Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

2. Mścicielka?


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Miałam dwanaście lat. Byłam na wycieczce szkolnej. Nasze ciężkie buty zadudniły na drewnianym moście do zamku w Trokach. Uniosłam głowę. Czerwone mury wyrosły nade mną, przesłaniając niebo. Ten widok zaparł dech. Jeszcze czegoś takiego nie widziałam, tak majestatycznej i tak wielkiej budowli. Szłam powoli, wyobrażając sobie, jak zabrzmiałyby na tym moście uderzenia końskich kopyt i one zabrzmiały.
To były Dżana i jej klacz. Marzenie urosła jeszcze i zmężniała od czasu, kiedy widziałam ją po raz ostatni. Teraz była już dorosła, teraz była niepokonana. Stała się najlepszym koniem bojowym stąpającym po ziemi Świata zza Morza Ognia i Krwi. Nie mogła oczywiście równać się z Duchem, nie miała w sobie tyle elegancji. Jej długa sierść nie błyszczała, a czerwonoruda grzywa rozkładała się na boki jak u konia pociągowego. Ogona też nie umiała unosić z gracją, lecz spuszczała go bezwładnie, nie dbając o to, jak się prezentuje. Jej pysk i tkwiące w nim oczy były poczciwe, nie odbijały jednak zapału do pracy, ani nieposkromionego charakteru, tego w klaczy nie sposób było znaleźć. Mimo to, pewne było, że gdyby stanęła w szranki z jakimkolwiek rumakiem, wygrałaby, może nie szybkością, nie zwinnością, ale wytrzymałością i siłą. Dżana wydawała się przy niej bardzo mała i wiotka, a otulona szarym płaszczem przypominała bardziej cień, niż jeźdźca. Jej włosy o barwie piasku szarpał wiatr.
Klacz szła powoli ku bramie zamkowej. Z zewnątrz budowla wydawała się cicha i pusta, jak wymarła. Dopiero wjeżdżając na dziedziniec, Dżana spostrzegła, że za murami życie toczy się całkiem wartko.
Zsunęła się z siodła i podprowadziła klacz w stronę stajni. Ogromne zwierze przewyższało ją wzrostem.
Z budynku wypadł mały, brudny chłopiec, z którego włosów sterczała słoma.
- Ja wezmę. – Prawie wyrwał jej wodze. Przy wielkiej klaczy wyglądał jak marionetka, ale zwierze dało mu się prowadzić.
- Nic z nią nie rób – rozkazała Dżana. – Nie zabawię tu długo.
Ruszyła szybkim krokiem w górę ku wewnętrznemu dziedzińcowi. Szła szybko, energicznie, ale bez trudu można było dostrzec, że utykała. Rana wyniesiona ze starcia na Arenie pozostawiła po sobie trwały ślad.
Na wewnętrznym dziedzińcu otoczyli ją zbrojni. Nie bała się, wiedziała, że siłą da radę dorównać każdemu z mężczyzn. Jeden z nich odgarnął w tył jej włosy, odsłaniając szpiczaste ucho.
- Kobieta Lasu? – Zbliżył twarz do jej twarzy. – Myślałem, że odeszliście wszyscy.
Dłoń naznaczona okrągłą, ciemną blizną odepchnęła go pewnie.
- Widać jesteś głupcem – rzuciła Dżana. – Czy, mimo to, potrafisz mi wskazać drogę do króla?
Rozległ się śmiech. Padło parę uwag pod jej adresem, coś o tupecie i figurze. Mocne ramiona jeszcze raz spróbowały ją powstrzymać, oplatając się wokół jej tali. Ktoś dotknął jej piersi. Uderzyła go w twarz, torując sobie drogę do wnętrza zamku.

Król wyglądał tak, jak królowie powinni wyglądać. Był już niemłody, z długą, siwą brodą i gęstymi brwiami, spowity w ciężkie, purpurowe szaty. Nie uklękła przed nim, tylko na moment pochyliła głowę. Znała obyczaje. Najemnicy nikomu nie byli więcej winni. Kiedy się wyprostowała, wpatrzyła się w twarz władcy, może trochę bezczelnie, a może tylko uważnie. Nie czuła się pewnie, a nie chciała, żeby to spostrzegł.
- Szukałem wojownika – oznajmił.
- Jestem wojownikiem, Wasza Wysokość – odpowiedziała. – Jestem lepsza, niż wielu mężczyzn.
- Wiesz, jakie mam dla ciebie zadanie?
- Tak, Wasza Wysokość, sprowadzę tu panią zamku.
Monarcha uśmiechnął się tajemniczo.
- Jakie chcesz wynagrodzenie? Złoto, bojowego konia? Słyniemy tu z dobrych koni.
- Nie, Wasza Wysokość. Złoto na nic mi się nie przyda, a żadne zwierze nie dorówna mojej klaczy. Chcę informacji.
- Naprawdę? – Przyglądał się jej uważnie głębokimi, piwnymi oczami. Spokojny i poważny, przez cały czas ich rozmowy nie wykonał żadnego większego ruchu.
- Wiem, Wasza Wysokość, że ludzie z Półwyspu pojmali i przetrzymują grupkę Małych Ludzi. Chcę wiedzieć, kto to zrobił i gdzie go szukać.
- Dowiesz się, kiedy zobaczę panią zamku.
Pochyliła głowę, odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Szary płaszcz powiewał za nią. Gdyby to on ich miał, pewnie nie pozwoliłby jej tak po prostu odejść.
Skierowała się do stajni. Nie chciała zabawić w tych murach ani chwili dłużej. Mierził ją widok tamtejszych mężczyzn. Nie chciała też marnować czasu.
- Ja wezmę. – Chłopiec stajenny znowu zabiegł jej drogę.
- Zostaw konia. – Odsunęła go na bok. – Zaraz ruszam.
- Ja wyprowadzę. – Chłopiec uwijał się wokół niej.
- Czego tak naprawdę chcesz? – Chwyciła go za ramię.
- Jak dobrze zrobię, to może dasz mi coś.
Sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej suchara.
- Nie mam więcej – powiedziała, dając go chłopcu.
Małe, brudne palce wyrwały jej suchara z ręki. Chłopiec łapczywie spróbował się w niego wgryźć, ale jego zęby były za słabe. Spojrzał na Dżanę wilgotnymi oczami pełnymi żalu.
- Tego nie je się szybko – wyjaśnił spokojnie. - Włóż kawałek do ust i potrzymaj chwilę. Zrobi się miękki i słodki. To dobrze zabije głód.
Chłopiec włożył róg suchara do ust. Dżana uśmiechnęła się i podeszła do klaczy.
- Ruszamy, mała. – Poklepała Marzenie po mocnej szyi.
Chłopiec obserwował ją uważnie. Najemnicy nie mówili do koni, wiedział o tym doskonale. Tylko kiedyś, dawno, był u nich wojownik, który mówił do konia. To był dziwny mężczyzna i miał dziwnego konia. Ona też była dziwna. Inaczej nie umiał tego nazwać w swoim prostym rozumie. Dała mu przecież jeść, choć niczego dla niej nie zrobił. Inni wojownicy tylko go poszturchiwali i poganiali.

Dżana zatrzymała konia, na chwilę wstrzymała oddech. Klacz wyprężyła szyję i prychnęła cicho. Dżana spróbowała ją uciszyć, dotykając dłonią jej szyi. Przed nimi falowały trawy, szare, popalone słońcem, a gdzieś tam, między nimi, kicał królik. Wiedziała, że był daleko, wiedziała, że widzi go dzięki wzrokowi lepszemu, niż ludzki. Przez chwilę zastanawiała się, czy strzała doleci na taką odległość. Może? Zdjęła z pleców łuk, założyła strzałę, napięła cięciwę, wycelowała. Koło jej ucha rozległ się cichy świst. Królik wyskoczył w górę i padł martwy.
Uderzyła Marzenie piętami i ruszyła galopem w stronę ciała ofiary. Zatrzymała się przy króliku i zeskoczyła z siodła. Podniosła zwierzę za tylne nogi i przyglądała mu się przez chwilę. Nie męczył się, wiedziała, że zginął od razu.
Położyła zwierze na ziemi. Miała już posiłek, więc tam, gdzie stała, postanowiła na ten dzień zakończyć podróż. Szybkimi ruchami zdjęła klaczy siodło i wypięła wędzidło. Marzenie spuściła łeb i zaczęła skubać długą, suchą trawę. Dżana nazbierała drobnych gałązek i narwała pełne garści trawy, by ułożyć z tego mały stosik na ognisko. Suche źdźbła szybko zajęły się ogniem i wątły, żółtawy płomień wystrzelił w górę. Ściągnęła skórę z królika, rozcięła mu brzuch i wypatroszyła. Nadziała wątłe ciałko na ostrze miecza i zaczęła piec.
Rudy zsunął się z jej ramienia na kolana i przez chwilę patrzył Dżanie w twarz.
- Ostatnio wciąż milczysz – powiedział w końcu.
- O czym mam mówić? Martwię się. Nie bardzo rozumiem, jaki sens ma więzienie Ferro i innych. Może chodzi o mnie? Nie wiem. Nie chcę o tym mówić, bo nie chcę się bać. A przecież nie miało już być zła. – Nie patrzyła na lisią skórę, a gdzieś ponad królikiem.
- Rozumiem – stwierdził Rudy. – Ostatnio dzieją się dziwne rzeczy. Tutejsi prawie nigdy nie opuszczali Półwyspu.
- Tak – przyznała. – My też zresztą rzadko się tu zapuszczaliśmy.
Tym zakończyli temat. Nic więcej nie zostało do powiedzenia.
Mały ogieniek zgasł. Dżana podniosła do ust pieczeń i wgryzła się w różowe, na wpół surowe mięso. Sok i krew pociekły po jej brodzie.
- Łatwiej jest, kiedy nie trzeba jeść – zauważył Rudy.
- Ale ile traci się przyjemności. – Otarła usta rękawem. – Lubię świeże królicze mięso.
- Nie jadasz innego – zauważył Rudy.
Dżana zaśmiała się.
- Ale czasem nie mam mięsa i wtedy tęsknię za króliczą pieczenią.

Następny zamek wyrósł przed nią podobny do poprzedniego, posępny i z zewnątrz cichy. Od tamtego odróżniał go brak fosy i tylko jedna wieża samotnie wystrzelająca w niebo. To do niej najpierw podjechała. Zadarła głowę i popatrzyła ku małym, zakratowanym okienkom. Jeśli byli w tym zamku więźniowie, musieli znajdować się właśnie tam.
Przez chwilę zastanawiała się, jak dziwne są obyczaje ludzi z Półwyspu. Nie było tam właściwie miast, były zamki, a w każdym z nich majestatyczny człowiek nazywający siebie królem. Każdy z nich miał na swoje usługi paru wojowników. Każdy z nich posiadał trochę jałowej ziemi i każdy nie znosił wszystkich pozostałych. Teoretycznie Półwysep stanowił część Świata zza Morza Ognia i Krwi, ale mało kto w ten sposób o nim myślał, a władca z Jedynego Miasta także nie próbował obejmować go swoimi rządami.
Zawróciła konia i wjechała do zamku przez główną bramę. Trafiła do kolejnej stajni i w kolejny tłum najemników.
- Chcę rozmawiać z królem. Przybyłam od władcy sąsiedniego zamku – oznajmiła.
- Jak brzmi jego imię?
- Nie wiem, nie obchodzi mnie to! – rzuciła pewnie.
- Dziś nie zobaczysz się z władcą, jutro.
Wróciła do stajni. Zbadała klaczy nogi. Pogładziła pysk.
- No, mała, może niedługo dotrzemy do celu. Musisz być najlepsza – powiedziała, a potem ułożyła się w sianie i zagrzebała w nim po szyję. Nie chciało jej się spać. Czekała tylko na poranek.

Pochyliła głowę przed królem kolejnego zamku. Człowiek, przed którym stała, niczym nie różnił się od tego, od którego przyjęła zlecenie. Obok niego, na zdobionym stołku siedziała czarnowłosa kobieta w fiołkowej sukni. Jej twarz była prawie biała. Dżana przyglądała się jej przez chwilę, podziwiając gładkość skóry. Gdzieś w niej też była kobieta, która chciała mieć piękne ciało, nosić suknie i tańczyć. Oczywiście nigdy nie zrezygnowałaby z koni, z tułaczki po Pustkowiu, ale...
- Czego chcesz? – spytał mężczyzna, który także, jak i tamten, nosił purpurowy strój.
- Przybywam, Wasza Wysokość, w imieniu waszego sąsiada, po panią jego zamku.
Król zaśmiał się ciepłym, głębokim śmiechem.
- To jest pani jego zamku. – Wskazał kobietę w fiołkowej sukni.
- Jak to? – wyrwało się Dżanie. Nie rozumiała, co się działo.
- Chcesz ją zabrać?
Nie odpowiedziała. Błyskawicznie podjęła decyzję. Wyciągnęła miecz, przyskakując do nich.
- Uciekaj! – krzyknęła do kobiety. – Uciekaj na dół i do stajni!
- Po co tyle pośpiechu? – spytała kobieta. Wstała jednak i postąpiła parę kroków w stronę drzwi.
- Uciekaj! – rozkazała Dżana, wykonując ponaglający ruch głową.
Król śmiał się w ciepły, spokojny sposób, tak, jakby w ogóle nie brał pod uwagę, że Dżana mogłaby go zabić. Kobieta uniosła w górę suknie i wycofała się powoli. Kiedy była przy drzwiach, Dżana odwróciła się i ruszyła biegiem, by porwać ją za rękę i pociągnąć za sobą. Na schodach czarnowłosa zaplątała się w suknie i mało nie upadła. Dżana potrzymała ją klnąc pod nosem.
Biegiem dopadły do stajni, gdzie czekała osiodłana Marzenie. Dżana siłą przerzuciła kobietę przez kark klaczy. Wskoczyła na siodło i wypadły galopem na równinę.
Dżana nie rozumiała, czemu tak łatwo jej poszło. Przecież nikt nie próbował jej zatrzymać. Nikt jej też nie ścigał. Coś było nie tak w stosunkach ludzi z Półwyspu. Nie powinno jej to jednak obchodzić – tak sobie powiedziała. Ważne było, że teraz miała otrzymać potrzebne jej informacje.

Kiedy zapadał zmrok, obie siedziały na równinie przy ognisku. Dżana piekła królika.
- Po co było całe to przedstawienie z mieczem? – spytała czarnowłosa.
- Zostałaś porwana, kazano mi cię odbić i zrobiłam to – odpowiedziała Dżana. – A tak w ogóle, to nie znam twojego imienia. Ja jestem Dżana.
- Andżelika. – Czarnowłosa uśmiechnęła się wyniośle. – Przesadziłaś – dodała po chwili. – Czy ty nie wiesz, że panowie sąsiednich zamków nawzajem mnie sobie porywają? Oni wszyscy mnie kochają. – Zaśmiała się krótko, afektowanie. – Czasem któryś z nich opłaca najemnika, wtedy robi się małe widowisko. Ludzie nudzą się na Półwyspie. – Znowu się zaśmiała. – Ale tym razem mój kochany przesadził, wynajął kobietę, głupią kobietę...
- Nie waż się... – warknęła Dżana. – Nie znam waszych zwyczajów. Nie wiem, co tu się wyprawia, ale nie waż się tak do mnie mówić. Zawsze mogę cię zostawić na Pustkowiu.
- Tyle potrafisz zrobić – powiedziała Andżelika wydymając wargi. – Wszyscy najemnicy są tak samo prymitywni. Pamiętaj jednak, że jeśli mnie nie dowieziesz do zamku, nie dostaniesz swojego złota.
- Nie pracuję dla złota.
- A co, dla idei? – spytała czarnowłosa.
- Również. – Dżana wyjęła z ognia królika. – Jesz? – spytała.
- Nie. – Andżelika wzdrygnęła się.
- To nie. – Dżana wgryzła się w różowe mięso. Nie zwróciła uwagi, że brudzi sobie twarz i ręce.
Czarnowłosa przyglądała się jej z obrzydzeniem.
- Jesteś prosta, jak wszyscy najemnicy – powiedziała.
- Umiem przeżyć.
Kiedy Dżana skończyła jeść, otarła usta rękawem. Odrzuciła na bok kości i zasypała ognisko piaskiem.
- Będzie zimno – zauważyła Andżelika.
- Nie można zostawiać ognia – powiedziała tylko Dżana, po czym zwinęła się w kłębek z głową na siodle. Szczelnie otuliła się płaszczem.
- Marznę – poskarżyła się Andżelika.
- To twój problem. Za zmarzniętą też dostanę zapłatę.
- Nie dostaniesz. Powiem, jaka dla mnie byłaś – chlipnęła tamta.
- Płacz, będzie ci jeszcze zimniej. – Dżana odwróciła się do niej plecami. Jednak nie mogłaby być kobietą z zamku, czy miasta. Kobiety zbyt mało obchodzi. Ona nie umiałaby tak żyć.

Siedząc razem w siodle wjechały przez główną bramę. Andżelika milczała, chociaż drżała z zimna, a jej lepką od łez twarz wyginał grymas złości.
- Weź konia! Nic z nim nie rób! – Dżana rzuciła wodze chłopcu stajennemu i zsadziła Andżelikę na ziemię. Czarnowłosa przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Jej fiołkowa suknia była umazana ziemią i porozdzierana w kilku miejscach.
Co za pożytek z takich ubrań – pomyślała Dżana. – Może i są piękne, ale nie dają ciepła i zbyt szybko się niszczą.
- Idziemy do króla! – oznajmiła, wchodząc na wewnętrzny dziedziniec i ciągnąc za sobą Andżelikę, która obrzucała ją epitetami ubolewając nad stanem, w jakim się znalazła.
Tym razem zbrojni nie zatrzymywali już Dżany, a władca przyjął ją od razu.
- Zobacz, co ona ze mną zrobiła! – Andżelika zaczęła od skarg.
Król uniósł rękę, gestem uspokajając kobietę.
- Czy nie dało się tego załatwić trochę delikatniej? – spytał. Pozostał jednak najzupełniej spokojny.
- Nie, Wasza Wysokość. Dostałam polecenie, żeby ją odbić i odbiłam. Teraz żądam zapłaty – wyparowała. Denerwowało ją przedstawienie, w którym zmuszono ją wziąć udział.
- Za co mam ci zapłacić? Za to, że nie myślisz? – Odpowiedź króla zdziwiła ją.
- Wasza Wysokość – zaczęła po woli – myślenie należy do Was, ja wykonuje tylko rozkazy. Teraz wiem, że porwanie to wielkie słowo. Wiem, że wymieniacie się kochanką i czasem tylko robicie przy tym trochę szumu, ale ja dostałam rozkaz, żeby ją odbić i wypełniłam go. Żądam więc zapłaty.
- Niczego nie dostaniesz – powiedział nie podnosząc głosu. – Jesteś głupia, kobieto, głupia, że tak wykonałaś to polecenie, głupia, jeśli myślisz, że możesz czegoś wymagać od króla. Niczego nie jestem ci winien, bo nie jestem zadowolony z tego, co zrobiłaś. No, może to – rzekł i rzucił na ziemię jedną złotą monetę.
Andżelika uśmiechnęła się złośliwie. Dżanie zadrżała z gniewu szczęka. Naznaczona blizną dłoń spoczęła na rękojeści miecza. Nie zamierzała uklęknąć, nie zamierzała przyjąć jałmużny z ziemi.
- Odejdź, bo zawołam straże – powiedział monarcha.
Odwróciła się i odeszła. Co innego mogła zrobić? Coś zrozumiała. Wtedy, gdy odbijała czarnowłosą, tamten władca też mógł wezwać straże. Nie zrobił tego, bo nie miał nic przeciwko temu, żeby zabrała Andżelikę. Bawili się nią, a ona była sama. Nie miał jej kto pomóc. Powinna więc bardziej uważać.
Dotarła do stajni.
- Daj! – Umorusany chłopiec i tym razem zabiegł jej drogę.
- Już nic nie daję za darmo – odpowiedziała, odsuwając go na bok.
- Ja oczyściłem konia! – Chłopiec znów był przed nią.
- Niepotrzebnie. – Próbowała się od niego uwolnić.
- Ja jeszcze mogę pomóc.
- Nie dasz rady.
- Czego ci trzeba, pani?
- Tego, czego nie masz. Informacji.
- Ja dużo wiem! – krzyknął chłopiec, uczepiwszy się jej ręki.
- A co wiesz o Małych Ludziach?
- A co dasz? – Chłopiec zaczął się targować.
- Suchara – odpowiedziała ostro.
- Za mało!
- Dwa suchary – podwyższyła stawkę.
- Pięć!
- Trzy.
- Pięć! – uparł się chłopiec.
- Dobrze, dam pięć, więc...
- Grubas ich ma – oznajmił chłopiec bardzo poważnym tonem, założył przy tym za siebie ręce, jakby to miało dodać wagi jego słowom. – Gruby król, on pomalował swój zamek na czarno i ogłosił się panem zła, tyle wiem.
Dżana wydobyła z torby suchary, zawahała się jednak.
- Gdzie go znajdę?
- Na południu. – Chłopiec wyciągnął przed siebie rękę. – Daleko, na południu, za górami.
- Masz. – Dała mu suchary, myśląc, że wcale nie musiała, tak samo jak król, który nie musiał jej niczego dać i nie dał. Była naiwna wierząc, że świat jest dobry. Choć przecież sama go takim uczyniła. Powinien taki być. Coś jej się nie zgadzało. Czy ludzie poszaleli, kiedy prawdziwego zła już nie było? Czy mogła coś na to poradzić? Czy powinna zaakceptować, że jest, jak jest? Nie, nie ona! A jeśli chodzi o chłopca, dzięki niemu też się czegoś nauczyła. Do władców nie należy się zbliżać, a o informacje można pytać, ale nie tych, którzy za dużo wiedzą, nie tych, którzy wszystkim sterują. Dla nich jest się tylko zabawką i oni z tego skorzystają, pobawią się.
Kiedy odjeżdżała, chłopiec stał z sucharem w ustach i patrzył za nią. Inni wydobyliby z niego taką informacje siłą. Nie rozumiał, czemu ona była inna. Choć coś mu podpowiadało, że być może, tak jak Dżana, wyglądają wróżki. Kiedyś słyszał bajki o dobrych wróżkach, które odmieniały losy biednych dzieci. Kto wie, może kiedy zje wszystkie pięć sucharów, zostanie królem?

Teren podnosił się powoli, a wśród suchych traw pojawiało się coraz więcej kamieni. Trudniej też było o króliki. Tak więc, zdarzały się wieczory, gdy Dżana żuła tylko suchary, dzieląc się nimi ze swoją wielką klaczą, której skąpa roślinność nie wystarczała za codzienną strawę.
Wargi klaczy musnęły dłoń Dżany. Lubiła ich ciepło. Ogrzewało serce w złych chwilach, napawało nadzieją. Rudy zaśmiał się.
- Mówiłem ci, że wygodniej jest nie jeść.
- Suchary też lubię – odpowiedziała.
- Ale niedługo się skończą.
Sięgnęła do torby. Rudy niestety miał rację. Czym robiło się zimniej, tym potrzebowała więcej jedzenia, a zimniej robiło się z dnia na dzień. Jechała w góry, ku ukrytym za mgłą szczytom.
Sam płaszcz przestał jej wystarczać. Leżąc na ziemi drżała, a rankiem budziła się zesztywniała. Niebo posiniało, a zachody i wschody słońca już nie zdobiły go splendorem barw.
Wydobyła z dna przepastnej torby skrawki futra białego niedźwiedzia i owinęła nimi stopy, gdy zaczęły przymarzać do strzemion. Już nie spała na ziemi, a w siodle, pochylona w przód i ukołysana przez kroki klaczy. Marzenie nie spała prawie wcale, czasem tylko stojąc w miejscu ze swoją panią na grzbiecie. Tak wdarły się w krainę nagich, skalnych szczytów. Rudy już się nie śmiał w czasie wieczornych posiłków.

Znajdowała się w dziwacznym stanie, śniąc na jawie i poruszając się we śnie. W jej głowie zaczęły zjawiać się splątane, odległe wspomnienia. O Ferro i innych starała się nie myśleć. Kiedy jeszcze była przytomna, wyrzucała ich ze swojego umysłu, gdy tylko się w nim zjawiali. Starała się myśleć o tym, co działo się z nią, gdy była sama, o swoich samotnych wędrówkach, o ludziach i miejscach, które wtedy poznała. Ale to też nie było łatwe. Przecież sama bywała dlatego, że Ferro zbyt doskwierały stare rany, by mógł walczyć.
Potem już tylko śniła.
Na Półwyspie nie była nigdy, ale kiedyś, w Jedynym Mieście, spotkała człowieka z Półwyspu. On był wojownikiem. Czemu myślała akurat o nim? To już nie zależało od niej. To tkwiło w jej podświadomości. Może miało coś wspólnego z przeczuciem. Był wysoki, bardzo wysoki, wyższy od niej. Nosił brodę i wąsy, miał czarne włosy i ciemne, głębokie oczy. Rozmawiała z nim przez chwilę, tylko chwilę. Przerażał ją, a raczej nie on sam, tylko jego koń. To było wielkie, kare zwierze o nabiegłych krwią, nieufnych oczach i ruchliwych, niespokojnych uszach. Jego parskanie brzmiało jak ciche warczenie, a krok był nierówny. Jakiś wypadek sprawił, że stracił kopyto i pęcinę tylnej nogi. Opierał się na dziwacznej, drewnianej konstrukcji, zapewne wykonanej przez jego właściciela.
W stajni jeździec w czerni - Max? tak, Max, słyszała i zapamiętała jego imię - przykucnął obok konia i zdjął mu protezę. Masował i owijał płótnem kikut kończyny.
Przez przypadek znaleźli się tam w tym samym czasie. Dżana powinna zająć się Marzeniem, ale tego dnia zaniedbała klacz. Ulotniła się ze stajni czym prędzej, klepiąc tylko Marzenie po szyi na pożegnanie. Nie chciała patrzeć na tamtego człowieka i tamtego konia. Ich widok zbyt ją przerażał. Kalekie zwierze powinno umrzeć, tak byłoby lepiej.
O świcie widziała, jak Max i inni wojownicy opuszczali miasto. On znów dosiadł kalekiego wierzchowca, a zwierze kładąc po sobie uszy, ruszyło kulawym kłusem, chociaż najpierw się opierało, rżąc w ten chrapliwy sposób.
Wydawało jej się to nonsensem, ale wierzchowiec i jeździec nie mogli się rozstać, pałając do siebie dziwacznym uczuciem. W stajni wargi konia chwytały Maxa za ubranie. Kary ogier patrzył w twarz mężczyzny prawym okiem i rozdmuchiwał mu włosy.
Gdzieś daleko rozbrzmiało chrapliwe, żałosne rżenie. Znowu je słyszała - to był tamten koń, to był Blacky, dosiadał go Max.
Otworzyła nieprzytomnie oczy i spojrzała w błękit. Przez moment usiłowała ustalić, co się z nią stało. Było zimno, bardzo zimno. Leżała na plecach w śnieżnej zaspie z twarzą zwróconą ku niebu. Rżenie tamtego konia odbijało się echem od gór i znów powróciło.
Spróbowała się podnieść, ale to wcale nie było takie proste. Marzenie pochyliła się nad nią i ciepło bijące od klaczy trochę rozgrzało policzek Dżany. Spróbowała pogłaskać ganasz Marzenia, ale nie mogła wyprostować palców poczerwieniałej dłoni. Dotknęła więc tylko gęstej sierść wierzchowca kostkami.
- Dżano – wyszeptał Rudy. - Myślałem, że to już koniec.
- Czemu mnie nie obudziłeś? – spytała gniewnie, siadając.
- Próbowałem.
Siedziała przez chwilę, nogi nie były jej posłuszne.
- Nie ruszaj się, Marzenie.
Haczykowato wygiętą dłonią zaczepiła o nadpęcie klaczy. Spróbowała ogrzać i rozprostować palce. To bolało. Zacisnęła zęby, sycząc cicho. Wraz z uczuciem ciepła zapłonął ból we wnętrzu dłoni.
Udało jej się, jednak się udało. Powoli rozprostowywała i zginała palce. Potem dłońmi zaczęła rozcierać nogi. Podniosła się, zachwiała. Oparła o bok klaczy. Biodro rozdarł ból, na chwilę odmówiło posłuszeństwa. Łapiąc zimne powietrze szeroko rozwartymi ustami, powoli się wyprostowała. Nagle spostrzegła, że Marzeniu też jest ciężko oddychać, a jej potężne nogi drżą.
Górami znowu wstrząsnęło tamto rżenie. Wzdrygnęła się. Jeżeli Marzeniu to się kiedyś przydarzy, ona ma w torbie truciznę. Marzenie nie będzie się męczyć – nigdy.
Z trudem wciągnęła się na siodło, najpierw kładąc się na nim brzuchem. Kiedy spróbowała usiąść, ból znowu rozdarł biodro.
- Ruszaj, Marzenie, ruszaj. – Klepnęła klacz po łopatce pochylając się w przód. Nogi zbyt jej drżały, by mogła nimi popędzić konia. – Ruszaj – poprosiła żałośnie i klacz podniosła jedną nogę. Chwilę się zastanawiała, czy znowu ją opuścić. Powoli, powolutku, ślizgając się i kiwając na boki, z pochyloną głową zaczęła iść naprzód. Dżana znowu zasypiała, kołysana spokojnym krokiem konia. Zziębnięte ręce opadały, nie mogła utrzymać wodzy.
- Nie śpij już. – Metalowa szczęka Rudego szarpnęła ją za rękę.
- Tak, tak. – Pogłaskała go dłonią, której znów nie mogła wyprostować.

Z trudem utrzymywała się w siodle. Klacz ciężko robiąc oszronionymi bokami, uniosła głowę. Obie widziały to samo. Czarna Twierdza wyrosła przed nimi, jak złe wspomnienie, jak powracający senny koszmar. Dżana już kiedyś widziała podobną budowlę, czarne mury, wierze jak sczerniałe zęby wbijające się w niebo. Czy istniało zło, czy nie, tak samo wrogie były czarne twierdze. Tam gdzieś był Ferro i inni. Ona ich odnajdzie, uratuje.
Jej oddech uspokoił się, wiara sprawiła, że poczuła się lżejsza. Spróbowała popędzić Marzenie do kłusa. Klacz choć z ociąganiem posłuchała jej.
Zanim dotarły do ciężkich wrót, obie nieco się rozgrzały. Dżana zsiniałą dłonią ujęła ciężką kołatkę. Dotknięcie metalu sprawiło ból. Szczęknęły zawiasy i w okienku przy bramie pojawiła się zaspana, nieogolona twarz.
- Czego?
- Chcę wjechać – oznajmiła Dżana.
- Nie potrzebujemy najemników.
- Mogę wykonywać też inne prace. Znam się na koniach.
- Nikogo nie potrzebujemy.
- Przebyłam daleką drogę. Wpuść mnie. – Wyciągnęła z sakiewki złotą monetę.
- Może… - zawahał się strażnik. - Jeżeli będziesz żebrać, znajdziemy cię i wyrzucimy. Nie potrzebujemy takich.
- Czy może żebrać ktoś, kto płaci?
Przejeżdżając przez bramę, odsunęła połę płaszcza i oparła dłoń na rękojeści miecza. Krwawe oko rubinu łypnęło purpurowo i zgasło.
Była wewnątrz. Zsunęła się z siodła i rozejrzała. To nie była budowla podobna do tych, które znała. Twierdza była ogromna. Dżana nie znalazła się na dziedzińcu, wciąż wydawało jej się, jakby stała przed zamkiem, tyle, że miała za sobą czarny mór. Powoli poprowadziła konia, szukając stajni. Ludzi nie było tu wielu. Przemykali się cicho, kryjąc w domkach przytulonych do muru. Przebiegali z jednej strony na drugą źle ubrani, ze schylonymi głowami. Milczeli.

Ciężkie kopyta klaczy zadudniły na kamiennej podłodze stajni. Stłoczone, nierasowe zwierzęta o szerokich zadach, zapadniętych grzbietach i pokrzywionych nogach, zwierzęta o skudlonej sierści obdarzyły ją spojrzeniem nabiegłych krwią, zmęczonych oczu. Popatrzyła lekko przerażona na te istoty, które dawno nie widziały otwartej przestrzeni i które nie miały już tyle siły, by zerwać się galopem.
Nie była jednak w stanie obdarzyć ich dłuższą myślą. W tej chwili czuła się równie zmęczona, jak one.
Od karej szkapy wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym ubraniu, mężczyzna o czarnych włosach. Cofnęła się o krok. Poznała go.
- Witaj, wojowniczko z Pustkowia – zwrócił się do niej. – Czego tutaj szukasz?
- Zemsty. – Uśmiechnęła się krzywo, ale jednocześnie wyprostowała zgarbione dotąd plecy. Miała wrażenie, że powinna to zrobić. – Nie powiem ci niczego więcej. Skąd mam wiedzieć, na ile można ci ufać?
Podszedł do niej wycierając dłonie o spodnie i stali chwilę naprzeciwko siebie, czarny mężczyzna i kobieta o włosach barwy piasku.
- Możesz mi ufać, pani – zapewnił. – Wiem, że tacy, jak ty, rzadko zapuszczają się w nasze strony. Wiem też, że uważacie nas za prymitywnych. Jestem jednym z tych, którzy potrafią się z tym zgodzić. Jestem winien szacunek tobie i twemu orężu.
- Za dużo mówisz – wyszeptała. – Ale może zdołam to wykorzystać. Szukam więźniów, kontaktów, dachu nad głową, pracy. Możesz w czymś mi pomóc? – Oczy Dżany zabłysły w półmroku, w ruchach obudziło się coś kokieteryjnego.
- Też jestem tylko najemnikiem. Nocleg jednak jestem w stanie załatwić. Wiem też, dokąd powinnaś pójść o pani, żeby znaleźć pracę, jakiej ci potrzeba.
- Jak z zapłatą?
- Nie mówiłaś, pani, że potrzebujesz też pieniędzy – uśmiechnął się.
- Nie pieniędzy – potrząsnęła głową.
- Często można wybrać rodzaj zapłaty.
- Mogę pracować za konia?
- Tak – odpowiedział. Na jego ustach tańczył coraz szerszy uśmiech.
- Za dowolnie wybranego?
- Tak, jeżeli jest w stajni wśród zwierząt na sprzedasz.
- Czy tam trafiają konie odebrane więźniom?
Potarł dłonią szyję, nie przestając się uśmiechać.
- Pewnie tak, zwłaszcza te gorsze, pani, ale…
- Dżano.
- Mów mi Max. Dżano, na konia musiałabyś pracować cały rok. U nas konie są drogie.
- Trudno. – Wzruszyła ramionami. – Chyba, że udzielisz mi pożyczki. Tak jak ludzi, muszę odzyskać też konie. Na jednego lub nawet dwa mi starczy, ale potrzebuję czterech. – Powiedziała to bez zastanowienia i praktycznie od razu uświadomiła sobie, że jej propozycja była niedorzeczna. Nie wierzyła, żeby Max, aż tak bardzo chciał jej pomóc. Tak naprawdę byli sobie przecież obcy. On jednak się zgodził.
- Dobrze – odpowiedział. – Pożyczę ci pieniądze, jakoś to kiedyś spłacisz.
- Nie wiem, czy dam radę. Czemu się na to zgadzasz?
- To już moja sprawa, Dżano.

Następnego ranka Max poprowadził ją w głąb podzamcza, ku stajniom kupieckim. Tu ludzie unosili już głowy, najczęściej jednak omiatali ją wrogimi spojrzeniami.
- Co się stało, że utykasz? – spytał.
- Nic. Walczyłam.
- Wygrałaś?
- Jeszcze nie. Nie wygrałam, ale i nie przegrałam. Kiedyś jeszcze wygram. Nie pytaj o zbyt wiele.
Przestąpili próg stajni. Dżana ruszyła wzdłuż rzędu wierzchowców nieco szlachetniej wyglądających, niż te, w stajni publicznej. Były tam konie, których szukała. Srokaty kuc zarżał jej na powitanie. Za nim stał izabelowaty Arnikot i kare Kurifo i Strzała. A więc chłopiec miał rację. Byli tu. Jej serce zabiło mocniej.
- To te konie – wyszeptała.
- Idź, zbadaj im nogi – nakazał Max. – Kupcy nie mogą się zorientować, że z góry wiedziałaś, że chcesz właśnie te. To będzie podejrzane.
Weszła do stanowiska Kluska.
- No co, mały? – Szybkimi ruchami obmacała jego nogi i pierś. Był zdrowy, był zadbany, dobrze odkarmiony. Pochwycił ją nerwowymi wargami za ubranie.
- Tęskniłeś? – zapytała, szepcząc mu do ucha.
Kuc parsknął w odpowiedzi.
- Po co ci taki mały koń? – spytał Max.
- Mały, ale dzielny – oznajmiła pewnie. – Juki może nosić.
W chwilę później, jak z pod ziemi, wyrósł handlarz.
- Max, jak miło cię widzieć – zaszczebiotał. – Wreszcie zdecydowałeś się na zdrowego wierzchowca?
- Tak, zdecydowałem się – odpowiedział twardo. – Tak na pierwszy rzut oka, ten mi się podoba. – Położył dłoń na mocnym kłębie Kurifa. – Mam sentyment do karych koni. Zastanawiam się też nad tamtą klaczą. – Wskazał Strzałę. – Wszystko zależy od ceny. No i czy są coś warte.
- Tanio – zapewnił handlarz. – To dobre konie, ale z poza Półwyspu, większość tutejszych mieszkańców nie ufa obcej krwi.
- Mnie to nie przeszkadza. Ten izabelowaty też jest z poza Półwyspu?
- Tak.
- Wziąłbym go dla tej pani.
- Ja zapłacę za kucu – rzuciła Dżana.
Max zgrzytnął zębami. Handlarz spojrzał na Dżanę zdziwiony.
- Rzadko miewamy klientów kupujących na raz tyle koni i niechcących ich nawet sprawdzić.
- Ja chcę – zapewniła Dżana. – Zanim kupimy tego izabelowatego, chcę go najpierw dosiąść. Szukam konia o miękkim pysku.
Max odetchnął z ulgą. Teraz on zaczął odgrywać swoją część przedstawienia. Rozwarł Strzale pysk.
- Ale to już nie jest młody koń. Ma starte zęby. Ile za nią chcesz?
- Dwieście pięćdziesiąt starczy.
- Za takiego starego konia?
- Nie mam tu starych koni – zaprotestował handlarz i zaczęli się targować.
Dłonie Dżany zatopiły się w gęstej sierści Kluska. Uda się, uda. Tak musi być. Jest przecież bardzo blisko.

Konie stały w stajni publicznej. Max załatwił Dżanie pracę. Doskonale już rozumiała, czego będzie za to chciał, ale zamierzała się tym nie martwić. Nie teraz, w każdym razie.
- Nie obijaj się, panienko – rzuciła stara Huberta.
Były same w mrocznej, wilgotnej kuchni. Gotowały papkowatą mazie. Dżana szczękała metalowymi miskami, usiłując je doczyścić.
- Nie warto. – Huberta zaśmiała się. – Spłucz je tylko i ruszaj. Te śmiecie i tak wszystko zeżrą. – Takie było zadanie Dżany, roznosiła jedzenie więźniom.
- To ruszam. – Załadowała miski na wózek.
Huberta złapała ją za rękę i przyjrzała się okrągłej bliźnie.
- Dziwna jesteś, panienko. Co się stało z twoją dłonią?
- To oparzenie. – Dżana wyrwała jej dłoń.
- A twoja noga?
- Koń mnie kopnął. Kość źle się zrosła. – Kłamanie szło jej całkiem nieźle.
- Dziwną jesteś kobietą – powtórzyła swoje Huberta. – Chłop to już takiej nie weźmie. Na ciele masz blizny. Nie masz domu. Nie wiem, kim trzeba być, żeby chcieć takiej pracy. – Zaczęła gderać. – Ja to wiem, za co tu siedzę. Za karę. Tu chociaż mogę być królową. Kiedy byłam młoda, byłam damą dworu, to było życie...
- Idę już – rzuciła Dżana i ruszyła w stronę podziemi, podzwaniając naczyniami. Otaczała ją ciemność, a nozdrza wypełniał smród. Nie słyszała niczego, nawet jęków. Niczego nie widziała, tylko ciężkie, żelazne wrota. Jedyny dowód, że byli tam ludzie, stanowił fakt, że to paskudne, gotowane przez nią jedzenie znikało. Nie wiedziała, jak wielkie trzeba by popełnić przestępstwo, żeby być więźniem w takim miejscu.
Wsuwała metalowy drąg pod każde z tajemniczych drzwi i wydobywała puste miski. Wpychała pełne. Nadal niczego nie słyszała, nie rejestrowała w podziemiach żadnego ruchu. Wcześniej próbowała zaglądać przez te szpary do cel. Nie zdołała niczego zobaczyć. Wewnątrz było zbyt ciemno. Jej towarzysze musieli jednak gdzieś tam być.
Postanowiła, że spróbuje pukać w żelazne drzwi, dawać jakiś sygnał. Nie wiedziała tylko jaki. Coś charakterystycznego. Ale co?
Stanęła przed pierwszymi drzwiami, zastanowiła się. Potem zapukała raz, przerwa i cztery razy – ona jedna i ich czworo, powtórzyła to trzykrotnie. Nie było odzewu. Nie było odzewu przy żadnych drzwiach. Tego dnia nie wskórała niczego.
Wróciła do kuchni z umazanymi papką naczyniami. Nie mogła patrzeć na to, co gotowały. Brzydziła się też tego dotykać. Nie wiedziała, co by było, gdyby musiała to jeść.
- Długo to trochę trwało. – Huberta zawsze miała pretensje.
- Myślisz, że to tak szybko idzie?
- Wiem, że nie. – Huberta uśmiechnęła się. – Dlatego potrzebowałam pomocnicy. – Wytarła ręce o fartuch. – Napijesz się ze mną kawy? – zaproponowała.
- Muszę iść – odpowiedziała Dżana. Bała się rozmów.,br> - Dokąd się tak spieszysz, panienko? Może na tańce? Z taką nogą wspaniale byś wypadła. – Zaśmiewała się, biorąc się pod boki, niska, gruba kobieta o pomarszczonej, szarej skórze i zgasłych, niebieskich oczach.
- Jeszcze bym zatańczyła – odpowiedziała Dżana. – Może rzeczywiście zostanę – dorzuciła, odkrywając, że nierozmawianie w ogóle jest jeszcze bardziej podejrzane, niż mówienie dziwnych rzeczy. – Może opowiesz mi o życiu tego zamku?
- Co tu opowiadać? – Stara kobieta rozlała słabą kawę do metalowych kubków, rozchlapując ją przy tym na podłogę. Potem usiadła na niskim stołku. Dżana nie miała już na czym usiąść. Oparła się bokiem o ścianę. – Bez sensu jest to życie. Praca i praca, bród, smród, zarobić się nie da. Kiedy książę był młody, było inaczej. Chociaż on nadal stary nie jest. Coś mu się jednak pomieszało. Chciał stać się drugim Ich Wielmożnością Ciemnością. Specjalnie postanowił się roztyć i zmienić w kupę ciała. A kiedyś ładny był z niego chłopak. – Machnęła ręką. – Nic ciekawego mówić o wariacie.
- To wolno tak nazywać władcę? – zdziwiła się Dżana.
- Wszystko wolno w podzamczu, byle za broń nie chwytać. Niewiele wiesz, panienko. Skąd jesteś tak naprawdę? – Kobieta popijała kawę drobnymi łykami.
- Z nikąd – odparła Dżana wzruszając ramionami. - Urodziłam się na Pustkowiu. Moi rodzice byli najemnikami. To tyle.

Następnego dnia schodząc do podziemia, miała już w głowie charakterystyczny sygnał. Znów pukała raz i cztery, śpiewając przeciągłym, jękliwym głosem starą przepowiednię:

Tylko jeden może świat ocalić.
Narodził się z martwego ciała.
Narodził się z niespełnionej miłości…

Nie rozumiała tej pieśni i nie potrafiła przypomnieć sobie jej dalszego ciągu. Powtarzała bez przerwy trzy pierwsze wersy. To była pieśń jej ludu. Słyszała ją przed laty, pod zielonym sklepieniem z liści lasu, który był jej rodzinnym domem. To było dawno, jak przed wiekami, a ona była wtedy jeszcze małym dzieckiem.
Wciąż i wciąż ciągnęła rzewną nutę.
- Ucisz się! – krzyknęła Huberta, uderzając na górze warząchwią w żelazne wrota.
Hałas wstrząsnął murami i powrócił jękiem w piersi Dżany. Przerwała tylko na chwilę, by podjąć pieśń znowu, tylko ciszej. Tak zagłębiła się w korytarz, tracąc powoli nadzieję, że kiedykolwiek uzyska jakąś odpowiedź.
Kiedy stanęła u ostatnich drzwi, a pieśń zamarła jej na wargach, jeszcze na chwilę zostawiając je rozchylone, z pod drzwi wysunęła się dłoń pozbawiona dwóch palców. Dżana runęła na kolana, by tę dłoń pochwycić.
- Anna? – spytała szybko.
- Dżana? – Z wnętrza odpowiedziało jej pytanie, zadane słabym głos.
- Inni, są inni?
- Wszyscy są – wyszeptała Anna. – Nie wiem, o co tu chodzi. Bili mnie, jeden mężczyzna... - Rozszlochała się.
- Już dobrze. Wydostanę was. – Dżana ścisnęła jej okaleczoną dłoń, tak jawny wyrzut sumienia.
Anna trochę się uspokoiła.
- Tylko szybko – dodała. – Z Ferro jest źle.
- Co się stało?
- Stare rany. Jest bardzo słaby.
- Coś przyniosę. – Jeszcze raz ścisnęła jej dłoń, potem się podniosła.
- Zostań! – zawołała za nią płaczliwym głosem Anna, łapiąc trzema palcami powietrze. – Zostań!
Dżanę raniło jej wołanie, ale nic nie mogła zmienić, nie teraz. Nie mogła wpaść. Martwiła się o Ferro. Powiedziała, że coś przyniesie, ale nie miała żadnego leku, który mogłaby zastosować nie zbadawszy go wcześniej. Ten loch, ta paćka, nie wiedziała, co sobie wyobrażała przedtem. Miało być łatwiej. W jej głowie panowała pustka.
- Czego tak wyłaś? – spytała gniewnie Huberta.
- Boję się chodzić tam na dół – tłumaczyła się Dżana, z trudem powstrzymując drżenie rąk. – Dodawałam sobie otuchy.
- Nie rób tego więcej, bo pożegnasz się z pracą, panienko. Nie lubię wycia – oświadczyła Huberta.
- W porządku, w porządku – zgodziła się. Przecież już nie musiała śpiewać. Wiedziała, gdzie byli jej towarzysze.

Skalne ściany wąwozu wznosiły się wysoko ponad głową dziewczyny o złotych włosach. Stary, tarantowaty koń idąc pociągał nogami i czasem się potykał. Mieli za sobą daleką drogę. Dziewczyna ściągnęła wodze i powstrzymała konia.
- Już, Golding, na dziś koniec – oznajmiła, poklepując go po szyi. Wiedziała, że nie może przemęczać wiekowego zwierzęcia.
Zsiadła. Zdjęła z siodła małego, kudłatego pieska i puściła na ziemię. Potem rozsiodłała konia. Ułożyła się na odpoczynek, opierając plecami o siodło. Jeszcze nie chciało jej się spać, ale dziś nie mogła już zmuszać swojego wierzchowca, by dłużej dźwigał ją na grzbiecie. Piesek przybiegł do niej i zaczął lizać po rękach.
- Choć, Lini. – Podniosła go za łapy i posadziła sobie na brzuchu. – Jak myślisz? – spytała, bawiąc się jego złamanymi w połowie uszami. – Czy mama tam naprawdę jest? Czy nas pozna? I co powie? A co ja mam powiedzieć, Lini? Powinnam się trochę pozłościć? A wiesz, przed nami ktoś tędy jechał. Widzieliśmy ślady ognisk, prawda? – Cały czas zwracała się do psa. – Ktoś tu był całkiem niedawno. Myślisz, że to ona? Myślisz, że wieśniacy też jej pokazali tę drogę? Mnie nic nie mówili, żeby była u nich wojowniczka. Ale może nie chcieli powiedzieć, albo nie widzieli takiej potrzeby? – Piesek siedział nieruchomo i przysłuchiwał się temu, co mówiła, przekrzywiając głowę, choć nie rozumiał ani jednego z padających słów.
- No, Lini, co się tak martwisz? – Zaśmiała się, klepiąc psa po karku. – Za dużo gadam, co? Pora spać. – Przekręciła się na bok i owinęła płaszczem. Pies przytulił się do jej piersi. Uśmiechnęła się do niego i na dobranoc pocałowała w mały, zimny nosek.

- Max, kto może mieć klucze do cel? – spytała Dżana wieczorem, gdy spotkali się w stajni.
Zawsze spotykali się tylko w stajni, gdy oporządzali konie. Tam rozmawiali. Max zaproponował raz, żeby przyszła do jego kwatery. Odmówiła i więcej nie wracali do tego tematu. Nigdy też nie chciała zjeść z nim wieczornego posiłku. To zbyt by jej przypominało zwyczajne, beztroskie życie. A przecież nie mogła pozwolić sobie na beztroskę, na chwilę zabawy, czy tylko wytchnienia, gdy jej przyjaciele cierpieli. Nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak tylko o położeniu, w jakim się znaleźli. Powiedziała o tym Maxowi i chyba zrozumiał. Długo jednak zdarzało się im rozmawiać, wymieniając uwagi nad grzbietami idealnie wyszczotkowanych koni.
- Skąd mogę wiedzieć? A nie ma ich ta stara, Huberta?
- Nie. Nigdy nie widziałam u niej żadnych kluczy. Co mam robić? – Pytała go o to, tylko dlatego, że nie było nikogo innego, z kim mogłaby podyskutować. Gdy znajdowali się wśród ludzi, Rudy zawsze milczał.
- W podziemiach nie ma okien. – Myślał głośno Max. - Możesz chyba tylko rozwalić drzwi od celi.
- Są żelazne.
- Więc może uda się je zdjąć z zawiasów?
- To jest myśl – zgodziła się. – Bez problemu da się włożyć pod nie dłonie. Pomożesz mi? – W pojedynkę czuła się słaba i bezradna.
- Tak.
- Dlaczego nie masz żadnych wątpliwości?
- Dlaczego miałbym mieć? Przecież chcesz wyciągnąć z lochów niewinnych ludzi.
- Cóż... – Dżana westchnęła. – Jedyny dowód na to, że są niewinni, to moje słowa. A ty bez oporów mi uwierzyłeś. Bez wahania pożyczyłeś mi też ogromną sumę pieniędzy. Już to wszystko wydaje się wielce podejrzane. Na dodatek jesteś gotowy wystąpić przeciwko swojemu władcy...
- O tym marzy chyba każdy mieszkaniec tej twierdzy – powiedział Max. – Książe jest szalony i ktoś powinien mu się przeciwstawić.
Pokręciła głową.
- Aż tak daleko się nie posunę.
- W porządku – zgodził się.
- I, mimo to, jesteś gotowy mi pomóc?
- Jestem.
- Dlaczego tak naprawdę robisz to wszystko?
Max uśmiechnął się pod nosem.
- Choć nie chcesz podnosić ręki na naszego władcę, możesz ten świat uczynić troszeczkę lepszym.
- Ja? Zawsze chciałam, ale... – urwała. Zrozumiała, że Max myślał zupełnie o czymś innym, niż ona.
Przez chwilę oboje milczeli.
- Zastanówmy się, co naprawdę możemy zrobić – powiedziała, jakby nie było wszystkich poprzednich słów. - Pójdę do pracy zupełnie normalnie. Potem przyjdziesz ty i zwiążesz Hubertę. Konie będą czekały na zewnątrz. Ty je przyprowadzisz – planowała głośno.
- Może tak być – zgodził się.
- Nie zawiedziesz mnie? – Nieufnie spojrzała w twarz mężczyzny.
- Nie zawiodę – zapewnił Max. – Musisz mi zaufać. Nie masz zresztą wyboru. – Uśmiechnął się chytrze.
- Wiem.
- Dżano... – Wziął ją za rękę. Jego dłonie były duże i ciepłe. Oczy płonęły, spokojne i głębokie. Zadrżała. Jej ciało przypomniało sobie, że jest kobietą. Tyle minęło już lat, od czasu, kiedy po raz ostatni dotykał jej mężczyzna.
- Ale jak stąd wyjedziemy? – spytała, wyrywając mu rękę. – Przecież brama przez cały czas jest zamknięta. – Nagle przyszło olśnienie.
- Chyba zauważyłaś, że co tydzień jest targ. Musimy być gotowi z ucieczką na czas targu. – Dżana wiedziała, że tak naprawdę niewiele obchodziło go to, o czym rozmawiali. Znowu wziął ją za rękę, spróbował do siebie przyciągnąć. Ustąpiła, zgadzając się na to. Położyła mu głowę na ramieniu. Poczuła, jak podnosi się jego klatka piersiowa, jak bije serce. Objął ją. Był ciepły, był spokojny. Westchnęła. Mogłoby jej być z nim dobrze – tak pomyślała. Nagle jednak oczami wyobraźni ujrzała wyniosłego Johna o odległym, zamkniętym umyśle. Urodziła mu dziecko, dziecko, którego nie umiała wychować.
- Nie, Max, ja nie mogę. – Odsunęła się od niego, kładąc mu dłonie na piersiach.
- Co się stało, Dżano? – spytał zaniepokojony.
- Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę, nie chcę znów urodzić dziecka.
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Ja już mam dziecko – wyjaśniła.
Tylko patrzył. Odsunęła się od niego.
- Szukasz kobiety? Szukasz na stałe? – spytała, wchodząc między konie.
- Tak, na stałe. – Poszedł za nią, złapał za rękę, sprawił, że musiała się do niego odwrócić. Dotknął jej twarzy, popatrzył głęboko w jasne, spłowiałe oczy. – Jesteś piękna – wyszeptał.
- Nie mogę, nie chcę być z tobą – odpowiedziała, nerwowo potrząsając głową. Powinna grać przed nim do momentu ucieczki, ale już dłużej nie mogła. Niezależnie od tego, ile miało to kosztować, chciała pozostać uczciwa. Już i tak za bardzo zagalopowała się w damsko-męskich gierkach. Nie powinna. – Niczego do ciebie nie czuję. – To była prawda. Niczego nie czuła. Czasem myślała o mężczyznach, ale żaden nie był tym, z którym była gotowa dzielić życie. Nie, to nie było tak. Po prostu istniał już John, a oprócz niego uczucie, które próbowała wyrzucić z serca, ale które usilnie wracało. Spojrzenie Maxa znowu je obudziło. W umyśle Dżany rozbłysły ciemne, bezdennie głębokie oczy. Nie powinna o tym myśleć, odrzuciła to. Na razie miała inne zmartwienia.
Nagle zrodził się w niej niepokój. Odepchnęła Maxa, czy wciąż jeszcze będzie gotowy jej pomóc?
- Czy to, co usłyszałeś, coś zmienia? – zapytała niepewnie.
- To znaczy?
- Jeśli chodzi o ucieczkę.
- Nie, obiecałem przecież. Czy tam jest ten mężczyzna?
- Nie ma tego mężczyzny. Jestem sama i chcę być sama – oznajmiła dumnie. – Zawsze. – Chciała w to wierzyć.

Przez kilka następnych dni majstrowała przy zawiasach. Nie mogła poświęcić temu zbyt wiele czasu, żeby nie wzbudzić podejrzeń. W końcu zdjęła metalowe, zardzewiałe nakładki, zostało już tylko podważyć drzwi.
- Pepo, Mat, Anna, w górę! – krzyknęła. – Wieczorem będziemy już daleko. – Sama też włożyła dłonie pod płytę drzwi i z całej siły napięła mięśnie. Zimny pot zlał jej skronie.
Nie dadzą rady – złowróżbna myśl przebiegła przez głowę Dżany.
Na schodach zadudniły kroki.
Kto to? Wszystko jedno i tak się im nie uda.
- Dżano, pośpiesz się! – To był Max. Mocne ramię znalazło się przy jej ramieniu. Jeszcze jedna para rąk wsunęła się pod płytę. Powoli, bardzo powoli drzwi szły w górę.
- Jeszcze trochę – zajęczała Dżana.
- Puszczam! – krzyknęła Anna.
- Wypchnijcie na zewnątrz! – zaskomliła Dżana, też puszczając i odskakując w bok.
Płyta drzwi runęła z hukiem. W sąsiedniej celi ktoś zaczął krzyczeć, waląc w metal pięściami. Hałas odbił się echem po korytarzach, rozdzierając uszy. Dżana przeskoczyła nad płytą zagłębiając się w mrok, wilgoć i smród, który sprawił, że na początku nie mogła złapać tchu.
- Na zewnątrz są konie! – krzyknęła.
- Nie zapomnij o swoim mieczu. – Max rzucił jej broń.
Mat chwycił ją za rękę.
- Będzie dobrze – zapewniła.
Pod ścianą odnalazła Ferro. Pomogła mu usiąść.
- Utrzymasz się na koniu?
- Tak – odpowiedział półprzytomnie, chociaż chyba sam w to nie wierzył.
Pomogła mu się podnieść. Jego prawa ręka zwisała zupełnie bezwładnie.
- Idziemy, Ferro. Damy radę.
Podtrzymując go, wyprowadziła na zewnątrz. Ostre słońce padając na poszarzałe, wychudłe twarze więźniów, oślepiło ich. Cofnęli się drżąc. Anna osłoniła oczy okaleczoną dłonią i nagle zabrakło jej sił. Osunęła się w ramiona Maxa, tracąc przytomność.
Dżana nie wiedziała, jak udało się im wszystkim dosiąść koni, jak doszło do tego, że nagle ruszyli galopem, wpadając pod prąd w barwny tłum ludzi i zwierząt spieszących na targ w podzamczu. To na pewno ona podsadziła Ferro na siodło. Ale potem myślała już tylko o sobie i o Marzeniu. Wiatr huczał w uszach, kolory migały przed wciąż niewiele widzącymi oczami. Myśli i uczucia zostały daleko za nimi. Nie zastanawiali się nad niczym. Niczego nie spostrzegali. Gnali tylko na złamanie karku.
Kątem oka Dżana zauważała jednak, że Max został daleko za nimi. Nie mogło być inaczej. Przecież dosiadał tego przeklętego kalekiego konia.
Ściągnęła wodze.
- Nie zatrzymujcie się! – krzyknęła.
Max ją dogonił, ale nie byli już sami. Zbrojni na ciemno umaszczonych koniach ruszyli za nimi w pościg.
- Jedź z tą szkapą! – wrzasnęła, usiłując przekrzyczeć dudnienie kopyt. – Jedź! Ja ich zatrzymam! Jesteś tam potrzebny! – Od krzyku aż zabolało ją gardło.
Wykręciła konia. Marzenie zatańczyła na tylnych nogach. Stanęła dęba, przednimi kopytami grzebiąc w powietrzu. Potem ciężkim galopem ruszyła naprzeciw wojsku. Zbrojni wyhamowali. Szyk złamał się. Na chwilę zapanował bałagan. Potem dobyli mieczy. Dżana wciąż jadąc im naprzeciw, zrobiła to samo. Nie przeraziło ich krwawe oko, słońce nie odbiło się w nim, kamień został ciemny i martwy.
Nagle zrozumiała, że sama sobie z całym wojskiem nie poradzi. Znowu wykręciła konia. Chwilę galopowała wzdłuż szeregu, wciąż zbliżających się jeźdźców. Potem skręciła, w przeciwnym kierunku, niż odjechali jej towarzysze.
Żołnierze dopadli do niej z boku. Stal uderzyła o stal. Ścisnęła łydkami boki Marzenia. Ciężka klacz zebrała wszystkie siły, do granic możliwości wyciągnęła w przód szyję. Z trudem łapała powietrze rozdętymi chrapami. Być może byłaby w stanie zwyciężyć w tym wyścigu, ale nagle ugięła się pod nią noga. Kopyto wpadło w dołek.
Na chwilę wszystko się zatrzymało. Potem klacz runęła w bok, na łeb. Dżana wyrzuciła stopy ze strzemion i upadła na ziemię. Klacz przekoziołkowała jej po łydkach. Ziemia zajęczała. Marzenie od razu się poderwała, nie wszystko było jednak w porządku. Klacz trzymała w górze lewą, przednią nogę, bojąc się postawić ją na ziemi. Zwiesiła głowę.
Dżana spróbowała usiąść. Kręciło się jej w głowie. Nogi były potłuczone, ale sprawne. Zbrojni otoczyli ją kręgiem, zeskakując z koni.
- Odetnijcie jej stopę – rozkazał ktoś. – Książe ucieszy się, widząc ją na kolanach.
Wiedziała, że powinna się zerwać, że powinna walczyć, ale nagle zabrakło jej siły. Miecz uniósł się w górę.
Straci nogę, będzie kaleką jak ta nieszczęsna kara szkapa Maxa.
Coś działo się z nią niedobrego. Zwinęła się w kłębek, w bezsensownym asekuracyjnym geście osłoniła ramieniem głowę i czekała, ale ostrze nie spadło.

- Podnieś głowę, Dżano. – Usłyszała nad sobą kobiecy głos.
Poznała. To była fioletowa.
Niepewnie uniosła głowę. Kobieta w fioletowych szatach opierała się plecami o bok wilkołaka i śmiała się głośno, odrzucając w tył głowę. Były na arenie, na której środku stały dwa pale. Ławki za szklaną ścianą były pełne.
Dżana podniosła się, rozglądając niepewnie. Siedzący za szybą, to było jej plemię. Wszyscy ci, którzy odeszli. Jej matka także. Nie potrafiła zrozumieć, jak się tam znaleźli, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać, żeby rozważać sens sztuczek fioletowej. Bo to była sztuczka. Dżana wiedziała, że wszyscy ci, którzy na nią patrzyli, już od dawna przebywali w zupełnie innych światach.
- Nie mogłam dopuścić, żeby zrobili ci krzywdę. To ja chcę cię zabić – oznajmiła fioletowa, znów się śmiała. Jej słowa nie do końca dotarły do Dżany, wciąż zbyt oszołomionej. – Nie wiesz, gdzie jesteś? To miejsce poza światami. Stworzyłam je dla nas, na wzór tego, które urządził Ich Wielmożność Ciemność. Staniemy naprzeciwko siebie i ja cię zabiję.
Tak, teraz nic mnie już nie uratuje – to było dla Dżany jasne. Szybkim ruchem sięgnęła do ramienia. Rudego nie było przy niej. Został na Półwyspie. Był przecież tylko zwyczajną lisią skórą. Musiał zsunąć się jej z ramienia.
Fioletowa zaśmiała się raz jeszcze, dostrzegając lęk w oczach Dżany. Rozzłościło to wojowniczkę. Ponieść klęskę - to jedno, być śmiesznym - to zupełnie co innego. Mocno zacisnęła szczęki i skoczyła naprzód. Uderzyła raz i drugi, ale przecięła tylko powietrze. Fioletowa zrobiła unik, migając jej przed oczami zwiewną szatą i zaśmiała się znowu.
Dżana nie miała dość siły, by ją ścigać. Wiedziała, że musi się skoncentrować. Wiedziała, że trzy razy musi ciąć w to samo miejsce wystarczająco szybko, żeby ciało fioletowej nie zdążyło się zrosnąć. Wiedziała, że tylko tak może ją zabić. Wiedziała też jednak, że nie potrafi tego zrobić.
Znowu skoczyła wprzód, raz, drugi cięła szyje fioletowej. Trzeci raz już nie dała rady. Zachwiała się. Fioletowa oparła jej dłoń na piersi.
- Wiesz, co teraz będzie? – Dżana nawet nie drgnęła. – Podejdź do pali – rozkazała fioletowa. – Tyłem, nie odwracaj się. – Dźgnęła Dżanę palcem.
- Rozłóż ręce. Rzuć miecz.
Posłusznie wypuściła miecz z ręki. Fioletowa chwyciła ją za nadgarstek i szybko przeskoczyła za jej plecy. Dżana jeszcze próbowała się wyrwać. Skoczyła naprzód, chciała poderwać miecz z ziemi. Fioletowa wykręciła jej ramię. Dżana upadła twarzą w dół. W ustach miała piasek.
- Podnoś się i nie próbuj sztuczek. – Fioletowa szarpnęła ją za rękę. – Stań plecami do pali. Chcę cię przywiązać. Chcę patrzeć jak cierpisz. Rozumiesz?
Dżana poddała się. Rzemienie wbiły się jej w nadgarstki. Zacisnęła zęby. Nie mogła dać po sobie poznać, że cierpi. Wszyscy przecież na to patrzyli, prawdziwi, czy nie, ale byli tam, całe jej plemię, no i jej matka. Fioletowa sprowadziła ich, by ją jeszcze bardziej pognębić i upokorzyć.
Nie zwracała uwagi na to, co robi kobieta w filetowych szatach. Szarpała rzemienie kalecząc sobie nadgarstki.
- Teraz otwórz buzię. – Fioletowa podeszła do niej z butelką ciemnego płynu. – To trucizna. Nie strawisz jej, to ona cię strawi.
Zacisnęła dłonie na palach, podciągnęła się w górę i wierzgnęła, kopiąc fioletową w brzuch. Nadgarstki rozdarł ból.
- Uważaj. – Fioletowa podniosła się i przyskoczyła do niej. – Możesz wybrać, czy zginiesz od razu, czy będziesz umierać powoli. Umrzesz jednak tak, czy tak.
Teraz już nie wierzgała, całą energię włożyła w szarpanie rzemieni.
Fioletowa wcisnęła jej palce między zęby. Dżana przez chwilę się opierała. Musiała zyskać na czasie. Fioletowa wepchnęła jej szyjkę butelki do ust. Płyn piekł w przełyk.
Przypomniała sobie. To już się kiedyś zdarzyło. Wtedy walczyły na bagnie. Udało jej się uciec, jak zresztą zawsze potem się jej udawało. To było w historii, której nigdy nie zanotowałam i którą z czasem zapomniałam, ale która przecież istniała. Fioletowa też wtedy napoiła Dżanę trucizną. Po ucieczce wojowniczka zmusiła się, żeby zwymiotować. Teraz też powinna, ale jak miała to zrobić? Nie było żadnego sposobu. Teraz nadszedł koniec. Byle tylko Ferro się wiodło. Byle jakiś dobry człowiek dosiadał jej konia.
Człowiek? Ona nie była człowiekiem. Ona była nieśmiertelna!
Płyn piekł w żołądek. Czuła jak skręcają się jej wnętrzności.
Nie wiedziała, skąd nagle wzięła tyle siły. Zerwała sznury, skoczyła w przód, poderwała z ziemi miecz i jednym cięciem rozpłatała sobie brzuch. Krew i trucizna trysnęły na jej nogi i piasek areny.
Fioletowa cofnęła się zaskoczona. Dżana stała przed nią na szeroko rozstawionych nogach. Płaty skóry rozchyliły się ukazując zwijające się, gorące wnętrzności. Dłoń z mieczem opadła. Usta Dżany rozchyliły się. Nagle nie mogła złapać oddechu. Nie chciała dać się otruć, ale tym czasem zabiła się sama. Jakie to było śmieszne, jakie żałosne.
- Nie zniszczysz mnie, nigdy – wyszeptała Dżana, przyciskając dłonie do brzucha i podtrzymując wnętrzności, żeby nie wypadły na zewnątrz.
Nogi ugięły się pod nią i runęła na kolana. Przed oczami zaczęły migać kolorowe plamy. Jeszcze przez chwilę widziała fioletową tak zaskoczoną, że nawet nie była w stanie drgnąć.
Ach, nawet jeśli umrze, pokazała, co to jest siła woli. Ach, jaka ona była dzielna, pomieszana bohaterka.
Głowa opadła jej na piach. Nie było już fioletowej, nie było plam, była ciemność i tylko ciemność.
Czy aż tak łatwo jest umrzeć, nawet, kiedy w połowie jest się Człowiekiem Lasu? Aż tak łatwo? Za łatwo jak dla niej. Jakie to śmieszne.

Kiedy odzyskała przytomność, przez chwilę leżała z zamkniętymi oczami. Bała się podnieść powieki. Bała się, że zobaczy to, co jest potem, ten następny świat, Krainę Zmarłych. Nie mogła uwierzyć, że wciąż żyje.
Musiała jednak żyć. Czuła ból, z góry na dół przeszywający brzuch.
Może jednak powinna otworzyć oczy? Musi zająć się sobą, a jak trochę wydobrzeje, najszybciej jak się da, poszukać Marzenia.
Zaryzykowała. Uniosła powieki i wpatrzyła się w niski skalny strop. Była w grocie. W zasadzie, już wcześniej powinna się domyślić, czuła chłód ciągnący od ziemi. To musiała być spora grota ze sporym wejściem, skoro wewnątrz było na tyle dużo światła, że widziała wszystko wokół bez wysilania wzroku. Jeśli to faktycznie było światło dzienne. Grota, wilgotno i tak cicho – może to już była ta druga strona?
- Czy ktoś tu jest? – Jej wołanie nie powróciło echem.
- Nie podnoś się, panienko. – Usłyszała gderliwy głos Huberty i w chwilę później pojawiła się nad nią pomarszczona, ciemna twarz. – Myślałam, że nie wyżyjesz. Jesteś w strzępach. Ale nic nie robiłam. Nie umiem – oznajmiła stara kobieta. – Przynajmniej już nie krwawisz – dodała po chwili.
- To źle. Masz nici?
- Mam. – Pytanie Dżany zaskoczyło Hubertę.
- Dawaj. – Szybko dźwignęła się na łokciu. Zajęczała. Zacisnęła zęby i przycisnęła brodę po piersi, walcząc z bólem. – Potrzebny mi też nóż – dodała po chwili.
Na razie żyła, ale nie była w stanie ocenić, jak długo jeszcze miała żyć. Wiedziała, że jak najszybciej ktoś powinien zszyć jej żołądek, a potem te błony otaczające wnętrzności, mięśnie i skórę. Skoro Huberta wcześniej się tego nie podjęła, nie ma jej też co teraz prosić. A więc musi zrobić to sama!
- Jak długo tu leżę? – spytała, próbując nawlec nitkę. Znowu leżała płasko na plecach. Uniosła tylko ręce do twarzy, żeby widzieć ucho igły. Mówienie sprawiało jej ból, a dziurę w brzuchu odczuwała jako dziwaczną pustkę w samym środku siebie.
- Wczoraj cię znalazłam. Leżałaś od tak, na pustkowiu – zatrajkotała Huberta, przechadzając się w tą i z powrotem. Jej stare plecy wygięły się w łuk, czyniąc ją jeszcze niższą, niż się Dżanie wcześniej wydawała. – Pomyślałam, że to żołnierze tak cię zostawili.
- Tak, żołnierze – potwierdziła, zajęta swoją raną. Było jej słabo. Na czoło wystąpił zimny pot.
To nic – sama siebie przekonywała. Od czasu, kiedy po raz pierwszy była ranna, nauczyła się już znosić ból i nie mdlała z byle powodu. Unosząc głowę, tak by choć częściowo widzieć swój brzuch, skroiła krawędzie rany. Ból wycisnął jej łzy z oczu i odebrał oddech. Nie poddał się jednak. Zaczęła szyć, warstwa po warstwie.
Nie miała siły, żeby myśleć o tym, gdzie tak naprawdę była i jak wydostała się ze świata wygenerowanego przez fioletową. Czy siłą woli złamała czar tamtej? Naprawdę dała radę?
- Mogłaś mi powiedzieć. – Stara kobieta znowu zaczęła gadać. – Ten twój przyjaciel wcale nie był miły. Związał mnie tak mocno, że ciągle jeszcze ręce mnie bolą. – Jakby dla demonstracji zaczęła rozcierać nadgarstki. – A w ustach wciąż czuję tę szmatę, którą mnie zakneblował.
- Czemu więc mi pomagasz? – burknęła Dżana w stronę swojego brzucha, zbyt zajęta szyciem, by podnieść głowę.
Gdy ściągnęła z sobą ciasno płaty skóry, z bólu zacisnęła zęby.
Jak długo może żyć, jeśli to się nie zrośnie? Jak teraz ma jeść? Było tyle pytań, a ona nie miała swoich ziół przyspieszających gojenie. Nie miała nawet bandaża.
- Czy myślisz, że ja lubię księcia – odpowiedziała Huberta. – Przyjechałaś z nim walczyć, panienko, prawda? Całe podzamcze stanie po twojej stronie. – Zawahała się. – Jeśli tylko wydobrzejesz.
- Wydobrzeję, ale nie przyjechałam walczyć. – Niech stara nie ma złudzeń. – Przyjechałam wydobyć przyjaciół z waszych lochów. Zrobiłam to i teraz znikam.
- Trudno – powiedziała Huberta bardziej do siebie, niż do Dżany.
Potem długo milczała, przyglądając się, jak wojowniczka tą samą nitką, którą przedtem szyła swoje ciało, zszywa teraz bluzę.
- Śpij, jeśli chcesz poczuć się lepiej – burknęła w końcu. – Czy chciałabyś, żebym przyniosła ci coś do jedzenia?
- Raczej nie mogę jeść. Najwyżej jakiś kleik – rzuciła szybko Dżana. – Jeszcze jedno – dodała po chwili zastanowienia. – Czy nie widziałaś mojego konia?
- Nie, nie widziałam żadnego konia. – Huberta potrząsnęła głową. – Śpij już. – Wyszła, a Dżana została z masą pytań napływających do głowy, a przede wszystkim z jednym - dlaczego? Czy to, co mówiła stara, było prawdą? Jeśli tak, co się z nią stanie, skoro zawiodła? Jeśli nie? To dopiero jest problem. Teraz jednak nie mogła podnieść się i uciec. Teraz musiała spać i liczyć na szczęście. Może przeżyje?
Zamknęła oczy. Ogarnął ją spokój.
Spięła się w sobie, jeszcze przez chwilę broniła się przed niebytem. A jeśli właśnie zasypiała po raz ostatni? Jeśli to koniec? Miała odpłynąć w ciemność, w miękkość i ciepło. Będzie jej tam dobrze. Nie była w stanie się już opierać. Myśli znikły z jej umysłu. Już było jej dobrze, tylko to wiedziała na chwilę przed zaśnięciem.

Kiedy znowu odzyskała świadomość, nie otworzyła oczu, nie miała na to siły. Na chwilę zmusiła się tylko do myślenia. Nie było z nią dobrze. Dłoń Huberty podniosła jej głowę i zaczęła wpychać do ust ciepłą papkę.
Czy to nie to paskudztwo, które razem gotowały?
Było jej wszystko jedno. Połknęła bez udziału woli. Brzuchem szarpnął ból. Myślała, że nie wytrzyma. Przełknęła jednak raz jeszcze. Ból poraził wszystkie jej członki. W głowie zaczęło huczeć. Znowu się zapadała, głęboko, głęboko w dół, gdzie nie było już niczego, żadnych odczuć, ani myśli, gdzie nie było czasu.
Wydostała się stamtąd na chwilę. Nie miała jednak tyle siły, żeby otworzyć oczy. Czuła tylko, że uniosły ją w górę mocne ramiona.
- Max – wyszeptała pełna nadziei, ale ten ktoś nie odpowiedział. Potem rzucono ją na wóz z sianem. Znów straciła świadomość.
Obudziła się może po chwili, może po wielu dniach. Patrzyła w niebo. Słyszała skrzypienie kół, słyszała człapanie i parskanie starego konia, nie jej Marzenia.
Tylko leżała i patrzyła. Nad sobą miała wciąż szare, odległe niebo.
Spróbowała się poruszyć i wtedy zdała sobie sprawę, że jest związana. Zajęczała, ruch sprawił ból. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Woźnica uspakajał głosem konia, wóz zatrzymał się. Słyszała słowa, ale nie rozumiała ich. Poznała tylko głos człowieka pilnującego bramy.
Szczęknęły zamki. Ciężkie wrota rozwarły się. Nad jej głową pojawił się czarny mór, przesłaniając niebo – na chwilę. Potem był jednak kolejny. Mocne ramiona znów uniosły ją w górę. Huberta ją wydała. Nigdy nie wiadomo, komu można ufać. A może sama była sobie winna? Zawiodła Hubertę.
Mężczyzna niósł ją najpierw ciemnymi korytarzami, a potem po wąskich schodach. Mijali straże.
- Idziemy do Księcia Ciemności. Jest z nami wielka Dżana.
Witano ich pełnym kpiny śmiechem.
- Dawno nie mieliśmy tu tak znamienitego gościa.
- Książę będzie zachwycony.
W końcu została opuszczona na ziemię i usadzona na własnych piętach. Głowa opadła jej na piersi. Brzuchem targnął ból.
- Zabierzcie jej miecz! Dlaczego nikt tego nie zrobił?! – zabrzmiał nad nią dziwnie zduszony głos.
Zebrała w sobie siły, żeby zadrzeć głowę i zobaczyła tego, który nazwał się Księciem Ciemności. Na tronie, spowity w czarną tkaninę, siedział człowiek, a raczej rozlewająca się na boki góra ciała. Naprawdę uczynił się podobnym do Ich Wielmożności Ciemności.
Dżana nigdy przedtem nie widziała tak grubego człowieka. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że człowiek może być aż tak gruby. Miał okrągłą twarz, obwisłe policzki i małe, świdrujące oczka, ginące w masach ciała. Jego szyję zakrywał wypchany tłuszczem podbródek.
Po jego bokach stało dwóch uzbrojonych mężczyzn, od góry do dołu ubranych na czarno.
- Zabierzcie jej miecz! – rozkazał. Kiedy mówił, cała ta, będąca nim, góra ciała kołysała się lekko.
Mężczyzna stojący dotąd przy jego prawym boku podszedł do Dżany. Odsunął jej płaszcz i spojrzał w krwawe oko rubinu odbijającego promienie słońca wpadające przez wąskie okno, po czym wyprostował się i cofnął o krok.
- Nie dotknę tego oręża, panie – zwrócił się do księcia, przyklękając na jedno kolano. – To wielki miecz, nie mam prawa go dotykać. – Czy dlatego też Huberta go jej nie odebrała? Ale kto w takim razie wsunął go do pochwy? Dżana nie pamiętała, żeby to zrobiła. Chyba nie miałaby na to siły. – Ona jest z tych, którzy odeszli.
- Myślisz, że nie wiem?! – Książę uniósł okrągłe dłonie i z rozmachem uderzył się nimi po bokach. Jego ciało zatrzęsło się. – Odetnij jej więc ręce, skoro nie śmiesz zabrać miecza, który mogłaby podnieść przeciwko nam.
Zebrała ostatek sił.
- Boisz się umierającej kobiety?! – krzyknęła bez żadnego szacunku dla władcy. – Wiesz, czym jesteś?! Zwyczajną kupą tłuszczy!
- Odetnij jej ręce i język! – zatrząsł się książę. – Natychmiast!
- Za co?! Kim ja takim jestem?! Czego ode mnie chcesz?! Chciałam tylko spokoju! To twoje wojska pojmały moich przyjaciół! Za co, pytam raz jeszcze?!
- Ty nienawidzisz ciemności. My nienawidzimy ciebie. Przecież to proste.
- Zwariowałeś!
- Odetnijcie jej ręce!
Mężczyzna klęczący dotychczas obok Dżany dobył miecza i chwycił ją za związane razem dłonie.
Teraz fioletowa mogłaby ją wezwać. Wolałaby już śmierć z rąk tej szalonej kobiety, niż to. Co miała zrobić? Nie dać się. Ale jak?
Ostrze miecza spadło, ale ona w ostatniej chwili szarpnęła ręce w tył.
Usłyszała jęk i poczuła krew na dłoni. Ciągle jeszcze jednak miała dłoń i tylko sznur puścił. To nie była jej krew.
Ostatkiem sił zerwała się na nogi. Mężczyzna, który sam odciął sobie dłoń, wił się po podłodze. Pozostali dwaj strażnicy byli zbyt zaskoczeni, czy zrobić cokolwiek. Dobyła miecza i jednym uderzeniem rozcięła sznury na nogach. Potem wepchnęła klingę w miękki brzuch władcy. Usłyszała straszliwy krzyk, bardziej jednak przerażenia, niż bólu. Obróciła się na pięcie, odbiła i wskoczyła w szybę okna. Poleciała w dół razem z deszczem szklanych odłamków.

Otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Znowu znajdowała się w nieznanej jej grocie, znowu ktoś ją znalazł. Tym razem jednak nie czuła bólu, ani zmęczenia.
Poderwała się na równe nogi i rozejrzała raz jeszcze. Była w stanie to zrobić.
Pojęła, że tym razem jest już rzeczywiście po drugiej stronie. Przestraszyła się. Naprawdę się przestraszyła. Śmierć jest dla nieśmiertelnych koszmarem, który trudno sobie wyobrazić.
Nagle zjawiły się dwie postaci w płaszczach do ziemi. Przyszły ze strony, z której biło światło. Nie były to ani kobiety, ani mężczyźni. Nie nosiły broni. Były identyczne, gładkie, czyste, wręcz doskonałe. Na początku nie uświadamiała sobie istniejącej między nimi różnicy – jednej, ale znaczącej.
Jedna z postaci była zupełnie biała. Nosiła białe ubranie, miała śnieżnobiałą skórę, białe włosy i bezbarwne tęczówki oczu. Druga wszystko, co u tamtej było białe, miała czarne, poza błyszczącymi białkami oczu, które przybrały u niej kolor ciemnoszary.
- Wiesz gdzie jesteś? – spytała biała postać.
- Nie – odpowiedziała Dżana na wpół kłamiąc.
- To Przedsionek Krainy Zmarłych, tu cię osądzimy i wybierzemy odpowiednie dla ciebie miejsce.
Nie odpowiedziała, była zbyt oszołomiona.
- Zrobiłaś parę dobrych rzeczy dla dostępnych ci światów – ciągnęła dalej biała postać. – Dokonałaś ich jednak w sposób krwawy. Jedyną więc twoją zasługą będzie obalenie Ich Wielmożności Ciemności. Porzuciłaś własne dziecko, zawiodłaś glumy, a i księcia nie musiałaś zranić...
- To był szaleniec, zły człowiek. – Dżana próbowała się bronić.
- Ty jesteś zła. – Czarna postać uśmiechnęła się. – Pomyśl, okaleczyłaś Annę...
- To był wypadek.
- Może, ale nie musiałaś już wtedy wywijać mieczem. Jeźdźcy w czerni ustępowali ci z drogi. Nie chcieli już atakować.
- Skąd miałam wiedzieć?
- Dobrzy wiedzą – zauważyła biała postać.
- A pomyśl o Maxie i jego szkapie. Przeraża cię jej widok, prawda? – Tajemniczy uśmiech wygiął twarz czarnej postaci.
- Tak. – Dżana skinęła głową, nie rozumiała, do czego tamta dążyła.
- Czy wiesz, że to ty ucięłaś nogę temu koniowi? Przypomnij sobie.
To była wielka bitwa. Miała miejsce w historii, której nigdy tak naprawdę nie wymyśliłam, ale która była tu potrzebna, więc stała się rzeczywistością. Dżana spadła wtedy z konia, jej ręka z mieczem poleciała bezwładnie w przód i...
To naprawdę było wtedy? Wpadła w panikę.
- To też był wypadek! – krzyknęła. Nad jej głową przeskakiwały konie, które wzięły udział w tamtej bitwie. Słyszała ich parskanie. Słyszała też kwik bólu. Słyszała szczęk stali. Wszystko to rozsadzało jej czaszkę, sprawiało, że była bliska obłędu. - To był wypadek!
- Ale mogłaś cofnąć rękę – wyszeptała czarna postać.
- Dobrzy o tym myślą – powtórzyła swoje biała.
- Ty jesteś obojętna, ty jesteś zła – zatryumfowała czarna.
- Nie! To nie moja wina! Ja zawsze chciałam dobrze! – krzyknęła Dżana.
- Chcieć nie wystarczy.
- Przed tobą wieki Ognistej Otchłani.
- Będziesz pokutować.
- Nie mogę umrzeć! – krzyknęła jeszcze głośniej, zaciskając z całych sił dłonie w pięści.
- Każdy może.
- Każdy umrze – wyszeptały postaci.
- Ja nie mogę umrzeć! Jestem nieśmiertelna! Jestem z Ludzi Lasu! – Jej głos sprawił, że wszystko zaczęło się trząść i wirować wokół jej głowy. Biała i czarna twarz, odwieczny ogień, skały, gruby książę, fioletowa, krew i wszystko raz jeszcze od początku.
- Nie mogę umrzeć! Jestem z Ludzi Lasu! Jestem z Ludzi Lasu, naprawdę! Jestem bezpieczna! Nigdy nie przejdę przez Przedsionek Krainy Zmarłych! Nigdy!

Obudziła się nagle. Otworzyła oczy i poderwała z posłania głowę. Znowu zobaczyła nad sobą skalne sklepienie. Tym razem, za sprawą małego ogniska, tańczyły na nim cienie.
- Ja nie mogę umrzeć – wyszeptała drżącymi wargami.
- Dżano, uspokój się. Będzie dobrze. – Drobne dłonie ścisnęły jej rękę, a przed oczami pojawiła się potargana głowa chłopca stajennego.
- Gdzie jestem? – spytała, opuszczając głowę na twarde posłanie z suchych traw i skór.
- Niedaleko Czarnej Twierdzy. Znalazł cię wojownik na kulawym koniu. Opiekuje się tobą starzec Leif. On powiedział, że był kiedyś twoim nauczycielem.
- Skąd się tu wziął?
- Nie wiem. – Chłopiec wzruszył ramionami.
- A ty? Skąd się wziąłeś?
- Pojechałem za tobą. Jesteś dobra, a w zamku było źle.
- Jak przejechałeś przez góry?
- Znam bezpieczną drogę.
- Tak? – spytała półprzytomnie, coś innego zaprzątnęło jej uwagę – nadgarstki. Przyglądała się im z zainteresowaniem. Nie było na nich śladów rzemieni. Musiała leżeć w tej grocie już bardzo długo.
- Ile czasu byłam nieprzytomna?
- Długo. Lejf martwił się, że umrzesz – poinformował chłopiec.
Więc grota śmierci to nie był tylko zły sen? Czyżby była tam naprawdę? W coś takiego trudno uwierzyć, tym bardziej, że wróciła. Nie, to był tylko sen. Sama do siebie spróbowała się uśmiechnąć – pocieszyć się.
Nagle sobie przypomniała – nie była na świecie sama, znalazł ją Max. Max pewnie był gdzieś w okolicy. Co z resztą?
- Czy byli tu Mali Ludzie? Tacy niscy, z włosami na stopach.
- Tak, byli.
- Opowiedz o nich – poprosiła.
- Nie wiem, czy mogę. – Chłopiec zawahał się. – Leif kazał mi pilnować, żebyś dużo spała.
- Opowiedz. Potem zasnę.
- Było ich trzech i była też kobieta, ale normalna. – Chłopiec zamyślił się na chwilę. – Jeden był bardzo chory. Martwili się o ciebie. Chcieli tu czekać, aż wydobrzejesz, ale Leif ich odprawił. Powiedział, że tak będzie dla nich bezpieczniej. Teraz jesteśmy sami.
- Kto?
- Ty, ja i Leif.
- A co z tym chorym?
- Poczuł się lepiej. Ci inni mówili, że bardzo mu pomogły zioła, co im dałaś w lochach.
- A mój koń?
- Ta duża klacz?
- Tak.
- Nie było jej tu.
Jęknęła. Uniosła rękę i zasłoniła dłonią zmęczone oczy. Nagniotła palcami skronie, które nagle zaczął rozsadzać ból. Chłopiec podniósł się i spróbował wycofać na palcach.
- Jeszcze jedno. – Wyciągnęła rękę w jego stronę. Dłoń zwisła bezwładnie.
- Miałaś spać.
Rozśmieszyła ją stanowczość w jego głosie.
- Jak nasz na imię?
- Bill.
- Dziękuję, Bill. – Jej dłoń opadła, znowu zakrywając twarz.
- Śpij. – Chłopiec odwrócił się i wybiegł z jaskini.

Jasnowłosa dziewczyna i jej stary koń krążyli wokół Czarnej Twierdzy. Do środka Gill bała się zapuścić. Bała się pytać. Czekała. Podejrzewała, że matka gdzieś tam jest. A jeśli nawet pojechała dalej, że będzie musiała tamtędy wracać.
Nagle ściągnęła wodze i wpatrzyła się w równinę przed sobą.
- Lini, czy widzisz to, co ja? – spytała, pochylając twarz nad pieskiem. Potem się wyprostowała i wytężyła wzrok. Daleko przed nią pasł się ogromny, tarantowaty koń o rudej grzywie.
- Dawaj, Golding! – Uderzyła wierzchowca piętami po bokach i zwierze ruszyło ciężkim, chybotliwym kłusem. Dojechali tak do pasącego się konia.
Dziewczyna zeskoczyła z siodła i podeszła do ogromnej klaczy. Zwierze nie odskoczyło, nie przestraszyło się, podniosło tylko głowę z nad trawy i zwróciło ku niej. Przyjrzało się obcej istocie nabiegłymi krwią, smutnymi oczami. Drobna dłoń chwyciła wodze, druga pogładziła szeroką szyję.
To była klacz szlachetnej rasy, cenne zwierzę. Co tu robiła sama i w takim stanie? Sierść miała zlepioną, na grzbiecie dziwne siodło. Gill wsunęła palce pod popręg. Był mocno zapięty. Zwierze cicho ni to parsknęło, ni to zajęczało.
Szybko odpięła paski popręgu i jej oczom ukazała się pozdzierana, napuchnięta skóra.
- Zapoprężyłaś się, mała – szepnęła, klepiąc klacz po łopatce.
Tym razem zwierze zareagowało nagle kwicząc i szarpiąc się.
- Co jest? – spytała Gill. Przez większość życia była sama ze zwierzętami, nauczyła się do nich mówić.
Przeprowadziła klacz, chcąc zobaczyć, jak chodzi. Ciężko utykała na przednią lewą nogę.
Gill znowu podeszła do boku zwierzęcia. Chciała zarzucić na górę popręg i podciągnąć strzemiona, ale zatrzymała się, wpatrując w leżącą na siodle lisią skórę.
- Kim jesteś? – spytała nagle skóra, poruszając metalową szczęką.
- Mam na imię Gill – wyjąkała niepewnie i cofnęła się o krok.
- Gill córka Dżany? – Upewniła się skóra.
- Tak – przyznała.
- Ja jestem Rudy – przedstawiła się skóra. – Jestem z twoją matką, a raczej byłem – poprawiła się. – Twoja matka znikła z tego świata. Nie wiem dlaczego. – Gill milczała zbyt zaskoczona, by cokolwiek powiedzieć. – Starałem się zając klaczą, ale jestem za mały i brak mi rąk.
- Więc nie wiesz, gdzie powinnam szukać matki? – spytała zupełnie bez sensu.
- Przecież mówiłem, że nie wiem, co się stało. Czy ty nie umiesz słuchać? – ofuknęła ją skóra, a Gill nagle uderzyła fala gorąca. Co się stało z matką? Czy żyje? Czy jeszcze ją kiedyś zobaczy? Do głowy napłynęło zbyt wiele pytań, które miały na razie pozostać bez odpowiedzi. – No, ale jeśli chcesz ją odnaleźć, wykorzystaj swojego psa, karz mu szukać śladów – zaproponowała skóra. - Na to chyba łatwo wpaść?

- Dżano.
Obudziła się i zobaczyła nad sobą pomarszczoną, lecz jasną twarz mężczyzny o długich, siwych włosach, długiej siwej brodzie i gęstych brwiach, spod których patrzyły błękitne, wyblakłe oczy.
- Leif, co tu się dzieje? – spytała i przy okazji odkryła, że czuje się już znacznie lepiej. Wciąż jednak nie była gotowa, by choćby próbować wstać z łóżka. – To naprawdę ty? Co tu robisz? Myślałam, że wszyscy odeszliście.
- Może powinnaś odnosić się do mnie z większym szacunkiem. – Mówił cicho, spokojnie, bez gniewu. – Ale ty nigdy nie wiedziałaś, co to szacunek. Nigdy nie chciałaś słuchać. Wszyscy odeszli, ale ja zostałem. Zostałem, bo wiedziałem, że będę ci potrzebny. Przez sen krzyczałaś, że jesteś z Ludzi Lasu. Częściej powinnaś o tym pamiętać. Uciekłaś na Pustkowie, okradłaś nas. To było dawno i mogę ci to wybaczyć. Nieznane są wyroki opaczności. Może tak musiało być. – Dżana milczała, nie wiedząc, do czego zmierzał. – Powiedz mi jednak, czy poczułaś w sobie powołanie, żeby zmieniać świat, czy jesteś zwyczajną awanturniczką? – Zamilkł. Czekał na odpowiedź. Długa czekał, zanim Dżana wyjąkała:
- Nie wiem.
- Musisz się więc nad tym zastanowić. A teraz powiedz, co zrobisz z księciem?
- Nic. Odejdę stąd.
- Przecież walczysz ze złem. – Męczył ją.
- On nie jest złem – wyjąkała. – To tylko człowiek. Ludzie nie są źli. Ludzie bywają co najwyżej głupi.
- Tak myślisz o ludziach?
- Tak.
- A co powiesz o złu, które wyrządzają?
- Nie wiem. – Zgubiła się. – Myślałam o tym, ale nie potrafię zrozumieć, czemu oni robią te złe rzeczy. Może kiedyś znajdę wytłumaczenie. Wtedy coś z tym zrobię. Na razie uważam, że zrobiłam wszystko, co do mnie należało. W Świecie Dyktującym panuje Ich Wielmożność Jasność.
- To wszystko, co masz do powiedzenia?
- Tak, to wszystko – stwierdziła. – Teraz myślę o spokojnym życiu. – Tak, o tym myślała. To, co przeszła w ciągu ostatnich dni, kosztowało ją wiele cierpienia i strachu. Nie chciała przeżyć czegoś takiego nigdy więcej. Jeśli kiedyś była gotowa walczyć ze złem pod wszelkimi postaciami, tak teraz zastanawiała się, czy przypadkiem nie chce tylko spokojnego i cichego życia dla siebie i swoich przyjaciół. Zresztą, po co miała walczyć ze złem, skoro nie można go było pokonać? Obaliła przecież Ich Wielmożność Ciemność, a ludzie wciąż postępowali źle. Nie potrafiła tego pojąc, jeszcze nie potrafiła.
- Widzę więc, że się myliłem, że nie mogę ci pomóc – oświadczył Leif ze smutkiem.
- Znowu nie rozumiem. Czego ode mnie oczekiwałeś? – spytała.
- Że zechcesz się uczyć, żeby zasługiwać na miecz, który nosisz przy boku. Że zechcesz się uczyć, żeby pokonać fioletową – odpowiedział starzec.
- Nie chcę z nią więcej walczyć. Teraz myślę, że nie chcę już w ogóle walczyć – oświadczyła. – Zaczęłam się bać o siebie i o innych, zaczęłam bać się śmierci. Pytałeś, czy czuję powołanie. Nie czuję. Ja wciąż szukam. Nie wiem, czy walka jest dla mnie. Powiem ci to, nawet, jeśli cię zawiodę, teraz chciałabym spróbować być kobietą.
- Fioletowa jednak cię wezwie, czy tego chcesz, czy nie. Nienawidzi cię. Poza tym, jest złem nienależącym do żadnego ze światów. Czy to nie wystarczy, by chcieć ją pokonać? – Leif znowu zadał za trudne pytanie.
- Wolałabym o niej zapomnieć.
- Prędzej zginiesz.
- Nie ma innego sposobu, niż żebym walczyła?
- Jest, Dżano – oznajmił starzec, wstając. W półmroku panującym w jaskini ukazał się oczom Dżany chudy i zgarbiony, ubrany w szarą szatę wyróżniającą mędrców z Ludu Lasu. Wydał jej się wiotki i słaby, tak, że mocniejszy podmuch wiatru mógłby go przewrócić. – To ja mógłbym wezwać fioletową. – Jego głos rozbrzmiał jakby po wiekach milczenia. – Ja bym mógł z nią walczyć i ja bym ją pokonał.
- Więc czemu ja miałabym z nią walczyć, skoro ty wygrasz? – spytała, nagle pojmując, że tego pytania nigdy nie powinna postawić.
- Mógłbym to zrobić – powiedział starzec, a ona słysząc jego głos, zrozumiała, jak wielka przepaść ich dzieli. – Mistrzowie nie powinni jednak walczyć. Mistrzowie powinni nauczać. – Odwrócił się i skierował w stronę wyjścia.
Dżana milczała.
Leif zatrzymał się jeszcze na moment.
- Jest tu dziewczyna – rzucił. – Przyjechała na starym koniu, którego nam kiedyś ukradłaś i przyprowadziła drugiego...
- Marzenie – wyszeptała Dżana, ale on nie zwrócił na to uwagi.
- Mówiła, że jest twoją córką. Jest człowiekiem, może więc i ty jesteś tylko człowiekiem. – Na chwilę zamilkł. – Przyślę ją do ciebie – dodał i wyszedł.
Dżana pokręciła głową. Nie wiedziała, co powinna zrobić, co powinna myśleć. Była zmęczona, była ranna, a tym czasem czekała ją jeszcze jedna ciężka rozmowa. Obawiała się spotkania z córką. Nie wiedziała, czego to dziecko mogłoby od niej chcieć. Spróbowała sobie przypomnieć ile lat minęło, od kiedy widziały się po raz ostatni – trzy czy pięć?
- Dżano... – W wejściu stanęła wysoka, chuda dziewczyna. Światło podające na nią z tyły sprawiło, że złote włosy rozbłysły jak lśniąca aureola, gdy twarz zginęła w mroku. Była już prawie dorosła. Musiało minąć pięć lat.
Gill miała osiem lat, kiedy zabrała konia i miecz, by samotnie odejść na Pustkowie. Była mniej więcej w takim wieku, jak ja, gdy ją wymyśliłam. Jak mogło samo poradzić sobie takie małe dziecko? Nie zastanowiłam się nad tym w porę. Bajki były pełne dzieci dokonujących bohaterskich czynów. I ja też radziłam sobie sama w Świecie zza Morza Ognia i Krwi. Z resztą, wymyśliłam Gill później, niż opowiedziałam sobie o pierwszym spotkaniu Dżany i Ferro. Potem trzeba było jakoś wyjaśnić, dlaczego nie było jej wtedy przy matce.
- Witaj, Gill. Czemu mnie szukałaś? – To było głupie pytanie.
- Jesteś przecież moją matką. Parę lat byłam sama – powiedziała dziewczyna ostrym, nieprzyjemnym głosem. – Pomyślałam, że mogłabym cię poznać. Ludzie opowiadają legendy o tobie, a ja mówię, że jestem sierotą. Tak jest. – Dżana czuła, że dziewczyna ją oskarża, ale wcale się temu nie dziwiła.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć – zaczęła powoli. – Gdybym wiedziała, co mówi się dzieciom...
- Już nie jestem dzieckiem – stwierdziła dziewczyna hardo.
- Wiem, dorosłaś beze mnie. Gdybym umiała cię wychować, to pewnie byś nie odeszła...
- Nie miałam wyboru.
- W porządku. – Dżana skapitulowała. – Wiem, że zawiniłam, ale nic na to nie poradzę. Nie byłaś chcianym dzieckiem i ja nie byłam przygotowana na twoje przyjście na świat. Taka jest prawda. Kiedy to wszystko się stało, byłam niewiele starsza od ciebie, a my Ludzie Lasu...
- My ludzie – poprawiła ją Gill.
- ...wolniej dojrzewamy. – Dżana i tak skończyła zdanie. – Przyznaję, do dziś nie jestem gotowa, żeby wychowywać dzieci. Jak mogę się kimś zająć, skoro nie wiem tak naprawdę, czego sama chcę i dokąd zmierzam?
- Nie mówimy o dzieciach – przypomniała jej Gill. – Mówimy o mnie.
- Mogłybyśmy spróbować się poznać i zaprzyjaźnić – stwierdziła Dżana.
Na moment zapadła cisza.
- Może – stwierdziła Gill.
- Będziemy razem wędrować – dodała Dżana.
- Może.
- Czego oczekiwałaś?
- Nie wiem. – Dziewczyna spuściła głowę, by zaraz ją poderwać. – Wiesz, znalazłam wielkiego konia. I okazało się, że jest twój. – Dżana uśmiechnęła się. – Gadałam też z lisią skórą. Rudy wcale nie jest miły. Skąd go wzięłaś?
- Pewnego dnia przeszedł z dziećmi ze Świata Prawdziwego i został. On nie należy do żadnego ze światów. Przyniesiesz mi go? – poprosiła.
- Tak, zaraz. – Uśmiech Gill był wymuszony, odwróciła się i wybiegła, by po chwili powrócić ze skórą zwisającą jej z rąk.
- Masz. – Podała ją Dżanie.
Skóra sama ułożyła się na jej piersi, a ona oburącz pogładziła jej sierść.
- Brakowało mi cię – wyszeptała Rudemu wprost do ucha.
- Mnie też ciebie brakowało. – Skóra uniosła głowę i poruszyła metalową szczęką. – Bez ciebie jestem niczym.
Dżana uśmiechnęła się, a lis oparł czoło o jej policzek. Jego sierść łaskotała ją w nos i nie pozwalała uśmiechowi zniknąć ust.
Gill patrzyła na to, nie potrafiąc uwierzyć, że jej matka jest zdolna do czułości.

Kiedy Dżana poczuła się na tyle dobrze, żeby wstać, poszła do Marzenia.
- Co wyście zrobili z moim koniem?! – krzyknęła, badając nogi klaczy. – Dlaczego nikt mi nie powiedział, w jakim jest stanie?! Teraz już niewiele mogę jej pomóc.
Dzieci spuściły głowy, milczały. Kuracja Dżany zakończyła się natychmiastowo. Ciągle jeszcze czuła ból i niewiele mogła jeść. A gdy za długo była na nogach, robiło się jej słabo. Teraz jednak ważna była już tylko klacz. Masowała jej nogi, wciąż przeklinając.
- To nie moja wina, znalazłam ją tak potłuczoną – tłumaczyła Gill.
- Wiem, to słudzy księcia, niech ich Ognista Otchłań pochłonie – burczała pod nosem Dżana. – Ale mogłaś mi wcześniej powiedzieć.
Ćwiczyła klacz, lonżując ją i dosiadając bez siodła. W galopie wciąż pozostała piękna i majestatyczna, ale w stępie, czy kłusie nie dało się ukryć sztywności mięśni. Klacz utykała, a Dżana wiedziała, że już zawsze będzie utykać.
Zwinęła dłoń w pięść i uderzyła się nią po udzie, zagryzła wargi. Nie mogła się przecież rozpłakać, nie ona, ale mogła być zła. Jaj klacz, to cudowne, wielkie, silne, tak piękne i inteligentne zwierzę zostało okaleczone i zawsze już miało kuleć. Zawsze. Znaczenie tego słowa było potworne. Zawsze, to było zawsze. Zawsze – do końca, jeśli jest koniec, albo i dłużej.

- Już czas – powiedziała, a dzieci nie zaprotestowały i ruszyli w stronę gór. Ona dosiadła Marzenia, nie zamierzała mieć innego konia. Nie uważała wierzchowca za przedmiot, środek lokomocji. Wiedziała, że jest czymś więcej, że choć milczy, to przecież czuje, myśli i nie ma wątpliwości, jak wszystkie podobne ludziom istoty, co jest w życiu słuszne, a co nie. Gill dosiadała starego Goldinga, Bill posiwiałego i z trudem podnoszącego nogi osła. Dżana nie spytała, skąd go wziął. Lepiej było nie pytać. Podejrzewała, że ukradł. Leifa nie było już z nimi, po rozmowie z Dżaną o jej planach, nie pojawił się więcej.
- Nie w tą stronę. – Chłopak zatrzymał się. – Tam jest droga. – Wyciągnął rękę na wschód. – Tam jest wąwóz. Nie jechałaś tamtędy, pani?
- Nie. Ja jechałam przez góry – odpowiedziała obojętnym tonem. Jej myśli gnały daleko od miejsca, w którym się znajdowała.
- A ja jechałam wąwozem – powiedziała Gill. – Ludzie ze wsi wskazali mi drogę. Ja wszystkich pytałam.
- Ja nie pytałam nikogo – oznajmiła Dżana. Zdawała sobie sprawę, że przez cały czas postępowała zbyt pochopnie, może nawet nieodpowiedzialnie.
- Pojedziemy tamtędy – zarządził Bill, wykręcając osła. Już nie bał się dziwnej wojowniczki.
Ruszyły za nim.
Dżana rozmyślała. Wiedziała, że musi coś w życiu zmienić – uspokoić się. Nie potrafiła patrzeć, jak inni ryzykują życie. Teraz już nie potrafiła, teraz, gdy wiedziała, co to znaczy spojrzeć śmierci w oczy. Oczywiście jej było łatwiej, była nieśmiertelna. Sama nie ryzykowała niczego – nigdy. No, może tylko ból. Ból był czymś strasznym. Nie chciała już więcej czuć bólu, żadnego bólu, ani cielesnego, ani w sercu – przenigdy. Uspokoi się – marzyła. Może zbudują dom? Dotąd wciąż byli w drodze, od lat. Czasem nocowali w jej samochodach, ale częściej pod gołym niebem. Tropili siły ciemności, dziwne stwory i ludzi, którzy stracili dusze. Ale teraz powinien zapanować spokój. Ich Wielmożność Ciemność został obalony. Tak, zbudują dom. Wspólny dom? Może. W zasadzie, dlaczego by nie? Uprawialiby ziemię. Trzeba by się tego nauczyć. Osiedliliby się z dala od Jedynego Miasta. Życie w mieście ma co prawda swoje drobne strony. Jednak miasto jest zbyt głośne, żeby zostać tam na stałe.
Wszystkie wizje, jakie snuła, wydawały się piękne, ale jeszcze czegoś jej w nich brakowało. Cały czas czegoś brakowało. Mężczyzny? Tak, mężczyzny. Zrozumiała to, rozmawiając z Maxem. Max chciał być z nią, ale ona przecież nie mogła być z nim. Kiedyś już postępowała nieodpowiedzialnie i teraz się bała. Nie mogła drugi raz popełnić tego samego błędu. Nie mogła urodzić drugiego dziecka, którego nie umiałaby wychować. No i ciągle, gdzieś tam, był ten, który na nią czekał. Powiedział, że zawsze będzie czekał, że będzie czekał, aż ona dorośnie, aż będzie potrafiła zostać tak, jak kobiety zostają. Może chciałaby umieć być kobietą? Może by chciała? Może spróbuje?
Coś jeszcze było w jej sercu. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Nie mogła się na to zgodzić. Nie chciała nawet tego sformułować, ubierając w słowa. Nie! Nigdy! Takich rzeczy nie można robić, nie można myśleć. Dla niej był tylko ten mężczyzna, który czekał. Tak. Wybudują dom. Potem pomyśli i… I być może wróci do niego. Tak wyglądał jej plan.
- Gill, co byś powiedziała na dom? – spytała.
- Jaki dom?
- Nasz. Co byś powiedziała na to, żebyśmy wybudowali sobie dom dla nas wszystkich, osiedlili się, uspokoili? – Teraz marzyła głośno.
- Dla wszystkich? – Dziewczyna zdziwiła się. – To znaczy dla kogo?
- Dla mnie, dla ciebie, dla moich towarzyszy broni.
- W porządku. – Gill wzruszyła ramionami. – To chyba lepsze, niż się tak włóczyć po Pustkowiu.
- Na pewno lepsze – przyznała Dżana.
- A czy ja też będę mógł tam zamieszkać? – nieśmiało spytał Bill.
- Tak, oczywiście – odpowiedziała Dżana, a jasnowłosa dziewczyna zasłoniła dłonią usta, by powstrzymać śmiech.
Dżana znowu zapadła się w rozmyślaniach. Co powinna zrobić z tą dziewczyną? Już jej nie zmieni. Więc musi się nią nie przejmować tak, jak to robiła do tej pory? Chyba tak. To też było dla niej za trudne.

Czas podróży przez góry minął niepostrzeżenie. To była jakaś prawidłowość. Powroty zawsze były łatwiejsze. Może, gdyby w obie strony szło tak samo łatwo, całe życie byłoby za łatwe, bezbarwne, może nawet nudne. Nie. Na pewno nie o to chodziło. Gdyby było łatwo, osiągałoby się nie tak wzniosłe cele. Tak, gdy się wraca, może być łatwo. Przecież wraca się do tego, co już się ma. A może to tylko pozór, przewrotność losu? Wracać nie jest łatwo, naprawdę nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy ma się jakieś mocne postanowienie, tak jak ona. Wracać nie jest łatwo. Jest tylko inaczej, niż gdy idzie się w przód. Problemy, przeszkody nie są na drodze, są w sercu. Tak, tak jest, kiedy się wraca. Coś jest za plecami, a serce drży.
Znowu przemierzali równinę, morze spalonych słońcem traw. Rudy uniósł łeb i w zesztywniałe, martwe nozdrza złapał wiatr. Wiele widzące oczy Dżany dostrzegły na horyzoncie ogień, zgromadzone wokół niego postaci i pasące się konie. Uderzyła piętami po bokach Marzenia i klacz ruszyła ciężkim galopem. Gill jeszcze nie mogła wiedzieć, co spowodowało zachowanie matki, ale podejrzewała to.
Marzenie pędziła szybciej, niż wiatr, a ziemia dudniła pod jej kopytami. Dżana była bliżej, coraz bliżej. Niedługo znowu miała rozmawiać ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi. Udało im się, jeszcze ten raz się udało.
Ściągnęła wodze, klacz zaryła kopytami w ziemię. Dżana zeskoczyła z siodła. Jeszcze była na to za słaba. Zachwiała się. Ból chwycił ją za brzuch, na chwilę znieruchomiała, złapała powietrze ustami. Już po wszystkim. Podbiegła do ognia.
- Wszystko w porządku? – spytała.
- Tak, w porządku. – Anna uniosła głowę z ramienia Maxa.
Dżana cofnęła się o pół kroku. Myśli przelatywały przez jej głowę szybo, jak wiatr. Byli razem – Anna i Max, a Max chciał być przedtem z nią. Tacy byli mężczyźni. Jednak ją to zabolało.
- Czekaliśmy na ciebie – powiedział człowiek w czerni. Nie chciała go słuchać. Nie chciała być z nim, ale żeby tak szybko o niej zapomniał… To stanowcza przesada. - Stwierdziliśmy, że tu jest już bezpiecznie. Zresztą, Ferro martwił się o ciebie. Chciał nawet zawrócić. – Tak, na pewno tylko Ferro. Była zła. – Uważałem, że to nie jest dobry pomysł, tym bardziej, że nie był w najlepszej kondycji.
- A teraz, jak się czujesz? – zwróciła się do Ferro, z Maxem nie chciała rozmawiać.
- Już wszystko w porządku – odpowiedział. Uśmiechnął się. Był blady, jego policzki zapadły się, prawe ramie zwisało bezwładnie, ale ciemne oczy wciąż lśniły tym dziwacznym niepokojem, który kiedyś obudził w niej tęsknotę za Pustkowiem. Wiedziała, że wszystko jest w porządku, że tym razem jeszcze się wyliże.
Sama też się uśmiechnęła. Napięcie opadło, ciepło ogniska znowu zbudziło ból i zmęczenie. Zanim nadjechały dzieci, już spała zwinięta w kłębek na ziemi.

Leif stanął na Arenie bez broni. Był zupełnie spokojny. Setki, czy może nawet tysiące lat, odcisnęły się zmarszczkami na jego twarzy. Stał tak w szarej szacie, z długą, siwą brodą opadającą na piersi. Stał, wpatrując się w fioletową wyblakłymi oczami. Kobieta zastygła po przeciwnej stronie wysypanej piaskiem Areny, za plecami miała ogromne cielsko wilkołaka. Spojrzenie Leifa nie pozwoliło jej nawet drgnąć. Sparaliżowało ją, tkwiła w nim bowiem ogromna siła, opanowanie, wiedza i moc.
Niemy krzyk zamarł na wargach fioletowej. Krew popłynęła stróżką z ust, nosa, uszu i z pod paznokci. Uniosła ręce do twarzy. Rozmazała po policzkach krew.
Upadła na kolana, a on po prostu stał i patrzył. Spróbowała się jeszcze zerwać. W rozpaczy szarpnęła się w bok. To był jednak koniec. Siła, z jaką się spotkała, była zbyt wielka, by mogła jej się przeciwstawić. A on tylko stał. Jego moc roznieciła ogień i szaty fioletowej stanęły w płomieniach.
Wiła się po ziemi, jęczała. Wilkołak zaskomlił, kuląc się w sobie.
To naprawdę był koniec. Ciało fioletowej drgało jeszcze przez chwilę, a gdy opuściło je życie, ogień zgasł.
Leif bardzo powoli, ale pewnie, podszedł do wilkołaka. Bestia najeżyła się, szczerząc zęby i cofnęła, przyciskając zadem do szyby. Z gardzieli potwora wydobył się gulgoczący, mrożący krew w żyłach warkot, ale Leif się nie cofnął. To wilkołak spróbował się wycofać, nie miał już jednak dokąd. Jego wargi powędrowały w górę, odsłaniając różowe dziąsła. Leif wyciągnął ku niemu rękę. Zwierze znowu zawarczało i zebrało się do skoku. To była chwila. Leif szarpnął wilkołaka za ogłowie i zdarł je. Zwierze wspięło się na tylnych łapach. Wielkie pazury zawisły nad głową starca, a potem przemieniły się w śnieżnobiałe kopyta. W chwilę później tańczył już przed Leifem wyginając i prężąc szyję biały koń z jednym rogiem na czole i skrzydłami. Szeroko rozpościerały się te skrzydła, gdy delikatnie nimi poruszając, zwierz unosiło się nieco nad ziemią. Był piękny, naprawdę piękny, jego mięśnie lekko rysowały się pod skórą, kopyta wznosiły się ponad piasek Areny, w powietrzu znajdując pewniejsze oparcie.
- Teraz jesteś mój, Singerze – powiedział starzec, a zwierze zarżało, jakby się śmiejąc. Zarzuciło w tył głową, jego grzywa zafalowała.

Jechali powoli, dużo rozmawiali i śmiali się. Dżana opowiadała o swoich planach budowy wspólnego domu, ale już bez większego przekonania. Jak mogła być przekonana? Max całował Annę, okaleczona dłoń dotykała jego włosów. Dżana zazdrościła Annie, jednak nie Maxa, a samego uczucia. Bardzo chciała, żeby i dla niej wszystko było tak proste.
- Kocham ją – powiedział Max. – Teraz już wiem, że mogę gdzieś osiąść na stałe. Tak, Dżano, to jest dobry pomysł. Teraz będziemy żyć spokojnie, ja i Anna. – Słowa przypieczętował pocałunek.
Pepo spuścił wzrok. To on pierwszy pokochał tę dużą kobietę, ale sam był zbyt mały, by ona mogła go kochać.
Dżana przyglądała się Ferro. Niczego nie mówił, patrzył tylko przed siebie pomiędzy uszami kuca. Życie srodze doświadczyło małego wojownika, jego własne ciało zawiodło, nie spełniając wymagań duszy. Mógł przeżyć to, czego inni by nie przeżyli, ale, tak jak wszyscy, nie mógł wyzdrowieć, po doznaniu nieuleczalnych ran.
Nie, o Ferro nie myślała długo. Dostrzegała go tylko, rejestrowała fakt, że nie rozumie siły, która go gna. Owszem, kiedyś sama wierzyła w wagę misji, którą wyznaczono mu przed laty. To było w niespisanych opowieściach i cień tego pojawił się jeszcze w „Ostatniej ciemności”. Tak, to przecież Ferro został wybrany, by wyzwolić świat od zła, a ona po prostu zapragnęła mu towarzyszyć i wspierać go w tej walce. Teraz już nie wiedziała, czy jego droga wciąż była jej drogą i czy on sam jeszcze powinien tą drogą podążać. Jej w każdym razie nie wiązało żadne przyrzeczenie. Mogła na wszystko machnąć ręką. Była zmęczona. On też musiał być. Wypalili się. Czas nawet dla nich płynął zbyt szybko. To chyba był wystarczający powód, żeby się zatrzymać – czas.
Rozmyślanie nad tym było dla niej jednak zbyt trudne, a przecież miała i inne zmartwienia. Patrzyła na dzieci. Zastanawiała się, jak powinna traktować Billa. Nie potrafiła przecież zajmować się dziećmi, a na pewno nie takimi, które miały własne zdanie i były już prawie dorosłe. Co będzie działo się w tym ich domu? Zostawała też sprawa Johna, tego mężczyzny, który czekał. Wciąż zastanawiała się, czy powinna do niego wrócić. Od ich rozstania minęło przecież wiele lat. Sama nie wiedziała ile. Ile lat miała Gill? Dużo. Może już nawet nie była dzieckiem?
Niejasny niepokój ożył w sercu Dżany. Wróci do Johna – postanowiła nagle, wróci, bo chce spokoju, bo nie chce patrzeć już więcej na tych, którzy ją otaczali, na Blacky’ego na przykład, tego nieszczęsnego konia bez nogi. Szedł równo z innymi wierzchowcami, a ona już wiedziała, że jest winna temu, co go spotkało. To ona mu to zrobiła, tak było w jej śnie. Czy to był jednak tylko sen, ten cały Przedsionek Świata Zmarłych? Może naprawdę była po tamtej stronie?
Marzenie o wspólnym domu umarło tak samo szybko, jak się narodziło. Nie powiedziała o tym jednak przyjaciołom. Wciąż oszukiwała ich swoją wizją. Po co? Może po to, by zatrzymać Ferro w miejscu, lub by nikomu nie zdradzić, co działo się w jej sercu i głowie.

Rozbili obozowisko, siedzieli przy ogniu, a odblask płomieni tańczył na ich twarzach. Od ziemi ciągnął chłód. Było jej zimno, gdy zwinęła się w kłębek i próbowała spać. Zamknęła oczy i widziała te dwie postaci – białą i czarną. Przekręciła się na drugi bok, nie zdołała jednak uciec od dręczących ją myśli.
Usiadła, popatrzyła wokół. Ogień przygasł, a jej towarzysze posnęli. Zwiesiła głowę.
Tak, już wiedziała, wyprostowała się nagle. W torbie miała przecież truciznę. Przez chwilę, zanim podjęła decyzję, trzymała mały pojemniczek w dłoni, choć może od początku była pewna, co zrobi, a chciała się tylko nasycić mocą, jaką miała w swych rękach.
Zamknęła torbę i na palcach podeszła do Blacky’ego.
- No mały, spokojnie.
Kary ogier parsknął i przestąpił z nogi na nogę. Dotknęła jego pyska, pogładziła aksamitne, miękkie chrapy. Gdyby to była Marzenie?
- Stój!
Odwróciła się. To był Leif. Stał zupełnie spokojnie, ale jego wzrok sprawił, że się cofnęła. Za nim wspiął się na tylnych nogach koń ze skrzydłami i rogiem.
- Co chcesz zrobić? – spytał Leif nie podnosząc głosu, a Dżana wiedziała, że odpowiedź nie była potrzebna.
- W grocie śmierci dowiedziałam się, że to przeze mnie Blacky stracił kopyto – wyszeptała. - Potem przypomniałam sobie tamtą bitwę. To naprawdę jest moja wina i nie mogę tego tak zostawić. Postanowiłam go otruć – wyjaśniła naiwnie, jakby była małą dziewczynką.
- Nie znasz innych rozwiązań? – spytał Leif, patrząc na nią wciąż w ten sam, przerażający sposób.
- W zasadzie... - wyjąkała. – Czy mógłbyś cofnąć czas? Skoro pokonałeś fioletową, to może...
- Sama powinnaś potrafić to zrobić. Gdybyś chciała się uczyć... Ale dobrze, cofnę dla ciebie czas – odpowiedział ku zaskoczeniu Dżany. – Co ty wtedy zrobisz?
- Wiem, że skręciłam w lewo, tam zepchnięto mnie z konia i wtedy to się stało. Teraz pojadę prosto.
- Proste rozwiązanie – przyznał, jakby z niej drwiąc. – Myślisz, że słuszne?
- Nie widzę innego.
- A więc zaczynaj, a potem nie dziw się, że nikt oprócz ciebie nie zauważył, że coś się zmieniło.
Nagle otoczył ją zgiełk, krzyki, rżenie koni i szczęk stali. A więc to się stało, czas został cofnięty, to była tamta bitwa. Znała z góry ruchy, które wykona, tak, jakby posuwała się we śnie. Ktoś natarł na nią. Wiedziała – z nim sobie poradzi. Jedno pewne cięcie i dalej.
Nagły ścisk wykręcił jej wielkiego konia w bok. Nie, w bok jechać nie mogła. Ściągnęła wodze. Zwierze niezgrabnie zatańczyło na tylnych nogach. Czyjś miecz zawisł nad jej głową. Tego już nie pamiętała, ale bez sekundy zastanowienia odpowiedziała na cios.
Nie było już upadku z konia, nie było ran, które opatrywała potem w gospodzie. Nie było czarnego wojownika i konia z drewnianą nogą. Inaczej poznała Maxa, ale też w stajni. Coś do niej powiedział, chyba, że taka piękna kobieta nie powinna... Nie pamiętała, jakiego użył słowa. Śmiała się. Powiedziała mu, kim jest. Był zmieszany. Potem w górach nie było rżenia konia. Był jakiś inny dźwięk. Może szczęknięcie bramy? Czemu więc myślała o czarnym wojowniku? Nie myślała o nim. Więc, o czym? Może o Ferro, może o Johnie, który wciąż czekał w górach? A kiedy kupowali konie, handlarz już nie kpił, spytał tylko - po co ci nowe konie? - i powiedział, że Blacky jest wspaniałym zwierzęciem. Odetchnęła z ulgą, choć przecież niczego nie zmieniła. Tak było zawsze. Nie, kiedyś było inaczej. W niej istniały dwie rzeczywistości i... Nie miała w dłoni pojemniczka z trucizną, bo nie miała go po co wyciągać i nie było z nią też Leifa, bo nie miał po co przybyć.
Przyglądała się tym wszystkim, dla których rzeczywistość zmieniła się nagle i nie zmieniła się nigdy.
W gorące popołudnie bujała się na karku Marzenia. Wiele razy mogłaby cofnąć czas, wiele mogłaby zmienić. Chciała, żeby Marzenie nie kulała, żeby Anna nie straciła palców, a przede wszystkim, żeby glumy nie pogryzły Ferro.
Mieszało się jej w głowie. Wiedziała, że świat się zmienił, ale ta poprzednia rzeczywistość wciąż była w niej wyraźniejsza i wciąż żyły w niej wyrzuty sumienia.
Może zwariowałam? – przyszło jej nawet coś takiego do głowy.
- Rudy – wyszeptała. – Czy pamiętasz bitwę? – zapytała go, bo przecież był tam z nią, powinien pamiętać.
- Jaką bitwę?
- Tą, w której odcięłam Blacky’emu nogę.
- Przecież on ma wszystkie nogi. O czym ty mówisz? – Naburczała na nią lisia skóra. – Zresztą, jak by chodził, gdybyś mu jedną odcięła?
- No tak – przyznała. – Kiedyś ci to wytłumaczę. Na razie to mi wystarczy.
- Robisz się dziwna – stwierdził Rudy.
- Starzeję się. – Spróbowała się uśmiechnąć.
Ciągle nie miała pewności, czy czas faktycznie został cofnięty. Przecież to nie było możliwe. Pamiętała jednak, jak powiedziała Leifowi, że on może cofnąć czas. Skąd przyszedł jej do głowy pomysł, że coś takiego jest w ogóle możliwe? On mógł dokonać wszystkiego. Jako dziecko słyszała, że umysły mędrców, mogą czynić cuda. A jeśli to, co roztrząsała, nie miało miejsca, skąd by się jej wzięły te podwójne wspomnienia?
Uniosła głowę. Dlaczego? Czuła, że powinna spojrzeć w niebo. Tak, to było słuszne. Zobaczyła nagle ciemną postać na tle słońca, jeźdźca na skrzydlatym koniu. To był Leif. Widziała tego wierzchowca, gdy przybył, zanim się wszystko zmieniło. Więc to zdarzyło się naprawdę? Dlaczego jednak tak uczepiła się Blecky’ego? Dlaczego nie cofnęła czasu dla Marzenia, Anny... dla Ferro? Jak zawsze działała zbyt pochopnie.

W końcu dotarli do granic Półwyspu. Morze Ognia i Krwi powitało ich, strzelając w górę płomieniami i rozsiewając potworny smród. Bill wstrzymał swojego wierzchowca.
- Co to jest?
- Morze – odpowiedziała Dżana szeptem, choć każda część jej ciała krzyczała, że słowo to oznacza coś innego. – Za nim jest nasz świat.
- Tam? – Bill wyciągnął rękę. – Przez to można przejechać?
- Widzisz ten pasek lądu. – Wskazała Dżana. – To jedyna droga. Da się ją pokonać. My już kiedyś to zrobiliśmy, w drugą stronę oczywiście. Teraz uwaga! – Głośno zaczęła wydawać rozkazy. – Ustawcie się w zastęp. Ja prowadzę. Za mną Mat, Pepo, Max, Anna, Gill, Bill i Ferro na końcu. Wjeżdżamy spokojnie. Pełna kontrola nad końmi. Żadnego szaleństwa. – Zebrała wodze i pchnęła Marzenie w przód. Klacz ruszyła stępa, parskając dziko i podrywając w górę głowę. Dżana czuła, jak silnie szarpie wodze.
Nie wiedziała, co dzieje się za nią. Słyszała parskania i kwiknięcia przerażonych koni. Ogień otulił ich, paląc w ramiona. Smród wypełnił nozdrza, przyprawił o mdłości. Nagle pomyślała, że w ten sposób nie dadzą rady pokonać tej drogi.
- Jazda! – wrzasnęła, bijąc Marzenie piętami po bokach. – Jazda! – Ruszyła naprzód szaleńczym galopem, by wypaść na równinę i nagle zatrzymać wierzchowca w miejscu.
Usłyszała krzyk i kwiczenie. To była Strzała. Zbyt mocno wyrwała w przód i nie starczyło dla niej miejsca na wąskim pasku ziemi. Odskoczyła więc w ogień i teraz gnała na oślep z rozdętymi chrapami, z oczami błędnie szukającymi czegoś w pustce. Jej grzywa płonęła.
Dżana odpięła od siodła torbę i zeskoczyła pomiędzy rozpędzone konie. Rzuciła się by zawisnąć na wodzach Strzały.
- Uuu mała...
Anna zsunęła się na dół. Koń przestępował z nogi na nogę, rżąc rozpaczliwie. Max też był już na ziemi. Zarzucił płaszcz na szyję Strzały, żeby ugasić grzywę. Dżana wyciągała lekarstwa - cudowną wodę i suche liście, w których kryła się ogromna moc uzdrawiania. Zanurzała liście w wodzie szybko i przykładała na oparzenia na nogach konia. Max objął Annę. Czy to znowu Dżana zawiniła, czy znowu popełniła błąd? Nikomu więcej nic się nie stało. Czy jednak jeden wypadek nie wystarczył, by ją oskarżyć?
Bill patrzył na Dżanę zdziwiony. Nie rozumiał. Była taka twarda, taka silna, gdy chodziło o nią, ale wpadała w popłoch, widząc każde inne nieszczęście, tak, jakby za wszystkich odpowiadała. Nie potrafił zrozumieć też, co łączyło tych wszystkich ludzi, dlaczego byli razem, co kto dla kogo znaczył, kim był. Wydawali mu się dziwni, jacyś nielogiczni w porównaniu z zimnymi wojownikami Półwyspu. Max, co prawda, był z Półwyspu. Jego Bill już naprawdę nie rozumiał. No i to jak wyglądali – uszy Dżany, owłosione stopy tych niskich mężczyzn. Czemu byli tacy niscy? Dostał się do dziwnej grupy, to wiedział...

W tym miejscu w mojej opowieści następowały rozmyślania i dowodzenia, których już nie pamiętam. Nie zanotowałam ich na końcu innego niż przedtem brudnopisu, gdzie czerwonym długopisem spisałam w punktach wcześniejsze wydarzenia. Notowałam je na bieżąco, tak jak powstawały w mojej głowie. Ozdabiałam potem tekst rysunkami, związanymi z akcją. Rysowałam też czerwonym długopisem, a na koniec wszystko pociągałam jeszcze różowym flamastrem, żeby wyglądało ładniej. W końcu znudziła mi się ta zabawa, choć nie znudziło mi się samo opowiadanie historii.
Było jeszcze parę dni podróży i Jedyne Miasto Świata zza Morza Ognia i Krwi zjawiło się na horyzoncie. To było ich miejsce na ziemi. Znowu przemierzali znajome drogi. Dobrze czuli się w tym mieście i ostatecznie postanowili osiedlić się w jego pobliżu.
Pomiędzy niskie, drewniane domy wjechali w pełnym słońcu okryci całunem pyłu, dziwaczna, barwna karawana. Ludzie wychodzili na ulice, żeby ich zobaczyć, przyglądali się im także z okien. Bill pojął nagle, że nie tylko do jego świata nie całkiem pasowali, ale i do swojego także.
W tym momencie historia urwała się definitywnie. Miałam opowiedzieć coś więcej, ale nie zrobiłam tego, choć wiedziałam, co dalej ma się zdarzyć.
Budowali dom nad rzeką. To się działo, ale nie ubierałam tego w słowa. Dżana jeździła po deski na targ, do miasta. Rozmawiała ze starym handlarzem koni. Mówili o jakiś ważnych rzeczach, ale ja już tego nie pamiętam. Dżanę coś do tego człowieka ciągnęło. Miałam to później dokładnie wytłumaczyć, ale wtedy nie zabrałam się za to.
Wspólny dom nie był miejscem dla Dżany. Życie w małej chatce, tak jak podejrzewała, okazało się zbyt puste. Nie mogła patrzeć na Maxa i Annę, na drżące ramię Ferro, na swoje wszystkie błędy, których jakoś nie ubyło, po załatwieniu sprawy Blacky’ego. Znowu nie mogła znaleźć wspólnego języka z Gill. Dziewczyna, tak jak i ona, dusiła się w czterech ścianach.
- Czuję, że powinnam wrócić do domu – oznajmiła Dżana któregoś dnia. – Do mojego domu.
Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.
- To miał być nasz dom! – zdenerwowała się Gill.
- Miał – przyznała - ale nie przewidziałam, że tak bardzo będzie mi w nim brakować twojego ojca.
- Mam go gdzieś!
Gill nie chciała jechać z nią w góry. Dżanie wydawało się, że to rozumie. Sama bała się zimnego, cichego świata, ale miała nadzieję, że znajdzie tam coś, czego jej brakowało. Ruszyła więc w drogę. Nikt, poza Gill, nie próbował jej zatrzymać. Ona, Marzenie i Rudy znów przemierzyli Pustkowie, a potem wspięli się ku lodowym szczytom. Drżeli z zimna, jak i z niepewności.
Wysoko w górach, przy małym, przytulonym do skały domku, zatrzymali się. Dżana zsunęła się z siodła. Marzenie parsknęła cicho. Kobieta położyła jej dłoń na chrapach, drżała, nie wiedziała jak John ją przyjmie, nie wiedziała, co tam, za ścianą, znajdzie. Dom? Jej dom? Jakieś miejsce na świecie. Chciała je mieć, ale wciąż wędrując, nie znalazła jeszcze miejsca, w którym chciałaby i mogła się zatrzymać. Zresztą, znaleźć nie mogła. Nie znajduje się, gdy się szuka.
To był koniec, taki tajemniczy. W pierwszym założeniu miał być też patetyczny i wzruszający. Smakując znaczenie tej sceny kilka razy ją narysowałam.
Z planów nic jednak nie wyszło. Zwątpiłam. Chyba dlatego wymyśliłam coś jeszcze.
Było polowanie na wilki. Jedna z tych szarych bestii spojrzała Dżanie w oczy i zrozumiała, że wilki są zbyt mądre, by je zabijać, choć dalej nosiła na sobie wilcze skóry. Góry to też nie był świat dla niej. John ją przyjął, ale John też nie wystarczył. Nie był tym, o którym marzyła, choć nie miała do takich marzeń prawa. Dom nie był w górach. Chciałam dać Dżanie spokój, miejsce odpoczynku, zakończyć jej tułaczkę. Nie udało mi się. Dżana nie znalazła szczęścia, ja nie znalazłam szczęścia dla Dżany.

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...