszą istotą w znanych mu światach. Mógłby tworzyć i niszczyć światy. Mógłby sam otwierać sobie wejścia do Magistrali. Mógłby dość szybko odnaleźć świat, w którym Nimrun naprawił swoje ciało, dzięki czemu uciekł od bólu i strachu, stał się silny.
Marzył o zdrowiu. Nieśmiertelność nie była luksusem, jeśli oznaczała wieczne cierpienie. Jego palce coraz silniej zaciskały się na berle.
Przecież nie muszę ulec jego złej mocy – mówił sobie w duchu, choć wiedział, że istota taka jak on prędzej lub później ulegnie. Wiedział, że moc berła opętała umysł Axii, wiedział też, co Axia uczyniła jego ojcu. Znęcała się nad nim, sprawiając, że jego palce eksplodowały jeden po drugim, a piszczele stały się kruche i, łamiąc się, rozdarły mu skórę.
A więc ulegnę złu. Właściwie, dlaczego nie miałbym tego zrobić?
Tak, zabił złego siebie. Ale dlaczego? Żeby bronić rodziców. Żeby bronić swojego świata. Jego świat? Do niedawna nie przejmował się jego losem. Czy ratowanie świata to walka w obronie dobra, czy po prostu robienie tego, co należy, poniekąd w odruchu samoobrony?
Jego palce zacisnęły się na berle tak mocno, że poczuł ból. Nie rozluźnił jednak uścisku.
Ja nie jestem zły!
Zabił brata Berbel, ale przecież nie chciał tego. To był wypadek. Nie zapanował nad sobą. Zabijanie jednak nie leżało w jego naturze.
Zostawił Berbel samą. Oddał jej wzrok, lecz to chyba było za mało. Wykorzystał Kita. Zdawał sobie sprawę, że nie pojmował nawet, jak bardzo. Wykorzystał i zapomniał o przyjaźni powstałej w rzeczywistości, której nigdy nie było. Przedtem, w taki sam sposób, wykorzystał swoich uczniów. Skrzywdził Teenę, ingerując w jej umysł, a potem ją odpychając.
Przecież nie mogę być jej mężczyzną – mówiła przez niego urażona duma, duma wojownika, kogoś, kto rozpaczliwie próbował ukryć przed światem swoją słabość. – Ona zawsze będzie ode mnie lepsza.
Może jednak mógł to zaakceptować?
Mógł na pewno spróbować bez użycia berła odszukać świat, w którym by go uleczono. Mógł chociażby skorzystać z pomocy Kita. Zresztą Riauk nie musiał odwiedzać Magistrali, żeby przemieszczać się z jednego świata do drugiego. Takie poszukiwania zajęłyby mu lata, może setki lat, ale on miał czas, był nieśmiertelny.
W tym punkcie zrodziły się wątpliwości. W jego przypadku nieśmiertelność nie była czymś pewnym, a czymś, o co musiał walczyć. Wciąż musiał pamiętać o uzdrawianiu się, co zresztą nie zawsze mu wychodziło. Wiele razy stał już na krawędzi śmierci. Mógł te lata, które miał, spożytkować lepiej, niż uganiając się za taką mrzonką, jak wymiana wnętrzności. Mógł walczyć o swój świat, mógł walczyć o inne światy, mógł po prostu żyć z Teeną. Chyba mógł. Właściwie nie musiał być silniejszy od swojej kobiety. To dało się zaakceptować. Przypomniały mu się opowieści o jego dziadku, Ferro. Od Ferro wszystko się zresztą zaczęło. To on został wyznaczony, by ocalić Świat zza Morza Ognia i Krwi, by zniszczyć przedmioty, w których mistrzowie leśnego ludu uwięzili ciemne moce. To on miał oczyścić ich świat ze zła. Dlaczego wybór padł na Ferro? Tego nikt nie wiedział. Ferro nie pochodził przecież ze Świata zza Morza Ognia i Krwi, lecz z północy.
Uścisk Riauka na berle zelżał. Miał u boku przedmiot zawierający w sobie ostatni okruch tamtych złych sił, które Ferro miał zniszczyć. Myślał jednak nie o zadaniu dziadka, a o nim samym. Ferro był wojownikiem, bohaterem, lecz legendy niewiele o nim wspominały. Przyćmił go blask Dżany. Nikt już nie pamiętał, że wiele razy ratował jej życie, że był od niej mądrzejszy. Riauk jednak to wiedział. Wiedział też, że Ferro był kaleką. Jednoręki Wojownik, tak go nazywano przed ponad czterystu laty. Nigdy jednak nie chciał zostać uleczony. Uważał, że nie należy zmieniać rzeczywistości. Gdyby odzyskał władzę w niesprawnej ręce, stałby się kimś innym.
Tak, pewnych rzeczy nie należało zmieniać. Jego ojciec, Mery, też nie uleczył swojej nogi. Utykał od setek lat. Mówił, że tak powinno być. Zdarzyło się nawet w jego długim życiu, że żałował, iż nawrócona Axia usunęła z jego ciała obrażenia, które sama mu zadała.
Riauk również pozostawił bliznę na swoim policzku. Chciał, żeby mu przypominała, jak bardzo był pochopny i głupi.
Teraz powiedział matce, że nic nie chce w sobie zmienić, że nie chce mieć innych wnętrzności ani oczu. Czy kłamał? Może i chciał pozbyć się słabości, ale pragnął też, żeby matka zaakceptowała go takim, jakim jest, i umiała go kochać niezależnie od jego choroby.
Tak, chyba tego chciał. Chciał być akceptowany takim, jakim był. Choroba była jego częścią, ukształtowała jego charakter, wyznaczyła drogę. Czy sam siebie akceptował? Jeszcze nie wiedział.
Pomyślał o Nimrunie, który uwolnił się od choroby. O Nimrunie, który przez swoją zmianę nie był już Riaukiem. Być może umysł tamtego owładnęło szaleństwo, zanim naprawił swoje ciało. A może później. Riauk wiedział, że żadne złe siły nie czyhają na moment, w którym uzdrowi się tak jak Nimrun. Jego dotychczasowe życie, naznaczone chorobą, nauczyło go, w jakimś stopniu, pokory. Nie stałby się draniem tylko dlatego, że nie musiałby się martwić każdego dnia o oddech. Ale... Z biegiem lat na pewno coś by się zmieniło. Może stałby się gnuśny, może przesadnie arogancki.
Muszę być taki, jaki jestem – powiedział sobie w duchu. Wyrzekł się zdrowia. Wyrzekł się mocy. Jego dłoń zsunęła się z berła.

Łysy mężczyzna pojawił się w swoim małym, prywatnym świecie. Stworzył go tylko po to, by wszystkie jego odpowiedniki mogły spotkać się razem po śmierci, choć oczywiście nie miało to większego znaczenia.
Stanął przy sporej wielkości regale. W innych światach trzymano by tu książki. Tutaj na półkach leżały czaszki.
Z dalekiego końca ciągnących się przez całe pomieszczenie regałów z cichym szelestem przysunęła się do niego drabina. Wszedł tylko na kilka pierwszych szczebli. Ułożył trzymaną pod pachą czaszkę na wolnym miejscu.
- Śpij spokojnie – powiedział. – Tobie odpoczynek należy się bardziej niż reszcie.
Nie było już nic więcej do zrobienia. Opuścił ogromną bibliotekę. Zostawił za plecami setki regałów z tysiącami czaszek szepczących przez wieczny sen historie życia ich właścicieli. Wszystkie te historie miały wspólny początek. Dobrze go znał.
Wrócił na Magistralę.
- Teraz trzeba powiedzieć pewnej damie, że udało mi się wskrzesić jej ukochanego. Chociaż... czuję się tak, jakbym już jej to powiedział. Poniekąd już to zrobiłem. Czasami sam gubię się w tych zawirowaniach czasowych i pokręconej przyczyno-skutkowości.
A w ogóle, to za dużo mówię sam do siebie na głos – pomyślał Kit, poprawiając szkła zsuwające się z nosa.

(Po raz kolejny poddałam cały tekst korekcie, znajdując i usuwając kolejne błędy, a także modyfikując nieco tytuł. Pewnie dziwi Cię, mój drogi Czytelniku, czemu piszę o tym tutaj, a nie na końcu, po ostatniej scenie. Kiedyś obiecałam sobie, że po ostatnim zdaniu „Dżany” niczego już więcej nie dopiszę. To dobre i ważne zdanie. Teraz próbuję dotrzymać tej obietnicy, mam jednak uwagi, którymi bardzo chcę się z Tobą podzielić.
Joanna, która lubi czytać książki po kilka razy, powiedziała mi, że kiedy zaczyna czytać „Dżanę” od początku, wszyscy znowu są młodzi i pełni nadziei. Teraz, gdy znowu poprawiałam ten tekst, sama to poczułam. Pod tym względem udało mi się więc ocalić opowieść z dzieciństwa, nawet jeśli ogromne jej fragmenty przepadły w niepamięci. To, co potem zrobiłam ze swoim światem fantazji, to już zupełnie inna sprawa. Mam wrażenie, że gdy „Dżana” z dziecięcej opowieści, którą chciałam utrwalić dla siebie na pamiątkę, przemieniła się w zapis dojrzewania, bardzo ucierpiał na tym jej świat i moi bohaterowie. Dziś, już nie jako złotowłosa dziewczynka, ani nawet nastolatka o czerwonych włosach, a kobieta ufarbowana na kolor ciemnorudy i do tego właścicielka hucuła Watażki, na szczęście nie muszę się tym zbytnio smucić, bo opierając się na dziecięcych wyobrażeniach wykreowałam ze swojego świata fantazji coś znacznie większego, przenosząc go w inny wymiar. Tak też cała „Dżana” po raz kolejny stała się czymś innym, niż z początku miała być. Z tego też powodu wymagała kolejnych poprawek. Kamil, już nie mój chłopak, a mąż, powiedział mi kiedyś, że choć „Dżana” jest tekstem ciekawym, tak pod względem treści, jak i formy, to jednak jest też tekstem bardzo osobistym, a przez to, być może, nie byłby w stanie przeczytać jej ktoś, kto mnie nie zna. Dlatego spróbowałam dalsze losy Riauka opisywać normalnie, bez osobistych odautorskich wtrętów. Kiedy okazało się, że mi się to udaje i opowieść o nim wartko pobiegła do przodu, postanowiłam znaleźć usprawiedliwienie dla istnienia „Dżany” w takiej, a nie innej formie. Bo przecież tak Riauk, jak i jego świat, potrzebowali swojej przeszłości. Przez moment rozważałam co prawda, czy nie napisać „Dżany” raz jeszcze, tak właśnie bardziej normalnie. Uznałam ten pomysł jednak za niemożliwy do realizacji. Tak więc uczyniłam z „Dżany” kronikę przepisaną przez Oiolose z mojego umysłu. A jeśli, mój drogi Czytelniku, dobrnąłeś do tego miejsca i nie wiesz, o czym mówię, a tym samym wciąż nie rozumiesz podtytułu tej opowieści, muszę tylko powiedzieć, że naprawdę Cię podziwiam. A jeśli na dokładkę, to co przeczytałeś, podobało Ci się, polecam poczytać o Riauku, którego historia rozrosła się do ogromnych rozmiarów. Pojawienie się w moim życiu Riauka było bowiem prawdziwym nowym początkiem opowieści i doprowadziło Świat zza Morza Ognia i Krwi do rozkwitu.
Dziękuję ci za to Riauku. A tobie Joanno, dziękuję za Riauka.

19.02.2013 – Warszawa)

Pięli się ku szczytowi wzgórza wąską, kamienistą ścieżką, nieraz na bardziej stromych odcinkach pomagając sobie rękami. Riauk szedł przodem. Był dziwnie podniecony, aż kipiał energią. Teena wlekła się za nim, przeklinając swoją kolczugę. Było jej za gorąco, a ciężar metalowej siatki utrudniał wspinaczkę. Zastanawiała się, czemu nie przenieśli się po prostu od razu na szczyt. Ona tego nie potrafiła, ale Riauk mógł przenieść ich oboje. Zaproponowała mu to, ale odmówił.
- To by było zbyt proste – powiedział, a jego głos brzmiał dziwnie lekko.
Z tego właśnie powodu wspinali się na górę, by spojrzeć na Morze Ognia i Krwi, zamiast znaleźć do niego dojście na równinie.
Riauk dotarł na szczyt dużo wcześniej niż Teena. Gorący wiatr, wiejący od morza uderzył go w twarz, smród zaparł dech. Białowłosy odrzucił kaptur na plecy, choć słońce stało jeszcze wysoko. Osłonił oczy dłonią, by móc spojrzeć na morze.
Wtedy zobaczył je po raz pierwszy. Było czymś odrażającym i strasznym, a jednak go urzekło. Nie tęsknił za bezmiarem wód, tak jak lud jego babki i jak sama Dżana. On spędził nad morzem setki lat, których nie było, wiedział o prawdziwym morzu już wszystko. Morze Ognia i Krwi było jednak czymś zupełnie innym, kryło w sobie tajemnicę. No i należało do jego świata. To od niedawna zaczynało mieć znaczenie.
- Po co tu przyszliśmy? – spytała Teena, stając obok niego. – Pięknie to tu nie jest.
- Przyszliśmy zakończyć dzieło moich przodków – odparł, nie patrząc na nią. - Widzisz to berło? – spytał. Tym razem na nią spojrzał. Musiał zmrużyć oczy, co uczyniło je mniej groźnymi. – Kiedyś złe moce zostały zaklęte w niezwykłych przedmiotach. Oto ostatni z nich. Pozostałe zniszczyli moi przodkowie, Ferro i Dżana.
Ręka Teeny wyciągnęła się w stronę berła, ale Riauk nie pozwolił jej go dotknąć.
- Wojowniczki Nocy nie powinny go dotykać. Ono może zawładnąć duszą osób obdarzonych mocą.
- A twoją nie?
- Nie. Ja jestem najdoskonalszą istotą we wszystkich znanych nam światach – oznajmił i zaśmiał się. To nie był udawany śmiech, nie brzmiała w nim też drwina.
- Ty? – Teena wybałuszyła oczy.
- Ja – potwierdził. – Jestem niezłym szermierzem. Posiadłem moc Wojowniczek Nocy i wiedzę najstarszej spośród nich. Trochę dowiedziałem się też od Kita. Owszem, jestem dziwolągiem, a przez swoją chorobę i powodowane nią niedostatki energii chyba nigdy nie będę mógł wykorzystać całej swojej wiedzy. Ale pogodziłem się z tym. Dlatego mogę wyrzec się berła i jego potęgi.
Mówiąc to, wziął zamach i wyrzucił w morze berło księcia z Półwyspu. Chwilę patrzył za nim, obserwując jego lot ku buzującej, wrzącej krwi. Znikło mu jednak z oczu, zanim pochłonęły je płomienie. Zupełnie nie pomyślał, że być może najpierw powinien pokazać się z nim w Zielonej Twierdzy. Że oficjalnie powinien przekazać wolę matki, której nie interesowała władza nad ludźmi. Jego samego nie interesowała tak dalece, że nawet nie przyszło mu do głowy, że miałby prawo zasiąść na tronie w tym mieście-państwie.
- Więc obudziłeś się dziś rano i stwierdziłeś, że jesteś ideałem? Nie zwariowałeś aby? – zapytała Teena z przekąsem.
- Nie. – Już się nie śmiał. - Jeszcze tego wszystkiego nie rozumiem – powiedział prawie bezdźwięcznie. – Zaczynam jednak dostrzegać we wszystkim sens. Nie wiem, czemu ten świat jest ważny i dlaczego go kocham, mimo że nie byłem w nim szczęśliwy. Nie wiem, dlaczego kocham to morze. Podejrzewam jednak, że musiałem się urodzić taki, jaki jestem i że muszę strzec tego świata, tak jak strzegli go moi przodkowie.
Zamilkł na moment.
- Ciebie to nie dotyczy, ale chyba chciałbym, żebyś mnie wsparła w mojej walce. Żebyś była ze mną.
Wtedy dopiero ponownie na nią spojrzał. W jego oczach nie było już gniewu, a niepewność i prośba.
- Zostaniesz ze mną?
- Zostanę – odparła tylko, bo nie umiała powiedzieć niczego więcej. Podała mu rękę.
Oboje zastygli w bezruchu. Długo stali obok siebie i patrzyli na Morze Ognia i Krwi. Wiatr szarpał ich długie włosy. Nie wiedzieli, bo i nie mogli wiedzieć, że przed setkami lat, na szczycie tego samego wzgórza, Dżana, ubrana w sukienkę z białego płótna w kwiaty, zdecydowała, że wyruszy na Pustkowie, podążając za głosem serca, za głębokimi, ciemnymi oczami Ferro.

04.01.2004 – Warszawa
Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...