Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Minęło pół roku. Miałam już trzynaście lat. Byłam z rodzicami na wczasach nad morzem, w Jastarni. Leżałam na plaży, smażąc się w słońcu. Panował okropny upał. Pot zalewał mi oczy i nieprzerwanym strumieniem płynął po plecach, a czas dłużył się niemiłosiernie. Do obiadu została jeszcze godzina, musiałam leżeć. W tamtych czasach straszliwie nie lubiłam się opalać. Zresztą, nie lubię tego do dziś.
Szczęśliwy traw sprawił, że miałam ze sobą zeszyt i długopis. Zaczęłam coś tam rysować, coś pisać, myśleć o różnych, dziwnych rzeczach i tak znów natrafiłam na Dżanę drzemiącą we wnętrzu mnie.
Miałam już zakończyć jej historię i miało to być szczęśliwe zakończenie. Właśnie na tym polegał problem. Dżana zamknięta w czterech ścianach nie mogła być szczęśliwa.
To trwało tylko kilka sekund, w mojej głowie zrodziła się nowa opowieść.
Choć nie, to nie było tak. Kiedy wysilę umysł, wydaje mi się, że zarys początku jednego z wątków tej historii wymyśliłam już wcześniej. Porzuciłam go jednak, bo coś mi w nim nie pasowało. Wtedy, nad morzem, po prostu wróciłam do niego, znajdując mu ciekawszą oprawę.
Była noc, ale Dżana nie mogła spać. Wpatrywała się w mrok. Tuż obok niej leżał John. Słyszała jego spokojny oddech. Nie słyszała niczego więcej. Świat nocy był pusty i cichy. Przerażało ją to, tym bardziej, że dzień nie miał przynieść żadnej zmiany. W domu Johna i wokół niego zawsze było pusto i cicho.
Czy kochała tego śpiącego obok niej mężczyznę, tego, który tak ją przed laty oczarował? Co to w ogóle była miłość? W jej głowie nagle zrodziły się pytania, na które nie znała odpowiedzi.
Znowu chciała ruszyć przed siebie, odrzucając wszystko. Czuła się jak przed laty na szczycie wzgórza nad Morzem Ognia i Krwi. Wspięła się na nie, żeby zastanowić się, co robić, chociaż wiedziała już, co zrobi. Teraz też już wiedziała, choć jeszcze miała skrupuły.
On ją przyjął. Czekał na nią przez wiele lat. Czy mogła zawieść go raz jeszcze? Czy mogła zawieść go po tym wszystkim? Po czym wszystkim? Czekał na nią, ale co jej dał? Spędzali razem puste dni. Spali w jednym łóżku. Jedli przy jednym stole. Czasem któreś z nich coś powiedziało. On kochał góry. On był u siebie. Ona została uwięziona.
Jej myśli gnały jak burza. Nie dbała tylko o siebie. Marzenie była taka smutna. To nie był świat dla tej pięknej klaczy. W niczym nie przypominała niebieskiego konia Johna, dobrze czującego się wśród lodowych szczytów, tak jak i jego pan.
Niebieski Jantar był pięknym koniem, to jemu John poświęcał całe dnie. Myślał, z jaką powinien połączyć go klaczą, żeby zachować niebieski kolor sierść i co jakiś czas przyprowadzał mu nowe partnerki. To było jego marzenie - niebieskie konie. Nie urodził mu się jednak jeszcze żaden niebieski źrebak.
Czy w ogóle myślał o Dżanie? Nie odczuła tego. W jego domu była bardzo samotna. Na Pustkowiu miała Rudego, ale od kiedy tu przybyła, Rudy nie poruszył się i nie odezwał. Nie wiedziała, czy robił tak specjalnie, czy dlatego, że coś się skończyło. Nie była pewna, czy mogła ten stan nazywać śmiercią. Bo czy mógł umrzeć ktoś, kto już był tylko lisią skórą, a nie lisem? Bała się jednak, że o coś takiego chodzi i była pewna, że jest w tym jej wina, że skrzywdziła ich oboje - Rudego i Marzenie.
Znowu miała wyrzuty sumienia. Popełniła w życiu wiele błędów, wszystko załatwiała jakby na odczepne. Tak było z nogą Blacky'ego. Zmieniła rzeczywistość, ale w zbyt prosty sposób. Nie powinna pojechać prosto, tylko w bok, tak jak w tej poprzedniej rzeczywistości. Wtedy, kiedy spadała, widziała klingę swojego miecza zbliżającą się do nogi konia, ale nie cofnęła ręki. Czemu? Teraz wiedziała już, że właśnie to powinna zrobić, chociaż spróbować, żeby wiedzieć, czy zawiniła naprawdę, czy to był tylko wypadek. Jeśli to był wypadek, nie miałaby powodów do wyrzutów sumienia.
Jej myśli biegły dalej. Tej nocy nie mogła ich już powstrzymać.
Tak samo jak z Blacky’m, było też z fioletową. To ona powinna ją pokonać, ona, nie Leif, bo to ją fioletowa wyzwała na pojedynek. Stary mistrz wszystko to próbował jej wytłumaczyć, ale nie chciała go słuchać.
Przez moment oboje stali jej przed oczami - fioletowa i Leif, przypomnieli jej Półwysep. Czemu ludzie stamtąd walczyli ze sobą? Czemu jeden z nich chciał stać się następcą Ich Wielmożności Ciemności? Przecież nie było już zła.
Powinna znaleźć odpowiedzi. Powinna ruszyć. Taka była. Taka była ta prawdziwa ona, wiecznie siedziała w siodle, wiecznie była w drodze.
Powoli wysunęła się z pod ciężkiego, niedźwiedziego futra. Spuściła na podłogę bose stopy nie znające obuwia. Potrząsnęła głową. Wciąż jeszcze nie była pewna. Czy mogła tak po prostu uciec?
Mogła, bo już tak w swoim życiu uciekała i to od tych, którzy ją kochali, a John przecież jej nie kochał, tak jak i ona jego nie kochała. Wiedziała, że nie zdoła mu tego wytłumaczyć.
Znowu ta miłość. To słowo dręczyło ją. Czy w ogóle coś takiego istniało?
Podniosła się i bezszelestnie sunąc na palcach, podeszła do skrzyni, na której leżało jej ubranie. Szybko wciągnęła skórzane spodnie i bluzę. Okręciła stopy kawałkami skóry białego niedźwiedzia. Uniosła w dłoniach miecz. Wysunęła nieco klingę z pochwy i przyjrzała się jej jasnej, srebrzystej barwie. Oto była siła.
Dobyła miecza nagle i zważyła go w dłoni. Wydał się cięższy, niż się tego spodziewała. Niestety taka była prawda. Osłabła, siedząc w miejscu i niewiele robiąc.
Schowała miecz do pochwy i przypięła do pasa. Okryła się pozornie cienkim, szarym płaszczem, zarzuciła na ramię torbę z ziołami i lisią skórę. Była gotowa.
Drzwi skrzypnęły głośno, gdy próbowała je bezszelestnie otworzyć. Cofnęła się przerażona. Co powie Johnowi, jeśli się obudzi?
Obejrzała się. Na szczęście nadal spał. Szybko wyskoczyła na zewnątrz.
W stajni powitało ją rżenie ogromnego Jantara.
- Cicho - syknęła.
Marzenie odwróciła tylko głowę i spojrzała na nią wielkimi, smutnymi oczami.
- No, mała – powiedziała, siodłając klacz. - Nie martw się już, znowu ruszamy na Pustkowie, znowu będziemy galopować. Mała, nie martw się - poprosiła, ale koń nie zrozumiał jej słów.
Zanim wyprowadziła klacz ze stajni, sprawdziła, czy hacele mocno tkwią w podkowach. Przed nimi było wiele oblodzonych, wąskich i krętych dróg. Muszą jechać powoli, muszą być ostrożne.
Bujała się na grzbiecie klaczy idącej kulawego stępa. Była wolna, była w drodze.
Wolna. To obudziło się nagle, niezrozumiałe szaleństwo. Uderzyła klacz piętami.
- Dalej, mała, dalej, jazda! - krzyknęła i zabębniła piętami po jej bokach. - Jazda!
Marzenie zerwała się ciężkim galopem. Uderzenia kopyt zadudniły, powróciły powtórzone przez echo burząc spokój gór. To było to. Gnały na złamanie karku, a skalne ściany drżały. Pęd rozwiewał płomiennie rudą grzywę klaczy i piaskowe włosy Dżany. Świat wokół rozmazywał się i wypełniał dziesiątkami smug, zamiast kształtów. Zakręty zjawiały się nagle, przynosząc nowe widoki, nowe barwy. Biały świat ustąpił miejsca szaremu, a tam, daleko przed nimi, w dole, pojawiła się płowo-zielona, sucha, wysoka trawa. Pustkowie było tak blisko, bardzo blisko.
- Dawaj! - Jeszcze raz uderzyła piętami w boki klaczy.
Marzenie wyciągnęła szyję, chrapiąc ciężko. Z jej pyska oderwał się płat piany.
Cały świat osunął się nagle w dół, a przed oczami Dżany pozostało tylko też uciekające niebo. Jej ciało zareagowało odruchowo, gdy umysł wciąż jeszcze nie wiedział, co się dzieje. Wyrzuciła nogi ze strzemion i wybiła się w górę, czy to w bok. Nie było niczego pomiędzy. Najpierw odepchnęła się od strzemion, potem leżała już na twardych kamieniach. Klacz przewróciła się tuż przy niej.
Nagle zrozumiała, że mogła ją zabić, że być może zabiła. Skuliła się w sobie i zaszlochała. Zabijanie, to było to, co potrafiła. Wciąż tylko zabijała. Nigdy nie myślała, nigdy nie robiła nic dobrego, tylko mordowała. Nigdy nie wiedziała, jak postępować. Nigdy nie wiedziała, co jest słuszne. Ani przez moment nie przyszło jej do głowy, że po prostu znajdowała się zawsze w bardzo skomplikowanych sytuacjach. Widziała tylko swoje klęski. Wiedziała tylko, że zbyt często zawodziła.
Klacz podniosła się z trudem, ciężko robiąc bokami. Ona też się zerwała. Marzenie stała, żyła, jednak żyła. Szybko zaczęła obmacywać nogi klaczy. Nie odniosła ran, niczego nie złamała, potłukła się tylko.
- Och, Marzenie - wyszeptała z ulgą, przytulając się do szyi klaczy. Stygnące łzy szczypały jej policzki.
Wreszcie wróciła na Pustkowie. Morze traw rozpościerało się przed nią, nozdrza wypełniał lekki zapach wilgoci. Na razie była jeszcze blisko gór.
Gorący i suchy świat, który tak ukochała, miał otoczyć ją dopiero za kilka dni. Niedługo miało świtać. Nie zmuszała już klaczy do galopu, a nawet wstrzymywała. Ogromne zwierze uniosło głowę i pochwyciło wraz z wiatrem to, co mogłoby się wydawać zapachem wolności. To tu, tu. Były w domu. Wysokie trawy kołysały się lekko. Dżana wyprostowała się, znowu czuła w sobie siłę.
Czy miała jakieś plany? Cóż to są plany?
Coś kołatało się w jej głowie. Wiedziała już, że pojedzie do miasta. Rozejrzy się, posłucha, czy o niej mówią, czy mówią o jakiś walkach. Poszuka odpowiedzi. Najpierw jednak musi kupić konia i gdzieś zostawić Marzenie. Oczywiście tylko na pewien czas. Nie chciała, żeby ktoś ją rozpoznał, w każdym razie nie na początku.
Nie, nie chciała jednak o tym myśleć, nie w tym momencie, nie teraz, gdy wschodziło słońce.
Zatrzymała Marzenie. Wciągnęła powietrze głęboko w płuca. Wtedy, jakby na jej prośbę, rozpoczęło się przepiękne widowisko. Najpierw na horyzoncie pojaśniało i lekki odcień różu odbił się na spodzie chmur. Potem był promień, jeden, jeszcze bardzo mizerny i słaby, po nim następne. Dżana wstrzymała oddech, jakby bała się spłoszyć słońce. Ogromna kula wytoczyła się powoli na niebo. Najpierw była pomarańczowa, tylko ze złotą, jaśniejszą obwódką. Wyglądała, jakby coś było pod spodem, pod tym pomarańczowym kolorem, jakby krążek barwy ktoś nałożył na nieco większy krążek światła. Wydawało się, że słońce zatrzymało się na chwilę. Przez moment można było na nie patrzeć. Nie, nie na nie, a wprost w nie. Za chwilę miało odrzucić barwę, słabość młodości i stać się tę najcudowniejszą, najpotężniejszą siłą, zawierającą w sobie całą prawdę istnienia. Być może ktoś by ją zgłębił, ktoś, kto umiałby patrzeć w słońce, tak by nie wypaliło mu oczu.
Dżana westchnęła, kiedy oczy zabolały od coraz jaśniej bijącego światła.
- Widzisz, Rudy? Widzisz, to takie piękne.
- Piękne – zgodziła się lisia skóra, unosząc głowę.
- Och, Rudy. - Wyrzuciła nogi ze strzemion i porywając skórę w dłonie, spadła plecami w trawę. - Och, Rudy. - Przytuliła go do siebie. Zdziwiona klacz odskoczyła w bok i parsknęła. - Rudy, ty wróciłeś.
- Ja nigdzie nie odchodziłem - odpowiedział lis.
- Ale nie było cię na tym świecie.
- Byłem. Tylko, po co miałem się odzywać? Miałaś przecież tamtego mężczyznę.
- Nudnego mężczyznę. To nie było życie dla mnie - powiedziała cicho. - Czegoś mi tam brakowało i brakowało mi ciebie, i myślałam o wielu dziwnych rzeczach. O tym, że powinnam żyć inaczej, walczyć naprawdę.
Rudy uśmiechnął się chytrze, wyginając metalową szczękę i błyskając szklanymi oczami.
- Lubię wschody słońca.
- Ja też. – Dżana westchnęła. - Lubię Pustkowie i prawdziwą samotność, kiedy jestem tylko z tobą i Marzeniem, wtedy jestem naprawdę sobą, a teraz...
- Za dużo mówisz - skarcił ją. - Po prostu patrz w niebo.
Posłuchała i spojrzała w jaśniejący błękit. Jej pierś unosiła się powoli i powoli opadała. Była spokojna. Przez chwilę była spokojna. Cały świat wokół przez chwilę był spokojny.
W parę dni później dotarła na przedmieścia i zsuwając się z konia, wmieszała się w tłum sprzedających i kupujących. Tylko łeb i kark Marzenia górowały nad tym tłumem. Zmierzała do handlarzy koni, ale tak naprawdę szukała starca, z którym już kiedyś rozmawiała. Coś w nim było, coś, czego nie umiała wytłumaczyć, a co sprawiało, że chciała go znowu spotkać.
Był tam, gdzie zawsze, wypatrzyła go.
Przywiązała Marzenie i ruszyła między konie na sprzedaż. Badała nogi i zęby, szła od jednego zwierzęcia do drugiego. Starzec przyglądał się jej spłowiałymi, błękitnymi oczami, głaszcząc się po brodzie. Inni też obdarzyli ją spojrzeniami. Chyba poznali. Zadrżała.
Wycofała się na ponad rok i nie wiedziała, co teraz od nich usłyszy. Krytyczni byli ludzie z Jedynego Miasta, skorzy do przesady i uwielbiający plotki. Doskonale o tym wiedziała.
- Nie masz dobrych koni - oznajmiła nagle.
- Teraz nie ma dobrych koni - odpowiedział starzec. - Dobre konie poszły na wojnę. Wybierz sobie młode zwierze. Może jeszcze coś z niego zrobisz. Silnego zaoferować ci nie mogę.
- Na jaką wojnę? - Dżana znieruchomiała.
- Nic nie wiesz, pani? Gdzie byłaś? - Starzec uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy.
Cofnęła się.
- Daleko. - Machnęła ręką.
- Półwysep wypowiedział nam wojnę – padło w odpowiedzi.
- Dlaczego?
- Brakuje im miejsca.
- Biorę tego. - Zdecydowała nagle, kładąc rękę na karku drobnego kasztana.
- Nazywam go Sokołem, ma trzy lata - oznajmił starzec. – Urodził się u mnie.
- Wezmę go - powtórzyła, zapłaciła i znikła najszybciej jak mogła.
Było to zwyczajne, sobotnie popołudnie. Efna biegła dusznymi ulicami. Powietrze, które wdychała, pachniało potem. Wysokie, kamienne budowle zasłaniały niebo. To było brzydkie i brudne miasto, jedyne, jakie znała. Urodziła się w Międzymieście, przeżyła w nim trzynaście lat. Tak jak wszyscy, nie mogła wydostać się na zewnątrz. Nie miała prawa.
Międzymiasto było niewielkim skrawkiem ziemi zagubionym w czasie i przestrzeni, oddzielonym od reszty światów Międzybagnem. Niekiedy ktoś z niego uciekał, wyruszała wtedy za nim pogoń i żywy już nie wracał. Czasem zjawiał się też ktoś z zewnątrz – z reguły dopełniał żywota w lochach. Nawet mówienie o światach zewnętrznych było zakazane, ale ona znała zakazane historie. Wiedziała, że istnieją inne, piękne miasta, że są stepy ciągnące się aż po horyzont, że jest morze, bezmiar wód. Matka jej o tym opowiadała. Jej matka, kiedy jeszcze była dziewczynką, gościła w swoim domu wojowniczkę ze Świata zza Morza Ognia i Krwi. Matka jej o tym opowiadała, ale teraz nie miała już matki.
Wyrosły przed nią stajnie przytulone do obszarów miasta. Co tydzień tam przychodziła. Dosiadała konia i jechała do lasu, a raczej do czegoś, co dumnie nazywano lasem. Było to tylko parę drzew.
Unosiła czasem głowę i patrzyła w niebo. Zastanawiała się, czy były miejsca, w których nic go nie przesłaniało. Słuchała szumu drzew, wąchała wiatr i marzyła o zewnętrznych światach. Dusiła się.
Wbiegła do stajni przez podwójne wrota i pobiegła szerokim przejściem. Jej nozdrza wypełniła charakterystyczna woń końskiego potu, był to jedyny z zapachów Międzymiasta, jaki lubiła. Biegła - wysoka, chuda, wbita w obcisłe ubranie z grubej tkaniny. Długie, przetłuszczone włosy o prawie czerwonej barwie uderzały o jej plecy.
Tak, to było właśnie tam, odnalazła boks swojego ulubieńca. Tabliczka z imieniem głosiła, że stoi w nim Wiatr.
Znieruchomiała. Nikt jej nie przywitał. Boks był pusty.
Nagle wpadła w panikę. Wiedziała, co to znaczy, ale sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać.
Popędziła do pokoju instruktora, pełnej jeździeckiego sprzętu dusznej klitki z wąskim oknem i ścianami wyklejonymi rysunkami przedstawiającymi konie.
- Gdzie jest Wiatr? – zapytała, zapominając o „dzień dobry”.
- Za stajnią – usłyszała od ogorzałego mężczyzny. Stajenny brud wżarł się w skórę jego twarzy i dłoni, tak, że zawsze wyglądał na niedomytego. - Możesz się jeszcze z nim pożegnać. Młode konie dorosły. Stare muszą odejść. Wiesz, że nie mamy tutaj miejsca – mówiąc te słowa nie wstał, nie odłożył też papierosa. Był za stary i zbyt poważny, by przejmować się uczuciami nastolatki.
Nie odpowiedziała, obróciła się na pięcie i pognała do siodlarni. Musiała ocalić swojego konia, musiała. Zarzuciła na ramię jego ogłowie. Zdjęła z wieszaka ciężkie siodło. Za Międzybagnem były inne światy - wciąż to sobie powtarzała. Gdzieś tam była też wojowniczka, którą znała jej matka. Wiedziała o tym. Tam na zewnątrz wolniej płynął czas. Tamta kobieta wciąż musiała żyć. Była gdzieś daleko, ale żyła.
Dotarła za stajnię. Wiatr stał wraz z grupą innych koni. Jaki on był piękny. Smukły, gniady wałach przestępował nerwowo z nogi na nogę. Rzucał głową, parskał, mięśnie wyraźnie rysowały się pod cienką skórą, sierść lśniła.
Przypadła do niego. Zarzuciła mu na kark siodło. Nie miała zamiaru go czyścić, ani wykonywać wszystkich czynności w kolejności, jakiej ją uczono. Musiała się spieszyć. Najpierw podciągnęła popręg, potem założyła ogłowie.
Dosiadła konia, wykręciła go w stronę lasu, uderzyła piętami po bokach.
- Dawaj!
Gnali. Nie wiedziała dokąd. Wiedziała tylko, że teraz będzie wolna.
To jest słuszne – tak myślała. Ocali Wiatra, a zostawać naprawdę nie było po co. Jej matka umarła. Ojciec nie zwracał na nią uwagi. Na ciasnych ulicach za mało było dla niej miejsca.
Las szumiał nad jej głową, liście ocierały się o policzki. Szukała Międzybagna. Gdzie było? Jak daleko? Czy była w stanie je odnaleźć? Czy wyślą za nią pogoń? Nie przejmowała się tym wszystkim. Teraz byli wolni - oboje.
Boki konia pokryły się pianą, oddech stał się krótszy i chrapliwy, oczy nabiegły krwią.
Nagle rozpostarła się przed nimi wąska łąka porośnięta gęstą trawą, bujną na podmokłej ziemi. Za nią było bagno. Jak miała je przebyć? Kiedyś słyszała, jak to zrobić. Wiedziała, że musi gnać.
Pchnęła konia wprost w głąb, w błoto i ciemność.
Dżana zatrzymała się w grocie, która już wielokrotnie dawała jej schronienie. Wiele się tam wydarzyło. W przeszłości, gdy prowadzili wojnę podjazdową z siłami zła, grota ta często służyła im za bazę wypadową. Była częścią opowieści o Dżanie prawie od zawsze. Spisałabym te historie, tylko, że już ich nie pamiętam. Niezanotowane i w żaden sposób nieutrwalone, przepadły, a raczej przepadły zawarte w nich słowa, bo przecież one same pozostały w Dżanie, a przez to i we mnie. Dżana pamięta je wciąż, nosi w sobie. Tamte historie ukształtowały przecież jej duszę. W tamtych historiach myślała, że jest niepokonana, najlepsza. Bardzo chciałabym móc do nich powrócić i Dżana także by chciała. Niestety nie mogę prosić jej, żeby mi je przypomniała. Tamte historie istniały i Dżana je pamięta, ale ja niestety nie mogę już z Dżaną rozmawiać. Dziś jest ona tylko i wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, jej niewolnikiem. Mówi słowami, które wkładam w jej usta. Kiedyś było inaczej, kiedyś mówiła prawdziwymi słowami, a ja mogłam nie tylko z nią rozmawiać, ale i jej dotknąć. Kiedyś śnieżnobiały Duch cwałował przez morza traw, a dla mnie brama do Świata zza Morza Ognia i Krwi nie była jeszcze zamknięta.
Ciemna, obszerna skalna jama wiała pustką i chłodem, a powietrze w jej wnętrzu miało krystaliczny smak. Tak określiła to w myślach Dżana. Doskonale wiedziała, że kryształy nie mają ani smaku, ani zapachu, ale to, co czuła, miało w sobie coś z doskonałości kryształu.
Żeby rozświetlić ciemność, rozpaliła małe ognisto w tym samym, co zawsze, miejscu.
Jeszcze raz zbadała kark i nogi konia. Sokół był smukły i w porównaniu z Marzeniem niezbyt wysoki, ale wyglądał na wytrzymałe zwierze. Taki koń w zupełności jej wystarczał. Osiodłała go ciężkim siodłem kupionym razem z nim. Musiała jeszcze sama się przebrać, nie chciała przecież, żeby ją rozpoznano.
Założyła buty, też kupiła je w mieście. Przestała czuć podłoże, a ten dziwaczny, skórzany pokrowiec, który otoczył jej stopę, krępował ruchy. Zrobiła parę kroków. Zadudniły, odbiły się echem, przestraszyły konie. Sokół położył po sobie uszy. Podeszła do Marzenia. Naprawdę dziwnie czuła się w butach. Wyjęła z torby pasek skóry i owinęła nim rękojeść miecza. Nikt nie mógł zobaczyć błysku złota, nikt nie mógł zobaczyć krwawego oka jej oręża. Rozsiodłała Marzenie, złożyła rząd pod skalną ścianą, potem rozczyściła kark klaczy. Położyła jej dłoń na chrapach.
- Nie martw się, mała. Wrócę. Niedługo wrócę. - Wiedziała, że klacz nigdzie nie odejdzie, że będzie czekać. Zdjęła z ramion lisią skórę i położyła na siodle Marzenia.
- Opiekuj się klaczą - poprosiła.
- Nie bój się - oznajmił Rudy, prężąc kark.
Zostały jej jeszcze włosy. Zaplotła je w luźny warkocz, tak, żeby zasłoniły szpiczaste uszy i związała rzemieniem.
Była gotowa. Zasypała piaskiem ogień. Dosiadła Sokoła. Wsunęła w strzemiona obute stopy. Nie czuła boków konia, nie wiedziała, która część jej stopy opiera się o metal. Rutynowe dotąd czynności stały się dziwne i nowe. Ścisnęła Sokoła łydkami. Nie wiedziała, jaką siłę ma jej uścisk. Koń ruszył żwawym kłusem, więc uścisk musiał być mocny. Poczuła następną różnicę, dziwnie było znajdować się tak blisko ziemi, dosiadając małego konia. Wszystko było dziwne. Przestała czuć się pewnie. Przestała czuć się sobą. Było tak, jakby ta prawdziwa Dżana pozostała w górach, a po Pustkowiu włóczył się tylko jej cień. Porzuciła swój świat, wracając do Johna, a w tym czasie zdarzyło się wiele rzeczy, o których nie miała pojęcia. A przecież nie chciała walczyć, chciała tylko być szczęśliwa.
Co to było szczęście? Co ona nazywała szczęściem? Była szczęśliwa, kiedy wygrywała. Tylko, że ostatnio nie wygrywała, to Lejf pokonał fioletową. Ona przegrała, ona była słaba, ona była tylko człowiekiem, tylko.
Koń brodził w morzu wysokich traw, wyrzucał w górę głowę. Miasto rysowało się na horyzoncie. Serce Dżany zadrżało. Poczuła się samotna bez Marzenia, Rudego, bez przyjaciół i jeszcze w tych butach. Była wojowniczką, ale była również kobietą, gdzieś tam wewnątrz, kobietą, która nie wiedziała wciąż, jak żyć.
- Och - wyrwało się z piersi Efny, kiedy popatrzyła w czyste niebo. Nie było domów, nie było drzew, było niebo. Nic go nie zasłaniało. To było możliwe.
W mgnieniu oka zapomniała o niemiłym wrażeniu, jakie wywołało uderzenie plecami o wilgotną ziemię. Kiedy Wiatr wyskakiwał z bagna, nie zdołała utrzymać się na jego grzbiecie.
Tylko, że ta wilgoć przemoczyła jej koszulę. Poderwała się gwałtownie.
Wiatr przestępował z nogi na nogę, parskając cicho, ale nie unosząc głowy. Z jego chrap wydostawał się oddech przemieniony w parę. Jego oczy nabiegły krwią.
Efna rozejrzała się. Ciemnozielona trawa sięgała jej do połowy łydek. Bagno było tuż za nią. Jego brzeg porastały rachityczne krzewy tarniny i czarnego bzu. Widziane od tej strony wydawało się dziwnie wąskie. Za nim znajdowały się jeszcze węższe łąka i las.
Czyżby już opuściła Międzymiasto? Naprawdę przybyła z tamtej strony? Czemu więc tak długo pędzili przez ciemność?
Nieważne. Była wolna.
Uśmiechnęła się sama do siebie, choć jeszcze nie wiedziała, co znajdzie i czego szuka. Wolność, swoboda i życie były w tym momencie dla niej najważniejsze.
Dziwna myśl przebiegła jej nagle przez głowę. Kiedy zmuszała konia, by skoczył w bagno, nie widziała drugiego brzegu, a teraz nie mieli na sobie błota, nie byli brudni. Wszystko to wydawało się nierealne. Usiłowała sobie przypomnieć, czy matka o czymś takim opowiadała, czy opowiadała o tym, co dzieje się, gdy przekracza się granicę między światami.
Nie. Tego matka nie mówiła. Pewnie nie wiedziała.
Dosiadła Wiatra i po raz pierwszy spojrzała w stronę nowych światów. Grunt musiał się najpierw podnosić, a potem gwałtownie opadać, bo nie zobaczyła niczego prócz traw i nieba.
- Och! - Wciągnęła głęboko w płuca powietrze. Wszystko było takie nowe, takie piękne. Uderzyła konia piętami po bokach. Kłus jej nie wystarczył, szybko przeszli w lekki galop.
Nowy świat migał jej przed oczami. Najpierw uważnie śledziła zmieniające się pejzaże. Pagórki wznosiły się i opadały w doliny. Tu i tam wystrzelały w niebo nagie skałki. Trawa z żywozielonej przemieniła się w brązową i żółtą. Temperatura podnosiła się. Żar spadał jej na głowę, palił i powodował, że powieki opadały, a ciało znowu przeszywał dreszcz.
Boki Wiatra pokryły się pianą, głowa opadła, oddech stał się chrapliwy. Teraz szedł kłusem, co jakiś czas potykając się, lub myląc krok. Efna zasypiała, rzucana na boki nierównym chodem konia, zupełnie jak worek.
Jakiś wstrząs. Znowu się wyprostowała. Wokół było tak pięknie. Ona była wolna. Powieki przesłoniły obraz nieba. Pierś wypełniła się słodyczą, a całe ciało utonęło w puchu.
Nagle zrodził się w niej żal, gorycz w gardle. Chciało jej się pić, wargi wyschły, a język stał się gruby i lepki.
Jednak tylko przez chwilę pamiętała o pragnieniu, potem znowu ogarnął ją spokój. Zobaczyła zewnętrzny świat, już wiedziała, jaki był. Była wolna. Cel, jaki sobie postawiła, znalazł się w zasięgu ręki, wyciągnęła więc rękę, musnęła palcami, spróbowała chwycić.
O co jej chodziło? Nagle wróciła do rzeczywistości. Leżała na piasku z szeroko rozwartymi oczami. Wiatr pochylał się nad potokiem.
Zerwała się. Nic jej się nie stało. Co by się mogło stać? Szybko odpięła popręg. Jeszcze o tym pamiętała. Osiodłany koń nie może się schylać, zapoprężyłby się. Ściągnęła mu siodło. Postanowiła, że na razie się zatrzymają.
Siodło wydało jej się bardzo ciężkie. Wypuściła je w piasek. Dla konia zrobiła już wszystko, co była w stanie i powinna, mogła się wreszcie sama napić.
Piła łapczywie. Woda była mętna od mułu i niesmaczna, ale w jej spragnionych ustach stała się cudownym nektarem. Ugasiwszy pragnienie, podczołgała się do siodła. Nie miała już siły, żeby się wyprostować. Pół dnia na koniu, to było dla niej za dużo. Złożyła głowę na twardej, pachnącej potem skórze, potem się zapadła. Nie wiedziała już niczego, niczego nie myślała, niczego nie czuła.
Obudziła się tylko na chwilę. Nie było już tak ciepło, a ona była zesztywniała. Bolał ją kark, a policzek odgniótł się od twardej poduszki. Mimo dreszczy chodzących po plecach, zlewał ją pot. Może była chora? Tak, jej głowa była ciężka, w czaszce łupało. Miała gorączkę. Zapadła się znowu. Nie śniła.
Czas snu minął nagle. Kiedy znowu wróciła do rzeczywistości, był środek nocy. Czuła, że powinna się poruszyć, szukać pomocy. Ostatkiem sił zmusiła się, żeby wstać i znowu osiodłać konia. Zanim usiadła na siodle, najpierw przewiesiła się przez nie, ciężko dysząc. Odeszły z niej już wszystkie siły.
Nie popędziła konia. Powoli kołysali się w stępie. Krok za krokiem, wstrząs za wstrząsem, znowu opadała jej głowa. Trudno było się jej utrzymać w siodle. Bolały ją nogi i pośladki, a wokół wciąż były tylko trawy i trawy.
Nagle wpadła w panikę. Jeżeli będzie się tak kołysać jeszcze przez parę godzin, to w końcu zaśnie i spadnie. Przyszło jej do głowy, że jeśli ruszą galopem, może uda jej się skoncentrować. Miała też nadzieję, że w ten sposób szybciej dotrą do celu.
Co było celem?
Już nie wiedziała. Bała się.
Popędziła konia. Wiatr z wyraźnym wysiłkiem zerwał się do biegu, szarpiąc ją w przód. Zacisnęła łydki na jego bokach. Musiała się mocno trzymać. Jeśli będzie, wszystko powinno pozostać w porządku.
Gnali.
Co się stało potem? Nie wiedziała. Leżała na karku konia, nie miała w ręku wodzy, niczego nie widziała. Nagle poczuła, że spada. Usiłowała chwycić Wiatra za szyję, ale ta była zbyt szeroka. Jej dłonie nie miały się w co wczepić. Spadła. Pamiętała jeszcze kopyto, które przeleciało obok jej twarzy. Potem wszystko się skończyło.
Obudziła się na miękkim sienniku pod ciężką i ciepłą pierzyną. Czuła się tak, jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Leżała chora, a matka parzyła dla niej zioła. Było jej dobrze, tak błogo, a matka była taka piękna.
- Och - westchnęła cicho z rozkoszy przeżytej we wspomnieniach.
Nagle zaczęła myśleć, choć może jeszcze nie do końca logicznie. Bolała ją głowa. Co się stało? Nie wiedziała. Gdzie była? Tego też nie wiedziała. No i skoro źle się czuła, to czemu przedtem nie połknęła aspiryny? Miała ją w kieszeni spodni. Była przecież niedawno przeziębiona. Tak, to dlatego znowu się rozchorowała. Czemu myślała o aspirynie? Wszystko jej się pomieszało.
Szczęk naczyń na kuchni zmusił ją do powrotu do rzeczywistości i obserwowania otoczenia. Choć na początku myślała, że znowu jest w domu swojego dzieciństwa, teraz spostrzegła nieznajomego, zgarbionego starca w sukmanie z grubego płótna. Jego rzadkie, białe już włosy spadały do połowy pleców.
- Obudziłaś się? - spytał głosem zamierającym w gardle i powoli odwrócił się ku niej.
Ujrzała twarz ciemną, prawie brązową, wysmaganą wiatrem i spaloną słońcem, głęboko pooraną zmarszczkami czasu. Z pod gęstych, białych brwi patrzyły na nią jasne, spłowiałe i zgasłe już oczy. Nie widziała takich twarzy w Międzymieście.
- Tak - odpowiedziała cicho. - Co się stało? Gdzie mój koń?
- Spokojnie – powiedział cicho i zerknął w stronę naczyń. On też, jak matka, parzył dla niej zioła. - Znalazłem cię na Pustkowiu. Koń był przy tobie. Piękne zwierze. Piękne zwierze jak na te okolice. Potłukłaś się trochę. Zająłem się wami. Skąd jesteś? Tu mało kto ma tak jasną cerę.
- Jestem z Międzymiasta – wyjaśniła. - Szukam Dżany.
Starzec zaśmiał się cicho, lekko ironicznie. Jego twarz i oczy pozostały jednak smutne.
- Szukasz Dżany, panienko? Jak masz właściwie na imię?
- Efna.
- Ja jestem Jakub – przedstawił się starzec. – Posłuchaj mnie teraz uważnie, Efno. Jej już nie ma. Odeszła. Od dawna się o niej nie mówi.
- Dokąd odeszła?! - prawie krzyknęła.
- Może tam, gdzie cały jej lud, za morze przez inne światy. A może jeszcze tu jest, ale już nie walczy. Poddała się.
- Dżana się poddała? - Nie mogła się z tym pogodzić.
- Tak. Zrozumiała chyba, że całego świata nie może zmienić.
Efna tylko patrzyła. Więc ta wielka wojowniczka, w którą wierzyła, już nie istniała. Nie, tak być nie mogło! Szybko rodziły się w niej postanowienia. Musi ją znaleźć, sprawić, że wróci, że znowu będzie wielka. Zapomniała na moment, że sama była tylko małą dziewczynką, uciekinierką, że przybyła do świata Dżany szukać schronienia, a nie po to, żeby ten świat zmieniać.
- Teraz odpocznij. Jesteś bardzo słaba - powiedział Jakub.
Zamknęła oczy. Tak, była słaba, dlatego nie rozumowała jasno.
- Obudzę cię, jak zioła się zaparzą.
- Dobrze. - Już spała.
Spędziła w domu starca dwa dni. Przede wszystkim spała. Czasem o czymś rozmawiali, ale nigdy nie wrócili do tematu Dżany. Efna nie chciała dowiadywać się niczego więcej. Dla niej prawdą było tylko to, w co wierzyła. Jakuba nie interesowało, skąd przybyła. Parę razy, jakby mino chodem, zasugerował, że powinna wrócić do domu, że samej będzie jej ciężko. Ale na nią nie naciskał. Zignorowała to. Nie miała siły na dyskusje.
Była noc, kiedy sobie przypomniała, że przecież musiano wysłać za nią pogoń. Za każdym wysyłano. Żaden uciekinier nie mógł pozostać przy życiu, takie było prawo Międzymiasta. Nagle zrozumiała, że zawsze będzie już tylko uciekać, że nigdy nie może się zatrzymać. Pojęła, że nie musi opuścić Jakuba. Postanowiła, że wyruszy rano, ale szybko stwierdziła, że to nie był dobry pomysł. Staruszek z pewnością uznałby, że jeszcze nie ma na to siły. A przecież ona musiała wyruszyć jak najszybciej.
Przeszukała kieszenie. Znalazła w nich króciutki ołówek i pomięty kawałek papieru. Szybko nakreśliła parę słów.
To, że Efna umiała czytać i pisać, nie jest w żaden sposób dziwne. W Międzymieście chodziła do szkoły bardzo podobnej do tych, jakie istnieją w naszym świecie. Mogło jej się wydawać, że wszyscy ludzie, we wszystkich ze światów, umieją pisać i czytać tak, jak mnie się wydawało, gdy byłam dzieckiem. Jakub, choć był tylko biednym wieśniakiem, rzeczywiście jednak umiał. Może miał za sobą lepszą przeszłość? Nie wiem. Nie zastanawiałam się nad tym, zanim nie zaczęłam opisywać tej sceny, a więc dużo później, niż ją wymyśliłam.
„Dziękuję za gościnę, ale na mnie już czas. Będą mnie ścigać. Będą chcieć mnie zabić. Nie mów, że mnie znasz, bo też mogą Ci coś zrobić. Jeszcze jedno - zabiorę Ci trochę jedzenia. Kiedyś może zwrócę.”
List takiej treści położyła na stole, a jego róg przygniotła ciężkim, glinianym kubkiem. Potem pobiegła do spiżarni. Zabrała stamtąd bochenek chleba, kawał sera i pęto kiełbasy. Nie zostawiła prawie niczego, nie wiedziała przecież, kiedy znowu spotka kogoś, kto chciałby dać jej coś do jedzenia. Potem poszła do stajni o walących się ścianach i zapadniętym dachu. Przedtem tam nie była. Przedtem wstawała z łóżka tylko po to, by obmyć się w misce wody, zagrzanej dla niej przez staruszka.
Zatrzymała się nagle. Wcześniej o tym nie pomyślała, teraz zdała sobie sprawę, że okradła biedaka. Wewnątrz, obok Wiatra, stał chudy osioł, chyba tak stary, jak jego właściciel. Tak, okradła biedaka. Potrząsnęła głową. Pocieszyła się myślą, że kiedyś odda wszystko, co zabrała. Oczywiście, jeśli przeżyje.
Szybko osiodłała konia. Wiatr nie wyglądał dobrze, jego boki zapadły się, a sierść zmatowiała. Coś z nim było nie w porządku, ale nie wiedziała co. Umiała jeździć konno, ale nie znała się na opiece nad końmi.
Zaczęła się bać. Była chora, jej koń był chory, Dżana odeszła, a jakby tego wszystkiego było mało, okradła biedaka.
Galopem przeleciała przez wieś, a potem wypadła na równiny tonące w błękitnym świcie. Boki konia poruszały się ciężko, mylił nogi. Mimo to gnali.
Słońce wytoczyło się zza horyzontu, jako ogromna, purpurowa kula. Serce Efny zadrżało przepełnione pięknem tego widoku. W Międzymieście nigdy by czegoś takiego nie zobaczyła. Co by się nie stało w przyszłości, było warto uciec.
Ściągnęła wodze, by zatrzymać konia. Wyprostowała się na siodle i wpatrzyła w dal. To był naprawdę piękny świat.
Wojsko z Międzymiasta w niebieskich mundurach, dosiadające gniadych i karych koni o brzydkich pyskach, wpadło do wsi. Towarzyszył im krzyk dzieci i lament kobiet. Do chaty Jakuba też się wdarli.
- Widziałeś rudą dziewczynę na gniadym koniu? - spytał ostro jeden z żołnierzy.
- Nie, nie widziałem – odpowiedział starzec, zgniatając w dłoni list od niej.
- Ty parszywy staruchu, ona tu była. - Ktoś obdarzył go kopniakiem.
Potem odeszli. Pozostał po nich płacz. Machina zabijania ruszyła.
Dlaczego władze Międzymiasta postępowały tak okrutnie, wydając wyrok śmierci na każdego, kto opuścił ich terytorium? To wydaje się oczywiste. Międzymiasto było małym, ciasnym światem i życie jego mieszkańców nie należało do łatwych. Gdyby nie widmo kary, nie dałoby się utrzymać ludzi w tamtym świecie. Kara natomiast musiała być wykonywana, skoro naprawdę miała budzić strach. Pozostaje jednak pytanie, w jakim celu powstało Międzymiasto i czy jego istnienie nadal było innym światom potrzebne? Czy utrzymywanie w nim ludzi siłą miało sens? Tego nie wiem i nigdy nie wiedziałam. Umysł dziecka nie potrzebuje takich informacji. Gdy byłam małą, złotowłosą dziewczynką, wystarczyło mi wiedzieć, że Międzymiasto istnieje.
Dżana zatrzymała się w gospodzie, w pokoju numer trzynaście. Właściciel budynku przyglądał się jej ciekawie. Nie zdołał jednak rozpoznać. Była dla niego tylko obcym, dziwacznym przybyszem z daleka. Nie bawiło jej to, bardziej przerażało. Bolał ją fakt, że nie poznali jej twarzy, oczu, nierównego kroku, że już jej nie pamiętali. Miała wrażenie, jakby nie istniała, jakby nigdy nie była wielka, nie dokonywała bohaterskich czynów. Dla kogo to robiła? Dla wszystkich ludzi. Dla wszystkich.
Wędrowała szerokimi ulicami zalanymi słońcem. Poszła na targ, wmieszała się w tłum, słuchała głosów. Przypomniała sobie, jak przed ponad rokiem przyjeżdżała tu po deski, powożąc Marzeniem zaprzęgniętą do prowizorycznie skleconego wozu. Wtedy lubiła gwar miasta. Podobało jej się, że ludzie chcieli z nią rozmawiać, że ją poznawali. Podobało jej się, że była tam tylko na chwilę, że zaraz znów miała wyruszy na Pustkowie. Budowali dom z zapałem i z nadzieją, które na moment udzieliły się także Dżanie. Chyba w końcu nawet Pepo pogodził się z myślą, że Anna nie była dla niego. A Dżana nauczyła się traktować Maxa jak towarzysza broni, tylko i wyłącznie, a nie jak mężczyznę, który zaproponował jej, że będą razem, a potem szybko oddał serce innej. Wszystko było w porządku i sama nie wiedziała, kiedy życie okazało się zbyt puste. To stało się nagle. Był dom, ale nie było już żadnych planów, niczego do zrobienia. Nie rozumiała tego.
Teraz... Teraz była sama. Teraz słyszała o wojnie. Nie pojmowała, czemu ludzie walczyli, skoro zła w Świecie zza Morza Ognia i Krwi już nie było. Coś w niej krzyczało. Jeden książę z Półwyspu mógł oszaleć, ale żeby takk wszyscy?
Wieczorem usiadła w gospodzie przy barze i wsłuchała się w podniesione, pijackie głosy mężczyzn.
Wysoki wojownik w czarnym płaszczu i z czarną brodą przysiadł się do niej.
- Czy mogę coś pani postawić?
- Tak - odparła, choć z trudem powstrzymała drżenie głosu. Poznała go. To był Max. Co tu robił? Wyruszał na wojnę? Z Półwyspem? Przecież on był z Półwyspu! Nie rozumiała, czemu jej nie poznał. Przyszło jej do głowy, że może tak było lepiej. Jednak tylko przez moment tak myślała, potem coś zakuło ją w piersi. Czemu jej nie poznał? Czy aż tak się zmieniła?
Zsunęła z kontuaru prawą dłoń naznaczoną okrągłą blizną.
- Z daleka pani przybyła? - zapytał.
- Z daleka. - Chciała wyciągnąć z niego informacje. - Jestem najemniczką, a tu sporo mówi się o wojnie.
Mężczyzna roześmiał się głębokim, lżącym śmiechem.
- Wojna nie jest dla kobiet. Takie zarządzenie. One nie nadają się do tego. Nawet Dżana wybrała mężczyznę.
Żeby cię pokręciło - powiedziała sobie w duchu. - Jak możesz tak mnie traktować? Jestem wielka, a ty jesteś tylko zwyczajnym prostakiem.
- Czyli nie mogę się zaciągnąć?
- Nie. - Znowu się zaśmiał.
- Szkoda. A w ogóle, kto ma się bić? I o co? - pytała dalej zupełnie spokojnie, choć aż się w niej gotowało.
- Ludzie z Półwyspu przeszli na ląd. Są teraz na naszych terenach, plądrują wsie. Nie możemy do tego dopuścić. To źli ludzie, barbarzyńcy. Ktoś musi ich powstrzymać.
- No tak – przyznała. - Czemu zaatakowali?
- A bo to kto wie? - Wzruszył ramionami. - Karczmarz! – krzyknął. - Czego się pani napije?
- Czegoś mocnego - rzuciła hardo.
- Spokojnie. - Stłumił jej podniecenie ruchem ręki.
Miał racje, musiała się opamiętać.
Zamówił piwo, dla siebie i dla niej.
- Dlaczego ruszasz na wojnę?
- Max. - Wyciągnął do niej rękę.
Zawahała się.
- Eva. - Podała mu dłoń.
Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na bliźnie. Znowu ukryła dłoń w mroku kontuaru. On nie zapytał.
- Czemu ruszasz? Dla pieniędzy?
- Nie – odpowiedział. - Dla idei. Tu jest mój dom. Zresztą, byłem tam. Może ruszam i z zemsty. Moja kobieta była w ich lochach.
Twoja kobieta? Zaśmiała się sztucznie.
- Ja nie wiem, co to idea, miłość też nie jest dla mnie. Ja walczę dla pieniędzy - skłamała.
Następnego ranka poszła do kowala i zamówiła dla siebie pełną zbroję i pełną zbroję dla konia, podając wymiary Marzenia.
Teraz, kiedy o tym piszę, zastanawiam się, skąd miała na to wszystko pieniądze. Odpowiedź brzmi - nie wiem. Dżana prawie zawsze miała pieniądze, to wszystko. Kiedy byłam małym dzieckiem, wydawało mi się to oczywiste.
Wiatr szedł stępa z pochyloną głową. Efna luźno trzymała wodze jedną ręką. Rozglądała się na boki urzeczona widokiem wielkiego, zbudowanego z drewna miasta o szerokich ulicach, z górującym nad nimi zamkiem o grubych murach i strzelistych wieżach. Więc i tak mogło wyglądać miasto. Mogło być piękne. Drżała na całym ciele z podniecenia. Świat, który się przed nią otworzył, urzekł ją różnorodnością krajobrazów i ogromem przestrzeni. Tu było miejsce dla wszystkich, miejsce na wszystko, miejsce żeby żyć, być wolnym, miejsce żeby łamać prawo, uciekać od prawa, tyle miejsca, tyle światła i tyle nieba. Kiedy na Pustkowiu położyła się na plecach i spojrzała w górę, miała przed oczami tylko niekończący się błękit. Potem zamknęła oczy i czuła ciepło. Promienie słońca igrały na jej twarzy. W Międzymieście nie było przyjemnego ciepła. Tam był zaduch i upał ściekający potem po plecach.
Wśród drewnianych domów dostrzegła barwny szyld gospody. Stało przed nią już parę koni, szlachetnych zwierząt w pancerzach i z wysokimi siodłami. Jakże różnił się od nich jej Wiatr i rząd, jaki znała.
Zsunęła się z siodła i przywiązała Wiatra obok innych koni. Wszystkie uwiązano za wodze, więc i ona tak zrobiła, choć uczono ją, że tak się nie powinno. Niepewnie wspięła się po trzech niskich schodkach i weszła do środka, nagle tonąc w gwarze głosów i tytoniowym dymie.
Podeszła do baru. Z głową opartą na dłoni siedziała tam kobieta o wysmaganej wiatrem twarzy, z włosami w barwie piasku, zebranymi w warkocz.
Efna zatrzymała się przy kontuarze i obserwowała ruchy grubego karczmarza.
- Czy mogę wynająć pokój? - spytała cicho.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
- Czy mogę wynająć pokój? - powtórzyła nieco głośniej.
- Hę? - Karczmarz pochylił się nad nią. - Czego tu, mała?
- Chcę wynająć pokój.
- A masz pieniądze?
Sięgnęła do kieszeni ciasnych spodni i wydobyła pogięte zwitki banknotów.
- Mam. - Podsunęła je grubasowi pod nos.
- Co to ma być? - Roześmiał się, wyjmując jeden papierek z dłoni dziewczyny. Rozwinął go, potem rzucił na ladę. - Co to ma być? To nie są pieniądze.
- To są pieniądze - zaoponowała.
- Tu się płaci złotem. Jazda smarkulo, spadaj stąd!
Wypadła na zewnątrz, w oczach zakręciły się jej łzy. Nie wiedziała, co teraz pocznie. Nie wiedziała, bo i nie mogła wiedzieć, że pieniądze z Międzymiasta nie były nic warte we wszystkich innych światach. Przeraziło ją odkrycie, że nie znajdzie noclegu, ani nie dostanie niczego do jedzenia.
Ktoś położył jej rękę na ramieniu.
- Co?!
- Wyrzucili cię? - spytał wysoki chłopak o jasnych włosach i prostackiej, szerokiej twarzy.
- Tak. - Skinęła głową. - Jestem z daleka. Moje pieniądze są tu nieważne.
Chłopak sięgnął do kieszeni i wydobył miedzianą monetę.
- Weź – powiedział. - Ja tu pracuję. Dobrze zarabiam. Wojownicy dają napiwki, jak im dobrze opatrzę konia.
Efna uśmiechnęła się.
- Dziękuję.
Nie rozumiała. W tym, pełnym miejsca, świecie ludzie byli tacy życzliwi, tacy dobrzy, wszystkim się dzielili i tylko ona okradła biedaka.
Odwróciła się na pięcie i wróciła do wnętrza. Błysnęła grubasowi miedzią.
- Już rozumiem. Teraz dostanę pokój?
- Skąd to masz, mała?
- Mam i już. - Wzruszyła ramionami.
Kobieta o piaskowych włosach przyglądała się jej tępym, niewidzącym spojrzeniem.
- Czternastkę, na jedną noc.
- Dziękuję. - Pobiegła na górę, a płomiennie rude włosy powiewały za nią jak ogon komety.
Mężczyźni grający w pokera rozmawiali coraz głośniej, przekrzykując się nawzajem.
- Kumie, widzicie tę babkę przy barze? Ona chce iść na wojnę.
- Niech sobie idzie.
- Co, ona myśli, że może być drugą Dżaną?
- Jakby Dżana w ogóle istniała.
- Istniała, tylko odeszła jak i ci jej Ludzie Lasu. Tacy mądrzy i wspaniali. Dlatego mogą mieć nas gdzieś i wyruszyć do lepszych światów.
- Teraz pewnie jest z jakimś chłopem, jak każda. One tylko to potrafią.
- Pewnie, ona nie może być inna.
- Cicho. Przebijam.
- A ja sprawdzam.
- Dobra, wszystko moje. Mam trójkę asów.
- Przykro mi. Kareta króli.
- Niech cię, ty szelmo.
- A co z tą babą?
- Wiecie, do czego są baby?
Zaśmiali się w okrutny, nieprzyjemny sposób. Tego już nie wytrzymała. Poderwała się i popędziła na górę. Goniły ją głosy.
- Patrzcie ją, jaka wrażliwa.
- Szybciej, gonią cię!
- Na wojnę chciała iść!
- Najemniczka!
Znowu się śmiali.
Dżana trzasnęła drzwiami wpadając do swojego pokoju i z impetem rzuciła się na siennik.
Skulona po drugiej stronie ściany Efna wstrzymała oddech i wsłuchała się w szloch kobiety. Już od dłuższego czasu leżała, wpatrując się w sufit i przysłuchując dobiegającym z dołu głosom. Drewniane domy może były piękne, ale miały tę wadę, że przez ich ściany wszystko było słychać.
Może zdziwić Cię, Czytelniku, że nieco ponad roczna nieobecność Dżany w świecie bez radia i telefonów, w świecie, w którym najszybszym środkiem transportu jest koń, w ogóle została zauważona. Świat zza Morza Ognia i Krwi jest jednak bardzo małym światem, na którego przemierzenie wystarczy tylko kilka dni. Poza tym, w czasach, gdy panował Ich Wielmożność Ciemność, na Pustkowiu wciąż toczyły się walki ze sługami zła, Dżana nie miała ani chwili na odpoczynek, a w Jedynym Mieście i po wsiach wciąż o niej mówiono.
Teraz Dżana płakała. Czuła się bezradna. Zapomnieli o niej. Wyśmiewali się z niej. W zasadzie przecież nie walczyła dla nich, ale... Walczyła, żeby świat był lepszy. Tymczasem, ten przeklęty świat, nie był wcale lepszy. Wojownicy ruszali, żeby się bić. Dlaczego? Nie wiedziała, ale planowała wyruszyć z nimi. Po co? Żeby zrozumieć i... Żeby zemścić się za Marzenie, za to, co zrobili jej wspaniałej klaczy. Żeby zemścić się za swoich towarzyszy, za Ferro. Tak, tego też chciała. Nie mogła zebrać myśli. Coś w niej mówiło, że zemsta jest czymś złym. Dlaczego w ludziach była chęć zemsty? Dlaczego była w niej? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
- Och. - Wiła się, przekręcała z boku na bok, obejmowała głowę. - Rudy, dlaczego nie wzięłam cię ze sobą? - mówiła, a Efna po drugiej stronie ściany słuchała. - Może ty byś to zrozumiał? Ty byś mnie pocieszył. Przynajmniej nie byłabym taka samotna.
Efna obudziła się i leżała przez chwilę z szeroko rozwartymi oczami. Był świt. Myślała o tamtej kobiecie. Musiała znać Dżanę. Inaczej tak by się nie przejmowała słowami mężczyzn z gospody.
Dziewczyna podniosła się i powoli, niepewnie poszła pod drzwi sąsiedniego pokoju. Zapukała. Nie było żadnej odpowiedzi. Zapukała więc raz jeszcze.
- Jest tam pani? - zawołała nieśmiało.
Odpowiedziała jej cisza, tylko cisza. Trudno. Sama już musiała jechać dalej. Była przekonana, że u Jakuba straciła zbyt wiele czasu.
Oddając klucz, spostrzegła, że trzynastka wisi już na swoim miejscu.
- Ta kobieta wyjechała? - spytała cicho, bardzo cicho.
- Wyjechała - odpowiedział grubas, wzruszając ramionami. - I ty też się stąd zabieraj.
Nie przejęła się zbytnio jego słowami. Nie wystraszyła się go. Pomyślała po prostu, że choć w Świecie zza Morza Ognia i Krwi było wielu życzliwych ludzi, byli i tacy jak w Międzymieście. Nie zastanawiała się nad tym wiele. Ważniejsze było, że kobieta o piaskowych włosach opuściła miasto. Efna spieszyła się. Miała nadzieję, że odnajdzie tamtą, że dowie się czegoś o Dżanie.
Wiatr szedł drobnym kłusem. Nie zmierzali już na zachód, jak dotąd, ale na północ. Efna tak naprawdę nie wiedziała, dlaczego podjęła taką decyzję. Po prostu tak jej przyszło do głowy i jak się okazało, była to decyzja słuszna. Gdzieś koło południa zobaczyła przed sobą sylwetkę jeźdźca. Popędziła konia. Wiatr z trudem zerwał się do galopu. W piersi mu rzęziło. Tamten koń wlókł się noga za nogą w stępie i szybko się z nim zrównali.
Kobieta dosiadająca drobnego kasztana, spojrzała na nią. Wydawała się przestraszona. Ściągnęła wodze i wstrzymała wierzchowca. Efna zatrzymała Wiatra.
- Ty... Ja... - wydusiła, zdając sobie sprawę, że nie wie, co powiedzieć.
Kobieta tylko patrzyła.
- Słyszałam, jak płakałaś. - Nagle poczuła się głupio. - Ty znasz Dżanę, ja wiem...
- Może znam. - Padła zimna odpowiedź.
- Szukam Dżany - wydusiła.
- Po co?
- Szukam – powtórzyła. - Uciekłam z Międzymiasta. Uciekłam, bo tam chcieli zabić mojego konia. Uciekłam. Moja mama opowiadała mi o Dżanie. Ona ją spotkała i ja... - To zdarzyło się w jednej z tych zapomnianych historii.
Dżana milczała, przyglądając się bladej twarzy dziewczyny. Kiedy ostatni raz widziała Gill, może była w jej wieku. Gdyby zapytała tej dziewczyny, ile ma lat, wiedziałaby, ile lat ma jej córka. Ona zapomniała. I czy w ogóle umiałaby policzyć swoje lata? Dla niej nie miały znaczenia.
Posiadanie dzieci było trudnym zadaniem. Z Gill zupełnie jej nie wyszło. Blada dziewczyna przypomniała jej o tym, powiększając wór rozpaczy, który nosiła w sercu. Życie było takie trudne.
- Szukasz schronienia obok Dżany?
Dziewczyna rozwarła szeroko oczy.
- Dżana niesie zniszczenie.
- Znasz ją! - krzyknęła uradowana.
- Znam – przyznała.
- Powiesz mi, jak ją znaleźć? – Myślała, że wyjdzie z siebie ze szczęścia.
- Sama nie wiem.
- A... - Wyrwało się z piersi Efny.
- Ale powiem ci, dokąd iść - dodała kobieta o piaskowych włosach.
Efna przytaknęła, kiwając głową, jakby prosząc - powiedz, powiedz.
- Jedź dalej na północ, dopóki nie znajdziesz się nad rzeką. Potem pojedź wzdłuż niej na wschód. - Dziewczyna chłonęła informacje nie tylko uszami i szeroko rozwartymi oczami, ale całym ciałem. - Tam znajdziesz dom. Jego mieszkańcy cię przyjmą. Twój koń potrzebuje odpoczynku.
- Wiem – wyszeptała. - Co mam im powiedzieć? Że kto mnie przysłał?
- Ja jestem Eva – oznajmiła Dżana. Skoro już wybrała to imię, będzie się nim przedstawiała. - Ale oni mnie nie znają. Po prostu opowiedz im wszystko, jak mnie spotkałaś i że znam Dżanę.
- Dobrze.
- A potem jedź dalej na północ do ruin twierdzy. Wjedź w jej bramę galopem. Nie wolno ci się zawahać, bo zagubisz się na Międzybagnie. Chyba już je znasz? - Spojrzała na dziewczynę. Skoro tu była, to już chociaż raz musiała przekroczyć Międzybagno. - Za Międzybagnem zatrzymaj się. Znajdziesz się w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas. Tam czekaj. Dżana cię znajdzie.
- Skąd będzie wiedziała, gdzie jestem?
- Będzie wiedziała. – Kobieta oznajmiła pewnie. - Jeśli jeszcze żyje, przyjdzie. Jeśli nie, ja przyjdę. Teraz jedź – nakazała jej. Wykręciła konia, kierując się teraz na wschód. Popędziła zwierze i zostawiła dziewczynę wciąż tkwiącą w miejscu.
- Eva! – zawołała tamta. - Jestem Efna, pamiętaj!
- Tak, Efna! - odkrzyknęła i popchnęła Sokoła do galopu.
Efna - dziwne imię. W Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas ta dziewczyna może długo na nią czekać. Ale się doczeka. Chyba. Musi najpierw sama wszystko zrozumieć. Znowu dokonywać wielkich czynów. Musi, żeby móc wrócić do swojego imienia.
Ta dziewczyna... Powiedziała, że jej matka ją znała.
To prawda, że Dżana przez jakiś czas ukrywała się w Międzymieście, kurując się z ran. Kiedy to się zdarzyło? Po obaleniu Ich Wielmożności Ciemności Dżana po raz pierwszy była ranna, więc później. Tylko z kim wtedy walczyła? Nie wiem. Dawniej wymyślałam wiele historii, które wzajemnie się wykluczały. Nie dbałam o to. Miały być pasjonujące, ale nie musiały przy tym być logiczne.
Schronienia udzieliła wtedy Dżanie uboga staruszka wychowująca małą, ciemnowłosą dziewczynkę o bladej twarzy i zapadniętych oczach. Przetrwać w Międzymieście było trudno. Staruszka narażała życie, ukrywając Dianę w swym wilgotnym mieszkaniu o ścianach pokrytych grzybem. Czyżby blada dziewczynka była matką Efny? Czyżby w Międzymieście aż tak szybko płynął czas? Dżana w żaden sposób nie odwdzięczyła się tamtej staruszce. Wzięła, czego potrzebowała i odeszła, zostawiając po sobie tylko opowieść o lepszym świecie. Choćby dlatego powinna zadbać o Efnę.
Wyrośli przed nią nagle, od razu ich rozpoznała - wojskowi z Międzymiasta. Rozpoznała ich, bo kiedyś za nią podążał podobny oddział.
Dobyła miecza. Sokół zatańczył na tylnych nogach. Stal szczęknęła o stal, ramie natarło na ramię, z pysków koni potoczyła się piana. Krwawe oko oręża Dżany nie zabłysło, nie było potrzebne. Krew trysnęła strumieniem, czyjaś głowa potoczyła się po trawie. Z jakiejś piersi wydobyło się rzężenie, jakiś koń zakwiczał i przewrócił się.
Zrozumieli, że była lepsza od nich wszystkich razem wziętych. Zawrócili. Ona została z trupami u stóp.
Nie tak miało być. Znowu zabijała. Pierwsza dobyła miecza, zaatakowała. Żołnierze nie zrobiliby niczego. Minęło zbyt wiele lat. Polowali na dziewczynę. Mieli do tego prawo. Powinna ich przepuścić i po prostu trzymać za Efnę kciuki. Dopadliby ją i zabili. Czym różniło się jedno życie od drugiego? Każde życie było tylko, czy aż życiem, tak mężczyzny, jak i dziecka. Dżana stanęła po stronie dziecka, choć to dziecko złamało prawo, a mężczyzna je egzekwował, gdy ona nie miała z tym wszystkim nic wspólnego. Dlaczego wybrała dziecko? Bo sama miała dziecko? Bo miała wobec Efny dług do spłacenia? Gdzie była w tym logika? Znowu znalezienie odpowiedzi było zbyt trudne, chociaż coś zaczynało jej już świtać. Była pewna, że po bitwie z wojskami Półwyspu wszystko to, z czym się teraz borykała, wyda jej się jasne.
Efna spędziła w siodle parę dni, zanim dotarła do małego domku przycupniętego na skraju rzeki. Obok miał stajnię, prawie tych samych rozmiarów, co znajdujący się po przeciwnej stronie ogródek warzywny. Nie pasował do tego miejsca, do morza suchych traw biegnącego po horyzont, tak jak i nie pasowała rzeka. Właściwie Efna zawsze wiedziała, czym jest rzeka. Trudno powiedzieć, jak zdobyła tę wiedzę. Może wiedziała to dlatego, że ja zawsze wiedziałam, czym jest rzeka, a może o rzekach opowiedziała jej matka, tak, jak opowiedziała o Dżanie. Nigdy przedtem jednak nie widziała rzeki.
Skąd brali w Międzymieście wodę do picia? Ona nie wiedziała. Ja też nie wiem.
Efna zsunęła się z siodła i podeszła niepewnie do drzwi. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Zapukała. Czekała chwilę, zanim ukazała się jej wysoka, czarnowłosa kobieta z wyrazem zdziwienia na twarzy. Była piękna. Spojrzenie miała zimne i wyniosłe. Efna wzięła głęboki oddech i już chciała coś powiedzieć, kiedy spostrzegła dłoń o trzech palcach opartą na klamce. Cofnęła się.
- Kim jesteś? - Kobieta odezwała się pierwsza.
- Jestem Efna. Przysłała mnie kobieta, która zna Dżanę...
- Jaka kobieta? - Głos czarnowłosej brzmiał zimno.
- Powiedziała, że ma na imię Eva i że wy... - zawahała się, nie wiedziała przecież, czy był tam jeszcze ktoś inny - mnie przyjmiecie. Powiedziała, że nie znacie jej imienia.
- Wejdź. - Kobieta cofnęła się. - Wszystko wyjaśnisz. - Brzmienie jej głosu nadal nie budziło zaufania.
W chwilę potem obok Efny znalazł się nieco od niej niższy mężczyzna i wyjął jej z ręki wodze Wiatra.
- Zajmę się twoim koniem - oznajmił.
Skinęła głową i weszła do środka. W drzwiach minął ją jeszcze wymykający się do stajni chłopak o jasnych włosach.
Efna zatrzymała się tuż za progiem. Małe, ciemne pomieszczenie, w którym się znalazła, służyło zarazem za kuchnie i sypialnie. Pod jedną ścianą leżały sienniki, przy drugiej znajdowało się palenisko, na środku stał ciężki, drewniany stół. Oprócz Efny i czarnowłosej kobiety w pomieszczeniu były jeszcze dwie osoby - dwóch mężczyzn bardzo do siebie podobnych, a także podobnych do tego trzeciego, który wyszedł. Obaj byli niscy, barczyści, obaj mieli gęste, ciemne włosy i stopy porośnięte szczeciną. Obaj obdarzyli ją nieprzychylnymi, niepokojącymi, a zarazem smutnymi spojrzeniami. Może właśnie dlatego, że byli tak do siebie podobni, od razu spostrzegła różnice między nimi. Ten z mężczyzna o ciemniejszych i odleglejszych oczach poruszał się w sztywny, nienaturalny sposób i prawie w ogóle nie używał prawej ręki. Pomyślała od razu, że musiał mieć jakiś wypadek.
- Wytłumacz nam wszystko - poprosiła czarnowłosa.
- Anno, daj dziewczynie spokój. Jest zmęczona - powiedział ten zdrowy.
Kobieta jakby go nie usłyszała.
- Mów.
- Spotkałam ją w gospodzie. - Efna nagle zaczęła się bać. - To była wysoka kobieta o jasnych włosach związanych w warkocz. Miała małego, kasztanowatego konia. Chyba utykała. - Anna tylko na nią patrzyła. - Ja uciekłam z Międzymiasta i ona mi powiedziała, żebym tutaj przyszła, na trochę, żeby mój koń odpoczął. Mam potem jechać do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas i czekać na Dżanę. Ona powiedziała, że Dżana mnie tam znajdzie.
Kobieta uśmiechnęła się tak, jakby coś ją rozbawiło, a mężczyzna o ciemnych oczach w odpowiedzi obrzucił ją wściekłym spojrzeniem.
- Zostań. Siadaj. – Kobieta wskazała jej miejsce przy stole.
Efna usiadła na krawędzi ławy.
- Opowiesz mi o Dżanie – poprosiła. - Znasz ją?
- Znam. - Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo. - Ale nie ma czego opowiadać. Dżana to człowiek, jak każdy inny. No, może nie całkiem człowiek, ale naprawdę nie ma o czym mówić. Nie jestem zresztą dobra w opowiadaniu legend. - Mówiła takim tonem, jakby coś ją jednocześnie bawiło i złościło. Efna chciała zapytać o palce, ale zabrakło jej odwagi. Spojrzała na mężczyzn w nadziei, że może oni coś powiedzą, ale obaj milczeli, tym milczeniem jakby się od niej odgradzając. Bała się, a dom, w którym się znalazła, wcale się jej nie podobał.
Skrzypnęły drzwi. Tamci dwaj wrócili ze stajni.
- Twój koń jest w kiepskim stanie - powiedział trzeci mężczyzna o owłosionych stopach. - Jest wycieńczony i nie w porządku z jego płucami. Kiedy chcesz wyruszyć?
- Jak najszybciej - odpowiedziała szczerze. Nie tylko z powodu pogoni chciała opuścić ten dom.
- Weźmiesz naszego konia - zadecydował szybko. - Ten musi odpocząć parę tygodni, inaczej zajeździsz go na śmierć.
- Dobrze. - Skinęła głową. Przecież uciekła, żeby ocalić Wiatra, a nie zabić.
Choć Dżana nie była pewna celu i sensu swojego działania, to plan na następne dni jasno rysował się w jej głowie. W grocie zostawiła Sokoła. Jeżeli miała walczyć, musiała walczyć dosiadając najlepszego konia bojowego w znanych jej światach, Marzenia. Przeczesała włosy, zaplatając je tym razem w trzy warkocze i związując z tyłu głowy. Tak lepiej zasłaniały uszy. Rudemu nie powiedziała niczego. Nie było już o czym mówić. To, co nosiła w sobie, zapadło się zbyt głęboko i było zbyt skomplikowane, by miała to wyjaśniać słowami lisiej skórze. W stronę miasta wyjechała w środku nocy na nieosiodłanej klaczy. Planowała dotrzeć na przedmieścia o świcie, gdy większość ludzi będzie spała. Nie chciała, by zobaczyli jej klacz, by poznali. Rudy został z Sokołem.
Po odebraniu zbroi i zakuciu się w nią, od razu poszła się zaciągnąć. W pancerzu i ona, i jej klacz były prawie nie do rozpoznania.
Kobieta prowadząca spis wojsk przyglądała się jej bez zaufania. Może miała wspaniałego konia, ale na pewno nie wyglądała na wspaniałego wojownika. Była stanowczo zbyt smukła. Na dodatek zapytana, jak się nazywa, zawahała się, właśnie zdając sobie sprawę, że nie wybrała dla siebie męskiego imienia.
- Ave - rzuciła w końcu, bez przekonania, czując, że milczenie przeciąga się zbyt długo.
Kobieta potrząsnęła powątpiewająco głową, ale zapisała.
- Najemnik, czy nawiedzony? - zapytała.
- Walczę dla idei.
- Czyli nawiedzony - skwitowała kobieta, a potem wskazała drogę do miejsca zakwaterowania.
Drobny Ave zagubił się w gwarze głosów, szczęku stali i brzęczeniu naczyń, wśród wojowników stłoczonych w ogromnej sali. Przez moment Dżana nie była sobą, była naprawdę młodym, zagubionym chłopaczkiem, który zaciągnął się do armii przez pomyłkę. Naprawdę stała się Ave. Szukała czarnego wojownika, szukała Maxa. Czemu? Bo tylko on mógł ją zdemaskować? Nie. Po prostu nagle pojęła, że będzie lepiej się czuła w pobliżu kogoś znajomego, nawet jeśli ten ktoś nie zda sobie sprawy, że to ona.
Był. Znalazła go. Siedział z grupką innych mężczyzn. Śmiali się.
- Mogę się dosiąść? - spytała.
- Siadaj - rzucił któryś z nich.
Usiadła. Oni wrócili do rozmowy. Nie słuchała ich, nie była w stanie zrozumieć, co mówili. Nagle pojęła, że ją drażnią. Nie przywykła do głośnych rozmów, w ogóle nie przywykła do rozmów i towarzystwa. Nie mogła zebrać myśli.
Max dźgną ją nagle w bok.
- Hej, nowy, co tak cicho siedzisz? Przedstaw się chociaż.
Dżana poderwała nieprzytomnie głowę jak przebudzona ze snu.
- Jestem Ave.
- Max.
Padło jeszcze parę innych imion, które natychmiast zapomniała.
Podawali sobie dłonie. Okrągła blizna mignęła przed oczami czarnego wojownika.
Znowu milczała. Jakiś inny mężczyzna chwycił jej miecz.
- Czy on nie za ciężki?
- Zostaw – warknęła, uderzając go po ręku.
- Coś taki cięty? – zdziwił się ktoś.
- Myślisz, że jesteś taki mocny, mały? - spytał Max – Posiłujemy się?
- Tak - odpowiedziała hardo. Takiego Maxa nie znała.
- Dobra, na rękę. Ivig sędziuje.
Podciągnęli rękawy. Pochylili się. Oparli łokcie o ziemię. Dwie dłonie połączyły się. Jedna porośnięta gęstymi, czarnymi włosami, druga naznaczona blizną.
- Już.
Mięśnie rąk napięły się, zadrżały. Oni zagryźli wargi. Niemy okrzyk wyrwał się z piersi Maxa. Blizna była na wierzchu.
- Ave wygrał.
- Jestem najlepszy - powiedział młody wojownik, hardo wysuwając w przód dolną szczękę. - Nie zadzierajcie ze mną. - Wstał i odszedł w głąb hali, błądząc wśród nieznanych ludzi. Mężczyźni śmiali się z Maxa, a on śledził wzrokiem kroki Ave, nie zwracając uwagi na komentarze innych. Kiedyś już widział taką bliznę, ciemną, idealnie okrągłą. Kiedyś już napotkał te błękitne, wyblakłe oczy, słyszał ten nie męski i nie chłopięcy głos. To przecież była kobieta, z którą rozmawiał w gospodzie. Oczywiście. Odkrycie to jednak niczego nie wyjaśniło. Przy poprzednim spotkaniu też wydawała mu się znajoma. Ukryty miecz, ogromny koń o rudej grzywie. Wiedział. Tak naprawdę to wiedział od samego początku, ale nie potrafił uwierzyć. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?” Miała przecież żyć z mężczyzną, miała już na zawsze porzucić oręż. No i co robiła tutaj?
Nie poszedł za nią. Skoro nie chciała się ujawnić, to on też nie miał zamiaru jej demaskować. Może to, co robiła, miało sens.
Ave nie rozmawiał z nikim, stronił od ludzi, czekając na dzień wymarszu. Ten dzień w końcu nadszedł. Barwne, niezdyscyplinowane wojsko popłynęło rzeką stali bezdrożami na wschód. Promienie słońca odbijały się od pancerzy. Płaty blachy pobrzękiwały, uderzając o siebie. Konie parskały ciężko, gryzły wędzidła i tańczyły, przestępując z nogi na nogę hamowane prze tłum, nie mogąc wyciągnąć kroku. Serce Dżany z podniecenia przyspieszyło rytm. Czuła się bardzo pewnie, mając po swojej stronie wojsko, a raczej będąc po stronie wojska. Coś w niej, coś dla niej nietypowego, nagle urosło w piersi stając się przemożną chęcią - zemścić się, zemścić się na ludziach z Półwyspu. Zemścić się za to, co zrobili jej klaczy, za to, co zrobili jej towarzyszom, co zrobili Ferro. Zemścić się. Zemścić. To powtarzało pobrzękiwanie zbroi, to dudniło w ciężkim kroku koni. Zemścić się. Siłę do zemsty dawało słońce, niebo, dawało ją ciągnące się po horyzont morze traw.
Żywa fala wypłynęła na wzgórza i zatrzymała się nagle, gotowa, by spaść w dolinę. Barwne wojsko ustawiło się szerokim pasem. Tam, po drugiej stronie, na krawędzi innego wzgórza, tak samo zawisły zdyscyplinowane wojska wroga. Dżana sięgnęła pod przyłbice i rozplotła włosy. Teraz nadszedł czas, żeby się ujawnić. Odwinęła też pasek skóry z rękojeści miecza. Czekali. Serca biły. Wodze napinały się. Konie gryzły wędzidła. Chrapały ciężko. Prężyły piersi. Dżana zmrużyła oczy. Była gotowa. Była spokojna.
Kto dał znak? Nagle wojsko runęło naprzód jak lawina. Z setek piersi rozległ się krzyk. Zadudniły kopyta. Dżana zrzuciła przyłbicę. Włosy o barwie piasku powiewały za nią, jak chorągiew jaśniejąca w słońcu, gdy pędziła na spotkanie z wrogiem. To była ona - świetlisty demon zemsty. Pędziła na przedzie, pędziła na ogromnym koniu, z mieczem wzniesionym w górę.
Nagle rozległ się chrzęst stali i krzyk, kwiczenie koni. Dwie przemożne siły zderzyły się ze sobą. Wszystko zawirowało. Nie było już wodzów. Każdy był swoim panem. Cięcia, pchnięcia, ataki, krzyk, krew, konie tańczące na tylnych nogach, konie o spienionych pyskach, o oczach toczących krwawe spojrzenia, padające konie, ludzie z przebitymi brzuchami, lecący w dół, zasłaniający jeszcze głowy, mimo, że było już za późno. Wszystko to istniało równocześnie. Śmierć nie miała ominąć tych, którzy upadli.
Poczuła ból. Nie mogła się jednak zawahać. Musiała się bronić. Nie, musiała mordować, musiała się zemścić.
Czuła na czole krew, która zbryzgała jej twarz. To już kiedyś się zdarzyło i palce leciały wysoko, wysoko nad jej głową, szybowały na tle nieba. Impet jej uderzeń zelżał. Znikła chęć zemsty i gniew. Przyszło zwątpienie. Świat nadal jednak wirował i ona wirowała wraz z nim. Unosiła miecz. Zadawała ciosy. Odparowywała ciosy. Pot zalewał jej oczy, a świat wirował, wirował, wirował, aż wszystko ustało.
Spieniona Marzenie zatrzymała się, ręka Dżany opadła. Wokół niej leżały sterty zmasakrowanych ciał ludzi i koni. Gdzieniegdzie rozglądali się pozostali przy życiu, tacy jak ona. Czy Max przeżył? Nie zatrzymała się nad tą myślą. Wojsko zbierało się powoli, już nie tak pewne, nie tak harde, mimo że odniosło zwycięstwo. Co to jednak naprawdę znaczyło?
Coś tknęło ją nagle. Nie mogła zostać, musiała zniknąć, musiała uciec z pola tej rzezi. Znowu mordowała, a nie walczyła. Zrozumiała. Dlaczego mimo tego, że zło już nie istniało, ludzie walczyli? Bo kiedy zło nie przychodziło z zewnątrz, rodziło się w ludziach. Dlaczego? Bo w ludziach była chęć zemsty, bo w ludziach była żądza krwi, niezrozumiała, dziwaczna, zwierzęca.
Uderzyła klacz piętami, raz i jeszcze. Marzenie zerwała się ciężkim galopem. Dżana pochyliła się na siodle. Musiała uciekać, jak najdalej i jak najszybciej. Nie miała jednak tyle siły, by w zbroi utrzymać się na siodle. Poza doliną, za pasmem wzgórz, z których spadło wojsko Półwyspu, zatrzymała się.
Co stało się z tamtym wojskiem? Wszyscy zginęli? Zadrżała.
Ból w lewej łydce uderzył w nią nagle i na chwilę sparaliżował kolano. Spojrzała w dół. Miała nogę przebitą strzałą. Zsiadła z konia na prawą stronę. Nogi ugięły się pod nią i upadła na kolana. Zawyła z bólu. Osłabła tam w górach. Była zła. Poruszając się bardzo powoli i niezdarnie wydostała się z pancerza. Teraz mogła spokojnie zająć się nogą.
Nagle jej spokój zmąciły głosy. Słyszała je wyraźnie, choć dobiegały z daleka.
- Dżana była z nami.
- Chyba tak.
- Co się z nią stało?
- Szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy jej ciała.
- Ja ją widziałem, jak galopowała na wschód.
- Poszukajmy jej.
- Dajcie spokój! - Nagle innych uciszył Max. Mówił ostrym, stanowczym tonem. - Nie szukajcie jej. Dżana chadza własnymi drogami. Jeżeli odeszła, znaczy, że jej misja tu dobiegła końca.
Odetchnęła. Mogła odpocząć.
Nie, odpocząć nie mogła. Czuła, że musi jechać dalej. Wiedziała już, że dobrze zrobiła, każąc Efnie czekać w Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas. W jej głowie nagle zrodził się plan. Pojedzie do Świata Dyktującego i obali Ich Wielmożność Jasność. Po co ludziom jasność, skoro zło jest w nich? A jeśli trochę zła będzie i wewnątrz, i na zewnątrz, wszystko się wyrówna, wszystko się ułoży. Nikomu nie będzie aż tak bardzo dobrze, nikomu nie będzie też aż tak bardzo źle. W sumie lepiej jest, kiedy zło przychodzi z zewnątrz, niż kiedy jest w ludziach. Ludzie w obliczu zła sami stają się lepsi. Roztrząsanie tych problemów sprawiało, że zapominała o bólu.
Odłamała grot strzały. Zagryzła zęby i wyciągnęła ją z rany. Jęknęła. Krew wytoczyła się na spodnie. Szybko zacisnęła rzemień ponad raną. Ból przeszedł w mrowienie, wiedziała, za chwilę noga tak jej zdrętwieje, że nie będzie mogła się na niej oprzeć. Jeśli miała jeszcze przez jakiś czas być na chodzie, musiała zapomnieć o słabości i zająć czymś myśli.
To dobrze, że usłyszała głos Maxa. Wiedziała teraz, że nie zginął, wiedziała, że nie został ranny. No i mogła mieć nadzieję, że coś zrozumiał. Zrozumiał? On - zwyczajny brutal? Wojna, miecz, krew, kobiety... Miał tylko Annę, ale przedtem startował do niej. Sama powiedziała „nie”. To niczego nie tłumaczyło. Może jednak nie był taki najgorszy. Chyba nigdy nie złożył jej propozycji wspólnego spędzenia nocy. Usiłowała to sobie przypomnieć.
Z trudem dźwignęła się z ziemi. Zdjęła z Marzenia zbroję. Klacz parskając radośnie, podrzuciła głowę. Dżana wciągnęła się na jej szeroki grzbiet. Popchnęła klacz do biegu.
Nie przypomniała sobie. Nie wiedziała, czy tamto wydarzenie miało miejsce. Kiedyś Blacky nie miał kopyta, a Max był delikatniejszy, nie taki jak najemnicy, bardziej ludzki. Zmieniła go jednak zmieniając rzeczywistość. Nie mogła postąpić inaczej. To, co zrobiła, było słuszne. Powinna to zrobić, ale inaczej. Choć nie miało to większego znaczenia. Max, jak by tego nie zrobiła, i tak by się zmienił, i tak by stwardniał. Widocznie Max musiał taki być.
Jej myśli gnały po splątanych, dalekich drogach, odchodząc od tematu i możliwości sformułowania jakiegokolwiek logicznego wniosku.
Było jej wszystko jedno. Jednak kiedy myślała mniej bolało.
Efna znowu była gotowa do drogi na drugi dzień po przybyciu do małego domku, nie dlatego, że wypoczęła, ale dlatego, że nie mogła znieść ludzi, wśród których się znalazła. Kobieta o okaleczonej dłoni robiła dziwne uwagi pod kątem Dżany, spięta, roześmiana i zła jednocześnie. Ten z niskich mężczyzn, który jak się później dowiedziała, nosił imię Mat, cały czas spędzał z końmi. Dwaj pozostali prawie wciąż milczeli, a milczenie mężczyzny o ciemniejszych oczach zdawało jej się może nie wrogie, ale dziwnie bolesne. Coś w nim się załamało, ona to widziała. Jasnowłosy chłopak, Bill, wciąż ją wypytywał o życie w Międzymieście, o świat, z którego przybyła, o to, co widziała. Mówił przy tym niepoprawnie, formułując bardzo proste zdania. Ona też pytała:
- Kim oni są tak naprawdę? - Zwróciła głowę w stronę domu, kiedy siedzieli razem na brzegu rzeki.
- To przyjaciele Dżany – oznajmił. - Nie wiem, co ich łączy. Coś jest z nimi nie tak. Wszyscy są jacyś dziwni. Ktoś się w kimś nieszczęśliwie zakochał. Była jakaś przepowiednia. - Wzruszył ramionami. - Nie powiedzieli mi.
- A ty kim dla nich jesteś?
- Ja jestem z Półwyspu. Jestem sierotą. Byłem chłopcem stajennym. Było mi źle. Pojechałem za Dżaną. Ona mi pozwoliła zostać.
Efna uśmiechnęła się i on się uśmiechnął. Podobał jej się, choć był od niej młodszy i jeszcze taki dziecinny. Tylko tego, że zostawał za nią, żałowała, przekraczając rzekę na karku Białego Orła. Żałowała, że nie miała okazji lepiej poznać Billa. Gdyby została dłużej, to może powiedziałaby mu, że się jej podoba? Może dotknęłyby jej jego duże, spracowane dłonie? Może? W Międzymieście nie miała nikogo, tylko Wiatra. Ojciec się nie liczył, nie miał czasu. Tam miała Wiatra. Tu poznała chłopaka, ale teraz nie było z nią ani Wiatra, ani chłopaka.
Możesz się zdziwić, mój Czytelniku, skąd wziął się w chatce na Pustkowiu Biały Orzeł, wierzchowiec, który powstał dla mojej koleżanki Iwony. Ja też tego do końca nie wiem. Mój doskonały Duch, gdy po raz ostatni opuszczałyśmy Świat zza Morza Ognia i Krwi, odszedł na Międzybagno. Na należącym do Bożeny Kurifie zaczął jeździć Mat, po tym, jak jego Krasula poległa w walce. Co stało się z Białym Orłem, nigdy nie zostało sprecyzowane. A więc pewnie gdzieś tam był, pewnie Dżana się nim zajmowała. Z kim go jednak zostawiła, gdy wyruszyła szukać swoich towarzyszy uwięzionych na Półwyspie? Nie wiem. Pewnie najprościej byłoby więc założyć, że koń przepadł i usunąć go z tej opowieści. Przez lata nie zauważyłam jednak tej nieścisłości, a jakiś koń jest w tym miejscu historii potrzebny. Nie będę więc już niczego zmieniać. Może to inny Biały Orzeł, a może ten sam. Skąd się jednak wziął w tym miejscu i w tym czasie, może jeszcze kiedyś zdołam wymyślić.
Koń pewnie wydostał się na drugi brzeg, otrząsnął z wody. Nie był tak piękny, jak jej Wiatr, ale to był dobry koń, silny, szybki, czuła drzemiącą w nim energię.
Zmierzała do Miejsca Gdzie Nie Istnieje Czas. Tam Dżana miała ją znaleźć. Nagle zaczęła mieć wątpliwości. Skąd bowiem Dżana miałaby wiedzieć, że ona tam będzie, że czeka, że w ogóle istnieje. Tamta kobieta spotka Dżanę, powie jej? Nie, przecież nie wiedziała, gdzie jest Dżana. I to dziwne zachowanie Anny, jakby rozbawienie. Przecież... Ona spotkała Dżanę! Tamta kobieta, z którą rozmawiała, była Dżaną! To wyjaśniałoby wszystko.
Nagle zrodził się w niej gniew. Dżana nie przyznała się do swojego imienia. Jakub miał rację. Odeszła, rzeczywiście była zwyczajną kobietą. Gdzie podziała się jej wojowniczka? Czyżby wszystko nie miało sensu? Gorycz chwyciła za pierś, gardło ścisnęło się. Do oczu nabiegły łzy. Ideały upadły i roztrzaskały się. Dżany już nie było. Nie mogła płakać. Nie chciała płakać.
Wyrosły przed nią ruiny twierdzy, z jedną wieżą złowrogo strzelającą w niebo. Podwójne wrota wyłamane z zawiasów skrzypiały lekko, kołysane wiatrem. Skąd wziął się ten zimny wiatr, który potargał jej włosy i rozwiał grzywę konia? Teraz musiała galopować. Wiedziała. Dźgnęła kasztana piętami. Koń lekko zerwał się do biegu.
Wjeżdżając w kamienne wrota, pochyliła głowę, bojąc się, że mogłyby się okazać za niskie. Nagle wpadła w ciemność, która wypełniła jej oczy i serce. Nie mogła się zawahać. Bała się.
Biały Orzeł wypadł na zalaną słońcem łąkę. Wtedy ściągnęła wodze, ściągnęła tak gwałtownie, że koń wyrzucił w górę głowę, stając dęba.
Z pośród traw wystrzelała nie pasująca do otaczającego ją świata ciemna skała, z wejściem do ogromnej pieczary.
Efna nagle poczuła się zmęczona. Zsunęła się z siodła i wprowadziła konia do wnętrza. Rozsiodłała go i w chwilę później leżała już na ziemi, z głową opartą o twardą skórę siedziska siodła. Pod powiekami miała łzy. Wszystko poszło na próżno. Ślina stała się gorzka, taka gorzka.
Niech minie wiele nocy - pomyślała. Chciała spać. Chciała długo spać. Chciała, żeby świat był inny, kiedy się obudzi, żeby był lepszy. Czy to było możliwe?
Zasnęła.
Dżana siedziała w grocie opierając się plecami o skalną ścianę. Gdyby nie siła woli, głowa już dawno opadłaby jej na piersi. Nie mogła sobie na to pozwolić. Była słabsza, niż kiedyś. Gdyby teraz zasnęła, być może spałaby wiele dni i nocy, chorując. Najpierw więc musiała opatrzyć nogę. Musiała też zaszyć spodnie, zszywając je na okrętkę, cienkim rzemieniem, nie nicią. Ręce jej drżały, ale musiała pracować. Musiała zrobić wszystko, a potem...
Potem mogła już zasnąć. Zwinęła się w kłębek, otuliła szarym płaszczem. Rudy był na jej szyi. Chyba za mim tęskniła. To było takie dziwne uczucie.
Sen przyszedł nagle, męczący, splątany. Śnił jej się John, nie tamten z gór, a John wędrowiec, taki, jakiego znała niegdyś. Była bardzo młoda, bardzo niepoważna, może trochę dzika, jak leśne zwierzątko. Bawiły ją trawy, kwiaty, chmury na niebie, dosiadanie koni bez siodła. Ganiali się z Johnem pośród rzadkiej roślinności Pustkowia, śmiali się, kochali. To ona powiedziała, że nie zamieszka z nim w górach, ale to on ją porzucił. We śnie padła na kolana, chwyciła jego dłoń, ale on się nawet nie odwrócił.
- John! - krzyczała, ale sama nie słyszała już swojego głosu. Wiatr zatykał jej gardło, uderzał w twarz, dławił słowa.
Nie płakała, wiatr osuszył łzy.
Potem zobaczyła Gill. Dziewczyna, już dziewczyna nie dziecko, dosiadała starego konia, jechała przez Pustkowie. Wiał wiatr, niebo było szare. Widziała swoją córkę jak przez grube szkło. Wiedziała, że nie dogoni jej wołanie, ale nie miała też po co wołać. Nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby Gill obejrzała się, gdyby powiedziała choć słowo. Nie była na to przygotowana. Gill powinna być częścią jej życia, ale nie była, tak jak ona nie była częścią życia swojej matki. To nie była wina przekazywana z pokolenia na pokolenie, to była wina, której ona dopuściła się dwa razy. Czy nie potrafiła kochać? Może nie znalazła miłości? Może ulokowała ją inaczej, niż powinna?
Kołysała się w siodle, jadąc wzdłuż rzeki. Znowu była sobą, dosiadała Marzenia, a Rudy był na jej ramieniu. Sokół szedł za nimi przywiązany do siodła klaczy. Dżana była spokojna. Zadania zostały już wytyczone.
Uniosła głowę. Gwiazdy migotaniem rozjaśniały nocne niebo i zimnymi iskrami tańczyły na wodzie. Przed sobą miała mały domek. Zawahała się. Chociaż nie, to nie było to. Po prostu na chwilę się zatrzymała, po prostu przez chwilę wstrzymała konia.
Odwiązała Sokoła.
- Hea! – wrzasnęła, bijąc Marzenie piętami po bokach i okładając po łopatce wodzami. Klacz zerwała się z miejsca cwałem. Długim skokiem przeleciała nad wodą. Tylne nogi ugięły się pod nią, zad opad blisko ziemi. Z piersi wydobyło się chrapnięcie. Szyja wyprężyła się. Klacz szybko jednak pokonała słabość, wciąż była najlepsza. Znowu gnały cwałem ku przejściu.
Mat, obudzony niezrozumiałym niepokojem, wyszedł na próg domu. W ciemności tak naprawdę nie mógł niczego zobaczyć. Wyczuł tylko, że jeszcze przed chwilą ktoś tam był. Wyczuł wiatr, który zostawiła po sobie pędząca Marzenie. Wydawało mu się, że spostrzegł majaczący w oddali cień rudego ogona klaczy. Wiedział, że Dżana tam była. Co to znaczyło? Znowu dokądś podążała? Może i oni powinni?
Sokół parsknął cicho, zwracając jego uwagę. Był ładnym, drobnym kasztanem. Mat podszedł do niego i dotknął jego chrap.
- Spokojnie, mały, spokojnie – powiedział i schwycił go za ogłowie.
Marzenie wpadła w bramę twierdzy. Cwałem przemknęła przez ciemność. W Miejscu Gdzie Nie Istnieje Czas zawahała się, skoczyła w bok. Dżana zrozumiała, zanim zobaczyła pasącego się Białego Orła. Zsunęła się z siodła, szybko poluzowała popręg i zostawiając Marzenie, weszła do groty. Wewnątrz spała szczupła dziewczyna w zielonej, kraciastej koszuli, obejmując siodło i przyciskając do niego policzek. Jej twarz zakryły długie, rude włosy, przetłuszczone i od tego ściemniałe.
Dżana chciała przykucnąć koło niej, ale nie pozwoliła na to sztywność biodra, a i w łydce ból odezwał się nagle. Ciężko usiadła. Dziewczyna poruszyła się, ale nie obudziła. Dżana wyciągnęła rękę i położyła jej dłoń na ramieniu. Przez chwile usiłowała sobie przypomnieć imię.
- Efno - powiedziała cicho. - Efno, przyszłam.
Dziewczyna przeciągnęła się, otworzyła oczy, ziewnęła.
- Kim jesteś? - spytała nieprzytomnie. - Eva?
- Nie. - Potrząsnęła głową. – Jestem Dżana.
Dziewczyna przyjrzała się dziwnie znajomej twarzy. Może na początku nie poznała jej z rozpuszczonymi włosami, ale głos był ten sam.
- Ty nie jesteś Dżaną - rzuciła wrogo. Usiadła i cofnęła się, przytulając plecami do skalnej ściany. - Ty jesteś Eva, Dżana umarła.
- Kto ci to powiedział? - Wzdrygnęła się.
- Ty i wszyscy. Dżany już nie ma - rzuciła gniewnie, oskarżycielsko. - Odeszłaś, stchórzyłaś! Ja w ciebie wierzyłam! Znałaś moją matkę. Ona powiedziała, że byłaś wielka, a ty... - Głos dziewczyny załamał się. - Wszystko było bez sensu.
Dziwne były dzieci, a Dżana przecież nie potrafiła z nimi rozmawiać.
- Ja wróciłam - powiedziała spokojnie. - Znowu będę walczyć. Będę zmieniać świat.
Efna spojrzała na nią bez zaufania.
- Czyli...
Dżana potrząsnęła głową.
- Odeszłam, to prawda, ale właśnie wróciłam – wyjaśniła. - Człowiek się uczy. Teraz wiem, że moje miejsce jest na Pustkowiu.
Efna uśmiechnęła się.
- A mogę iść z tobą?
Chciała powiedzieć - nie, to zbyt niebezpieczne - ale potem pomyślała - wszystko jest niebezpieczne dla tej dziewczyny. Efna przebyła już długą drogę. Niech idzie z nią. Może dzieci potrzebują właśnie tego, żeby z nimi być.
- Tak. - Skinęła głową. - Możesz iść ze mną.
Po tym, jak obie się wyspały, przekroczyły ostatnią cienką granicę i znalazły się w Świecie Dyktującym Tam Gdzie Zaczyna się Droga. Oczy Dżany wpatrzyły się w dal. Jeszcze nie mogła dojrzeć jasnego zamku, ale nie o zamku myślała. Tam było morze. Kiedyś już czuła tę tęsknotę, dziwaczny zew. Ku morzu odszedł cały jej lud. Może też powinna? Może odejdzie? Zrobi to, co ma do zrobienia i wyruszy nad morze. Jak to daleko? Nie wiedziała, nikt stamtąd nie wrócił. Może to była trudna droga? Dla niej żadna droga nie mogła być jednak za trudna, była przecież Dżaną. Efna w nią wierzyła, więc i ona powinna w siebie uwierzyć. Niech będzie, może uwierzy. Ale wracając do Efny... Czy powinna ją zabrać ze sobą? Czy powinna ją zabrać ze sobą aż za morze? W zasadzie jeszcze nie postanowiła, czy przekroczy morze, a jeśli przekroczy, to jak. To też było trudne pytanie. Jak jej lud przekroczył morze? Jak ona tego dokona? Efnę zabierze z sobą, dla tej dziewczyny i tak nie było już powrotu. Dlaczego ta decyzja przyszła tak łatwo? Dlaczego umiała myśleć o Efnie, a nie umiała o Gill? Dlaczego jej nie odnajdzie? Nie miała zamiaru sama się przed sobą tłumaczyć, że nie wiedziała, gdzie szukać. Gdyby chciała znaleźć Gill, to by znalazła, tyle tylko, że nadal nie wiedziała, o czym z nią rozmawiać. Gill niczego do niej nie czuła. Jej natomiast postać córki przypominała jedynie błędy młodości, szaleńcze, niewytłumaczalne uczucie do Johna, które minęło nagle, kiedy tylko powiedział - pragnę zamieszkać w górach. To było jak uderzenie. Potem... Nie, ona nie wiedziała. To były za trudne pytania. Wydawało jej się, że nigdy nie sformułuje odpowiedzi. Były w niej dziwaczne tęsknoty, coś wewnątrz mówiło - rób to, chcesz tego. To było wszystko. Tyle wiedziała. Oczywiście, nie do wszystkiego, co czuła, chciała się sama przed sobą przyznać. Myśli znowu zawędrowały za daleko. O czym właściwie myślała? O Efnie i o Gill, i o morzu. Stamtąd się nie wracało. Zresztą, skąd miała wiedzieć, co znajdzie za morzem? Czy jej lud ją przyjmie? I czy jej będzie się u nich podobało?
Kiedy zapadł zmierzch, rozbiły obozowisko. Dżana rozpaliła ogień, potem wyprostowała się.
- Pójdę zapolować, nie mamy nic do jedzenia - powiedziała.
- Ja mam - oznajmiła Efna. - Mam chleb i ser.
Słysząc to Dżana znowu usiadła.
- Od lat nie jadłam sera.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Zawsze mówiłem, że z jedzeniem są same kłopoty - wtrącił się do rozmowy Rudy.
Efna podskoczyła nerwowo.
- Co to jest? – spytała, wskazując ręką na lisią skórę.
- Ja, to ja - odpowiedziała skóra.
Dżana pogłaskała ją po głowie.
- To Rudy. Po prostu lisia skóra. Kiedyś przybył ze Świata Prawdziwego i został ze mną.
- Co to jest Świat Prawdziwy?
- Nie wiem dokładnie. - Dżana wzruszyła ramionami. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wiem, że to jest za Morzem Ognia i Krwi. Wiem, że tam jest zupełnie inaczej, może lepiej. Choć nie, tego nie jestem pewna. W każdym razie, istoty stamtąd, mogą wpływać na nasze losy. Ponoć mogą nawet stwarzać światy.
- Stwarzać światy? A ich nie jest po prostu skończona ilość? Nie jest tak, że są i zawsze będą?
- Nie. – Dżana potrząsnęła głową. – Światy rodzą się i umierają, trochę tak jak ludzie.
- Dziwne – stwierdziła Efna. – A dokąd teraz jedziemy? – spytała po chwili.
- Zmienić świat, ten zza Morza Ognia i Krwi, na lepszy...
Efna patrzyła na nią błyszczącymi oczami.
- Nie. - Dżana potrząsnęła głową. - Nie na lepszy, na normalniejszy.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz. - Uśmiechnęła się. - To nawet dla mnie za trudne. O więcej nie pytaj. Dobrze?
- Tak. - Efna skinęła głową i wgryzła się w kawałek chleba.
- Nie jedz tak - upomniała ją Dżana. - Bierz do ust po małym kawałku. Na dłużej starczy i będziesz miała z tego więcej przyjemności. - Widząc strach w oczach dziewczyny, dodała - bardzo dobry jest ten ser.
- To Dżana przyprowadziła tutaj tego konia - powiedział Mat następnego ranka. - Dżana tutaj była. Widziałem ją nocą. Myślę, że wyruszyła do Świata Dyktującego.
- Myślisz, że chce odejść za morze? - spytała Anna.
- Nie wiem. - Mat rozłożył ręce.
- Ona chce obali Ich Wielmożność Jasność - oznajmił najzupełniej pewnie Ferro.
- Skąd wiesz? - Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
- Po prostu wiem – wzruszył ramionami. - Znam przecież Dżanę i myślę, że powinniśmy wyruszyć za nią, że powinniśmy jej pomóc.
- Gdyby chciała pomocy, to by do nas przyszła i o nią poprosiła - powiedziała Anna.
- Ona jest dumna - wyjaśnił Ferro. - I z pewnością nie czuje się najlepiej, jeśli nie powiedziała tej dziewczynie, kim jest.
Mat pokiwał głową. Sam na to nie wpadł, ale słowa przyjaciela brzmiały sensownie.
- Zresztą, więcej byśmy dla niej zrobili, powstrzymując ją, niż wspierając – ciągnął dalej Ferro. - Ona nie powinna tego robić, nikt nie powinien. W każdym razie, nie ma o czym rozmawiać, ja ruszam za nią - zakończył stanowczo.
- Nie powinieneś - rzucił Mat. Anna mu przytaknęła.
- Nie powinienem? - Ferro był zły. – Dlatego, że jestem kaleką?
- To nie... – wyjąkał Mat poruszony. Po raz pierwszy usłyszał z ust Ferro takie słowa. Ale przyjaciel nie zwrócił uwagi na jego protest.
- Czemu nagle jesteście tacy opiekuńczy? – wyrzucił z siebie. - Co z tego, że mam tylko jedną rękę?!
- A może to po prostu nie nasza sprawa! – przerwała mu Anna.
- Porządek świata! – krzyknął Ferro. – Może nie wasza, ale moja tak – dodał po chwili ciszej, spuszczając głowę.
- Masz rację - rzucił ugodowo Mat. Nie chciał rozwijać tego tematu. Wiedział, że powiedział coś, czego nie powinien i teraz musiał jakoś z tego wybrnąć. - Ja też wyruszę.
- Więc i ja - zaofiarował się Pepo.
- Więc nie mam wyboru. - Anna nie miała nic więcej do powiedzenia. Nie chciała zostać sama na Pustkowiu. – Wszyscy wyruszymy.
Oczy Billa zapłonęły na myśl o spotkaniu z Efną.
Wojsko z Międzymiasta zatrzymało się w bramie ruin twierdzy. Zsunęli się z siodeł. Jeden z mężczyzn pochylił się badając ślady.
- Jechały tędy dwa konie, jeden ciężki - oznajmił po chwili. - Ale... - Zamyślił się. - Ślad się tutaj urywa. Jakby te konie... znikły.
- Bzdura - burknął ktoś.
- Muszą tu gdzieś być - rzucił ktoś inny i dziesiątki ciężkich butów zadudniły na kamiennych posadzkach i schodach. Trzasnęły spróchniałe drzwi, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy. Byli wszędzie, ale niczego nie znaleźli. Od kiedy czarne wojsko Ich Wielmożności Ciemności opuściło te mury, nie było tam już nikogo.
Zatrzymały się na wysokości zamku. Przez chwilę Dżanę dziwił panujący wokół spokój. Potem zrozumiała. Logicznym było, że zamku dobra nie trzeba było bronić. Żaden człowiek nie podniósłby ręki na dobro. Po co? Chyba, że szaleniec. Żachnęła się. Może była szalona.
- Efno, zostań. Rozbij obozowisko i rozpal ogień. Niedługo wrócę - powiedziała.
- Dokąd jedziesz?
- Nie pytaj, czekaj. - Wykręciła Marzenie i pchnęła w przód. Klacz zerwała się galopem.
Dotarły do białych murów. Nie było nikogo, kto by je powstrzymał. Pędziły. Pędziły ku metalowym, przeciwpożarowym schodom. Klacz skoczyła w górę. Kopyta poślizgnęły się. Marzenie przysiadła na zadzie. To nie była droga dla konia. Dżana miała nadzieję, że Marzenie nie połamie sobie nóg. Klacz znowu skoczyło. Źle się odbiła. Zanim poderwała tylne nogi, ześlizgnęły się ze stopni. Przednimi grzebnęła w powietrzu, uderzyła o schody. Wylądowała, dostawiła tylne nogi do przednich. Tak to trwało prawie w nieskończoność. Pięły się w górę. Dżana nigdy nie zastanawiała się, czy była inna droga. Wiedziała, że jest ta, a raczej podejrzewała. Skoro zamek Ich Wielmożności Ciemności miał schody przeciwpożarowe, to zamek Ich Wielmożności Jasności też powinien je mieć.
Dżanę i Marzenie czekał jeszcze skok przez szkło, deszcz odłamków spadających na ramiona kobiety i kark klaczy. Dżana ściągnęła wodze. Marzenie zahamowała nagle i przysiadła na zadzie, odwracając się w stronę Ich Wielmożności Jasności.
Czym był bezgłowy, bezręki, z ciałem będącym jakby kupą białej mazi, być może miękkiej i brudzącej? Dżana wzdrygnęła się. Mimo oczu zawierających w sobie błękit nieskończonego nieba, Ich Wielmożność Jasność budził obrzydzenie, bo tak naprawdę był niewiele piękniejszy od Ich Wielmożności Ciemności.
Poza nim w sali tronowej nie było nikogo, żadnej straży. Dżana dobyła miecza, może powoli, może w mgnieniu oka. Nagle czas zaczął płynąć inaczej.
- Nie możesz podnieść na mnie ręki. Spotka cię za to kara - powiedział on. Z głębi niekształtnej jamy ust biło oślepiające światło.
- Mogę! – krzyknęła, zamierając z mieczem wzniesionym nad głową.
- Spotka cię kara - powtórzył raz jeszcze. - Nikt nie może podnieść ręki na dobro.
- Ja mogę! – Cięła, rzucając się w przód. - Ja jestem Dżana! - Biała maź ochlapała jej twarz w momencie, gdy rozprysła się po uderzeniu o podłogę. Pchnęła Marzenie na tron. To powinno zadziałać, przecież Marzenie była zupełnie zwyczajnym koniem, choć wspaniałym.
- Rób co trzeba. Wiesz co – powiedziała. Jej słowa brzmiały nienaturalnie obco w pustej sali.
Po dopełnieniu obowiązków powróciły na metalowe schody. Klacz szła drobnymi kroczkami, patrząc pod nogi. Nie mogła jednak nawet najspokojniejszymi ruchami uchronić się przed ślizganiem.
Kiedy dotarły do obozowiska, Efna poderwała się od ognia i spytała:
- Czemu zamek zrobił się szary?
Dżana obejrzała się. Nagle zakręciło się jej w głowie. Tak, z odchodów Marzenia wyrósł Ich Wielmożność Szarość. Udało jej się.
- To ja zrobiłam - odpowiedziała, kiwając się w siodle. - Teraz nie będzie już zła w ludziach. Teraz zło będzie na zewnątrz. Będzie łatwiej.
Efna patrzyła na nią z szeroko rozwartymi oczami.
- Nie rozumiem.
Dżana zsunęła się z siodła. Zraniona noga ugięła się pod nią. Poczuła się bardzo słaba. Może to właśnie była ta kara? Może miała umrzeć? Trudno. To co zrobiła, było słuszne. Tak myślała. Tak chciała myśleć.
- Rozsiodłaj Marzenie – poprosiła, kładąc się na ziemi i otulając rękami głowę. Zanim dziewczyna zdążyła jej odpowiedzieć, już spała.
O świcie Dżana nie obudziła się. Efna przyglądała się jej zaniepokojona. Roznieciła ogień i po prostu czekała. Gdzie nauczyła się rozpalać ogniska z suchych traw i drobnych gałązek? Może kiedyś, na skraju wąskiego paska lasu, za stajniami w Międzymieście, z koleżankami paliła ogniska wygłupiając się, gadając o koniach i chłopcach, a może to moje kolejne niedopatrzenie i Efna nie powinna tego potrafić? Ja wcześnie się tego nauczyłam, obserwując, jak robili to ojciec i dziadek, ale ja miałam dostęp do zapałek.
Dżana spała. Była blada. Efna nagle się wystraszyła. Co jej mogło być? Była chora? Czy tylko bardzo zmęczona? Co mogło stać się w zamku? Po co Dżana tam poszła? Co zrobiła?
Szarpnęła kobietę za ramię.
- Obudź się - poprosiła łagodnie.
Dżana poruszyła się.
- Obudź się.
Wojowniczka zamamrotała coś, na czoło wystąpiły jej krople potu. Miała gorączkę.
- No, obudź się. - W głosie Efny zabrzmiała nuta przerażenia. - Co ci się stało?
Dżana otworzyła oczy i popatrzyła w przestrzeń tak, jakby niczego nie widziała.
- Co ci jest?! - Efna wpadła w panikę.
- Nic - odpowiedziała bezbarwnym głosem.
- Co wczoraj robiłaś?!
- Tylko to, co konieczne. - Dżana spróbowała usiąść. Krew napłynęła jej do głowy, zaszumiała gwałtownie. Czuła się fatalnie. Szybko chwyciła wargami powietrze.
- To nic. - Chciała machnąć ręką, ale to sprawiło, że straciła równowagę. Spróbowała się podnieść. - Zaraz wyruszymy.
- Osiodłam ci konia. - Efna poderwała się.
Dżana oparła dłonie na biodrach i szybko oddychała. Musiała się pozbierać.
- Już. - Efna podprowadziła jej Marzenie. - Dokąd jedziemy?
- Nad morze. - Dżana wciągnęła się na siodło.
- Czy nie powinnyśmy poczekać z tą drogą... - Efna opierała się.
- Nie.
- A jeśli spadniesz?
- Ja nie spadnę.
Wyruszyli całą piątką. Sokoła dosiadł Bill, dla którego zabrakło wierzchowca, za sobą prowadził Wiatra.
- Co tam się dzieje? - spytał Mat, wyciągając przed siebie rękę.
Dojeżdżali właśnie do ruin twierdzy. Wokół kręciło się pełno ludzi w mundurach i pasły się konie.
- Pewnie są Międzymiasta - wyszeptał Ferro. – W każdym razie nie stąd. Szukają tej dziewczyny. Głupcy, nie wiedzą, że tu jest przejście.
- Co zrobimy? - spytała Anna.
- Puścimy się galopem i przeskoczymy na drugą stronę. Oni nie zrozumieją, co się stało. Gdyby byli w stanie zrozumieć, to nie tkwiliby tutaj - stwierdził Ferro.
- A jeśli wskażemy im drogę? - Anna miała wątpliwości.
- Nie zrozumieją - uparł się Ferro. - Zresztą, zawsze jeszcze mogą zagubić się na Międzybagnie.
Chyba zastali spostrzeżeni. Żołnierze coś sobie pokazywali.
- Nie mamy wyboru. - Ferro uderzył piętami boki kuca i puścił się cwałem w stronę twierdzy.
- Głupek! - zawołała za nim Anna, ale musiała też popędzić konia.
- Czy wy jesteście ślepi! - rzucił porywczo Ferro, wpadając pomiędzy wojskowe konie, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, już go nie było. Reszta przemknęła za nim.
Ludzie z Międzymiasta zostali z wybałuszonymi oczami. Faktycznie nie zrozumieli, co się wydarzyło.
- Mówiłem, że te konie znikły - powiedział ktoś.
- Ale jak to możliwe? - Ktoś inny przeszedł przez bramę w tą i z powrotem. - Przecież nic się nie dzieje.
Tam Gdzie Zaczyna się Droga Mat chwycił Ferro za ramię.
- Co ty najlepszego robisz?
- Nic. – Ferro wyrwał mu się. - Czego chcesz? Nic się przecież nie stało.
Mat nie odpowiedział.
Nie musieli jechać długo, żeby zobaczyć, co w Świecie Dyktującym się zmieniło. Zamek o szarych murach wyrósł przed nimi tam, gdzie powinien być biały. Potem odnaleźli ognisko zasypane piaskiem.
- Dżana tu była - powiedział Mat. Nikt inny się nie odezwał.
- Miałeś rację. - Mat zwrócił się do Ferro. - Obaliła Jasność.
- A my się spóźniliśmy.
Żadne z nich nie wiedziało, co naprawdę znaczyło to, co się wydarzyło. Ferro wyrzucał sobie, że zbyt długo przygotowywali się do wyruszenia w pościgu za Dżaną. Choć biorąc pod uwagę różnicę w tempie, w jakim płynął czas w ich świecie i w Świecie Dyktującym, nie mieli szansy jej dogonić. Chyba od początku o tym wiedział.
Mijały dni. Dżana nie czuła się wiele lepiej, ale nie zatrzymały się. Co rano Dżana dosiadała klaczy, kładła się na siodle i ruszały na północ. Może było jej trochę niedobrze, kiedy kołysały ją kroki konia, ale to nie miało znaczenia. Ona musiała dotrzeć nad morze. Musiała dotrzeć tam jak najszybciej. Czemu? Po prostu musiała.
- Co to jest? - Efna szarpnęła Dżanę za rękę.
Kobieta wyprostowała się i mrużąc oczy wpatrzyła w dal. Na równinie przed nimi krążyło stado dziwacznych zwierząt. Poruszały się na wpół wyprostowanych tylnych nogach. Były nieco podobne do ludzi, ale całe porośnięte zielono-żółtą sierścią i obdarzone długimi ogonami. Ich pyski okolone barwnymi grzywami przypominały pyski kotów. Podnosiły głowy, łapały w chrapy wiatr, unosiły wargi. Ich długie zęby wystawały z pysków.
- To zielone - wyszeptała Dżana. – To bardzo niebezpieczne zwierzęta. Nie rób żadnych szybkich ruchów i nie patrz na nie.
W Dżanie ożyły wspomnienia. Zielone były blisko spokrewnione z glumami, tyle tylko, że stanowczo bardziej od nich krwiożercze i prymitywniejsze.
Jechały dalej bardzo powoli. Serce Dżany biło coraz szybciej. Zastanawiała się, co się stanie, jeżeli zielone zaatakują. W biegu były prawie tak szybkie, jak konie, a jad z ich zębów powodował paraliż.
Zielone wyczuły je. Zaczęły zbierać się w grupki, a potem puściły się ku nim biegiem z wyszczerzonymi zębami, ze zmarszczonymi pyskami i zmrużonymi oczami.
- Uciekaj! - krzyknęła Dżana, uderzając dłonią po zadzie Białego Orła. - Uciekaj! Nie oglądaj się! - Sama dobyła miecza. Przez moment galopowała obok Efny, potem skręciła w bok, wpadając na zielone. Była pewna, że i tak je dogonią, coś więc w niej powiedziało, że powinna bronić dziewczyny. Czy to było poczucie odpowiedzialności, której właśnie się uczyła?
Bestie zaatakowały, skacząc w górę. Klacz zatańczyła na przednich nogach, waląc zadnimi na boki. Srebrzysta klinga miecza cięła powietrze. Rozległ się skowyt, trysnęła ciemna krew. Kątem oka Dżana widziała Efnę gnającą przed siebie. Dobrze, że była już daleko.
Zielonych wokół Dżany było coraz więcej. Nadeszła pora, żeby pognać za dziewczyną, dłużej nie była już w stanie utrzymać tych bestii w miejscu. Musiała uciekać.
Klacz rzuciła się w przód, ale jeden z zielonych był szybszy. Jego zęby dosięgły łydki Dżany. Kobieta zawyła z bólu i szybko dźgnęła mieczem. Ciało bestii spadło na ziemię. Po nodze rozeszło się mrowienie.
To koniec. Mogę być sparaliżowana – pomyślała. Nie mogła się jednak poddać. Popędziła konia.
Gnała. Nie miała jeszcze odwagi zawołać dziewczyny. Nie wiedziała, czy były wystarczająco daleko, czy były bezpieczne, ale bała się też o siebie. Natychmiast powinna rozpocząć leczenie.
- Efna! – krzyknęła. - Efna, wystarczy!
Zatrzymały się. Dżana zeskoczyła z siodła. Nogi złożyły się pod nią. Zaklęła. Spróbowała się podnieść i udało jej się. Odtroczyła od siodła torbę, potem znowu opadła na ziemię. Zagryzła zęby. Noga silnie rwała. Zaczęła przeszukiwać torbę. Słoik z trucizną gluma był na miejscu. Podniosła go na wysokość oczu. Nie wiele już zostało. Teraz musiała znaleźć jeszcze aspirynę.
- Co ci się stało? - Efna stanęła nad nią.
Dżana nie odpowiedziała, myślała, że nie ma na to czasu. Znalazła i aspirynę. Wrzuciła ją do słoiczka z trucizną. Płyn zaczął buzować i syczeć. Nabrała go do strzykawki. Zastrzyk zrobiła sobie wprost w ranę.
Tak leczyło się skutki ugryzień zielonych i glumów, wiedziałam o tym od zawsze. Dlaczego aspiryną? Może dlatego, że mam na nią bardzo silną alergię, a przez to zawsze wydawała mi się lekiem przerażającym, o wręcz mistycznej mocy. Skąd aspiryna brała się w świecie Dżany, udało mi się wyjaśnić, będzie o tym jeszcze mowa w tej opowieści. Skąd brały się strzykawki, nie mam pojęcia. Może Dżana zdobyła je w Międzymieście. Jako dziecko nie zastanawiałam się nad tym. Moja ciocia pracowała w szpitalu. Już jako mała dziewczynka słyszałam co nieco o medycynie. Posiadanie strzykawek i bandaży było też dla mnie zawsze czymś bardzo zwyczajnym. Leczenie kojarzyło mi się z robieniem zastrzyków i bandażowaniem, dlatego Dżana, jako znachorka, też musiała robić zastrzyki. Gdy zaczynałam opowiadać sobie o Dżanie nie dbałam o żadne realia, bo byłam jeszcze zbyt mała, by zdawać sobie sprawę, że coś takiego ma znaczenie. Z czasem, te elementy, które nie pasowały do świata zamków i mieczy, znikały. Dlatego samochody Dżany przestały jeździć. Do innych jednak zbyt się przyzwyczaiłam, żeby je usunąć. Dlatego strzykawki zostały.
Efna z przerażeniem przyglądała się poczynaniom Dżany.
- Co robisz?
- Leczę się. - Widząc niepokój dziewczyny dodała - nic mi nie będzie. - W głębi serca bała się jednak, że jej słowa mogą nie okazać się prawdą. Co zrobi, jeśli nie będzie mogła chodzić? Paraliż nogi znaczył dla niej tylko jedno - śmierć. No tak, ale ona była przecież nieśmiertelna.
- Dżana tu była - powtórzył Mat, jak zawsze, gdy znaleźli jakiś nowy ślad. Stali właśnie w miejscu walki. Wokół nich leżały ciała zielonych. - Chyba widzę krew na zębach jednego z nich - powiedział powoli.
- Nie sprawdzaj tego. - Anna skrzywiła się. - Jedźmy już. Nie da się znieść tego widoku.
- A jeśli Dżanie coś się stało? - spytał Ferro.
- To pomożemy jej, jeśli ją znajdziemy, czym szybciej, tym lepiej - stwierdziła Anna i pojechali dalej, choć Mat jeszcze chwilę się ociągał.
Gorączka Dżany ustąpiła, ale ciągle jeszcze była bardzo słaba. Trucizny z zębów gluma nie wystarczyło na pełne leczenie, tylko na dwa zastrzyki. Jej noga drżała. Och, to nic. Mogła odetchnąć. Jedno było pewne, miała chodzić, może tylko będzie trochę silniej utykać. To już nie było ważne.
Nagle usłyszała szum. Przez moment zastanawiała się, czy nie szumi jej tylko w głowie. Wyprostowała się. Może były to jakieś nowe objawy choroby? Nieważne. Tę karę warto było ponieść.
Jej włosy rozwiał chłodny podmuch. Złapała go w nozdrza. Był rześki, ostry, ale nie taki, jak górski wiatr. Nie, ona nie znała takiego wiatru. Popędziła klacz. Musiała teraz utrzymać się prosto w siodle. Może była już u celu.
To, co słyszała, to nie były jednak oznaki choroby. Już wiedziała. Morze ją wołało. Czym było? Jak najszybciej chciała się tego dowiedzieć. Szum narastał w niej, przeradzając się w groźny pomruk. Nie słyszała go nigdy przedtem, ale rozpoznała. Szum morza był szumem jej krwi. Pomruk odzywał się z taką samą częstotliwością, jak biło jej serce. W zasadzie zawsze o tym wiedziała. Marzenie przeszła w galop. Dżana nie pomyślała o Efnie, która nie dawała rady jej dogonić. Nie pomyślała o tym, żeby cokolwiek jej wyjaśnić.
Nagle wyrosły przed nią piaskowe wzgórza. Wydmy - od razu znalazła dla nich nazwę. Klacz wspięła się w górę. Tam Dżana ją zatrzymała. U jej stóp rozpostarł się błękitnoszary bezmiar wód, łączący się z niebem, wznoszący się w górę i przewalający z głuchym pomrukiem, rozpryskujący białą pianą. Wiatr nie był już chłodny, a wręcz zimny. Orzeźwił ją, dodał sił.
Zsunęła się z siodła. Nogi ugięły się pod nią. Nie miało to jednak znaczenia. Ona musiała pójść, połączyć się z tym bezmiarem. Położyła na siodle lisią skórę. Zdjęła płaszcz, odpięła miecz, wszystko rzuciła w piasek. Ściągnęła resztę ubrania i przez chwilę stała zupełnie naga, kiedy wiatr targał jej włosy. Jej skóra była blada, ramiona mocne, piersi małe, lekko obwisłe. Biodro znaczyła duża, ciemna blizna, brzuch przecinała z góry na dół długa i wąska, a na łydkach widniały cztery świeże strupy.
Powoli poszła ku wodzie, w blady, rozmazany i groźny świat. Więc to było morze? Nigdy nie myślała, że było takie piękne, aż takie piękne.
Chłodna woda liznęła jej stopy. Zadrżała, ale poszła dalej, po kolana, po pas. Potężna fala uderzyła ją w pierś. Na chwilę zabrakło jej tchu, zachwiała się, ale poszła dalej. Nie wiedziała, jak daleko chce dojść. Czy aż na drugi brzeg, którego nie było? Tak, chciała iść do swoich.
Do swoich? Wiedza spłynęła na nią nagle. Morze urzekło jej pobratymców, tak jak ją. Nie przekroczyli go. Nie odeszli za morze, a w morze. Po wiekach trwania, gdy przygniatały ich już myśli i uczucia nagromadzone w ciągu setek lat życia, z rozkoszą przyjęli niebyt, połączenie się z nieokiełznanym żywiołem.
Kolejny olbrzym z grzebieniem białej piany przewinął się nad jej głową z rykiem i przewrócił ją w tył. Już się nie podniosła. Dała się unosić wodzie, stała się częścią tego potężnego żywiołu. Przedtem, kiedy stała, była sama, malutka i słaba przeciwko niepokonanemu żywiołowi, teraz była po jego stronie. Chciała zasnąć i unosić się na wodzie całą wieczność. Była spokojna.
Kolejna fala rzuciła nią o dno, obróciła do góry nogami. Zakasłała, ale nie zrobiła niczego, żeby wydostać się na brzeg. Tak jak było, było dobrze.
- Dżano! Dżano! - Gdzieś z wielkiej odległości dochodziło do niej wołanie Efny. Było tak, jakby spała. Może to był sen? Było jej dobrze, tak błogo.
- Dżano! - Ktoś pociągnął ją za rękę.
Obudziła się naga, przykryta tylko płaszczem. Leżała na wydmie przy ognisku. Efna siedziała obok niej.
- Co się stało? - spytała.
- To ja chciałabym wiedzieć - odezwała się dziewczyna. - Wczoraj mogłaś się utopić. Weszłaś do wody i nagle się poddałaś.
- Poddałam się? - Dżana usiadła, marszcząc czoło i otulając się szczelnie płaszczem. - Nie wiem. Pomyślałam, że dotarłam do celu i to wystarczy. Chciałam tam zostać. Umrzeć.
- Dlaczego?
- Morze to coś, co mój lud ma we krwi, coś, czego nikt nie rozumie. - Potrząsnęła głową. – Jestem zmęczona swoim życiem. Jest rzecz, za którą gonię, myśl, sens, coś, co powinnam zrobić, ale nie mogę tego odnaleźć. Nie wiem, co z sobą począć. Przez moment chciałam odejść do swoich. Chciałam od wszystkiego uciec.
Efna tylko patrzyła.
- Widzisz… - Dżana uśmiechnęła się słabo. - Ty tego nie rozumiesz i ja też nie... – Urwała zapatrzona w przestrzeń.
Wydmę porastały gęste, kładące się na wietrze rośliny o długich liściach. Znała te liście, nie raz je suszyła. Miały ogromną, uzdrawiającą moc. Na krzewach były jednak także owoce, duże, czerwone. Z pewnością też miały korzystne dla organizmu właściwości. Dżana nigdy jeszcze nie widziała tych roślin owocujących. Poderwała się. Płaszcz opadł na ziemię. Zerwała jeden z owoców. Efna podążyła za nią wzrokiem. Dżana wgryzła się w mięsisty owoc. Lepki, słodki sok spłynął jej po brodzie. Czy leczyły, czy nie, były dobre, owoce roślin, które pielęgnował jej lud. Rozdzielali korzenie, by zrobić nowe sadzonki. Nie potrafili uzyskać od nich nasion. Tu, te rośliny, rosły wszędzie. Dżana zaśmiała się. Kiedyś myślała, że droga nad morze jest niebezpieczna, bała się jej, tego, co znajdzie na końcu. Znalazła raj.
Raj? Żeby go zobaczyć, musiała przełamać najpierw urok morza, a dokonała tego dzięki Efnie. Właśnie. Nagle przypomniała sobie, że nie jest sama. Ciężko jej to przychodziło. Rozmawianie, tłumaczenie - nie umiała tego. Ona myślała i milczała.
- To bardzo smaczne. - Odwróciła się ku Efnie. - Spróbuj. Zaraz się ubiorę i pójdziemy zbierać owoce i liście tych roślin. Nimi można wyleczyć prawie wszystko.
Efna uśmiechnęła się.
- Twoją nogę też?
- Miejmy nadzieję. – Dżana uśmiechnęła się. Prawda była jednak inna. Jej potrzebny był jad z zębów gluma. Nie chciała jednak mówić tego dziewczynie i niepotrzebnie jej martwić.
Parę następnych dni spędziły na zbieraniu i układaniu do suszenia liści. Codziennie też obie pływały i wędrowały brzegiem morza. Zupełnie spokojne zapomniały o wszystkich innych światach. Potem zjawili się przyjaciele Dżany.
- Zmieniłaś kolor zamku. Czego teraz chcesz? - rzucił Mat na powitanie.
- Zmieniam świat - oświadczyła Dżana, a potem wyłożyła im swoją teorię na temat dobra i zła. Wysłuchali jej milcząc. Nie chcieli komentować jej poczynań, nikt zresztą, oprócz Ferro, ich nie zrozumiał.
- A co robisz tutaj? - spytała kwaśno Anna.
- Leczę się, a raczej leczyłam. - Dżana wiedziała, że czas spokoju minął. Musiała znowu ruszać. Tylko dokąd?
Efna promieniała, witając się z Billem. Cieszyło ją to spotkanie. Była też dumna, że udało jej się odnaleźć Dżanę, że wszyscy mogli się o tym przekonać.
Dżana z Ferro ruszyli na wędrówkę brzegiem morza. To on chciał porozmawiać z nią sam na sam, ona się tego bała. Długo jednak milczeli idąc przed siebie.
- Dlaczego na was to nie robi takiego wrażenia? - spytała nagle Dżana, patrząc w stronę, gdzie niebo i woda łączyły się w jedno.
- Morze? Nie wiem – odpowiedział. - Jest piękne, jak wiele innych rzeczy.
Dżana uśmiechnęła się.
- Jakie masz tak naprawdę plany? - Teraz spytał Ferro.
- Nie jestem pewna, ale skoro wy tutaj jesteście, to znaczy, że muszę szybko się zdecydować. Myślę, że powinnam naprawić wszystkie te złe rzeczy, które zrobiłam. One wciąż nie dają mi spokoju. Może znajdę mojego mistrza Lejfa i poproszę go, żeby wskrzesił fioletową. To ja ją powinnam pokonać, sama.
- To niebezpieczne.
- Jestem po to, żeby robić rzeczy niebezpieczne. O mnie nie trzeba się bać. Jestem nieśmiertelna.
Ferro spojrzał na nią badawczo.
- Nie byłbym tego taki pewny.
- Co tam. Będę ćwiczyć. Teraz jestem najlepsza w naszym świecie, będę najlepsza we wszystkich światach. To jest możliwe.
- Wiem - odpowiedział zimno, z lekką nutą goryczy w głosie. Nie podobał mu się entuzjazm Dżany. Może wolałby, żeby wymienili się rolami?
- To jeszcze nie koniec – powiedziała. - Są też inne rzeczy, które nie dają mi spokoju: palce Anny, twoja ręka...
Schwycił jej dłoń i zatrzymał ją w miejscu. Żeby spojrzeć jej w oczy, musiał zadrzeć głowę.
- Nie wygłupiaj się. Życie to nie materia, którą można ugniatać tak, żeby było dobrze. Chcesz cofać czas i naprawiać błędy. To nie o to chodzi. Czas jest linią, nie można go zapętlać. Musisz nauczyć się, radzić sobie z tym, co zrobiłaś i za to odpowiadać. To nie jest proste, a świat nie jest słodki. Pewnie, wolałbym być zdrowy. Ale nie jestem. I to, co powinienem zrobić, to pogodzić się z tym, zaakceptować i zrozumieć, że nie było w tym twojej winy.
Dżana zgryzła wargi, milczała.
- Ale... - powiedziała cicho po chwili - istoty z mojego ludu umierają dopiero wtedy, gdy wszystko załatwią, gdy nie ciąży już na nich żaden obowiązek, ani nienaprawione błędy.
- Błędy naprawia się inaczej. - Był zły.
- W grocie śmierci wypomniano mi palce Anny...
- Posłuchaj! - Ferro podniósł głos. - Jeśli jesteś nieśmiertelna, nie mogłaś być w żadnej grocie śmierci, zanim nie załatwiłaś wszystkich spraw! Nigdy też nie słyszałem, żeby takie miejsce istniało! To był sen, w którym dały o sobie znać twoje wyrzuty sumienia! Zresztą... - Jego oczy rzucały złowrogie błyski. – Po co żyjesz? Dla porąbanych wartości? Wydawało mi się, że chcesz się uczyć odpowiedzialności, ale to nie tak. To nie to.
Milczała.
- Nie umiesz mi odpowiedzieć? - spytał.
- Nie, nie umiem. - Zwiesiła głowę. - O to przecież chodzi. Myślałam, że jestem wielka, że zawsze będę wiedziała, co robić.
- Parszywa duma. - Ferro nie stał teraz po jej stronie.
- Tak - przyznała.
- A czemu obaliłaś Ich Wielmożność Jasność? Też z powodu dumy?
- Nie wiem. Myślałam, że to słuszne. Przyszło mi do głowy, że zło jest w ludziach, kiedy dobro jest na zewnątrz i na odwrót, więc żeby to unormować, chciałam zrobić tak, żeby zło i dobro były i na zewnątrz i wewnątrz. Przecież już wam to mówiłam.
- To za proste - odpowiedział kwaśno. – Teraz, kiedy coś nie wyjdzie, zwali się to wprost na los i ludzie za nic nie będą już odpowiedzialni. Tymczasem, to nie zło jest w ludziach, tylko głupota. Nie trzeba było obalać Jasności, tylko zacząć uczyć ludzi, jak żyć. Ale tego trzeba nauczyć i ciebie.
Zażył ją już któryś raz tego popołudnia.
- To może powinnam znowu osadzić na tronie Ich Wielmożność Jasność? - spytała.
- Już nie możesz. Nie mamy Ducha. Możesz tylko jeszcze raz cofnąć czas. Zrobisz to? - Podpuszczał ją.
- A powinnam?
- Nie mnie o to pytaj. Jestem nikim. - Drzemiące w nim żale dawały o sobie znać. - Ale jeśli to zrobisz, będzie to tylko znaczyć, że nie umiesz się przyznać do błędu. Świat będzie teraz zupełnie średni. Naucz się w nim żyć. Odebrałaś ludziom raj, ale to już się stało.
- Przecież było zło. - Broniła się.
- Było w czynach. Gdybyś nauczyła ludzi czynić dobrze, nastałby raj.
- Tego nie da się zrobić.
- Nie próbowałaś. - Ferro dalej pastwił się nad nią.
- Ale wiem! - krzyknęła.
- Uspokój się - dodał łagodniej. - To byłoby możliwe tylko teoretycznie, ale i tak zabrałaś ludziom szansę na raj, o którym sama marzyłaś. Zapomnij o tym. - Machnął ręką.
Westchnęła.
- Skąd tyle wiesz?
- Niczego nie wiem. Ja tak po prostu myślę. - Ferro wzruszył ramionami.
Następnego ranka ruszyli w drogę powrotną. Efna ciągle jeszcze dosiadała Białego Orła, Mat twierdził, że Wiatr nie był w najlepszej formie.
Mimo rozmowy z Ferro, Dżana nie zmieniła zdania. Chciała naprawić swoje błędy, chciała sama pokonać fioletową.
Gdy dotarli do terenów zielonych, te już na nich czekały, gotowe do zemsty, gotowe, by posmakować ludzkiej i końskiej krwi. Teraz, kiedy byli w grupie, Dżana nie widziała powodu do heroicznego zrywu. Po prostu popędziła Marzenie i pognała razem z innymi. W panicznej ucieczce byli szybsi, niż wiatr. Piana odrywała się płatami z piersi zwierząt. Ich mięśnie napinały się do granic możliwości.
Zielone były tuż za nimi. Sadziły wielkimi susami, zbyt głupie, by pojąć, że nie dopędzą koni. Długo, bardzo długo miały jednak pozostać za nimi w niebezpiecznej odległości.
Nagle...
Strzała wpadła kopytem w dołek i runęła, fikając w powietrzu koziołka. Anna wyleciała z siodła. Uderzyła o ziemię, jęknęła. Podniosła się, rozejrzała w panice. Nie miała dokąd uciec.
Strzała podniosła się żałośnie kwicząc.
Dlaczego to Ferro się zatrzymał? Bo był najbliżej? Z powodu jakiejś zasady, którą tylko ona wyznawał? Czy może po prostu na skutek spontanicznej reakcji? Zawrócił kuca. Zeskoczył z siodła.
- Jedź! – krzyknął, rzucając wodze Annie. Dobył miecza.
Anna nie zaprotestowała, dosiadła Kluska i odjechała, prawie wlokąc nogami po ziemi. Ferro został odpierać atak zielonych. Za plecami miał Strzałę, stojącą na trzech nogach.
Dżana nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Potem poczuła, jak narasta w niej złość. Anna, zawsze Anna i jej palce. Zawróciła Marzenie i pognała z powrotem. Nie mogły ugryźć Ferro. I przecież trucizna z zębów gluma się skończyła. Nie miała go czym leczyć. Po co leczyła siebie? On był ważniejszy. Po co ratował Annę i tego konia? Sam był więcej wart. Czy tak w ogóle wolno myśleć? Ona tak myślała.
Nie krzyknęła, ani on nie krzyknął. Słowa zamarły na pobielałych wargach. Nie zdążyła. Zęby zielonego wbiły się w jego ramię, w prawe ramię.
W Dżanie odezwał się duch mścicielki. Zadała tylko jeden szybki cios. Klinga miecza świsnęła w powietrzu. Kilka głów zielonych potoczyło się po ziemi. Reszta zwierząt odskoczyła w tył.
Ferro był blady. Jego wargi drżały. Przyciskając dłoń do ramienia, runął na kolana.
Dżana natarła na zielone. Nie miały z nią szans, szybką i złą. Wiele zabiła. Inne uciekły. Zeskoczyła z siodła i przypadła do małego wojownika. Przytuliła do piersi jego głowę. Nie mogła zrobić nic więcej.
- Ferro - wyszeptała.
Płakał.
- Musimy porozmawiać - powiedziała do Ferro dużo później, z dala od tamtego miejsca, w nowym obozowisku.
Patrzył na nią bez słowa, ciemnymi, odległymi oczami. Położyła mu dłoń na ramieniu, żeby dodać mu sił.
- Nie mogę cię leczyć - zaczęła cicho, powoli. - Nie mam trucizny glumów. Kiedy jechałam w tamtą stronę, ugryzł mnie zielony. Nie było nawet dla mnie pełnej dawki.
- W porządku. - Skinął głową.
- Nie wiem, czy nastąpi zupełny paraliż - powiedziała, choć on tego nie oczekiwał. - Tyle trucizny jest już w twoim ramieniu i tyle trucizny neutralizującej, że nie wiem, jak będzie. Może niewiele się zmieni. – Prawa ręka Ferro nie była mu posłuszna od lat. Owszem, mógł zewrzeć dłoń w pięść, choć w tym uścisku nie było wiele siły. Mógł też poruszać ramieniem, w ten sposób kierował kucem, gdy w walce owijał wodze wokół prawego nadgarstka. Wszystko to było użyteczne, ale gdyby ręka przestała słuchać go zupełnie, nie zrobiłoby mu to większej różnicy. Szok spowodowany ugryzieniem minął i znowu myślał trzeźwo.
- W porządku – powtórzył. - Nie musisz tyle mówić. Przecież wiem.
Ona chciała mówić dalej. Chciała powiedzieć mu coś takiego, co by go do niej zbliżyło, co by wywołało w nim żywą reakcję, może gwałtowny napad smutku, może wyraźną ulgę. Nie umiała znaleźć takich słów. Nie umiała dotrzeć do jego wnętrza, do tych żali i smutków, które w sobie nosił. Jak mogła umieć, skoro nigdy przedtem nie chciała? Nigdy przedtem nie zdarzyło się coś takiego. Teraz nie zdążyła na czas i nie mogła pomóc komuś bliskiemu. Nagle była taka słaba, jak tam, nad morzem, kiedy zmierzyła się z bezmiarem i zrozumiała, że musi mu ulec, że musi stać się jego częścią. Czyżby powinna stać się częścią czasu i losu?
Zasypiała zwinięta w kłębek, myślami wciąż przy Ferro. Nie zajmowała się już jednak jego ramieniem, a nim samym. To on został wybrany. Wypełnił misję, na tyle, na ile zdołał, a potem to już ona zajęła się naprawianiem świata. Myślała, że w pewnym momencie się wycofał. Choć może to ona sama odsunęła go od walki i niebezpieczeństw. Brał się za miecz tylko wtedy, kiedy był jej potrzebny, kiedy sama przestawała dawać sobie rade. Tak było w starych, nie spisanych opowieściach. Ferro nosił na ciele wiele blizn, a przecież i trucizna w ramieniu to nie była bagatela. To było za dużo, za dużo jak na ciało Małego Człowieka. Tyle razy zagryzał zęby i nie mówił niczego, a choroby drążyły go od środka. Ona nie zdawała sobie z tego sprawy nawet wtedy, gdy wydawało jej się, że go chroni. Beztroska i dumna, wielka wojowniczka - taka była. Była po prostu głupia. To on wiedział, jak wszystko wygląda naprawdę. To on wiedział coś o życiu. Powinna go słuchać, ale nie umiała.
Obudził ją tętent kopyt. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą czarnego jeźdźca na czarnym koniu. Blacky tańczył na tylnych nogach, parskając cicho. Za sobą miał noc i drogę przebytą w pełnym galopie.
Podniosła się.
- Max? - spytała zdziwiona.
- Nie było nikogo. Zrozumiałem – oznajmił. Zeskoczył z konia. - Widziałem zamek.
Dżana uśmiechnęła się.
- Wiesz dlaczego?
- Wiem. - Skinął głową. – Każdy, kto był na wojnie, zrozumie.
Nagle w Dżanie zrodziła się złość. Jaki on był dwulicowy. Przecież pamiętała, jak się zachowywał - brutalny i prostacki jak inni wojownicy. Może jednak coś zrozumiał? A może bawił się słowami, chcąc się jej podlizać? W każdym razie robił to umiejętnie.
- A jaki był rezultat walk? - spytała.
- Czy to nie wszystko jedno? – Odpiął popręg. Ściągnął Bleckiemu siodło i położył je na ziemi. – Wygraliśmy.
- To dobrze. Wiem, że to złe uczucie, ale chciałam zemsty.
Max uśmiechnął się w prostacki, ciepły sposób. Potem zerwał garść wysokiej, suchej trawy. Okręcił ją wokół dłoni i zaczął wycierać spienione boki konia.
Nagle Dżana coś sobie przypomniała.
- Mogę cię o coś zapytać? - zaczęła cicho. Max nie zaprotestował, więc ciągnęła dalej. - Co byś zrobił, gdybym odcięła nogę Blacky'emu?
- Po co miałabyś to zrobić? - Zdziwił się.
- Przez przypadek. W czasie bitwy spadłabym na przykład z konia. Moja ręka z mieczem poleciałaby bezwładnie i odcięłabym mu kopyto - wyjaśniła.
- Skąd wzięłaś taki pomysł?
- Odpowiedz - poprosiła stanowczym głosem.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Może bym cię zabił. Może niczego bym nie zrobił. - Zaśmiał się.
No tak, trudne było przed nią zadanie. Może bym zabił – ładnie. On by zabił, a Ferro powiedział, że powinna pogodzić się z tym, co się stało. Dziwne porównanie.
Teraz Anna dosiadała Białego Orła, Strzała była zbyt potłuczona. Efna wróciła na grzbiet Wiatra.
- Mój kochany. Dobrze się już czujesz? – spytała, klepiąc go po szyi. Koń podrzucił głową. Dziewczyna uznała, że w ten sposób odpowiedział – tak. Białka jego oczu pozostały jednak nabiegłe krwią.
Dżana nie czuła już dumy, mijając zamek. Mogła tylko powiedzieć - jest, jak jest. Obejrzała się na Ferro. Milczał i ona milczała. Rana na jego ramieniu była raną w jej sercu.
Przeskoczyli do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Nie pozostało im wiele czasu na myślenie. Wokół twierdzy wciąż kręcili się ludzie z Międzymiasta. Tam przecież inaczej płynął czas - wolniej. Dwie grupy starły się bez ostrzeżenia, bez pytań i gróźb. Żołnierze poznali Dżanę i Efnę, a także jeźdźców, którzy tak ich dziwiąc, znikli w bramie. Szybko dosiedli koni. Zaatakowali z dwóch stron, zamykając towarzyszą Dżany drogę ucieczki. Szczęknęła stal, uderzając o stal, konie charcząc zderzyły się piersiami i w karkołomnej figurze zarzuciły głowy w tył stanowczo za daleko. Pozostawiona samej sobie Strzała uskoczyła w bok spłoszona i pogalopowała przed siebie.
Pepo przeciwnicy zaatakowali od tyłu. Nie zdołał wykręcić konia, zabrakło mu miejsca na obrót. Miecz przeciwnika ugodził go pod żebro, wchodząc głęboko w ciało. Pepo nie krzyknął. Ciął, ale był zbyt wolny. Przeciwnik zdążył się zasłonić. Mały wojownik zachwiał się. Inny miecz świsnął mu nad głową. Przypadł do siodła i popędził konia. Wiedział, że nic nie zdziała. Musiał uciekać. Przytulony do siodła, przechylony na bok, zdołał przemknąć obok zaskoczonego przeciwnika. Pognał tam, gdzie przed chwilą znikła Strzała.
Efna nie miała broni, usiłowała się wycofać, ukryć. Jeden z mężczyzn ściągnął ją z siodła za włosy. Krzyknęła z bólu. Wiatr skoczył w przód.
Dżana wykręciła Marzenie, prawie składając ją w pół. Musiała się spieszyć, musiała pomóc dziewczynie. Torowała sobie ku niej drogę, uderzając mieczem na prawo i lewo.
Efna błyskawicznie poderwała się z ziemi. Nie chciała zostać stratowana. Zwierzęta tańczyły wokół niej, ciężkie i wielkie, przez nieuwagę mogąc zadać śmierć.
- Efna! - Czyjaś dłoń wyciągnęła się w jej stronę. Poznała, to był Ferro. Uchwyciła się jego ręki i wciągnęła na kark kuca. Nie zastanawiał się, ile ryzykował, przychodząc jej z pomocą. Nie zdała sobie nawet sprawy, że żeby podać jej rękę, musiał najpierw schować miecz.
Dla wielkiej Marzenie brakowało miejsca w ścisku walki. Dżana szarpała za wodze i rozrywała wargi klaczy, próbując nią kierować.
Ktoś dźgnął ją w plecy. Poczuła ból. Ostrze przeszło pomiędzy żebrami.
To nic wielkiego – pomyślała. – Gdybym dostała niżej, byłoby gorzej.
Odwróciła się, tnąc na oślep. Czy była to zemsta, gniew, czy konieczność samoobrony?
Dała znak do odwrotu. Wystarczyło już krwi, wystarczyło leżących na ziemi ciał. Nadszedł czas, żeby uciekać, czas żeby gnać i gnali. Gnali długo, dopóki boków wierzchowców nie pokryła piana.
Dopadli do rzeki, by znaleźć tam trzy konie i Pepo leżącego na ziemi. Dżana zeskoczyła z siodła. No moment znieruchomiała, sparaliżowana bólem. Zakasłała. Otarła dłonią krew z warg. Przykucnęła przy leżącym małym mężczyźnie. Potrząsnęła nim za ramie.
Powoli odwrócił się na plecy i otworzył oczy, zostając na pograniczu jawy i snu.
- W porządku? - spytała.
- Tak, to nic.
Podniosła się i wróciła po torbę. Krew z rany na plecach ciekła wąską strużką, plamiąc bluzę.
- Ty też jesteś ranna - zauważył Pepo półprzytomnie.
- Mną nie ma co się martwić.
Znowu byli po bitwie, tak jak kiedyś i ona miała rannych do opatrzenia. Wygrali, czy nie? Ocalili Efnę? Nie o to chodziło. Wciąż tylko machali mieczami, a przecież nie tym powinni się zajmować. Nie tak powinni zmieniać świat, nie tak walczyć. Powinni uczyć ludzi dobroci, tak jak Ferro tego chciał. Och! Ona nie chciała być tylko mścicielką. Czy naprawdę lubiła walczyć? Kiedyś tak się jej zdawało, ale to nie była prawda. Po walce zostawał niesmak. Zadawała śmierć istotą dla niej bezimiennym, może złym. Mogła to tak tłumaczyć, ale to niewiele pomagało.
- Dziękuję, uratowałeś mi życie - powiedziała Efna do Ferro. On nic na to nie odpowiedział.
Dżana opatrywała swój własny bok.
- Max, zabandażujesz mnie? - spytała.
- Nie. Jesteś kobietą.
- No to co?
- Tak nie można.
Co za zasady! Nie mógł dotykać kobiety, z którą nie był. Jaki szlachetny! On szlachetny? Może źle go oceniła?
- Ja to zrobię - zaofiarowała się w końcu Anna.
Nocą nie mogła spać. Ból w boku utrudniał jej oddychanie, a myśli kłębiły się w głowie, nie dając spokoju.
Sen, gdy już nadszedł, też nie przyniósł ukojenia. Nie wiedziała nawet, czy w ogóle zasnęła. Po prostu na moment przestała istnieć. Kiedy się jednak podniosła, miała już w głowie ułożony dokładny plan działania.
- Pojedziecie do podnóża gór – oznajmiła. - Tam na mnie poczekacie. Powinniście być gotowi na powtórny atak wojsk Międzymiasta.
- Dokąd ty pojedziesz? - spytał Ferro ze wzrokiem utkwionym w kolanach Dżany. Podejrzewał już, co zamierzała zrobić.
- Dowiecie się, jeśli mi się uda – odpowiedziała. - Na razie nie chcę niczego mówić.
Dosiadła Marzenia.
- Mogę jechać z tobą? - nieśmiało spytała Efna.
- Nie tym razem - rzuciła za siebie i zmusiła klacz, by z miejsca zerwała się galopem. Pognały, zostawiając za sobą wszystkich, ale nie wszystko. Myśli Dżany koncentrowały się na zadaniu, które sobie wyznaczyła. Musiała wrócić do glumów, musiała zdobyć truciznę z ich zębów. Nie wiedziała, jak ją przyjmą. Brała pod uwagę, że mogą zaatakować. Musiała jednak zaryzykować.
Płaty piany obrywały się z piersi Marzenia, ziemia dudniła pod kopytami. Dżana nie myślała teraz o tym, że nogi jej bojowej klaczy nie są już tak sprawne, jak kiedyś. Kulawizny nie czuło się w galopie. Teraz liczył się czas. Każda chwila, w której trucizna krążyła w żyłach Ferro, niweczyła szansę na wyleczenie. Musiały gnać. Dlaczego dopiero teraz się na to zdecydowała, nie wtedy, od razu po walce z zielonymi? Nie wiedziała. Nie miało to związku z odpowiedzią Maxa. Może chodziło o to, co stało się w czasie starcia z ludźmi z Międzymiasta? On walczył. Rzucił wodze na kark kuca, kierował nim tylko łydkami. A może zwierze czytało w jego myślach?
To nie koń zawiódł, a jej ciało. Czuła, że nie da rady dłużej utrzymać się w siodle. Noga zaczęła drgać, rana na plecach paliła. Oddechy rozdzierały klatkę piersiową. Próbowała przez moment nie oddychać. Potem było jeszcze gorzej.
Wstrzymała klacz. Zsunęła się z siodła. Nogi złożyły się pod nią.
- Dlaczego jestem aż tak bardzo do niczego? - spytała Rudego. - Nie dość, że moje rozumowanie szwankuje, to ciało też musi?
- Jak się jest takim, jak ja, nie zna się tych problemów - odpowiedział.
- Tylko tyle umiesz powiedzieć?
- Może. - Lis przekrzywił głowę i uśmiechnął się kontem metalowej szczęki. - Nie odpowiem ci, dlaczego jesteś niedoskonała, bo to ty wiesz najlepiej...
- No tak - w jej głosie brzmiała ironia.
- Nie złość się - upomniał ją. - To prawda.
- Prawda? Prawdą jest, że nie może mi się udać. Tyle wiem. Znowu robię coś, co się nie powiedzie. Glumy mnie nie przyjmą. Powinnam to wiedzieć, skoro je zawiodłam, ale ja tam jadę, gonię konia... Forsujemy się obie, a przecież najprawdopodobniej nie warto tego robić.
- Próbować warto.
- Ty zawsze rzucasz takimi pustymi frazesami. - Miała do niego pretensje. - Czy ty wiesz, co to jest ból? Bolą mnie plecy, nie mogę oddychać...
- Wiem. Kiedyś mnie zabito.
Jakby nie usłyszała.
- Czy ty wiesz, co to jest miłość?
- Ty też nie wiesz - rzucił ostro.
- Daj mi spokój. - Odepchnęła go od siebie.
- To ty zaczęłaś tę rozmowę - zauważył.
- Nie mów już nic. - Zwinęła się w kłębek i objęła rękami głowę.
Była u celu. Poznała miejsce, w którym kiedyś toczyło się jej życie. Teraz się go bała. Wstrzymywała Marzenie, by klacz nie wyciągnęła kroku nawet w stępie, ta bowiem nie miała w sobie strachu. Kiedyś pasła się wśród krwiożerczych bestii. Nie mogła wiedzieć, że wszystko się zmieniło.
Powoli wjechały pomiędzy skalne ściany. Od wschodu brzeg Morza Ognia i Krwi stanowiły wyniosłe klify, wystrzelające nagle w górę z Pustkowia.
Zbliżały się coraz bardziej do doliny, w której kiedyś mieszkały. Dżana czuła ciepło bijące od morza. Serce szamotało się w piersi. Co powinna zrobić? Co powiedzieć? Miała przed sobą jeszcze tylko jeden zakręt wśród skalnych ścian.
Dotarły do celu. Trawa w dolinie była żywo zielona i bujna. Pęcherze krwi wzbijały się w górę i pękały z hukiem. W samym centrum, przykuwając wzrok, budząc wspomnienia i wzruszając, stał rozkraczony żółty autobus. Glumy były wszędzie – małe, kudłate, wielkookie i szerokoustne. Kiedyś była dla nich matką, kiedyś – dawno. Teraz wracała z mieczem u boku, z ciałem pokrytym bliznami. Nagle pojęła, że wygląda groźnie, nie jak ktoś przychodzący z prośbą. Zabrakło jej jednak odwagi, by zsunąć się z siodła.
Jakiś czas trwało, zanim pochwyciły jej zapach, zanim ją spostrzegły. Odwróciły się z pomrukiem.
- Zabić - warknął któryś z nich.
- Czekajcie! – krzyknęła, podnosząc rękę. - Przyszłam prosić o pomoc!
- Zdradziłaś - powiedział inny.
- Wiem – jęknęła. - Musiałam. Taka była moja natura, przeznaczenie... Świat tego ode mnie wymagał.
- Nie kochałaś nas - stwierdził kolejny.
- Proszę. Potrzebuję waszej pomocy.
- Myśmy też potrzebowali.
- Zabijmy!
- Do przodu!
Ruszyły na nią jak barwna fala. Zadrżała. Poniosła klęskę, wielką klęskę. Po co miała się bronić? Jej życie nie miało teraz większego znaczenia. Zawiodła Ferro po raz kolejny. Szybkim ruchem wykręciła klacz i pchnęła do galopu. Przeraźliwe chrapnięcie wyrwało się z pyska konia wraz z pianą. Gnały wśród kamiennych korytarzy, labiryntem wąwozów, gnały długo, klucząc, by zmylić pościg. Wydawało jej się, że gnały tak bez końca, ale nadszedł jednak moment, gdy wstrzymała klacz i zeskoczyła na ziemię. Objęła głowę ramionami i kuląc się w skalnym załomie, zaszlochała. Rudy nie powiedział niczego, nie znalazł słów. Zgrzana Marzenie ciężko robiła bokami.
- Dżano. – Nagle usłyszała obok siebie cichy głos.
Podskoczyła gwałtownie, dobyła miecza. Jeden, jedyny glum cofnął się o krok. Dżana zamrugała. Poznała go, choć na pozór wyglądał tak samo, jak wszystkie inne. Miał gęstą grzywę żółtych, czerwonych i zielonych włosów, ogromne, ciemne oczy, płaski, szeroki nos, szerokie, żółte wargi, krągły korpus i krótkie kończyny. Co go wyróżniało? Jeden, jedyny ząb sterczał z paszczy. Drugi złamał mu Ferro, dawno, dawno temu w historiach, których nie spisałam, bo nie jestem już w stanie ich sobie przypomnieć. W każdym razie, to ten glum jako pierwszy ugryzł Ferro, ale potem byli przyjaciółmi, w jasnych, wyidealizowanych, dawnych historiach.
- To ty - wyszeptała.
- Tak – odpowiedział. - Jestem sam. Oni ci nie wybaczą. Poprzysięgli zemstę już na parę dni po tym, jak odeszłaś zabierając klacz. Wiedzieli, że nie wrócisz. Ja nie jestem zły. Mówiłaś, że potrzebujesz pomocy. Przyszedłem zapytać, czy ja sam mogę pomóc.
- Tak – odpowiedziała, uśmiechając się. - Potrzebuję waszego jadu. Walczyliśmy z zielonymi. Ugryzły Ferro w tę rękę.
- Co będzie? - Wyglądał na zaniepokojonego.
- Wiesz, że i tak nie była w pełni sprawna – odpowiedziała. - Minęło już zresztą trochę czasu, za dużo... Ale to pomoże, trochę zawsze. - Skinął głową. - Mnie też ugryzły - poskarżyła się. - Noga mi drży.
- Weź truciznę - rzucił szybko.
Dżana dźwignęła się, rana pod żebrem znowu dała o sobie znać. Syknęła. Podeszła do klaczy, pociągając nogą. Glum przyglądał się jej ze skupieniem.
- Zmieniłaś się - powiedział szybko.
Ona grzebała w torbie przytroczonej do siodła.
- Wiem. Dla nieśmiertelnych też płynie czas.
- Nie o to mi chodziło - zaczął się tłumaczyć. - Tyle tylko, że zanim odeszłaś, byłaś taka jasna i delikatna, zwiewna. Teraz masz na sobie pył drogi i pachniesz krwią.
Odwróciła się, trzymając w ręku połączone wężykiem dwa szklane naczynia do ściągania jadu.
- Bez urazy. Uczyłam was, ale nie myślałam, że możecie tak pięknie mówić.
- Ferro mnie tego nauczył.
Podeszła do niego.
- Mogę?
- Tak.
Założyła jedno z naczyń na jego jedyny jadowy ząb. Drugie trzymała w ręce. Musiały być na jednakowej wysokości.
- O co teraz walczysz? - spytał bełkotliwie.
- Nie mów nic - ofuknęła go. - Ulepszam świat, jak zawsze i wiesz... - Zastanowiła się. - Być może będę jeszcze potrzebować twojej trucizny. Przychodź tutaj co jakiś czas. Jakby co, zostawię wiadomość.
- Dobrze.
- Nie mów – upomniała go znowu.
Powoli zapadał zmierzch, Dżana i Glum siedzieli obok siebie wpatrzeni w przestrzeń.
- Nie powinieneś iść do swoich? - spytała.
- Nie zauważą mojego braku. Pomyślą, że poluję – wyjaśnił. - Teraz chcę być jeszcze z tobą.
Uśmiechnęła się.
- Tak naprawdę to nie myślałam, że tak mnie będziecie potrzebować. Myślałam, że nauczyłam was wystarczająco dużo, że to już czas, żebyście się usamodzielnili.
- Powinnaś nam to wyjaśnić, a nie po prostu odejść.
- Pewnie tak. - Machnęła ręką. - Tak naprawdę, to w ogóle niczego nie myślałam. Chciałam iść na Pustkowie. To był impuls. Moja natura tego żądała.
- W naszej naturze jest zabijać - odpowiedział.
- Czemu więc tu jesteś? - spytała nagle rozdrażniona.
- Lubiłem cię i lubiłem Ferro. Poza tym, macie coś, czego my nie znamy.
- Co? – zdziwiła się.
- My się rozmnażamy, ale nie znamy prawdziwej miłości.
- Ja też chyba nie znam – stwierdziła.
- Znasz. – Glum uśmiechnął się. – Słyszałem to w twoim głosie, teraz i przed laty.
Dżana potrząsnęła głową. Niczego nie powiedziała.
O świcie Dżana już galopowała, gnając z powrotem.
- Wiesz, Rudy – powiedziała. - Kiedy glumy zaatakowały, myślałam tylko o tym, że zawiodłam Ferro. Chyba zaczynam to rozumieć. Ja za niego odpowiadam, zawsze odpowiadałam i wiem już dlaczego. - To było jak olśnienie. - To jest miłość. Wiesz, Rudy? Myślę, że Ferro mnie kocha. I ja jego też. - Na koniec zniżyła głos do szeptu.
- Może - odpowiedziała lisia skóra. - Chociaż powiedziałaś, że nie wiesz, co to miłość.
- Nie bierz tak do serca tego, co mówię.
- Ja nie mam serca - przypomniał jej.
- Z tobą nie da się poważnie rozmawiać - zaśmiała się. - Ja ci się tutaj zwierzam, a ty gadasz takie bzdury. Czy nie masz rozumu?
- Nie mam mózgu - zauważył.
- Rudy, ja chciałam być poważna. Teraz myślę tylko o Ferro, o jego ręce i o tym wszystkim, o czym mi mówił. On jest mądrzejszy, niż ja, więcej wie o świecie. On mnie podziwia, a tym czasem, to ja się od niego uczę. I jest we mnie cały czas takie coś, takie ciepło i jakby ucisk...
Rudy otworzył paszczę.
- Nie mów nic. Jesteś mi potrzebny tylko, żeby słuchać. Do Ferro, ani do nikogo innego nie umiem mówić tak, jak do ciebie. Może dlatego, że ich odpowiedzi są mądrzejsze i ważniejsze.
- Mów do Marzenia, a w ogóle nie odpowie - skomentował to obrażony lis.
Z daleka spostrzegła jeźdźca. Nie zainteresował jej. Nie był wojownikiem, ani żołnierzem z Międzymiasta. Jego wierzchowiec nie należał już do młodych, jego tarantowaty wierzchowiec. Tarantowaty. To była rzadka maść, ale nie tak rzadka, by poświęcać jej uwagę.
Jeździec popędził konia i zajechał Dżanie drogę. Ściągnęła wodze. W ułamku sekundy poznała, kogo ma przed sobą. Starego konia dosiadała dziewczyna o złotych włosach, jej córka. Przed sobą na siodle trzymała małego, kudłatego pieska.
- Znowu na Pustkowiu - powitała Dżanę z szyderczym uśmiechem. - Nie potrafisz usiedzieć na miejscu. Nie potrafisz być ani matką, ani nawet kobietą.
- Uczę się - odpowiedziała Dżana, wykręcając klacz. - Może nie byłam odpowiedzialna, ale teraz będę. Muszę jechać.
- Nie chcesz mnie widzieć? - Gill znów zajechała jej drogę.
- Nie mam nic przeciwko tobie - rzuciła Dżana. - Żadna z nas nie była taka, jak powinna. Nie wchodźmy sobie w drogę. Teraz ścigam się z czasem.
- Z kim znowu walczysz? - Gill nie dała jej się ruszyć. - Znowu ta twoja walka jest najważniejsza. Wybieg z Johnem był tylko po to, żeby się mnie pozbyć?
- Walczę z sobą i ze swoim sumieniem - odpowiedziała Dżana. - A teraz gnam, żeby leczyć, nie zabijać.
- Ci twoi poskładani z kawałków przyjaciele...
- Gill, ja jadę. - Marzenie przysiadła na zadzie szykując się do skoku.
- Weźmiesz mnie z sobą.
- Nie dotrzymasz mi kroku.
Marzenie zerwała się z miejsca cwałem, a stary koń pogalopował za nią, z trudem łapiąc oddech. W płucach mu rzęziło.
- Zagonisz tego konia! - krzyknęła Dżana przez ramie.
Nie było odpowiedzi, tylko wiatr plątał jej włosy.
- On padnie! - spróbowała raz jeszcze.
Gill tylko popędzała wierzchowca. Dżana ściągnęła nagle wodze i zeskoczyła z siodła. Ból jaki sprawiły niedogojone rany, nie miał w tej chwili znaczenia. Pochwyciła wodze konia Gill, potem ściągnęła zaskoczoną dziewczynę za nogę na ziemię. Gill jęknęła. Kudłaty piesek zaskomlał podskakując na siodle.
- Co to ma znaczyć?
- Co?! - wrzasnęła Dżana. - Kazałaś mi uczyć się odpowiedzialności! To jest odpowiedzialność! Zabijesz tego konia, jeśli będziesz go tak męczyć. W twoich rękach jest jego życie. Rozumiesz to? W moich rękach jest czyjeś inne. Daj mi jechać. Jak chcesz, podążaj moim śladem. Ale jeżeli zobaczę cię na tym koniu w galopie, nie ręczę za siebie.
Dziewczyna leżała na ziemi, ze zdziwieniem patrząc w twarz matki.
- Pamiętaj o tym – upomniała ją Dżana już z wysokości końskiego grzbietu i znów puściła się galopem.
Wróciła. Wpadła do obozowiska u podnóży gór. Zeskoczyła z siodła.
- Ferro! - zawołała, z trudem łapiąc oddech.
Mat był już przy klaczy i wycierał jej boki wiązką ostrej, suchej trawy.
- Nic ci się nie stało? - podbiegła do niej Efna.
- Nic, ale niewiele brakowało - zaśmiała się.
- A jak glumy? - spytał Ferro - Przyjęły cię?
- Skąd wiesz, gdzie byłam? – Zaskoczył ją.
- Znam cię - odpowiedział.
Dżana potrząsnęła głową.
- Niestety, glumy nie chcą mnie znać.
- Po co więc tak goniłaś konia? Nie musiałaś, się chyba aż tak spieszyć? - Nagle żal zabrzmiał w jego głosie.
- Zdobyłam jad – oznajmiła. - Ten twój Glum, wiesz, ten bez zęba, sam do mnie przyszedł.
Ferro uśmiechnął się.
Dżana wyciągnęła z torby słoik z trucizną, strzykawkę i nadal czegoś szukała, przerzucając najróżniejsze rzeczy i coraz bardziej się denerwując. Czyżby wszystko poszło na próżno, cały ten trud? Na samym końcu drogi okazało się, że nie miała jednego z dwóch składników antidotum na ugryzienia zielonych - aspiryny, małego, białego krążka, którego tajemnice wyrobu znali tylko ludzie z Międzymiasta i ze Świata Prawdziwego.
Odwróciła się, opuszczając ręce, już chciała powiedzieć - Ferro, zawiodłam - gdy w jej głowie zaświtała nowa myśl.
- Efna!
- Tak?
- Przeszukaj kieszenie. Czy nie byłaś ostatnio przeziębiona? Czy nie łykałaś aspiryny?
Dziewczyna zamyśliła się, wkładając obie dłonie do ciasnych kieszeni spodni.
- Tak, mam! - Tryumfalnie wydobyła pomięte opakowanie. - Niestety - wyszeptała po spojrzeniu na nie. - Jest już tylko jedna.
- Nie szkodzi. Dziękuję. - Dżana prawie wyszarpnęła jej lekarstwo z ręki.
Usiadła na ziemi, skinęła ręką na Ferro. Wrzuciła tabletkę do słoika i patrzyła chwilę, jak płyn buzował i wznosił się z sykiem.
- Dobrze, że sobie o niej nie przypomniałam, po przybyciu do tego świata, kiedy chorowałam - powiedziała Efna, nikt jej jednak nie słuchał.
Dżana wprawnymi palcami zbadała rękę Ferro.
- Jak z nią? - spytała szybko.
- Wciąż drży – odpowiedział. - I nie mam w niej tyle siły, nawet, żeby zewrzeć dłoń w pięść.
- Niedobrze. - Zagryzła wargi.
Nabrała pełną strzykawkę i zrobiła mu zastrzyk wprost w jeden ze śladów po ugryzieniu.
- Znowu musisz go leczyć - powiedziała Gill, jak gdyby sama do siebie, zatrzymując konia na parę kroków od obozowiska. - Wielu jest najemników. Weź sobie kogoś nowego. Daj mu to, co dałaś Johnowi, to może i pieniędzy nie będzie chciał.
- Odwołaj to. - Efna wyrosła przed nią nagle.
- A ciebie co obchodzi to, co mówię?
- Jestem przyjaciółką Dżany.
- Hej, matko! - krzyknęła Gill. - Myślisz, że to, że zajęłaś się tą rudą, jest równoważne z zajmowaniem się córką? Czy myślisz, że to upoważnia cię, żebyś o mnie zapomniała?
- Milcz! - Efna skoczyła na nią i ściągnęła ją z siodła.
Wczepiając sobie palce we włosy przeturlały się w jedną i drugą stronę. Gill znalazła się na górze, była silniejsza, wyższa. Dżana wiedziała już, że jest od Efny starsza.
Gill usiadła Efnie na piersi i dobyła miecza.
- Nie podskakuj, mała - pogroziła jej, wywijając ostrzem w powietrzu. - Ze mną nie ma żartów.
- Przestań. - Dżana postawiła ją na nogi szarpnięciem za włosy. - Przeproś Efnę i Ferro. Nie wyciągaj też więcej broni, jeżeli nikt nas nie atakuje. Nie jesteśmy mordercami. - Gill wyszarpnęła się jej. Na brudnej twarzy dziewczyny trwał grymas złości. Efna na czworakach wycofała się w stronę Billa. - A jeśli chodzi o mnie i Johna, to ja go kochałam, w każdym razie wtedy, gdy cię poczęliśmy.
Gill nie odpowiedziała.
- Tak w ogóle, po co za mną jedziesz?
I tym razem nie było odpowiedzi.
- Dalej będziesz za mną jechać?
- Tak.
- Czemu? Czy chcesz przyznać, że nie radzisz sobie sama i potrzebujesz mojej pomocy?
- Córce należy się pomoc matki. To normalne - powiedziała Gill.
- Czy tak przychodzi się prosić o pomoc?
Dziewczyna milczała.
- Dobrze - rzuciła Dżana zrezygnowana. - Jedź z nami, ale uważaj na to, co mówisz. - Obróciła się na pięcie. - Zbierajcie się. Ruszamy w góry.
Decyzja, by wyruszyć natychmiast, była słuszna. Zdążyli zamontować tylko hacele w podkowach koni, gdy na horyzoncie pojawiło się wojsko z Międzymiasta.
I znów kolejna nieścisłość. Dżana spędziła rok w górach, więc pewnie jej koń był przygotowany do poruszania się po oblodzonych drogach, miał podkowy, do których można było wkręcić hacele. Czy jednak towarzysze Dżany zapuszczali się kiedykolwiek na górskie szlaki? Na pewno raz, dawno temu, w opowieści, której nie potrafię już sobie przypomnieć. Mimo to, nie powinni mieć podków z hacelami, tym bardziej, że na Pustkowiu nigdy nie padał śnieg, a temperatura nie spadała tak nisko, by ziemie mógł skuć lód. A Anna, Max i Bill nie byli w górach nigdy. Nie mówiąc już o Efnie. Może więc to nie były hacele, a zagięte gwoździe jakimś cudem zahaczone o podkowy? W którejś z wersji tego tekstu to były właśnie gwoździe. Ale skąd towarzysze Dżany mieli na Pustkowiu gwoździe?
- W górę! - nakazała Dżana. Tym razem nie miała zamiaru walczyć.
Ruszyli galopem drogą pod górę, a wojsko z Międzymiasta za nimi.
- Czy teraz też mam nie popędzać Goldinga?! - krzyknęła na całe gardło Gill.
- Jesteś głupia! - odkrzyknęła Dżana. To nie była pora, żeby się przekomarzać. Teraz walczyli o życie.
Kopyta koni uderzyły o lód. To była trudna droga, zbyt trudna, by nią uciec. Dżana przypomniała sobie, jak przewróciła na niej Marzenie. Teraz odpowiadała już nie tylko za siebie i swoją klacz, ale też za innych ludzi i inne konie. Nie mogli tam walczyć. Było za wąsko. W czasie przepychanek i zwrotów ktoś mógłby spaść w przepaść. Nagle jednak coś przyszło jej do głowy.
- Szybciej! – krzyknęła. - Gill też!
Istniała pewna ścieżka, która mogła przyjść im z pomocą. Musieli zakręcić tak szybko, żeby ludzie z Międzymiasta stracili ich z oczu na dłuższą chwilę. Wtedy mieliby szansę na ucieczkę.
Tak, udało im się.
- Wyjmijcie hacele z podków!
Znaleźli się w miejscu, gdzie droga rozgałęziała się. Jedna z jej odnóg pokryta lodem pięła się w górę, druga, również oblodzona spadała w dół, ginąc w skalnym tunelu.
- To niebezpieczne! - krzyknęła Gill.
- Wiem - odpowiadała Dżana. Bez haceli nie mogli podejść pod górę, a zejście w dół groziło koniom połamaniem nóg, ale dawało też pewną szansę. Tę drugą drogę wybrała. Musieli zniknąć wrogowi z oczu. Dżana miała nadzieje, że w ten sposób uda się zmylić pościg. Przyszło jej też do głowy, że nawet jeśli, ludzie z Międzymiasta wykryją ich fortel, nie odważą się jechać za nimi. Oni nie walczyli o życie i nie znali tak dobrze swoich zwierząt.
Może jednak lepiej było walczyć? Przecież to, co robili, było po prostu głupie. Nie chciała przelewać krwi, już nie chciała - bzdura.
Ruszyli w dół.
Ludzie z Międzymiasta zatrzymali się na rozdrożu. Nie zrozumieli tego, co zobaczyli. Ślad po prostu się urywał. Fortel jednak się udał.
Wiatr upadł w czasie tej drogi, upadł też Golding i obolała Strzała, ale nikomu nic się nie stało. Zmęczeni i zgrzani mimo otaczającego ich mrozu, dotarli wreszcie pod drzwi Johna. Jantar powitał ich ze stajni rżeniem. Dżana zsunęła się z siodła i zapukała, reszta została na koniach. Czekali chwilę, zanim John otworzył. Był wysoki i szczupły. Miał surową twarz, pełną ostrych linii. Jego jasne włosy przyprószyła już siwizna. Oczy przybrały bladobłękitny, rozwodniony kolor, odległe i zimne.
- Dżana - zdziwił się. - Wróciłaś?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Przyszłam prosić o pomoc.
- Kiedy odeszłaś...
- Wybacz, John. - Patrzyła na swoje stopy owinięte skrawkami futra białego niedźwiedzia. Kiedy zdążyła zadbać o to, żeby nie zmarznąć? – Nie bardzo rozumiałam swoje uczucia, uciekając. Teraz rozumiem.
Mężczyzna czekał na wyjaśnienia milcząc.
- Kocham kogoś innego - powiedziała pewnie, podnosząc w końcu głowę. - Kocham go od dawna. Dlatego nie mogłam być z tobą.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
Czyżby mnie? - pomyślał Max. Serce zadrżało w jego piersi. - Skąd mogłem wiedzieć? Była taka dumna.
Przecież nie mnie - pomyślał Ferro. - Ale kogo? Obcego? Skąd? Kiedy go spotkała?
John przez chwilę nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
- Więc... - Szczęka mu zadrżała. - Więc, nic nas już nie łączy. Idź stąd.
- Przyszłam prosić o pomoc – powtórzyła. - Nie słyszysz? Dlaczego masz mi za złe, że jestem szczera?
- Jesteś tylko głupia - powiedział John. - Jeśli chcesz pomocy, po co ci szczerość? Teraz licz się z tym, co zrobiłaś i odejdź.
Oparła dłoń na rękojeści miecza, refleksy zimnego, czerwonego światła z rubinowego oka zatańczyły na śniegu.
- Nie jestem sama – powiedziała. - Nie masz z nami w pojedynkę szans.
- Co, może twój kaleka mnie zabije? - John szybciej znalazł odpowiedz na nurtujące ich pytanie, niż wszyscy pozostali.
- A podobno nie jesteście mordercami! - rzuciła Gill z kpiną w głosie.
- A to kto? - zdziwił się John.
- Twoja córka.
- Mądrzejsza, niż ty.
- Proszę bardzo, spróbuj się z nią dogadać, jeśli tak myślisz! Wracając do sprawy siły, to przecież nie musimy go zabijać! - wrzasnęła w stronę Gill, a echo powtórzyło za nią: „zabijać, zabijać, jać”. - Możemy go związać. John - teraz zwróciła się do niego. - Nie chcę wiele. Wiem po prostu, że twój dom to jedyne miejsce w tym świecie, którego nikt nie odnajdzie. Przechowasz przez jakiś czas u siebie tę dziewczynę. - Efna zeskoczyła z siodła. - Podąża za nią pościg z Międzymiasta. Chcemy się ich pozbyć.
- Czemu bawisz się w gierki z Międzymiastem? - spytał John. - Nie zapominaj, że czas działa na ich korzyść.
- Nieważne. - Machnęła ręką. - Zgadzasz się?
- Tak. Daj spokój. Nie mógłbym inaczej. Nie jestem taki, jak ty.
- Dżano - odezwał się Bill. - Ja zostanę z Efną. Tak będzie bezpieczniej.
- Nie ufacie mi. – John zaśmiał się gorzko. – Och, Dżano, ty naprawdę nie jesteś zbyt mądra.
- Chłopak ma racje – stwierdziła, jakby nie usłyszała słów Johna. - Zostanie i będzie cię pilnował. Teraz tak - komenderowała dalej. - Anno, przesiądź się na Wiatra i zjedz na dół, ku północy. Strzałę weź ze sobą. Znajdź wojsko i powiedz im, że trafiłaś na ciało Efny...
- Nie nabiorą się na to - mruknął John. - Ale co mnie to obchodzi.
- ...że nie oddasz im konia - ciągnęła dalej Dżana. - Nie oddasz im go, bo twój okulał, a na Pustkowiu co znalezione, to twoje. Zgodzą się na to. Im to zwierze nie jest już potrzebne. Reszta pojedzie do wąwozu nad Morzem Ognia i Krwi. Możecie spodziewać się wizyty jednego gluma. Ja jadę na wschód.
- Dokąd? - spytał Ferro.
- Dowiecie się, jak wrócę.
Odpięła torbę od siodła i podała ją Ferro.
- Pamiętaj, wiesz... - rzuciła spojrzenie na Johna. Nie miała odwagi powiedzieć niczego więcej. W jego oczach wypisana była kpina: „ty i ten twój kaleka”.
- W porządku, ale co z tobą? - spytał Ferro.
- Tam, gdzie jadę, nie odniosę ran. A nawet jeśli w przyszłości moja noga będzie trochę drżała, to nic. - Machnęła ręką.
Stało się, jak Dżana rozkazała. Znowu zamontowali hacele w podkowach koni. Dżana zjechała w dół południową drogą, a za nią, nieco wolniej, jej towarzysze. Anna zjechała stroną północną. Kiedy znaleźli się na dole, Dżana nie oglądała się już za siebie, nie żegnała się z nikim, popędziła tylko konia i Marzenie pognała galopem na wschód. Wiatr szarpał jej grzywę.
Anna samotnie przemierzała Pustkowie. Nie musiała jednak długo szukać ludzi z Międzymiasta. Spotkała ich już drugiego dnia o świcie. Wycofywali się ku wschodowi.
Zbliżyła się ku nim stępa. Na jej widok w obozowisku zapanował ruch. Ktoś wyszedł jej na spotkanie, ktoś wysoki rangą i chyba bez broni.
I znów rodzi się pytanie. Ile osób posłano w pościg za Efną? Zapewne dużo. Dżana już jednak dwa razy z nimi walczyła i kilku z nich zabiła. Tym czasem ich wciąż było wielu. Czy było warto wysyłać tyle osób za jedną dziewczynką? Nie zastanowiłam się nad tym w porę.
Anna zeskoczyła z siodła.
- Witajcie - powiedziała.
- Witaj - usłyszała w odpowiedzi.
- Widziałam dziewczynę, która podróżowała z Dżaną. Słyszałam, że jej szukacie – powiedziała. - Ja też tropię Dżanę. To ona mi to zrobiła. - Podniosła w górę dłoń pozbawioną dwóch palców. - Szukam zemsty. Weszłam w góry za nimi. Dziewczyna nie przeżyła tej drogi. Znalazłam jej ciało, a przy nim konia.
- A więc ta kobieta, która stanęła do walki z nami, to była Dżana?
- Nie wiedzieliście...
Skąd tak naprawdę mieliby wiedzieć? Dżana mogła być sławna w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, ale nie w Międzymieście, gdzie była tylko parę razy, a może nawet tylko raz i na dodatek się ukrywała. Ale będąc dzieckiem, uważałam, że Dżana jest tak sławna, że musi być znana we wszystkich dostępnych jej światach. Teraz natomiast nie da się przerobić tej sceny tak, żeby cośkolwiek z niej pozostało.
- Czemu ona nie zabrała konia?
- Nie wiem. – Anna wzruszyła ramionami. - Może to nie zwierze dla niej. Jest stary. Też bym go nie brała, gdyby moja klacz nie okulała.
- Rozumiem, że chcesz go zatrzymać?
- Tak, chcę. Takie jest prawo Pustkowia. Co znalezione, to twoje.
Jakiś mężczyzna podszedł do jej rozmówcy, coś cicho do niego powiedział. Anna cofnęła się i dosiadła konia. Nagle zaczęła się bać. Podstęp chyba się nie udał. Poznali ją.
- Mówisz, że Dżana porzuciła i dziewczynę, i jej konia? - spytał jeden z mężczyzn.
- Tak.
- U nas krążą legendy o Dżanie. – O czym mogłyby być te legendy? I skąd by się wzięły w świecie izolującym się od innych światów? - Różne mówi się o niej rzeczy, ale nie sądzimy, by mogła zostawić zwierze samo sobie i ciało bez pogrzebu.
- Ona nie jest tak idealna, jak się wam wydaje - powiedziała Anna, unosząc okaleczoną dłoń. - Ona jest okrutna. Jest zła. Wasze i nasze opowieści kłamią. Prawdą jest w nich tylko to, że obaliła Ich Wielmożność Ciemność, ale zrobiła to dla zysku i sławy.
- O ile wiem, nie miała z tego zysku. I przypadkiem, czy to nie wtedy cię okaleczyła?
A więc wszyscy znali poczynania Dżany i to bardzo dokładnie. Nie postarałam się wymyślając ten fragment opowieści. Ale i ja, jak Dżana, chciałyśmy pędzić w przód.
- Mnie tam nie było – skłamała. - Co wy, ludzie z Międzymiasta, możecie wiedzieć o naszej historii?
W końcu padły jakieś sensowne słowa.
- Lud nic nie wie, łowcy wiedzą. Muszą wiedzieć, żeby tacy jak ty, nie mogli ich nabrać. – I w tym był jakiś sens. - Brać ją! - krzyknął nagle.
Anna wykręciła konia i pchnęła do galopu. W płucach Wiatra zarzęziło. Popędziła go piętami raz jeszcze. Chrapy konia rozdęły się, oczy nabiegły krwią. To nie było już młode zwierze, to nie było też zdrowe zwierze.
Pościg powoli ją dochodził. W myślach przeklinała pomysł Dżany. Był taki naiwny. I ona była naiwna.
Zrównali się z nią.
Nie wykręciła konia, nie zamierzała walczyć. Nie była Dżaną. Nie powaliłaby ich wszystkich jednym ciosem. Jej pięty bębniły po bokach wierzchowca. Czemu ta wszystkowiedząca Dżana nie wybrała do tego zadania Maxa, czy któregoś z Małych Ludzi? Co w nich takiego było? Czy wojownicy od razu by ich poznali? Ją też poznali.
Ktoś chwycił ją za kark i ściągał z konia. Wiła się jak ryba, młócąc powietrze rękami i nogami. W chwilę później dostała solidny cios w głowę. Nagle wokół zrobiło się ciemno. Nie czuła już niczego.
Ociągali się nieco w drodze ku Morzu Ognia i Krwi, nie rozumiejąc decyzji podjętych przez Dżanę. Jechali stępa. Czekali na Annę.
Ferro wstrzymywał nagle konia.
- Słyszycie? - spytał szeptem.
Mat rozejrzał się na boki, potem znieruchomiał.
- Tętent - powiedział.
Nikt nie wydał żadnego rozkazu. Nikt się nie zastanawiał, co robić. Wszyscy naraz wykręcili konie i pognali na spotkanie zbrojnych.
Ferro okręcił wodze wokół nadgarstka prawej ręki, tak, na wszelki wypadek i z przyzwyczajenia, bo kucem mógł kierować jedynie łydkami.
Jeszcze zanim cokolwiek zobaczyli, byli pewni, że Annie się nie powiodło. Dobyli więc mieczy i uderzyli na ludzi z Międzymiasta. Szczęknęła stal. Konie zarżały dziko, zakwiczały. Upadły na ziemię pierwsze ciała.
Pepo nie miał zbyt wiele sił, by walczyć, rana na boku była ciągle świeża i pod wpływem wysiłku dała znać o sobie. Zagryzł jednak zęby. Wzniósł w górę miecz, chciał ciąć. Musieli wybić ich wszystkich, inaczej nie byli w stanie się ich pozbyć.
Max pchał w przód Blacky'ego jak taran, szukał Anny, nad której ciałem przetoczył się zgiełk bitwy. Nie Max ją jednak odnalazł, ale Mat. Zeskoczył z karku wierzchowca i szarpnął ją za ramiona. Jej głowa odskoczyła bezwładnie w tył.
- Anna! - Szarpnął ją raz jeszcze. Wtedy się poruszyła i z trudem uniosła powieki.
Szybki cios spadł na ramię Mata. Mały Człowiek zachwiał się, nie stracił jednak woli walki.
- Uciekaj, Anno! Uciekaj! – krzyknął, oddając cios.
Kobieta nie była jednak w stanie podnieść się tak od razu. Skuliła się na ziemi, otulając rękami głowę.
Max popychając wierzchowca do długich skoków, ruszył im na odsiecz.
- Anno!
Podał jej rękę i wciągnął przed siebie na siodła. Wtedy ktoś zaatakował go z boku. Blacky przysiadł na zadzie, rzucając głową. Mocne pchnięcie ramienia Maxa zrzuciło przeciwnika z konia.
Gill też wzięła udział w walce, cały czas pozostając jednak poza centrum starcia i zwinnie unikając ciosów.
Za to Ferro był w samym sercu bitwy. Obracał kuca, ciął na boki, może jednoręki, ale tak szybki, jak nikt. Zbyt wielu jednak atakowało go na raz. Musiał spróbować się wycofać. Zawrócił wierzchowca. Zwierze stanęło dęba i wtedy czyjś miecz ściął mu koniuszek ucha. Klusek zakwiczał dziko, młócąc kopytami w powietrzu. Ferro wiedział, że ten cios przeznaczony był dla jego głowy.
Pepo usiłował wydostać się z wiru walki, ale ludzie z Międzymiasta zastąpili mu drogę. Byli szybsi. Zimne ostrze wbiło się w jego bok, drugie pod żebro. Nagły atak kaszlu rozdarł płuca. Krew pociekła z ust. Ktoś uderzył go ramieniem. Nie był w stanie dłużej utrzymać się w siodle. Poleciał w dół. Jeszcze przez moment był przytomny, ale nie słyszał już zgiełku bitwy. Uniósł rękę, otarł usta. Potarł o siebie lepkimi od krwi palcami. Przez chwilę patrzył na nie beznamiętnie, tylko chwilę, potem nie było już niczego.
Jeszcze przez jakiś czas uderzały o siebie z zimnym szczękiem klingi mieczy. Max nagle się zatrzymał, zatrzymał się też Ferro. Gill, jakby to ona była zwyciężczynią tego starcia, oparła dłonie na biodrach. Mat rozejrzał się, szukając swojego wierzchowca. U ich stóp leżała sterta trupów. Czyżby nikt nie pozostał przy życiu? Nikt z Międzymiasta. Wśród nich też jednak kogoś brakowało.
- Gdzie jest Pepo? - spytał Ferro.
- Nie wiem. - Mat przyciskał dłoń do ramienia. Krew przeciekała mu przez palce.
Zeskoczyli z siodeł i pozostawili konie samym sobie. Szukali w stercie trupów ciała, jak im się zdawało, zabitego przyjaciela.
Ferro wypatrzył spłowiały płaszcz.
- Pepo. - Kucnął przy nim. Otarł krew z jego warg. Mały Człowiek nie poruszył się. Ferro szybko dobył miecza i oczyścił go, pocierając o spodnie, potem przytknął klingę do warg przyjaciela, chcąc sprawdzić, czy oddychał. Stal pokryła się lekką mgiełką pary.
- Jest! - krzyknął. - Żyje!
Max podniósł ciało małego wojownika i wyniósł poza pole bitwy. Ferro bolało, że sam nie mógł tego zrobić. On mógł tylko znaleźć Pepo, ale nie podnieść. Co by zrobił, gdyby byli sami? Tego bał się najbardziej, że kiedyś znajdzie się w takiej sytuacji, że kiedyś zawiedzie.
Mat opatrzył sobie ramie, bez żadnych zahamowań grzebiąc w torbie Dżany. Ferro, który nie odniósł ran, zajął się Pepo. Anna wcisnęła głowę między kolana i płakała, powoli wychodząc z szoku. Max próbował ją pocieszyć.
- Och, wy kaleki. – Gill śmiała się, stając na szeroko rozstawionych nogach z dłońmi opartymi na biodrach. - Czy wy niczego nie umiecie załatwić porządnie?
Ferro zatrząsł się ze złości, ale nie powiedział niczego. To Max zareagował.
- Zamknij się, mała!
- Kiedy ja mam racje. Jesteście bandą ofiar. Spójrzcie na mnie. Mnie się nic nie stało.
- Bo migałaś się od walki - rzucił Mat.
- Nie. - Zaśmiała się. - Bo jestem córką Dżany.
- Jesteś tylko głupim, bezczelnym dzieciakiem. - Max poderwał się i uderzał ją w twarz tak mocno, że aż się przewróciła.
Podniosła się z ręką przyciśniętą do policzka, na jej twarzy malował się grymas złości.
- Jak mogłeś? - syknęła.
- Mogłem, bo jestem silniejszy.
Gill nie odpowiedziała.
Anna chlipała:
- No i po co to wszystko? Dla jakiejś dziewczyny, nie lepszej niż ta? Dla jakiś wielkich planów Dżany? Wszyscy mogliśmy zginąć… - Jej dalsze słowa utonęły w potoku łez.
- Zapominasz, że jesteśmy niepokonani. - Max objął ją ramieniem.
- Może Dżana, ale nie ja. – Chlipnęła.
Mat zajął się końmi. Zebrał i wyczyścił ich wierzchowce, a konie z Międzymiasta rozsiodłał i przepędził daleko od pola bitwy, zwracając im w ten sposób wolność. Chciał obejrzeć też ucho kuca. Klusek rzucał głową i kwiczał, nie pozwalając mu dotknąć rany.
- Zostaw go - powiedział Ferro. - To nic, samo się wygoi.
Mat kucnął obok Pepo.
- Co z nim? - spytał.
- Nie wiem - odpowiedział Ferro szeptem. - Ciągle jeszcze krwawi. Jedno wiem, jutro nie pojedziemy dalej.
Mat skinął głową.
Max spróbował zgromadzić ciała żołnierzy z Międzymiasta w jednym miejscu układając je w stos. Mat trochę mu pomagał, choć niewiele mógł zrobić z bolącym ramieniem. Anna i Gill nie ruszyły się. Ferro patrzył w przeciwną stronę. Max spróbował podpalić ciała. Na Pustkowiu brakowało jednak materiałów umożliwiających rozpalenie tak dużego ogniska, by płomienie strawiły zwłoki.
- Wrócę po Efnę i Billa - oznajmił spocony Max, ocierając czoło rękawem. - Teraz już nie muszą się ukrywać.
- Nie zostawiaj nas. - Anna złapała go za rękę. - Nie poradzimy sobie sami.
- A z czym macie sobie radzić? Nikt was już nie zaatakuje. Wszyscy nie żyją.
- Nie zostawiaj mnie! - Anna wciąż płakała.
Musiał ją objąć i przytulić.
- Pojadę z tobą - oznajmiła Gill.
- Nie ma mowy.
- Nie zostanę przecież z tymi kalekami i truposzami.
- Milcz! - Ferro w końcu nie wytrzymał.
- Może bym cię zabrał, gdybyś była miła - powiedział Max spokojnie. - Ale nie jesteś. – Tym skończył sprawę.
Wiele dni Dżana spędziła w siodle, wiele dni spędziła galopując wzdłuż wybrzeża. Wiedziała, czego chce. Chciała naprawić swoje błędy, na tyle, na ile to było możliwe, nawet jeśli Ferro uważał, że powinna tylko nauczyć się za nie płacić. Minęła Jedyne Miasto, minęła drogę na Półwysep i pędziła dalej, wciąż wprost na wschód. W końcu dotarła do nieprzemierzonych lasów, które opuściła jako dziecko.
Wstrzymała konia. Pomiędzy drzewa wjechała powoli, z uniesioną głową, głęboko w płuca wciągając leśne powietrze. Tak, była stamtąd, była z lasu. Jeszcze pamiętała stare drogi niewidoczne dla oczu zwykłych ludzi. Jechała w głąb, ku leśnemu miastu, ku słonecznym polanom. Teraz też, jak za czasów jej dzieciństwa, promienie słońca rozpraszały chyboczące się liście, siejąc tysiącem blasków, ale miejsca, w których mędrcy opowiadali niegdyś baśnie i legendy, były puste. Puste i chylące się ku ruinie znalazła też nadrzewne domy. Żal chwycił ją za serce. Więc tylko tyle zostało? Tylko tyle zostało po jej wielkim ludzie. Wszyscy odeszli w morze. Nagle w jej wnętrzu obudził się strach.
Zsunęła się z siodła i obróciła w koło z oczami wzniesionymi ku niebu. W szumie gałęzi usłyszała starą pieśń, którą nucił leśny lud. Miała ich dalekowidzące oczy, nosiła płaszcz przez nich utkany, skalała ich miecz niepotrzebnie rozlaną krwią. Chciała zawołać - wybaczcie!” - ale milczała, wiedząc, że odpowiedzieć może jej tylko echo.
Idąc powoli poprzez miniony świat, odnalazła dom, w którym mieszkała z matką. Zostawiła klacz i wspięła się na górę. Była silna, ale brakowało jej zwinności tamtych, co odeszli. Zwinęła się na starej, pozostawionej w pustym domu macie, rękami obejmując głowę. Jej nozdrza wypełnił przyjemny zapach drewna.
Nie miała zamiaru szukać Lejfa. Gdzieś tam był i wiedziała, że sam ją znajdzie. Przecież na nią czekał, gdyby nie to, też by odszedł, albo umarł. Czas nieśmiertelnych także mija.
Wypełnił ją żal. Jedna łza wytoczyła się na policzek. Nie tak miało być. Miała być inna, mądrzejsza, szlachetniejsza, jak lud, który ją wychował. Nie miała jednak siły, żeby to roztrząsać. Po chwili już spała.
Obudziło ją delikatne szarpnięcie za ramie. Otworzyła oczy i przez chwilę półprzytomnie przyglądała się pochylonej nad nią twarzy starca.
- Witaj, Dżano - powiedział ochrypłym głosem, dobywającym się z głębi piersi. – Jednak przyszłaś.
- Witaj, Lejfie. – Usiadła. - Przyszłam prosić cię, żebyś mnie uczył i...
- Nie tak prędko - przerwał jej. - Nie gorączkuj się. To twoja wada. Zawsze działasz zbyt szybko, zbyt impulsywnie.
- Chciałam cię prosić - mówiła dalej nie zważając na jego słowa - żebyś wskrzesił fioletową, żebym sama mogła ją pokonać, tak jak powinnam.
Uśmiechnął się.
- Z jednej strony, powinnaś wiedzieć, że czas się nie cofa, z drugiej, potrzebujesz oczyszczenia, a fioletowa to twój wewnętrzny demon.
- Zrobisz to?! - Jej oczy zalśniły.
- Wciąż mówisz za szybko – upomniał ją Leif.
- Zrobisz to? - spytała spokojniej.
- Zrobię.
- I...
- Za szybko.
- Jest jeszcze jedna rzecz. Noga tego konia. Kiedy poprzednio cofnąłeś dla mnie czas...
- Nie możesz wymagać za wiele.
- To, co wtedy zrobiłam, było nieuczciwe - potrząsnęła głową. - Po prostu uciekłam, nie dopuszczając do tamtej sytuacji. Teraz zrobię wszystko inaczej. Pozwolę się zrzucić z konia i spróbuję cofnąć rękę, kiedy zobaczę nogę Blacky’ego. Możemy potraktować to jako sprawdzian przed walką z fioletową - zaproponowała.
- Sprytna jesteś, ale wiedz, że jeszcze tylko raz ci ustąpię. Pomyśl o tym, co się stanie, jeśli jednak nie cofniesz ręki - powiedział starzec.
- Zapłacę za to w teraźniejszości - odpowiedziała Dżana, prostując się dumnie.
- Może to będzie trudna do przyjęcia cena.
- Może. - Wzruszyła ramionami. - Był moment, kiedy liczyło się dla mnie tylko przeżycie, ale kiedy już się przeżyje, wraca się do świata, do blizn i łez. Okazuje się, że coś tam ci wycięto. Nie chcę, żeby wycięty został mój honor. Te wielkie rzeczy, które zrobiłam... - Potrząsnęła głową. – Chyba tylko mi się wydawało, że były wielkie. Ludzie tego nie pamiętają, a ja pamiętam, że zawodziłam, że uciekałam od odpowiedzialności. O to chodziło z tym koniem.
Starzec skiną głową.
- Wciąż jeszcze nie znajdujesz prawidłowych odpowiedzi. Mijasz się z sensem zdarzeń, ale dobrze, będę cię uczył. Może coś jeszcze z ciebie będzie. Wiesz, jak trzeba zabić fioletową?
- Wiem - powiedziała pewnie. - Trzeba odciąć jej głowę, tnąc trzy razy w jednym miejscu, żeby nie przyrosła.
- A wiesz, co trzeba zrobić, żeby takie cięcie się udało?
- Trzeba być szybkim – odpowiedziała, jak dziecko na swoich pierwszych lekcjach.
- To nie wystarczy - powiedział Leif. - Trzeba być też bardzo precyzyjnym i ostrożnym, żeby samemu nie zginąć wcześniej. Tego muszę cię nauczyć, koncentracji i czujności, a wykrzewić tą ludzką pewność siebie. Może jesteś silna, ale to nie wszystko.
Skinęła głową, przyznając mu w ten sposób rację.
Następnego ranka Pepo nie odzyskał przytomności.
- Nie możemy tu zostać - powiedział Mat szeptem. - Może teraz tego jeszcze nie czuć, ale niedługo nie wytrzymamy odoru ciał.
Nadpalone szczątki żołnierzy z Miedzymiasta faktycznie zaczynały już lekko cuchnąć.
- Nie możemy go teraz ruszać - odpowiedział Ferro, w jego oczach błysnęła desperacja.
- Ja się pakuję - rzuciła Gill. - Nie będę siedzieć tu, w tym zaduchu.
Obaj Mali Ludzie poderwali głowy i z gniewem spojrzeli w twarz dziewczyny.
- Idź. Nikt cię nie trzyma - odpowiedział Ferro. – Ty, Macie, też idź - powiedział do przyjaciela szeptem. - Ja muszę z nim zostać.
Mat spojrzał mu w oczy. Potem obejrzał się na pobojowisko.
- Zostanę - odpowiedział.
- Ja idę - powtórzyła Gill, podchodząc do konia. Już po chwili zabrakło jej jednak pewności siebie. Chciała, żeby ją zatrzymali, ale zaczęła rozumieć, że tego nie zrobią. Wiedziała też, że dłużej nie wytrzyma na Pustkowiu sama. Kiedy była młodsza, wystarczał jej koń, pies i szumiące trawy, ale teraz potrzebowała obecności innych ludzi. Może nawet marzyła o miłości, której dotąd nie zaznała, o matczynej miłości.
- No idź - ponaglił ją Ferro. - Nikt cię tu nie trzyma.
- Zostanę - odpowiedziała i nadęta usiadła. Zbłaźniła się.
- Po co?
- Żeby dbać o was. Jesteście żywymi trupami.
- Jeżeli już zostajesz, to się zamknij! - rzucił Ferro przez ramię.
Czekali jeszcze dwa dni. Gill co rano odgrywała swoją scenę, ale z coraz mniejszym zapałem.
- Tobie to się chyba nudzi - skomentował to w końcu Ferro.
Mdły zapach rozkładających się ciał wzmagał się, dusząc, zapierając dech w piersiach. Łykali gęste powietrze o słodkim smaku krwi. Pepo majaczył i drżał w gorączce.
- Musimy jechać. - Mat powtórzył to już któryś raz z kolei.
Nie mogli zostać, to było oczywiste. Nie mogli jednak też wyruszyć. Ferro był przekonany, że transport może Pepo tylko zaszkodzi. Czy mogli liczyć, że w miejscu, w jakim się znajdowali, jego stan się polepszy? Nikt nie miał jednak odwagi powiedzieć - pomóżcie mu umrzeć.
Anna, która do tej pory milczała, nagle zaczęła szlochać i czepiając się ramienia Maxa prosiła - jedźmy stąd.
- Jesteś wojowniczką - odburknął.
- Nie. Zrobiono ze mnie wojowniczkę, dawno, w Czarnym Zamku. Ja... - zająknęła się, objęła dłońmi głowę, potem zaczęła mówić łamiącym się głosem. - Byłam córką księcia, tam, na północy, zanim wszystkich naszych pojmały siły zła. Ja nie chciałam wędrować, ale zjawiła się Dżana ze swoją przepowiednią i... - Nie było nikogo, kto chciałby jej słuchać.
Ferro milczał wpatrzony w twarz nieprzytomnego przyjaciela. Kiedyś Pepo kochał się w Annie. Kiedyś ocalił jej życie.
Musieli ruszać. Wszystko było nie tak.
Kiedy Ferro był już gotowy skapitulować i odstąpić od boku przyjaciela, Pepo poruszył się. Słabo zadrgały jego członki. Jęknął. Powoli otworzył oczy i półprzytomnie spojrzał w niebo.
- Słyszysz mnie? - spytał Ferro.
- Co się stało? – Pepo odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos brzmiał słabo.
- Pokonaliśmy ludzi z Międzymiasta. Tylko ty zostałeś ranny.
- Aha.
- Nie mów nic. Śpij. Musisz odpocząć. Niedługo wyruszymy. Wiesz, że Dżana czeka?
- Tak. - Zamknął oczy. - Ten zapach... - zamamrotał.
- Wydaje ci się. - Ferro wzdrygnął się. Patrzył przez chwilę na rannego, by upewnić się, czy zasnął, potem podniósł się i podszedł do Maxa.
- Teraz już muszę tu zostać - powiedział szeptem. - Pepo odzyskał przytomność.
Max spojrzał w ciemne, odległa oczy Małego Człowieka. Nie rozumiał go, ale wiedział, że postanowienia Ferro nie przełamie, postanowienia rodzącego się w sercu.
Nie ruszyli się z miejsca jeszcze przez trzy dni, dusząc się smrodem rozkładających się ciał. Potem pomogli Pepo dosiąść konia i stępa pojechali ku Morzu Ognia i Krwi. Koło południa Gill znowu postanowiła odegrać jedną ze swoich scenek.
- Ale wy się wleczecie - rzuciła przez ramie. - Żywe trupy. Nie dość, że przesiąkliście ich zapachem, to zaczynacie zachowywać się i wyglądać jak one.
Ferro nie powiedział niczego, tylko zaciął wargi i popchnął konia. Klusek wierzgnął i rzucił się w przód galopem. Gill też popędziła konia. Z początku Ferro zapewne próbował po prostu na moment od niej uciec. Jego ucieczka szybko jednak przerodziła się w paranoiczny wyścig kuca i starej szkapy. Trudno powiedzieć, o co im chodziło, co próbowali sobie udowodnić.
Gill nie myślała wtedy o przestrodze Dżany „nie goń tego konia” i Golding nie wytrzymał. Kopyto trafiło na dołek. Stara noga ugięła się. Koń runął w przód koziołkując.
Dziewczyna wybiła się z siodła. W jej głowie trwała tylko jedna myśl - koń nie może mnie przygnieść. Chwilę leżała na ziemi, zaskoczona tym, co zaszło. W ustach czuła piasek.
Potem się poderwała i podbiegła do konia. W panice zaczęła badać jego nogi. Wargi jej zadrżały, a w oczach zatańczyły łzy. Zapomniała już, że to ona sprowokowała wyścig.
Ferro wyhamował i zawrócił kuca. Nie czuł w sercu tryumfu.
- Nic ci się nie stało? - spytał szybko.
- Nic - syknęła wściekle przez zęby.
Dlaczego oni zupełnie o mnie nie dbają? - zapytała sama siebie w myślach. Nie mogła zrozumieć, że dostawała dokładnie to, na co sama zapracowała.
Dosiadła konia. Z Goldingiem na szczęście nie było aż tak źle.
- Możemy jechać - rzuciła.
Efna zmierzyła ją wzrokiem pełnym potępienia.
Dla Pepo było to tylko bolesne - bo wymagające skupienia myśli - wypełnienie czasu.
Gniew Ferro ostygł.
To tylko dziecko, niekochane, złe na cały świat dziecko - pomyślał, a w chwilę potem postanowił, że coś musi z tym zrobić. Gill przyszła szukać pomocy, ale nie umiała żyć wśród ludzi. Powinien chociaż spróbować ją tego nauczyć. Trudno było mu jednak zwalczyć w sobie złość. Słowa sprawiające ból zabrzmiały we wnętrzu jego głowy - żywe trupy. Powoli, bardzo powoli spróbował zwinąć prawą dłoń w pięść. Ręka zadygotała, ale była mu posłuszna.
Nad lasem wstawał świt. Liście drżały poruszane lekkim wiatrem, rozpraszając jasne promienie młodego słońca. Wszystko wokół milczało, wpatrując się w Dżanę. Wojowniczka odwróciła się na pięcie i cięła mieczem przez coś, czego nie było - raz, drugi i trzeci. Nie zadrgały ani jej ręce, ani powieki. Była pewna tego, co robiła. Leif śledził jej ruchy z lekkim uśmiechem.
Dżana opuściła miecz i schowała go do pochwy, potem odwróciła się w stronę starca. Nie zapytała o nic. Stała wyczekując, wpatrzona w jego twarz.
- Jesteś gotowa – stwierdził, gdy chwila milczenia zaczynała przeciągać się w wieczność. - Obserwowałem twoje cięcie. Nie chybiłaś nawet na grubość włosa, choć nie miałaś żadnego celu. Teraz twoje dłonie są godne tego miecza, który nosisz.
- Dziękuję. - Skłoniła głowę. - Czy cofniesz mnie teraz w czasie do dnia bitwy?
Starzec spojrzał jej w oczy i przez chwilę w nich czegoś szukał.
- Wiesz, że nie ma powrotu, że to ostatnia zmiana, jaką pozwolę ci wprowadzić?
- Wiem - potwierdziła.
- I mimo to, tego chcesz?
- Chcę.
- W porządku. Naszykuj się.
Dżana wzięła głęboki oddech.
- Już. Jestem gotowa - powiedziała, choć wargi jej drżały.
Nagle otoczył ją zgiełk. Znowu tam była. Znowu wzięła udział w tamtej bitwie, znalazła się w znajomych sytuacjach, powtórzyła znajome ruchy nic nie zmieniając. Wszystko zdarzyło się po raz trzeci. Wiedziała, że sobie poradzi, wiedziała, co zrobi. Tak, to już było. Jej przeciwnik spadł z konia, a ona posuwała się dalej. Nagły ścisk wykręcił jej wierzchowca w bok. W głowie pojawiły się dwie wersje zdarzeń. Przez chwilę nie mogła się zdecydować, co zrobić. Tak, musiała pojechać w bok, musiała wstąpić na dawniejszą, trudniejszą drogę. Było cięcie, był unik i lęk. Poleciała z konia w dół zupełnie bezwładnie. Myślała o tym, żeby ocalić siebie, tak, jak kiedyś, bardzo dawno temu. Nie ona jednak była najważniejsza, przypomniała to sobie. Przez moment widziała pęcinę karego konia i zbliżający się do niej jej własny miecz. Musiała cofnąć rękę. Szarpnęła się, napinając mięśnie do granic wytrzymałości. Ostrze zawisło nieruchomo. Zamknęła oczy, tracąc przytomność. Teraz mogła sobie na to pozwolić. Reszta rzeczywistości mogła pozostać taką, jaką była.
Obudziła się na posłaniu z mchu w nadrzewnym domu. Otworzyła oczu i nieprzytomnie spojrzała na Lejfa. Nie czuła się dobrze, tak jakby przeszła ciężką chorobę, jakby po raz pierwszy obudziła się bez gorączki. W jej głowie tańczyły obrazy ze snu. Tak, coś się jej śniło, coś dziwnego. Tyle tylko... Zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć. Te obrazy już kiedyś gościły w jej głowie. A może to jednak nie był sen?
Przypomniała sobie bitwę, ataki i uniki, nogę konia i miecz, który zatrzymał się w połowie drogi. To zdarzyło się w przeszłości, w tej przeszłości, której nigdy nie było, choć teraz była. Wszystko zmieniło się raz jeszcze. Nie. Wszystko pozostało takie samo. Tylko to pytanie, które zadała Maxowi... Chyba nigdy tego nie zrobiła. Zamrugała oczami.
- A więc dokonałam tego?
- Tak, dokonałaś. Naprawdę jesteś gotowa - oznajmił Leif. - Dziś może nie, dziś śpij, odpocznij, ale jutro staniesz przed fioletową.
Dżana usiadła gwałtownie.
- Nie! Jeszcze nie teraz – zaprotestowała. - Nie wiem, jak skończy się to starcie. - Chyba zaczęła się bać. - Muszę najpierw wrócić do przyjaciół, zobaczyć, co się z nimi dzieje, jak poradzili sobie z sytuacją, w której ich zostawiłam.
- Chcesz więc, wyciągnąć mnie stąd? Chcesz, żebym z tobą przemierzył Pustkowie? - Ta perspektywa nie podobała się Leifowi.
- Tak, proszę cię o to.
- Więc to jest ważniejsze?
- Chyba tak – odpowiedziała. - Sam wiesz, że każdy z Ludzi Lasu ma wyznaczoną drogę, że musi przejść całą. To jest moja droga.
- Śpij. - Leif podniósł się, jego kości zatrzeszczały. Dżana spojrzała mu w twarz. Był zmęczony, może życiem, a może użeraniem się z nią. Powieki opadły mu do połowy, przesłaniając przygasłe oczy. - Chciałbym, żebyś już zeszła z mojej drogi – powiedział. - Zostałem sam, chcę podążyć za innymi.
Dżana skinęła głową i z powrotem ułożyła się na posłaniu, głęboko zagrzebując się pod kocem. Nie powiedziała niczego. Niech Lejf podąża swoją drogą, ona podąży swoją. Tak musiało być. Tak po prostu musiało być.
Następnego dnia ruszyli razem, Dżana na swojej wielkiej, bojowej klaczy i Lejf dosiadający skrzydlatego Singera z jednym rogiem wystrzelającym z czoła i rozbłyskującym srebrnym światłem. Leif nie potrzebował rzędu, a zwierze tylko lekko muskało kopytami ziemie, nie zostawiając śladów. Nikt by nie uwierzył, że było kiedyś wilkołakiem.
Kiedy opuszczali las, drzewa pokłoniły im się przygniecione nagłym porywem wiatru. Leif obejrzał się i zapatrzył na nie w milczeniu. W myślach żegnał się z miejscem, w którym spędził tak wiele lat, w którym żył jego lud, zanim odszedł drogą bez powrotu. Westchnął, spuszczając głowę na piersi.
- Nie wrócę tu już - powiedział cicho. Majestat prysł. Dżana nie zobaczyła mędrca, zobaczyła człowieka żegnającego się z domem i jej serce też się ścisnęło. Nie spytała, dlaczego nie wróci. Wiedziała. Gdy ona pokona fioletową, zadanie Lejfa, w tym świecie, wypełni się.
Dotknięciem dłoni dał wierzchowcowi znak, żeby przyspieszył, Dżana popędziła klacz łydkami. Przez jakiś czas gnali w milczeniu, jakby uciekali przed pożegnalnym szumem lasu. Dopiero na Pustkowiu, gdzie wiatr ustał, zwolnili. Leif przyjrzał się swojej uczennicy.
- Zmieniłaś się – rzekł. - Nie wyglądasz już jak Ludzie Lasu, choć masz ich oczy. Wyglądasz teraz jak ludzcy wojownicy.
Dżana nie odpowiedziała.
- Zmieniałaś świat, a świat zmieniał ciebie. - Leif skończył swoją myśl. - Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale tak musiało się stać. Wszystkie światy muszą się zmieniać, umierać i odradzać się na nowo za sprawą innego ludu. Kto inny zaśpiewa inne pieśni nie pamiętając o nas. A potem wszystko się powtórzy i znowu ktoś będzie ostatni. Mimo to, nie możemy się zatrzymać i musimy spełnić do końca swoje zadanie.
Smutna była ich wspólna droga, dwóch ostatnich istot, które znały dawny świat, lud, który odszedł, pieśni, które przebrzmiały i legendy, które zostały zapomniane.
Wiele dni spędzili w drodze. Pepo tracił siły, rany znowu się otworzyły. Były dni, kiedy nie dawał rady dosiąść konia. Ferro w milczeniu zmieniał mu opatrunki.
- Trzymaj się - mówił tylko. - Kiedy dotrzemy do celu, Dżana się tobą zajmie.
Pepo nie odpowiadał, mówienie go męczyło. Wszystko go męczyło. Kiedy się zatrzymywali, zamykał oczy i zapadał w niespokojny sen. Drżał, gorączkował, krzyczał we śnie. Pozostali milczeli. Nie znajdowali słów. Gill nie odgrywała już swoich scen, ona też czuła się nieswojo.
Dotarli w końcu do wąwozu nad Morzem Ognia i Krwi. Czekali. Pepo mógł spać spokojnie, ale panujący na wybrzeżu upał sprawiał, że rany zaczynały się paskudzić. Gorączka rosła. Znowu stracił przytomność.
Dżana i Lejf przemierzali Pustkowie. Ona wpatrywała się w rozkołysane trawy, we wschody i zachody słońca, w tężejące na niebie smugi. Oglądała jak jasny błękit nieba, przeradzał się w fiolet, a potem powoli przechodził w szarość i czerń, rozbłyskującą tysiącami gwiazd, które zapalały się tylko po to, by zagasnąć, by wszystko mogło zacząć się od szarości i nagle wystrzelających, jasnych promieni. Słońce o świcie wytaczało się na niebo, jak ogromna, pomarańczowa kula. Potem rozbłyskało jasno, rażąc w oczy i rozlewając się po kościach ciepłem. O zachodzie krwawiło, czerwonym światłem zalewającym horyzont.
Co mam robić dalej? - myślała Dżana. - Pokonam fioletową. Jeśli pokonam. Załóżmy, że pokonam. Będę nadal naprawiać swoje błędy. Muszę zdobyć aspirynę dla Ferro i dla siebie. Po dniach spędzonych w siodle jej noga znowu zaczęła silniej drżeć. Jak zdobędę aspirynę? Oczywiście, nie wiem. Może wyślę po nią Efnę? Poproszę Lejfa, żeby cofnął ją w czasie. Poproszę go o to, ale później. Potem będziemy mieli spokój, będziemy wędrować. Oddamy to, co Efna ukradła Jakubowi. – Dziewczyna, kiedy były nad morzem, opowiadała o staruszku, u którego spędziła kilka nocy. Żałowała swojego postępku. – Będę jej towarzyszyć w podróży do Jakuba – postanowiła Dżana. - Trochę odpocznę. Pobujam się spokojnie w siodle. To jednak nie wszystko. Została jeszcze sprawa palców Anny. Może Lejf jeszcze raz cofnie mnie w czasie? Powinnam się tym zająć. Anna ma mi to przecież za złe. A to w końcu dzięki Annie wypełniła się przepowiednia. Dzięki Annie mogłam zostać w tym świecie i oglądać zmiany, a nie przejść do Świata Bohaterów. Co zrobię potem? Co zrobię ze sobą? Dokąd pójdę? Wyruszę nad morze. Tam jest tak pięknie. Tam odpocznę. Potrzebuję długiego odpoczynku. Potem dopiero zdecyduję, co robić dalej. Jeśli jednak nie będzie już niczego do zrobienia? – Czy wtedy umrze? Bała się tego. Ludzie Lasu umierali, kiedy spełnili zadania dane im w dostępnych śmiertelnikom światach. Dżana nie czuła się jednak gotowa na śmierć. Zadrżała. Nie chciała się nad tym zastanawiać. Starała się myśleć tylko o jutrze i nie patrzeć nawet o jeden dzień dalej.
- Kiedy pokonam fioletową, będę miała jedną rzecz do załatwienia w Międzymieście - zaczęła niepewnie. - To znaczy, wolałabym się tam nie pojawiać. Oni na pewno mnie pamiętają i zechcą pojmać. – Ale co tak naprawdę mieliby pamiętać? Dziś ja, tak, która spisuje opowieść o Dżanie, nie przypomina sobie powodu, dla którego Dżana miałaby być rozpoznana w Międzymieście. Choć... Żołnierze znali opowieści o jej czynach. Może to jednak nie były niedoróbki dziecięcego umysłu, a coś, o czym po prostu zapomniałam? – Lepiej by było, gdyby udała się tam Efna. W końcu, to jej świat i ona zna go najlepiej. Ona jednak też jest ścigana. Czy mógłbyś cofnąć ją w czasie do momentu, zanim dokonała swego przewinienia?
- Wykorzystujesz mnie - powiedział Lejf. - Musisz nauczyć się radzi sobie z teraźniejszością. Sama o tym mówiłaś, a ja myślałem, że chociaż częściowo już to rozumiesz.
- Rozumiem – przyznała. - Wiem, że muszę radzić sobie z teraźniejszością, ale tu nie chodzi o żadną winę, ani o naprawianie błędów, chodzi o zdrowie, o zdobycie lekarstwa i o to, żeby nie narażać już niczyjego więcej zdrowia, ani życia.
- Ty więc jedź - powiedział Lejf.
- Proszę – wyszeptała. - Nawet dla mnie to zbyt trudne. W Międzymieście czas płynie szybciej. Nie wiem, co tam zastanę.
- Wiesz, że ci ustąpię - powiedział Lejf.
- Wiem – przyznała. - Więc ustępujesz?
- Tak. - Skinął głową. - Przecież inaczej nie dasz mi spokoju.
Dżana uśmiechała się lekko. Czy to mógł być powód wystarczający dla mędrca?
W końcu Dżana i Leif dotarli do wąwozu. Ferro opowiedział jej o starciu z ludźmi z Międzymiasta. Wysłuchała jego słów ze ściągniętą twarzą.
- Nie powinnam was zostawiać - powiedziała w końcu.
- Nic byś nam nie pomogła - odpowiedział Ferro. - W każdym razie, nie Pepo. - Musiała mu przyznać racji, ale już po chwili rzuciła:
- Wcześniej rozpoczęłabym leczenie.
- To moja wina - wyszeptała Efna do Billa, odwracając wzrok od Dżany. - To wszystko przeze mnie.
Bill nie powiedział niczego, tylko ją przytulił. Gill, jak zawsze zazdrosna o każdą odrobinę czułości, zgrzytnęła zębami.
Dżana zbadała Pepo, sama przemyła mu rany leczniczą wodą Ludzi Lasu. Nie lekarstwa były jednak najważniejsze, lecz jej dłonie obdarzone darem uzdrawiania. Nie była to cecha nadzwyczajna, a raczej nawet typowa dla Ludzi Lasu, tyle tylko, że zazwyczaj, w odróżnieniu od Dżany, zostawiali ją na własny użytek. Kiedy jeszcze podróżowała z glumami, często leczyła ludzi. To było jej główne zajęcie. Już wtedy chciała zmieniać świat, przeciwstawiając się śmierci. Tak poznała Małych Ludzi i dzieci ze Świata Prawdziwego. Przyszli do niej prosić o pomoc. Bali się jej. Wydawała im się niesamowicie potężna. Gdyby teraz o tym pomyślała, z pewnością by się zaśmiała. Cóż za pomyłka. Ona majestatyczna, wielka, potężna? W każdym razie, wydarła Ferro śmierci, a Mali Ludzie opowiedzieli jej o misji ratowania świata, do której on został wyznaczony. Kto go wyznaczył? O to nigdy nie zapytała, a oni jej nie powiedzieli. To nie było ważne. Od tamtej pory byli razem. Razem walczyli o Świat zza Morza Ognia i Krwi. Ona zamieniła sukienkę na strój jeźdźca i przypasała miecz. Przestała leczyć. Kiedyś znano ją jako uzdrowicielkę, teraz chyba nikt o tym już nie pamiętał.
W skrócie jest to treść pierwszej opowieści o Dżanie, tej która zaczyna się przebudzeniem lisiej skóry i moim przybyciem do Świata zza Morza Ognia i Krwi. Pytanie - skoro tę opowieść pamiętam, czemu jej nie spiszę? Odpowiedź jest prosta. Ta opowieść jest zbyt naiwna, nawet jak na bajkę. Tak naiwna, że już w nią nie wierzę, choć wzięłam w niej udział. Dlaczego więc o niej wspominam? Dla Dżany jest przecież rzeczywistością, która ją ukształtowała, czy ja tego chcę, czy nie.
- Widzę, że zrobiłeś wszystko, co było można - zwróciła się do Ferro. - Ale dobrze nie jest.
- Przeżyje?
- Nie wiem - odpowiedziała i bezsilnie opadła na ziemię. - Teraz wszystko zależy od niego, od tego, ile zostało mu sił.
Spuściła głowę na piersi. Była zmęczona, oczy same jej się zamykały.
Poderwała nagle głowę.
- Muszę przy nim czuwać - rzuciła, to też było ważne, wiara innych też leczyła.
- Co z twoim planem? - spytał nagle Lejf, zupełnie, jak jej się zdawało, nie na temat.
- Nie dziś - odpowiedziała machnięciem ręki.
Lejf nie powiedział niczego więcej. Nie podobało mu się miejsce, w którym się znalazł, nocowanie pod gołym niebem, pył wąwozu, cała ta zbieranina dziwnych osób i to, jak byli dla Dżany ważni. Nie, Ludzie Lasu nie znali ani namiętnej miłości, ani wielkiej przyjaźni, zimni i powściągliwi, zbyt mądrzy, zbyt szacowni i zbyt dumni, by stąpać po ziemi w pyle. Lejf też taki był.
- Efno. - Dżana przyzwała ją do siebie następnego ranka. - Chciałabym cię o coś prosić.
- Tak. - Dziewczyna była gotowa. Myślała - to dobrze, że mogę coś dla niej zrobić. Sprawiłam tyle kłopotów i może nawet przeze mnie Pepo umrze. – Czuła się winna. W ostatnich dniach widziała dużo lejącej się krwi i zdawała sobie sprawę, że to ona wprowadziła cały ten zamęt.
- Gdybyś wróciła do Międzymiasta...
- Nie! - krzyknęła Efna, odskakując w tył. - Nie proś mnie o to.
- Nie proszę, żebyś dziś wróciła do takiego Międzymiasta, jakie jest teraz. Przecież czas, w którym tam żyłaś, już minął. Ale ja, to znaczy Lejf - wskazała starca - może cofnąć cię w czasie...
- Chcesz... - Efnie głos uwiązł w gardle. - Chcesz mnie jakby odesłać?
- Dobrze ci tak - wtrąciła Gill, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Efna zmarszczyła czoło.
- I po co te walki, tyle krwi, Pepo i... Oni zabiją Wiatra.
- Uspokój się - poprosiła Dżana. - Nie chce cię odsyłać. Chcę, żebyś przyniosła mi stamtąd aspirynę.
Efna wybałuszyła oczy zupełnie zaskoczona. Emocje szybko z niej opadły. Uśmiechnęła się.
- Oczywiście, zgadzam się - rzuciła lekko. - Ale przecież aspiryna to żadne lekarstwo.
- To wielkie lekarstwo - oznajmiła Dżana. - Wielkie, jeśli połączy się ją z trucizną gluma. Wystarczy, żebyś poszła do apteki. Poradzisz sobie?
Dziewczyna przytaknęła. Wszystko wydawało się w porządku. Nagle jednak Efna coś sobie uświadomiła.
- W jakim momencie się tam pojawię? - spytała.
- W dniu, który sama wybierzesz, w dniu, który pamiętasz - usłyszała w odpowiedzi. Wiedziała już, jaki to będzie dzień, chciała zaprotestować, coś wyjaśnić, powiedzieć, że powinien to być dzień wcześniejszy, dzień przed ucieczką, ale że tego dnia nie umie w swoim umyśle przywołać. Było już jednak za późno.
Znalazła się w lesie. Dosiadając Wiatra jechała znajomą drogą. Może to jednak był wcześniejszy dzień. Nie wiedziała. Nie potrafiła ustalić daty. Zawróciła konia i stępa skierowała się w stronę stajni.
Wjechała na zalane słońcem podwórze. Stało tam kilka starych koni, czekających na śmierć. Zadrżała, bo jedno miejsce było wolne. Jeden kantar wisiał luźno. To był kantar Wiatra. Wzdrygnęła się. To był ten dzień, dzień w którym uciekła. Ze stajni wyszedł instruktor, ten sam, z którym rozmawiała, chyba przed godziną. Wybiegła wtedy tak gwałtownie.
- Czyś ty oszalała! - krzyknął jej na powitanie. - Szukaliśmy cię i tego przeklętego konia! Zsiadaj z niego natychmiast.
- Nie! - Efnie zadrżały wargi, była bliska łez. - Proszę, darujcie mu życie. Będę codziennie przychodzić i się nim zajmować. Skądś wezmę pieniądze, żeby go utrzymać. Znajdę jakąś pracę... - Łzy popłynęły jej po policzkach. - Będę z nim chodzić do lasu, tam się będzie pasł. Nikomu nie będzie zawadzał. Ja go kocham.
- Przykro mi - powiedział instruktor już spokojniejszym głosem. - Wiesz, jakie są nasze zasady i jak mały jest nasz świat.
- Ja go kocham. Mam tylko jego. - Efna dostała histerii. Łzy wystrzeliły jej z oczu rwącymi potokami.
- Efno...
- Nie!
Wykręciła konia i popędziła go piętami. Pognali w stronę lasu. Raz już uciekła, raz już ukradła tego konia, mogła to zrobić znowu. Pędzili ku Międzybagnu. Łzy zalewały jej oczy, zatapiały świat, utrudniały widzenie. Zastanawiała się, czy teraz wszystko przeżyje raz jeszcze. Nie chciała. Płakała, płakała głośno, płakała jeszcze po tym, jak z powrotem znalazła się w wąwozie.
- I co? - spytała Dżana.
- Nie udało mi się – odpowiedziała. - To był ten dzień, kiedy uciekłam i spotkałam instruktora... Musiałam uciec znowu. To powinien być wcześniejszy dzień - wyrzuciła z siebie. – Ale ja go nie pamiętałam, a...
- Lejf, co się stało? - Dżana spojrzała na swojego nauczyciela.
- To nie zależało ode mnie - wyjaśnił raz jeszcze. - Przeniosłem dziewczynę do dnia wyraźnego w jej pamięci.
- Jak więc udawało ci się mnie zawsze wysyłać do tego samego momentu bitwy? - zdziwiła się Dżana.
- Był w tobie zawsze wyraźny - odpowiedział Lejf.
- Ja chciałam powiedzieć, wytłumaczyć. – Efnie w końcu udało się dojść do głosu. – Nawet zaczęłam, tylko on mi nie dał.
Dżana zmarszczyła czoło.
- Dlaczego?
Leif wzruszył ramionami.
- To podłe.
- Ale może czegoś cię nauczy?
Tak sprawa aspiryny ciągle zostawała otwarta.
Rozmowę Lejfa z Dżaną dodałam do opowieści przed chwilą, przy korekcie tekstu, żeby nieco wyjaśnić pomyłkę w cofnięciu Efny w czasie. Ten kawałek opowieści, jak i wiele elementów ciągu dalszego, wydaje mi się nielogiczny. Wiem jednak, że tak było, a skoro tak było, nie może być inaczej.
- Ferro – powiedziała Dżana cicho. Siedzieli na krawędzi obozowiska. Nie chciała, żeby ktokolwiek ich usłyszał. - Pewne jest, że potrzebujemy aspiryny...
- Jeśli chodzi o mnie, to nie myśl o tym – rzucił mężnie.
- Nie mów tak. - Potrząsnęła głową. - Zresztą, potrzebuję jej i dla siebie. Nikt też nie wie, czy zielone nie staną jeszcze na naszej drodze.
- Będziemy się wtedy martwić.
- Nie. Wiesz jak ważny jest czas.
- Ale w moim przypadku, to nie czas miał znaczenie.
- Nie chcę o tym mówić - potrząsnęła głową. - Zawiodłam, oboje o tym wiemy. Nie chcę zawieść znowu. Tak w ogóle, to po prostu chciałam się pożegnać. To niebezpieczna droga, ta, na którą wstępuję. Wiele przede mną niebezpiecznych dróg.
Ferro tylko na nią patrzył, długo patrzył, zanim powiedział:
- Ciebie nic nie zatrzyma. Jeśli powiem, że aspiryna nie jest mi potrzebna, powiesz, że jestem dumny. Jeśli powiem, że się o ciebie boję, powiesz, że to nic wielkiego.
- Może – odparła. - Kiedyś uciekałam. Teraz muszę iść w przód. To jest ważne, jeśli nie dla ciebie, to dla mnie. – Zamilkła. Patrzyła na niego przez chwilę. Chciała powiedzieć mu coś zupełnie innego, ale była też pewna, że nie wolno jej tego zrobić. - Jadę - rzuciła nagle i poszła osiodłać konia.
- Dokąd to? - Lejf zastąpił jej drogę, gdy dosiadła Marzenia.
- Tam, gdzie powinnam jechać - rzuciła. Klacz tańczyła pod nią prężąc pierś. – Wrócę. Poczekaj na mnie. - Pchnęła Marzenie w przód, wypadła z wąwozu galopem i już jej nie było. Nikt prócz niej samej nie znał jej planów.
Znowu galopowała, ścigając się z wiatrem, z czasem i z własnym sumieniem. Ostatnia rozmowa z Ferro nie przyniosła jej pokrzepienia, ani nie wytyczyła żadnej konkretnej drogi. Aspiryna. Za późno. Po co miała o tym myśleć? Musiała jechać i już.
Spała na siodle, gdy klacz szła stępa. Rano na chwilę rozluźniała popręg, żeby dać Marzeniu możliwość poskubania trawy. Potem gnały znowu dalej i dalej, wciąż w nudnej powtórce całego życia. Zawsze i wszystko robiła za późno.
Minęły wjazd na Półwysep i popędziły do miejsca, gdzie Międzybagno w sposób widzialny i dotykalny wcinało się w Świat zza Morza Ognia i Krwi. To była jedyna droga na zewnątrz, a może dalej w głąb, której nie trzeba było szukać. Kopyta Marzenia jeszcze przez moment dudniły na twardym gruncie, potem zwierze złożyło się do dalekiego skoku w bagno. Ciemność na chwilę przesłoniła Dżanie oczy.
W wąwozie panowała napięta cisza, czasem mącona jedynie jękami Pepo, który z rzadka tylko odzyskiwał świadomość. Były to jednak czarne chwile. Ból nie ustawał nawet na moment. Czasem Mały Człowiek potrafił zagryźć zęby i znosić cierpienie w milczeniu, czasem krzyczał przeraźliwie, nie używając słów, jak wyjące z bólu zwierze. Ferro czuwał przy nim nocami i prowadził kuracje wedle wskazań Dżany. Lejf z pewnością mógłby zrobić więcej, ale nie wyrażał zainteresowania sprawami życia lub śmierci towarzyszy Dżany. Czekał na swoją uczennicę i tylko o niej myślał. Na Półwyspie namawiał ją, żeby broniła sprawiedliwości na świecie, nigdy jednak nie chciał, żeby przejmowała się jednostkami. Sądził, że nieśmiertelni nie powinni żyć zbyt blisko śmiertelnych.
Gdyby nie okoliczności, romans między Efną i Billem z pewnością by kwitł. Tak tulili się tylko do siebie, a dziewczyna przelęknionymi oczami obserwowała świat, który sobie wybrała. Brud, krew i łzy wydawały się Efnie jego codziennością. Przerażało ją to, tym bardziej, że już miała tam zostać. W jej głowie rodziły się dziesiątki myśli. Jakie były plany Dżany? Czy było to coś niebezpiecznego? Czy poczynania Dżany mogły ściągnąć niebezpieczeństwo i na nią? Jeszcze nie poczuła się częścią grupy, w której się znalazła, jeszcze ich problemy nie były jej problemami. Nie mówiła wiele. Nie zadawała pytań zbyt onieśmielona samym istnieniem towarzyszy Dżany i ich historią, z bitwami, przez które przeszli. Gdzieś w głębi serca zaczynała żałować decyzji podjętych pod wpływem emocji.
Uciekłam dla Wiatra - mówiła sobie jednak - i Wiatr żyje. To wystarczało, wątpliwości pryskały, a ramiona Billa dawały poczucie bezpieczeństwa. Jeżeliby życie nie zmieniło się na gorsze, to takie jak było, dałoby się zaakceptować.
Gill, zajęta sobą, kuliła się na krawędzi obozowiska, tuląc w ramionach Liniego. Rzucała co jakiś czas zawistne spojrzenia na Efnę. Dlaczego Bill pokochał tą obcą, kiedy to ona, Gill, była samotna i potrzebowała miłości?
W takich to nastrojach czekali, a dni płynęły powoli, cicho, pełne napięcia, które jakby potęgowało jeszcze duszne, gęste powietrze wybrzeża o słodkawym smaku. Czekali, ale nie spodziewali się gościa, który mógłby nadejść od strony Morza Ognia i Krwi, a właśnie stamtąd nadszedł, kołysząc się z boku na bok na krótkich nóżkach - glum. Widząc obozujących w wąwozie, znieruchomiał i zmarszczył mięsiste czoło w zdumieniu. Nie rozumiał. Glumy wolno myślą. Miał tu spotykać się z Dżaną. Czy tych ludzi ona sprowadziła? Po co? Czy mu zagrażali? Czy zagrażali jego rasie?
Spostrzegłszy go, wszyscy znieruchomieli. Max chwycił za miecz.
- Stój! - krzyknął Ferro, jeszcze nie do końca pewny, czy to słuszna decyzja. Przypatrzył się uważnie przybyszowi. Z paszczy gluma, z pomiędzy grubych warg, sterczał tylko jeden ząb.
Glum podrapał się po głowie, rozrzucając na boki gęste, barwne włosy. Rozpoznał Małego Człowieka, którego kiedyś okaleczył i który okaleczył jego.
Ferro podniósł się i podszedł do niego powoli, jakby się ociągając, jeszcze nie do końca przekonany, czy Glum mu nie zagraża. Prawa ręka zadrżała przeszyta dreszczem całkiem niedawnego wspomnienia. Dwa zęby wbiły się w ramie Ferro - dwa zęby zielonego i dwa zęby Gluma - dawno, dawno temu.
Stanął przed niższą od siebie istotą. Glum zawahał się, niepewny czy podejmuje słuszną decyzję, potem wyciągnął ku niemu na powitanie lewą rękę. Ferro również lewą ręką ścisnął dłoń przybysza. Skinął głową, chcąc dać znać, że Glum nie popełnił błędu.
- Witaj.
- Witaj. Minęło wiele lat.
- Tak - przyznał Ferro.
Reszta zadziwiona przyglądała się tej wymianie zdań. Jedynie Mat i Gill pamiętali czasy, gdy Dżana opiekowała się glumami.
- Dżana prosiła mnie, żebym tu przychodził co jakiś czas - powiedział przybysz. - Chciała ściągać jad z mojego zęba.
- Ale teraz Dżany tu nie ma, a nikt z nas nie potrafi tego zrobić, zresztą, oni się ciebie boją. – Ferro wskazał ręką na towarzyszy. - Lepiej będzie, jeśli nie zostaniesz tu długo.
- Dobrze. - Przybysz wyglądał na zmieszanego.
- Mam nadzieję, że twoi pobratymcy tu nie przyjdą - dodał Ferro.
- Nie przyjdą. – Na chwilę zamilkli. - Czy prowadzicie wojnę? - spytał, zerkając na rannego Pepo.
- Wojnę? - Ferro obejrzał się. - Nie, nie ma już z kim walczyć. Dżana szuka siebie. Jeśli prowadzi z kimś wojnę, to tylko z samą sobą. My zostaliśmy w to wciągnięci przez przypadek, jak zawsze.
- Nie rozumiem - oznajmił Glum.
- Nie musisz. Nikt z nas nie rozumie, co tak naprawdę się dzieje. - Ferro uśmiechnął się. - Idź już.
Glum jeszcze przez chwilę stał bez ruchu.
- Boją się - powtórzył Ferro raz jeszcze jako usprawiedliwienie.
- Przyjdę za kilka dni.
- W porządku. Jeśli Dżana wróci, powiem jej, że byłeś.
Glum odwrócił się i powoli odszedł. Ferro patrzył za nim jeszcze przez chwilę, może trochę zmieszany. Musiał przecież przyznać, że odetchnął z ulgą, gdy istota o tak potężnej broni, jak ząb jadowy, oddaliła się. Kiedy wracał do towarzyszy był blady, a jego prawe ramie drżało.
Na początku poczuł ciepło w piersi, widząc Gluma. Dawne czasy ożyły na chwilę w jego pamięci. Była to jednak bardzo krótka chwila. Potem strach wziął górę nad wzruszeniem. Nie mógł niczego podnieść prawą ręką. Mógł jednak chociaż zwinąć w pięść palce dłoni. Gdyby mu nawet to odebrano... Dżanie mówił - to nic. Nic? Może? Umiał zagryzać zęby, ale strach był w nim, czy tego chciał, czy też nie.
- Biedny Ferro! – Gill zajęczała przeciągle, w teatralny sposób. Sama objęła się ramionami. - Biedny Ferro, wciągnięty w sprawy dużej kobiety. Biedny, kaleki i taki bezsilny. - Zaśmiała się ostro, histerycznie. O co znów jej chodziło? Nikt jej nie pokochał, kiedyś, kiedy była jeszcze niewinna. Więc pomyślała, że nie opłaca się być niewinnym. Po co miała być dobra, skoro nikt nie był dobry dla niej? Niech inni cierpią tak, jak ona cierpiała.
Twarz Ferro stężała. Podszedł do Gill, położył jej lewą dłoń na ramieniu i zacisnął mocno, tak, że nie była w stanie wyrwać się z jego uścisku.
- Puść mnie! Czyś ty oszalał? - pisnęła.
- Posłuchaj. - Jego głos był stanowczy i zimny. - Nie jestem zabawką twojej matki. Jestem z nią, bo ona chciała być ze mną. Jestem wojownikiem, a jeśli wydaję ci się śmieszny, to zachowaj to dla siebie. Jestem taki, jak mój lud. Jesteś mi winna szacunek. - Gill nie powiedziała niczego. Uścisk Ferro zelżał, nie próbowała mu się jednak wyrwać. - Co znaczy dla ciebie słowo kaleka, tego nie wiem. - Ton gniewu ustępował goryczy. - Tylko jedno ramie jest posłuszne mojej woli, ale ja walczę i wygrywam. Widać nie jest mi do niczego potrzebne. Rozumiesz? – Gill wciąż milczała. - Twoja matka też nie jest bez skazy, nikt nie jest. Każdy tu poznał to uczucie, kiedy żelazo wcina się w ciało! - Nagle podniósł głos, a dziewczyna zadrżała. - To coś jest, to coś znaczy! Nie możesz nazywać tego głupotą! Winna jesteś szacunek dla naszych ran, dla naszego trudu! Czego dokonałaś, że możesz się śmieć?! - Zamilkł, szukając jakiejś myśli. - Jesteśmy tu wszyscy braćmi. Mamy wspólne sprawy. Walczymy, żeby ten świat przetrwał.
- Co do tego ma więc Efna i osobiste porachunki Dżany? - nagle Gill znów przemówiła.
- Swoje porachunki Dżana załatwia sama. A sprawa Efny, to sprawa wolności. Wolność jest prawem tego świata. W naszym rozumieniu żołnierze z Międzymiasta są najeźdźcami, zagrażają nam, krępują naszą wolność - wyjaśnił.
- Po co pomagaliście Efnie?
- Jesteśmy wolni - rzekł Ferro poważnie. - Mamy prawo, by dokonać takiego wyboru. A na koniec... Szydziłaś z Pepo, gdy on cierpi również za ciebie. Ty przecież starałaś się być poza sercem bitwy. Powinnaś... – Potrząsnął głową. - Nie, nie musisz być wdzięczna, ale nie atakuj tych, którzy bronią twojego życia.
- Skończyłeś?
- Więcej do ciebie nie warto mówić. - Ferro odwrócił się i wrócił do Pepo.
Gill patrzyła za nim, nie drgnąwszy nawet. Nie rozumiała go. To, co jej powiedział, było dla niej zbyt trudne. Jednak tego dnia się zmieniła, złagodniała. Z nikogo już więcej nie szydziła. Powoli też zaczęła rozmawiać z towarzyszami swojej matki i pomagać im, aż znalazła się w końcu wraz z Ferro przy Pepo. Czegoś szukała w twarzy ściągniętej cierpieniem. Może znalazła sens współpracy, wspierania się, chwytania za miecz w obronie słabszych? Może jej dotychczasowe zachowanie wynikało także z niewiedzy? Może nie pojmowała, kim był Ferro? Póki nie wybuch, nie dostrzegała, że był silną istotą i do tego upartą, tak, jak i ona sama. Nagle zapragnęła zbliżyć się do niego. Pojęła też, że nienawiścią nie zdobędzie miłości.
Ferro przyjął tę zmianę w dziewczynie bez żadnego komentarza.
Może jeszcze wyrośnie na dobrego człowieka - pomyślał tylko. Nie interesowało go, jak doszło do tej zmiany. Przemywała rany Pepo, choć o mdłości przyprawiał ją widok krwi. I tak właśnie powinno być.
Kopyta klaczy znowu natrafiły na stałe podłoże. Ciemność rozjaśniły promienie popołudniowego słońca. Marzenie potrząsnęła głową, strzepując z siebie wspomnienie błota i chłodu.
Stały teraz na progu ciemnego, cichego lasu, tego, który tak dobrze znała Efna. Dżana popchnęła klacz naprzód. Stępa wjechały w mroku pomiędzy drzewami. Po drugiej stronie lasu zatrzymały się. Dżana zmrużyła oczy oślepiona promieniami toczącego się w stronę horyzontu słońca. Nie to ją jednak zatrzymało. Nie mogła uwierzyć, w to, co widziała. Międzymiasto zmieniło się. Nie było już żwirowych dróg, ani murowanych domów. Szare budowle wykonane jakby z litego kamienia strzelały wysoko pod niebo.
Ścisnęła klacz łydkami. Marzenie z początku odmówiła posłuszeństwa i zatańczyła na tylnych nogach. Kopyta zadudniły na ciemnoszarej drodze, jak na nagiej skale. Klacz położyła po sobie uszy i rzuciła głową, otrząsając z siebie dreszcz.
Ludzie oglądali się za nią, coś szeptali, pokazywali ją sobie palcami. Niektórzy nawet przystawali, żeby na nią popatrzeć. W tym świecie jej postać krzyczała kolorami, a sylwetka biła siłą i żywotnością. Brakowało tego mieszkańcom miasta, przygiętym do ziemi i poszarzałym.
Popchnęła klacz dalej. Nie dawała po sobie poznać, że jest zmieszana. Apteka. Rozpoznała litery, tylko one pozostały niezmienione. Zsiadła z konia i luźno puściła wodze. Ludzie przytulili się do ścian budynków, bojąc się ogromnego zwierzęcia.
Dżanie nie podobał się dziwny kamień drogi. Był szorstki, ostry, ranił jej bose stopy. Weszła do apteki, stąpając po jeszcze bardziej nieprzyjemnej, zimnej, lśniącej posadzce. Stanęła w kolejce, a przerażeni jej obecnością ludzie zaczęli szeptać coś między sobą, niby zrozumiałą, a jednak obcą dla Dżany mową. Parę osób wymknęło się, opuszczając aptekę.
- Poproszę aspirynę - powiedziała.
Sprzedawczyni wybałuszyła oczy, ale podała jej paczkę.
- Jeszcze jedną - dodała. Nie chciała już więcej przekraczać tej granicy, musiała więc postarać się o spory zapas.
Dostała jeszcze jedną paczkę. Podała zmięty banknot. Dostała go od Efny, poprosiło o niego dziewczynę, zanim opuściła wąwóz. Wiedziała przecież, że ich złote monety nie mają w Międzymieście żadnej wartości.
- Ten banknot jest już nieważny - usłyszała w odpowiedzi.
Trudno. Porwała leki i wybiegła na zewnątrz. Pocieszała się myślą, że nie zabrała niczego konkretnemu człowiekowi, a tylko temu szaremu miastu. To nie był aż tak zły uczynek. Przecież potrzebowała.
Wskoczyła na siodło. Ktoś krzyknął - złodziej! Potem padło - policja!
Gnała, a uderzenia kopyt o szary kamień rozdzierały jej czaszkę, jakby nie spadały na ziemię a wprost na jej głowę. Za nią rozbrzmiał huk. Nie wiedziała, co to było. Ktoś krzyknął - Stój! Nie zareagowała. Klacz zarżała dziko i przeszła w cwał.
Tętent Marzenia ucichł. Las ukrył je w swoim mroku. Ostre, lecz na szczęście kruche, sosnowe gałązki drapały Dżanę po twarzy. Bagno. Skok. Druga strona. Nie pogalopowały tym razem wzdłuż wybrzeża, ale w głąb lądu. Dżana wiedziała, że wyślą za nią pogoń. Chciała ich zgubić, mieszając ślady. Wiele godzin tak gnały i nawet zmęczenie nie było jeszcze długo w stanie zatrzymać przerażonej klaczy i kobiety unoszącej życie na jej grzbiecie.
Daleko, wśród traw, za pagórkiem, Dżana położyła klacz na ziemi i zasnęła, złożywszy głowę na jej potężnej szyi. Trudno było to nazwać odpoczynkiem. Jakby łykała sen. Pozwoliła na chwilę mu siebie ogarnąć i aksamitna ciemność przesłoniła jej oczy. Na granicy świata marzeń wycofała się i zerwała z ziemi. Nie miała czasu, musiała gnać.
Dżana wpadła do wąwozu galopem. Spieszyła się wciąż, choć zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli pogoń nie zgubiła jej śladu, musiała zostać daleko w tyle. Z trudem utrzymywała się w siodle, zmęczona długą drogą i trawiącym ją niepokojem, gorszym niż zmęczenie. Klacz była pokryta pianą, ciężko robiła bokami i w powolnym ruchu potrząsała głową, jakby chciała powiedzieć - już dość.
Dżana zeskoczyła z siodła. Zachwiała się. Musiała złapać się strzemienia, żeby nie stracić równowagi.
- Zdobyłam! - oznajmiła dumnie, choć głos się jej załamał. Wyprostowała się i wyciągnęła przed siebie zwiniętą dłoń. Po chwili rozłożyła palce i wszyscy zobaczyli dwa opakowania aspiryny. Dżana nie mogła spostrzec, że Gill uśmiechnęła się na ten widok. Już od dawna przestała patrzeć na córkę.
- Kiedy zaczniesz realizować swój plan? - spytał Lejf ostro.
- Już go realizuje – odpowiedziała. Jej głos brzmiał, jakby była półprzytomna, ale wiedziała, co mówi.
- Chodziło mi o sprawę fioletowej – wyjaśnił.
- Zajmę się tym, kiedy się wyśpię – rzuciła lekko w odpowiedzi.
Wszyscy wiedzieli, że nie mają nawet co próbować odwieść jej od zamiaru zmierzenia się z kobietą w fioletowych szatach. Zdawali sobie sprawę, że do Dżany nie dotrą żadne argumenty.
Tylko Ferro był gotowy się jej przeciwstawić, już otwierał usta. Chciał powiedzieć - to nie tak. Miałaś nauczyć się odpowiadać za swoje czyny, a nie wciąż zmieniać przeszłość.
Gill jednak odezwała się pierwsza.
- Czy ci się uda? – spytała. Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę.
- Tego nie wiem - odpowiedziała Dżana. Jej zapał nagle ostygł. - Miejmy nadzieję, że tak.
- Nie po to cię szkoliłem, żebyś miała teraz wątpliwości. - Lejf był nieustępliwy. Chciał zakończyć swoją misję w światach dostępnych śmiertelnikom, by móc odejść na drugą stronę bytu. – Zrób co chcesz, skończmy z tym wreszcie.
- Jutro - oznajmiła jakby na odczepne.
Była bardzo zmęczona, ale zanim się położyła, sprawdziła, jak czuje się Pepo. Jego rany już się zabliźniały i choć Mały Człowiek, wyniszczony gorączką, wciąż czuł się zbyt słaby, by wstać, Dżana uśmiechnęła się.
- Jesteście twardzi – powiedziała. – Przeżyłeś. Teraz nie ma już co do tego wątpliwości.
Pepo spróbował się uśmiechnąć.
Wątpliwości są, czy ty przeżyjesz - chciał powiedzieć Ferro, ale ugryzł się w język. Stare, od lat tłumione uczucie zamiast przepaść w niepamięci, rosło i potężniało. Nie miał jednak dać mu upustu. Wiedział, że nie powinien nic takiego czuć.
Gill też chciała powiedzieć coś jeszcze, ale ze zmianą, jaka w niej zaszła, pojawiła się skrucha i wstyd krępujące ruchy i supłające język. Nagle zapragnęła zbliżyć się do matki i wsunąć jej głowę pod ramię. Nigdy jednak czegoś takiego nie robiła, więc nie zrobiła i tym razem.
Lejf obudził Dżanę o świcie.
- Wskrzesiłem fioletową - oznajmił.
Musiał wyrzec się swojego śnieżnobiałego wierzchowca, będącego zbiorem cnót. Wraz z powrotem fioletowej, do światów znanych żyjącym, cnoty zmieniły się w podłości, a pegaz z jednym rogiem na czole stał się wilkołakiem. Na szczęście przemiana ta nie dokonała się na oczach Lejfa. Nie zniósłby jej chyba, a i bestia mogłaby im zagrozić. Singera ściągnęła do siebie wola jego pani, tej, której umysł dał mu niegdyś życie. Teraz, gdy znów mogła pojawić się wśród żywych, był jej całkowicie oddany i uległy. Jego umysł nie znał myśli o buncie. Miał jeden cel, ten cel znał, o nim myślał - nieść śmierć tym, których jego pani nienawidziła, nieść śmierć na najmniejsze jej skinienie.
Dżana podniosła się. W wąwozie zalegała mgła. Jak na te okolice poranek był dziwnie zimny i wilgotny. Zamazany, nieostry świat napawał niepokojem i sprawiał, że Dżanie zaczynały chodzić po plecach dreszcze. Powiodła wzrokiem po twarzach śpiących. Pogrążeni w sennych marzeniach, wędrujący nikomu nie znanymi drogami, byli zupełnie spokojni.
- Jesteś gotowa? - spytał Lejf.
Dżana zawahała się. Jej oczy błądziły między twarzą Ferro, a córki. Powinna poprzedniego dnia do niej podejść i porozmawiać. Była na to jednak zbyt zmęczona.
- Nie bódź ich. Lepiej idź teraz, kiedy jest w tobie spokój - powiedział Lejf.
- Nie wiem - odpowiedziała nieprzytomnie. Sama podjęła decyzję, ale nagle znów, tak jak przed naukami, nie czuła się na siłach stawić czoła tak potężnej przeciwniczce. Może to sam jej powrót, świadomość istnienia drzemiącej gdzieś ogromnej mocy, pozbawiały Dżanę pewności siebie. - Masz rację - poprawiła odpowiedź.
- Dobrze. Więc, spójrz na mnie. - Nie mogła, wciąż patrzyła na twarz Ferro. Wiedziała, że idzie nie tą drogą, którą on by wybrał. Szła swoją, bo była sobą. Niech przyjaciele i potomni ocenią jej czyny, ona będzie dokonywała wyborów na swoją miarę, ona niespokojny duch, ona wojowniczka.
Odwróciła twarz w stronę Lejfa, spojrzała w jego wypłowiałe i przygasłe, błękitne oczy, takie same jak jej, ale dużo starsze.
- Jestem gotowa - powiedziała powoli, jej głos zabrzmiał pewnie.
- Idź i walcz. Powrotu nie ma.
Po chwili była już na arenie, tym razem jednak nie została wyzwana na pojedynek, teraz sama wyzywała, choć to wola Lejfa nakazała fioletowej przybyć. Ona sama nie miała takiej mocy.
Po drugiej stronie wysypanego piaskiem i otoczonego wysokimi szybami kręgu stała kobieta o poskręcanych w sztywne loki, fioletowych włosach, kobieta w cienkiej, fioletowej szacie. Za plecami miała wilkołaka. Ogromne zwierze zawarczało głucho, ukazując potężne zęby bez trudu gruchoczące kości.
Kobieta spojrzała w stronę Dżany.
- Mała Dżana przybyła. - Uśmiechnęła się.
Wojowniczką targnął gniew. Dobyła miecza, rzuciła się na fioletową. Tamta nie spodziewała się tak nagłego ataku. Ostrze miecza uderzyło w jej szyję i przeszło na drugą stronę. Fioletowa zaśmiała się ostro, odskakując w bok, jej głowa przyrosła z powrotem. Dżana nie była tak szybka, jak myślała. Zmarnowała wyjątkową okazję, która mogła się już nie powtórzyć.
Teraz fioletowa atakowała. Dżana musiała uciekać, skakała raz w jedną, raz w drugą stronę, wzbijając z ziemi pył. Fioletowa śmiała się, jej dłoń miotała śmiercionośne promienie.
Jeszcze raz udało się Dżanie zbliżyć do przeciwniczki. Cięła jej szyję raz, potem drugi. Na tym się skoncentrowała, na tym skupiła całą swoją uwagę. Nagle się zachwiała. Palący ból przeszył jej bok. Ugodził w nią promień fioletowej. Upadła na kolana, przyciskając rękę do rany. Na palcach poczuła ciepło krwi. Pomyślała, że to koniec, że przegrała, że w ogóle nie powinna zaczynać tej walki.
Poddała się. Jeśli miał nastąpić koniec, niech i tak będzie. Pogodziła się z tym. Koniec jednak nie nastąpił. W uszach zadźwięczała jej cisza. Co to miało znaczyć? Nagle rozległ się dźwięk straszniejszy, niż wszystkie inne. Fioletowa śmiała się głośno, sycąc się chwilą tryumfu. Dżana powoli uniosła głowę, w jej oczach nie było już wyzwania, była desperacja. Niech stanie się, co ma się stać, ale niech to będzie już teraz. Fioletowa śmiała się wciąż, zataczając się na boki.
- Więc przegrałaś, Dżano. Jak mogłaś się choć przez chwilę łudzić, że będzie inaczej? - zapytała.
Nie mogłam - pomyślała Dżana i znowu, tak jak na początku, poczuła wzbierający w niej gniew. Napięła mięśnie i wstrzymała oddech, szykując się do skoku. Śmiech zamarł fioletowej na ustach. Dżana cięła raz, drugi… Znowu zabrakło czasu, odskoczyła w tył, ratując życie. Zmarnowała kolejną szansę.
Znów skakała, uciekając przed promieniami wystrzeliwującymi z dłoni jej przeciwniczki. Dżanie powoli zaczynało brakować sił. Pot występował na czoło, zlewał plecy, a stygnąc w chwili wytchnienia, gdy oczy czekały, by pochwycić ruch fioletowej szykującej się do strzału, przyprawiał o dreszcze.
To bez sensu, cała ta walka, moja krew - pomyślała Dżana spokojnie, nie gorączkowo.
Ich zmaganie trwało już dosyć długo, według Dżany całą wieczność. Każde uderzenie serca trwało setkę lat. W pewnym momencie wydawało jej się, że jeśli fioletowa nie zdoła jej zabić, padnie ze zmęczenia, pragnienia i głodu, skacząc w pyle, wciąż i wciąż od nowa.
Fioletowa uniosła dłoń. Bystre oczy Dżany dostrzegły zamiar mięśni, zanim te jeszcze drgnęły. Skoczyła, wyprzedzając przeciwniczkę o mgnienie oka. Ostrze miecza uderzyło w środek dłoni fioletowej, zderzyło się z wiązką śmiercionośnego światła krzesząc skry. Uszy Dżany rozdarł huk, mimo to cięła po raz drugi i trzeci. Okrzyk przerażenia zamarł w gardle kobiety w fiolecie. Tego się nie spodziewała. Połowa jej dłoni spadła na piasek areny. Dżana uderzyła raz jeszcze. Czuła, że zaraz zabraknie jej sił. Jedno cięcie, drugie, trzecie... Głowa fioletowej spadła na ziemie, a gdy się toczyła, usta zadrgały raz jeszcze. Ciało stało przez chwilę wyprostowane, potem zwaliło się na bok.
Ramiona Dżany opadły bezsilnie. Miecz wypadł z dłoni. Kątem oka dostrzegła, że ostrze jest wyszczerbione. Oręż nie wytrzymał starcia z siłą potężniejszą, niż ta, która go stworzyła.
Dżanie kręciło się w głowie. Opuszczały ją ostatnie siły. Taniec pomiędzy promieniami, rana, a przede wszystkim udane cięcie, niszczące istotę o ogromnej mocy, istotę nie należącą do żadnego ze światów, zmęczyły ją ponad miarę. Zachwiała się, upadła na kolana. Wtedy wilkołak się poruszył i podszedł do niej, powolnym, leniwym krokiem, wywalając język. Czemu nie rzucił się na nią rozwścieczony? Czy kiedy pokonała jego panią, przyszedł jej oddać się we władanie? Czemu znowu nie stał się śnieżnobiałym rumakiem Lejfa? Dżana nie sformułowała tych wszystkich pytań, nie była w stanie. Przyjęła tylko fakt, że do niej podszedł. Wyciągnęła ku niemu rękę najzupełniej ufnie. Nie miała siły na nic więcej, więc zaufała. Jej palce dotknęły szorstkiej sierści na pysku bestii. Nagle zobaczyła białego konia ze skrzydłami i rogiem. Usłyszała rżenie, choć może było to tylko wspomnienie. Kiedyś widziała piękniejsze zwierze galopujące po ziemi Świata zza Morza Ognia i Krwi. Tamto zwierze jednak nigdy nie dało jej się dotknąć. Tamto zwierze odeszło w Międzybagno, by tam czekać na swoją panią, która już nie powróci, na mnie. Nie wiem dlaczego, taka myśl zjawiła się w głowie Dżany, gdy na ułamek sekundy przed zapadnięciem w ciemność, jej dłoń dotknęła nie pyska bestii, a jedwabistych chrap. Może tak naprawdę to nie Dżana chciała znowu ujrzeć Ducha, a ja sama tego chciałam.
Potem nie było już niczego. Nie było konia, ani wilkołaka, Dżany, ani całego świata wokół. Wirując coraz szybciej i nie będąc nawet w stanie czuć zawrotów głowy, zapadła się w pustkę.
Ciemności nie ustąpiły, ale Dżana czuła, że wraca jej świadomość. Ból w boku odezwał się z nową siłą. Jej ciała dotykały silne, szorstkie dłonie, jedna z nich drżała. Choć trudno jeszcze było jej zebrać myśli, poznała te dłonie. Należały do Ferro. Więc przeżyła, a on był obok niej. Obudziło się w niej pożądanie. Może już czas być kobietą? Najtrudniejsze zadanie wojowniczki było za nią. Może już tylko raz wzniesie miecz, ale nie po to by ranić. Musiała załatwić jeszcze sprawę palców Anny. To było wszystko. Zresztą miecz był wyszczerbiony. Tak, jak po pojedynku na Półwyspie, znowu myślała o ustatkowaniu się. Chociaż nie, nie myślała o tym i tak naprawę tego nie chciała. Tylko, gdy czuła się tak bardzo słaba, coś w niej żądało od życia stałości, miejsca, lub osoby, które byłyby zawsze.
Wysiliła wzrok. Nad jej głową rozbłyskały gwiazdy, a na ich tle zamajaczyła twarz pochylającego się nad nią Ferro.
- Jesteśmy w wąwozie? - spytała nieprzytomnie, jej głos brzmiał bardzo słabo.
- Tak. Leżysz tu już parę dni. Byłaś nieprzytomna. Pielęgnowałem cię – wyjaśnił. - Czy zwyciężyłaś?
- Tak. Czemu pytasz?
- Lejf nie był pewny. Nie wiedział, czemu nie odszedł do swoich braci, skoro ty odniosłaś zwycięstwo. Wrócił jednak jego wierzchowiec i to go zdziwiło najbardziej.
- Wygrałam – potwierdziła raz jeszcze. - Ale on jest mi wciąż potrzebny. - Na chwilę zamilkła. - Jak Pepo?
- Już dobrze. Będzie żył. Możesz spać spokojnie.
- Gill wam nie przeszkadzała?
- Nie. Martwiła się nawet o ciebie. Chyba złamałem w niej złość.
- Jak?
- Po prostu. – Wzruszył ramionami.
- Nie zrobiłeś jej krzywdy?
- Ja?
- Kocham cię - wyszeptała.
Ferro zadrżał.
- Nie mów tak. Jesteś mi wdzięczna. To wszystko.
- Ja cię kocham - powtórzyła raz jeszcze. Jej oczy znowu zasnuwała mgła.
- Dżano...
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka.
- Kiedy się podniosę - zaczęła mówić cicho, bardzo cicho. - Nie wiem, dokąd pójdę i kim się stanę. Nie wiem, czego szukam i co znajdę, kim mogę być. Mimo to, kocham cię, zawsze cię kochałam. Pocałuj mnie, teraz nam wolno. Jutro, jeśli się lepiej poczuję, znowu zacznę trzeźwo myśleć. W naszych żyłach płynie inna krew.
Ferro pochylił się.
- Pokochałem cię pierwszego dnia, którego cię ujrzałem - wyszeptał.
- Więc nie myliłam się, patrząc w twoje oczy.
Na to nie było już odpowiedzi. Ich wargi połączyły się w pocałunku, najpierw nieśmiałym, potem coraz bardziej namiętnym. Trwali w nim tak długo, że Dżanie zakręciło się w głowie, jej oczy ogarnęła ciemność, a myśli pochłonęła pustka. Znowu jej nie było.
Kiedy obudziła się ponownie, widziała już znacznie lepiej, a i jej umysł działał sprawniej. Znowu była noc, nad nią gwiazdy, obok Ferro. Nie wiedziała, jak długo spała, wiele dni, chwilę. Nie wiedziała, czy to wciąż ta sama noc. Wiedziała za to, co zrobili. Całowali się. Powiedzieli sobie prawdę. Nie powinni. Nie mogli przecież być razem. Powinna teraz szybko znaleźć sobie jakieś zajęcie, zapomnieć o miłości. Czy jednak mogła się zająć? Już prawie wszystko zrobiła.
- Na początku tylko broniliśmy świata - powiedziała cicho, nie do Ferro, do samej siebie. - Potem zaczęłam go ulepszać... Niewiele z tego wyszło, ale to już inna sprawa. Ty byś powiedział... - Teraz mówiła już do niego. - Ty byś powiedział, że muszę nauczyć się odpowiadać za to, co zrobiłam. Ale wszystko jedno. Ja zaczęłam naprawiać swoje błędy, zmieniać wszystko. Robiłam to dla idei, dla siebie, żeby oczyścić sumienie... Mówiłam ci, że boję się sądu... W każdym razie, cały czas gdzieś gnałam, było coś do zrobienia. Niestety, o to chodziło przede wszystkim. Myślisz, że czemu wyruszyłam po aspirynę? Nie tylko dlatego, że była nam potrzebna, ale też po to, żeby odwlec starcie z fioletową. Bałam się. To jednak jeszcze nie wszystko. Teraz niewiele jest już do zrobienia. Muszę jeszcze zwrócić Annie palce. Lejf cofnie czas, a ja nie będę tak wywijać mieczem. To łatwe. Ale co potem? Dokąd mam iść? Co robić? Dla kogo żyć? Wszystko przestało mieć sens, a raczej nic nigdy nie miało sensu. Wciąż go nie znalazłam.
- Nie upieraj się, że wszystko musi mieć sens - odpowiedział Ferro łagodnie. - Żyj po prostu dla siebie, dla swoich przyjemności. Czy nie ma czegoś, o czym zawsze marzyłaś? Zrób to.
- Chcę odpocząć nad prawdziwym morzem - powiedziała, siły znowu ją opuszczały. - Nie wiem jednak, co zrobię potem.
- Nie chcesz niczego więcej?
- Nie.
- Masz córkę. Żyj dla niej. Żyj dla mnie - zaproponował.
- Nie - jęknęła Dżana. - To była pomyłka. To się nigdy nie może powtórzyć i nikt nie może się dowiedzieć. Krwi, która w nas płynie, nie można mieszać.
- Twoi rodzice też byli różnej krwi.
- I nic dobrego z tego nie wynikło.
- W porządku - powiedział Ferro, może trochę zawiedziony, ale nie zdziwiony. Będzie czekał, czekał przecież już długo. - Żyj więc dla siebie i tylko dla siebie. Realizuj wszystko, co ci przyjdzie do głowy. To też będzie miało sens. - W jego głosie zabrzmiał smutek i rezygnacja.
- Może - odpowiedziała Dżana. - Może miałoby to sens, gdybym wiedziała, czego chcę.
Kiedy zbudziła się po raz kolejny, był dzień, a ból nie dokuczał jej już tak dotkliwie, choć rana nie była w pełni zabliźniona. Przeleżała jeszcze jeden dzień, potem się podniosła. Rozmawiała z Lejfem. Z niechęcią przyjął jej plan, tym bardziej, że w czasie przenieść chciała się dopiero, kiedy dotrą do twierdzy będącej przejściem między światami. Najpierw planowała załatwić parę spraw w mieście. Starzec nie miał wyboru. Dopóki sumienie Dżany nie zazna spokoju, on nie będzie mógł odejść do swoich braci drogą bez powrotu.
Było upalne popołudnie, wiatr od morza niósł żar i żar lał się z nieba. Rana na boku paskudziła się, ale Dżana nie chciała już czekać. Musiała się spieszyć. Nagle przypomniała sobie o pościgu z Międzymiasta. Nie mogła być pewna, że zgubili jej zagmatwany ślad. Mogli przecież podążać za nią powoli, badając jeden odcisk kopyta po drugim. Nawet jeśli miało im to zająć wiele czasu, dotarliby kiedyś do wąwozu. Ludzie z Międzymiasta nigdy się nie poddawali, byli uparci i żądni krwi. Wraz z pośpiechem pojawił się lęk.
Niestety, niepokój Dżany był uzasadniony. Zdążyli opuścić wąwóz, a raczej tylko Dżana zdążyła i tylko ona stanęła na równinie. Spojrzała przed siebie, w dal, na morze traw, ku któremu schylało się niebo, falujące od nagrzanego powietrza.
Klacz była bardziej spostrzegawcza, niż jej pani. Marzenie wzdrygnęła się i cofnęła o krok, łapiąc w nozdrza obcą woń, zadrżała. Dżana zrozumiała.
- Nie jedźcie za mną! – krzyknęła.
Spięła klacz, wykręciła ją w bok i popędziła wzdłuż łańcucha gór. Niedaleko wąwozu była kręta droga, pnąca się na szczyt klifu. Wojowniczka nie wiedziała, kto i po co ją zbudował. Ta droga mogła jednak Dżanę uratować.
W moich starych opowieściach takie miejsca pojawiały się zawsze, gdy były potrzebne, choć nie istniały nigdy przedtem.
Dżana usłyszała huk. To była broń miotająca gromy. Nie mogła ludziom z Międzymiasta dać szansy w nią wycelować. Kiedy wcześniej Dżana zetknęła się z bronią palną? Nie wiem. Nie wiem też, czy to kolejne niedopatrzenie popełnione przy tworzeniu tej historii, czy Dżana jednak naprawdę zetknęła się z nią w innych światach, w zapomnianych opowieściach.
Znowu rozległ się huk. Szybko myślała. Wąska, kręta droga dawała jej przewagę. Ta jednak miała skończyć się na szczycie. Dżana nie mogła pędzić w nieskończoność. Musiała znaleźć jakieś rozwiązanie, żeby cało wynieść skórę z tego starcia. Nie, nie ze starcia, do starcia nie mogła dopuścić. Oni miotali gromy. Ona była sama.
Minęła ostry zakręt - jeden, potem drugi, ocierając się o skalne ściany. Pięła się wyżej i wyżej. Obejrzała się, nie wstrzymując konia. Nie zobaczyła nikogo. Była szybsza, niż pościg. Nagle coś przyszło jej do głowy. Nie wiedziała tylko, czy znajdzie dogodne do przeprowadzenia swojego planu miejsce.
Znalazła. Górska ścieżka zbliżała się do przepaści nad Morzem Ognia i Krwi, a potem gwałtownie skręcała w bok. Dżana wyhamowała klacz, w pełnym galopie nie wzięłaby tego zakrętu. Obejrzała się. Pogoni nie było widać, ale sądząc po dochodzących do jej uszu dźwiękach, była blisko.
Minęła zakręt. Obok drogi znajdowała się wnęka w skale. Gdyby przytuliła się do skalnej ściany, to pogoń mogłaby nawet przejechać obok niej, nie spostrzegając niczego. Nie liczyła na to jednak. Miała inny plan. Zeskoczyła z siodła, przylgnęła do skały, wstrzymując oddech i kładąc dłoń na pysku klaczy, żeby ją uspokoić. Czekała.
Nawet w najśmielszych marzeniach, nie przewidywała tego, co się zdarzyło. Prowadzący wojsko zbyt późno spostrzegł przepaść, krzyknął, ostro ściągnął konia. Zwierze przysiadło na zadzie, chrapiąc dziko i plując pianą. Zaryło się kopytami w ziemię tuż przy samej krawędzi. Drugi koń wpadł na pierwszego, spychając w przepaść. Trzeci wpadł na drugiego. Dżana widziała, jak lecą w dół, ku płomieniom morza, obijając się o skały. Szczęśliwy był ten, kto zginął, zanim go pochłonęły, inaczej czekało go ugotowanie żywcem.
Dżana słyszała krzyki ludzi i przeraźliwe kwiki koni. Stała we wnęce skalnej jak skamieniała. Nie mogła drgnąć, krzyknąć, czy zapłakać. Z trudem przełykała ślinę. Gdyby znowu cofnęła czas... Gdyby miała jeszcze jedną szansę, nigdy nie przyszłaby jej do głowy tak krwiożercza myśl, a nawet gdyby przyszła, krzyknęłaby „stójcie!” i rzuciła się pod kopyta koni, by je zatrzymać. Tak, jak się stało, nie powinno się stać. Uratowała dwa życia, pogrzebała... Oni wszyscy zginęli. Zginęli w okropny sposób, w mękach, patrząc śmierci w oczy. Mimo upału Dżanę przeszył dreszcz. Skurcz ścisnął żołądek. Ból w boku odezwał się z nową siłą.
Nie mogła jednak wiecznie stać w miejscu. Musiała jechać. Poruszając się, jak we śnie, dosiadła konia i stępa, na długiej wodzy, z głową opuszczoną na piersi, wróciła do swoich towarzyszy.
- Co to było? - spytał Lejf.
- Wojsko z Międzymiasta - odpowiedziała niechętnie.
- Po mnie?! - przeraziła się Efna.
- Nie. – Dżana potrząsnęła głową. – Ci polowali na mnie.
- Co się z nimi stało? – chciał wiedzieć Lejf.
- Zginęli. Ja żyje – odpowiedziała. Nie chciała powiedzieć niczego więcej.
Dochodziło południe. Jechali w stronę miasta. Żar lał się z nieba, paląc im głowy, sięgając bolesnym ciepłem aż do wnętrza czaszek. Milczeli. Lejf popchnął w przód szlachetnego wierzchowca i zrównał się z jadącą na czele Dżaną. Przez chwilę milczał. Czekał, aż ona coś powie. Nie mylił się, że nie będzie potrafiła zachować milczenia. Już po chwili jej serce otworzyło się, choć głos wzdragał się przed wydostaniem z gardła.
- Zabiłam ich wszystkich – powiedziała. - Wprowadziłam w pułapkę i polecieli w ogień, wszyscy. Musiałam ratować życie, ale... - Nie mogła tak od razu mówić dalej. - Ci ludzie byli głupi, nie wiedzieli, co robią. Przyszli zabijać i sami znaleźli śmierć. Mogę powiedzieć, że oni brali udział w pewnego rodzaju grze i ponieśli klęskę. Pewnie wiedzieli, że to tak może się skończyć. Ale ich konie były niczemu niewinne. Widziałam panikę w ich oczach. Słyszałam ich kwik. To było morderstwo.
- Masz rację - przyznał Leif. – Choć dziwi mnie, że konie interesują cię bardziej, niż ludzie. Czy znowu chcesz cofnąć czas? Czy znasz już rozwiązanie? - podpuszczał ją.
- Nie chcę cofać czasu – odpowiedziała. - Po pierwsze dlatego, że nie wiem, jak z nimi wygrać w uczciwszej walce, po drugie, nie możemy wciąż cofać czasu. Kiedyś muszę z tym skończyć.
- A co z Anną?
- To jeszcze zrobię.
- Dlaczego już tu i teraz nie zdecydujesz się na koniec zabawy z czasem?
Dżana nie umiała zaleźć właściwej odpowiedzi.
- Anna to co innego - rzuciła.
Lejf milczał.
- Nie wiem – powiedziała. - Sprawę Anny zaplanowałam, a tego nie. Może dlatego będę cię prosić, żebyś dla niej jeszcze cofnął czas. A może chodzi o to, że ona coś dla mnie znaczy, a ci dziś zabici, w sumie nic, mimo, że chyba nigdy nie zapomnę tego widoku. Nie wiem. Wiem, że miałam być inna.
- Miałaś - przyznał Lejf.
- Powinnam być doskonała, tak jak doskonali byli moi przodkowie. Ja nie umiem jednak znajdować odpowiedzi i rozwiązań. Wiem, że miałam ulepszać świat, a nie wprowadzać zamęt. Zresztą, to wcale nie było zadanie przeznaczone dla mnie. To ja sama porwałam się na coś, co przekraczało moje możliwości.
- Ta awanturnicza, ludzka część ciebie, się porwała - powiedział Lejf. – Tak, Dżano, czasem potrafisz mówić mądrze, ale zgubiłaś drogę. Nie widzę już szans na to, byś ją odnalazła. - Jego głos zabrzmiał smutno.
- Co mam więc zrobić? - Dżanę przeraziły te słowa.
- Szukaj i żyj, jak umiesz. Choć ten kto szuka, nie znajdzie - odpowiedział.
- Chcesz powiedzieć, że to, czego dokonałam i dokonuje, nie ma sensu? - spytała.
- Po części tak. Po części nie. Jesteś sercem tego świata, on dzięki tobie żyje, dlatego, że go zmieniasz, że o niego walczysz na swój prymitywny, niestety, sposób. Nigdy jednak nie zaznasz spokoju. Wiem to już dziś, choć ty zaprzeczysz.
- Zaprzeczę - rzuciła gniewnie, choć sama nie wierzyła w swoje słowa.
- Powodzenia - wyszeptał starzec i dalej jechali w milczeniu.
Lejf zamyślił się. Przed jego oczami pojawiła się wizja upadku świata. Taki, jaki był, nie mógł przetrwać już długo. Jego szlachetne dzieci odeszły. Dżana była ostatnią z nich. Powiedział jej wiele złych słów, ale był przekonany, że to słuszne, że to jej pomorze wytyczyć właściwy kierunek swoich poczynań. Dżana robiła wszystko, co mogła i doceniał to. Wiedział, że nie była podobna do swoich przodków, jedyna w swoim rodzaju, na zawsze samotna, z dużym procentem ludzkiej krwi w żyłach, szlachetna, lecz zagubiona. Ostatnia uczennica nauczyła się, ile mogło. Lejf wiedział, że pozostawi ją bez lęku. Wiedział, że musiała być taka, jaka była. Była dzieckiem swoich czasów, dzieckiem świata, którego czas minął. Zagrażała mu bowiem nie tylko ciemność, ale i powolne umieranie, którego Dżana nie była w stanie zatrzymać, którego nikt nie był w stanie zatrzymać. Oto nadszedł przełom wieków. Może go to bolało, ale wiedział, że ze zmianami trzeba się godzić. One po prostu następowały niezależnie od czyjejkolwiek woli.
Wydarzenia, które miały potem nastąpić, nigdy nie zostały dokładnie przeze mnie opowiedziane. Zaplanowałam je tylko.
Wszyscy razem dotarli do miasta. Dżana włóczyła się po ulicach zalanych słońcem, rozmawiała z handlarzami koni. Z tych rozmów dowiedziała się, że człowiek, który sprzedał jej Sokoła, umarł. Poznała też jego imię. Nie wiem skąd w Dżany i mojej głowie pojawiły się myśli o tym człowieku. Wiem tylko, że z rozmowy Dżany z Lejfem miało wynikać, że człowiek ten był jej ojcem. Nie wiem, jaki miało to mieć sens i jaki wpływ na historie, poza jej wydłużeniem.
Dżana poszła też do kowala, by na nowo przekuł jej miecz. Już wtedy planowała, że na stałe zostanie nad morzem, dlatego też zmierzała w stronę twierdzy będącej przejściem między światami. Znowu wydawało jej się, że ona i jej przyjaciele mogą żyć spokojnie razem, nie zadręczając się nawzajem. Już raz nic nie wyszło z idei wspólnego domu, Dżana nie wyciągnęła z tego jednak właściwych wniosków. Liczyła, że nad morzem, w pięknej scenerii, wszystko będzie prostsze. Powiedziała kowalowi, dokąd wyrusza i dodała, żeby tam kogoś wysłał, jeśli Światu zza Morza Ognia i Krwi zagrozi niebezpieczeństwo. Ciągle w duchu liczyła, że znowu będzie o co walczyć, a raczej, że znowu będzie miała co robić. Kowal zgodził się na to, zaszczycony jej wizytą, ale nie spodziewał się już najazdów żadnych ciemnych sił.
Opuszczając miasto, Dżana kupiła chleb i ser, żeby oddać je Jakubowi. Tak nadszedł dzień, kiedy barwna karawana stanęła pod drzwiami chaty staruszka. Efna przeprosiła Jakuba, a on stał jak urzeczony, wpatrując się, w tej jednej chwili promieniejącą jasnym światłem, twarz Dżany. On pamiętał jej wielkość i zasługi, a także opowieści o tym, jak po obaleniu Ich Wielmożności Ciemności jeden jedyny raz tańczyła w pięknej sukni, na królewskim zamku, w sercu miasta. Przypomniałam sobie, że takie wydarzenie naprawdę miało miejsce. Efna nie tylko przepraszała, ale i dziękowała za wszystko, co Jakub dla niej zrobił, bardzo staruszka rozrzewniając. Bardziej jednak, niż wszystkie jej słowa, poruszył go uśmiech Dżany i kiedy odjeżdżali, stał patrząc za nimi jeszcze długo po tym, jak znikli za horyzontem. Tak samo uczyniło zresztą wielu innych mieszkańców wioski, którzy wylegli na drogę.
W tym momencie moja historia urywa się na dobre. Przerwał ją wypadek. Spadłam z konia. Miałam wstrząśnienie mózgu i przez parę tygodni tak bolała mnie głowa, że nie mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, czy kiedyś przestanie boleć. Choć w pewnym momencie nie wierzyłam nawet, że to w ogóle możliwe.
Nadszedł jednak dzień, kiedy ból ustąpił. Znowu stanęłam mocno na nogach, ale moje myśli nie powędrowały już ku Dżanie. Pochłonęła mnie muzyka, wielkie uwielbienie i miłość do solisty jednego z pop-rockowych zespołów. Całowałam plakat z jego wizerunkiem. Mówiłam mu dobranoc. Siedząc w łazience na sedesie, szeptałam jego imię. Szukałam tego imienia w książce od biologii. Zawalałam klasówki, myśląc tylko o nim. O Dżanie zapomniałam, a jej świat na dobre przestał dla mnie istnieć.
C.D.N.