Kejti's Factory - Powieść w odcinkach
Dżana
czyli to, co Oiolose przepisał z umysłu Opowiadaczki, choć nie w pełni zrozumiał

"To, że nie wierzysz, że twój świat istnieje,
nie znaczy, że nie wierzysz w niego."
- Lech Kwieciński

3. Współczesna bajka


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Napisałam, że nie wiem, czy będą następne historie o Dżanie, ale okazało się, że będą. Jeszcze w Murzasichlu, pewnej ciemnej nocy, zanim napisałam opowieść, która kończy się śmiercią Merego, a nawet wcześniej, niż zdecydowałam się ją napisać, zrodził się we mnie sprzeciw. Mery nie może umrzeć! Nie może tak umrzeć, nie on - szlachetny i czysty. Zaczęłam wtedy szukać sposobu na wycofanie się z jego śmierci. I znalazłam.
Cóż, szkoda, że nie ma sposobu na wycofanie się ze śmierci Marzenia.
Nie powstała wtedy jednak kolejna opowieść. Mery musi żyć - to wiedziałam, nie wiedziałam jednak, co miałby robić i dokąd iść. Zresztą, zakończenie jakie wymyśliłam, wydawało mi się doskonałe. Może było? Może było wtedy, dziś...
Cała spisana historia Dżany to tylko próby zakończenia opowieści o niej. Dopóki była wędrującą po Pustkowiu znachorką i opiekunką glumów wszystko było proste. Potem, gdy dosiadła konia i ruszyła w pole, gdy odniosła pierwsze rany... Jej losy były moją próbą znalezienia doskonałej recepty na dorosłość, potem próbą powrotu do dzieciństwa, ocalenia dziecięcych wizji, dziś... Dżana i ja tęsknimy za Pustkowiem, galopem i zapachem końskiego potu. Nadal też nie wiem, jak być jednocześnie dzieckiem i doskonałym dorosłym, ale...
Za dużo wielokropków.
Ważne jest to, że wszystko jest możliwe, że świat fantazji nie umiera, że Dżana nigdy nie przegrywa, i że bajki są potrzebne. W to chcę wierzyć, ale niezależnie, czy wierzę, czy nie, we wrześniu w mojej głowie zrodziła się wizja i po prostu wiedziałam, że to będzie kolejna opowieść o Dżanie, a było tak:

Julia stała na małym, zagraconym podwórzu z odciągniętymi w tył ramionami, jak ptak suszący skrzydła. Chłodny wiatr szarpał jej stalowoszare włosy. Lubiła stać tak i cieszyć się wiatrem. Wzniosła głowę i wpatrzyła się w niebo. Fioletowe, gęste chmury nadciągały od wschodu, gnane przez wiatr. Urzekły ją. Posuwały się niewyobrażalnie szybko, pokrywały całe niebo. Nigdy nie widziała tak pięknych chmur, chmur o tak dziwacznej barwie. Nie wiedziała, czemu wyglądały jak o zachodzie słońca, choć było dopiero popołudnie. Zdawały się nic sobie nie robić ze słońca, świecąc własnym światłem. Cień, przez nie rzucany, powoli pożerał miasto, a kiedy dotknął twarzy dziewczyny, zadrżała. Dreszcze zaczęły chodzić po plecach. Chciała się z nich otrząsnąć, ale stała bez ruchu. Ruch był w tamtej chwili nie na miejscu. Nie mogła zburzyć magicznego nastroju, jaki ją ogarnął, bo choć bała się, wiedziała też, że nigdy nie widziała niczego równie pięknego i nigdy już nie zobaczy.

Dżana i Ferro zbliżali się ku Morzu Ognia i Krwi. To było jeszcze zanim nadciągnęły chmury. Ferro dosiadał młodego, dziarskiego, karego kuca Intorna, kupionego parę dni wcześniej w Jedynym Mieście.
Nagle spostrzegli ruch. Jakiś koń gnał cwałem od strony przejścia na Półwysep. Dżana, obdarzona wzrokiem lepszym, niż ludzki, rozpoznała zwierze. To była Róża. Nie niosła jednak jeźdźca, a jedynie tłumok przywiązany do siadła.
Dżana popędziła swojego wierzchowca. Zajechała Róży drogę, zeskoczyła z konia i pochwyciła spłoszone zwierzę za wodze. Róża zachrapała i stanęła w miejscu. Rzuciła na boki głową. Oczy miała szeroko rozwarte z przerażenia. Przysiadła na zadzie. Z jej pyska toczyła się piana.
- Uuu... mała, uuu... - wyszeptała Dżana, zarzuciła sobie wodze na przedramię i wyciągając rękę w stronę klaczy. Spróbowała poklepać ją po szyi.
Róża odskoczyła, chciała uciec. Nie poznała jej.
- Uuu... mała – powtórzyła. - Uuu... - Dotknęła jej szyi.
Kasztanka zadrżała i Dżana musiała przez chwilę głaskać jej mokrą od potu sierść, by ta opanowała nerwowe skurcze mięśni. Uszy jednak ciągle miała przyciśnięte do głowy, a wargi lekko rozchylone, jakby była gotowa ugryźć. Przestępowała z nogi na nogę i rzucała głową.
Dżana przesunęła się wzdłuż boku klaczy, żeby sprawdzić, co jest przywiązane do siodła. Ferro nie zsiadł z kuca, jak skamieniały przypatrywał się rozgrywającej się scenie. On już wiedział. To było ciało jasnowłosego młodzieńca. Nogi miał okręcone nasiąkniętymi krwią szmatami.
Dżana cofnęła się. Nie krzyknęła, tylko szeroko rozwarła oczy. Poznała. Klacz odskoczyła w bok, ale przed ucieczką powstrzymało ją silne ramie kobiety.

- Boję się - wyszeptała Julia, opierając głowę na ramieniu Rolanda. Mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, że ojciec jest w sklepie. Zanim wyjdzie na podwórze, usłyszą skrzypienie podłogi i zgrzyt zamka w drzwiach.
Julia i Roland byli parą. Tak o sobie myśleli, bo oficjalnie nic jeszcze nie zostało postanowione. Ona, córka rzeźnika, mieszczka od pokoleń i on, niepewnego pochodzenia przybysz z Pustkowia.
Julia miała szesnaście lat i była już prawie kobietą. Niska, szczupła, bardzo zgrabna, lubiła tańczyć, biegać i śmiać się. Choć wtajemniczono ją już we wszystkie kobiece sprawy i obarczono kobiecymi obowiązkami, wciąż była beztroska.
Roland miał osiemnaście lat i był już wojownikiem, a u pasa nosił miecz, który splamiła przelana przez niego krew. Obecnie należał do zamkowej straży. Był wysoki i barczysty, bardzo silni. Włosy miał czarne, jak skrzydła kruka i takież same gniewne oczy. Nie grzeszył zbytnią lotnością umysłu, ale nie był złym człowiekiem.
- Te chmury już od trzech dni skrywają niebo. Nigdy przedtem nie widziałam takich. One nawet w nocy świecą różowym światłem.
- Nie ma czego się bać. – Roland zbagatelizował to machnięciem ręki. - To tylko chmury. Czy kogokolwiek dotąd skrzywdziły chmury?
- Nie - przyznała Julia, ale nie przestała się bać.
Zresztą, wielu ludzi powtarzało jej słowa i wielu miało w sercu jej lęk. Po upływie dwóch tygodni od dnia, gdy mieszkańcy Jedynego Miasta po raz ostatni widzieli niebo, ich monarcha także się zaniepokoił i wezwał do siebie Maxa, Annę, Rolanda, Gill, Efnę i Billa, dawnych towarzyszy Dżany.
Skąd w ogóle wiedział o ich istnieniu? Max, Anna i Roland zasłużyli się w walkach z jeźdźcami w czerni. A reszta? Ludzie o różnych rzeczach mówią w karczmie i na targu, a król musiał mieć swoich informatorów. Niemniej jednak, wszyscy wezwani, byli sytuacją wielce zadziwieni i zaniepokojeni. Kiedy zostali przeprowadzeni przez straże długimi, jasnymi korytarzami oraz szerokimi i wysokimi schodami, a na koniec wprowadzeni do ogromnej sali audiencyjnej, której ściany zdobiły obrazy i barwne tkaniny, poczuli się także bardzo onieśmieleni.
Włosy Maxa nie były już czarne, a szpakowate, tak jak i włosy Anny, a twarz, tej kiedyś pięknej kobiety, pokryła się gęstą siateczką zmarszczek. Efna i Gill też już nie były dziewczynkami, a dojrzałymi kobietami. Obcisłe gorsety miejskich sukien podkreślały ich doskonałe kształty. Obie były piękne i gotowe do głębokiej i niebanalnej miłości. Bill też nie był już młodzikiem, a mężczyzną o mocnych jak ze stali ramionach. Właściwie, wszyscy troje byli dorośli już od dawna, tylko ja tego wcześniej nie spostrzegłam.
Efna, na co dzień, prowadziła dom bogatego kupca. Gill nie musiała już pracować, choć wcześniej parała się podobnym zajęciem. Teraz zajmowała się domem mężczyzny, którego pokochała. Bill znalazł posadę w stajni przy gospodzie. Max, tak jak i jego syn, należał do zamkowej straży. Oni też jednak, gdy stanęli przez władcą nie w oficjalnych strojach, a w swoich codziennych ubraniach, poczuli się niepewnie.
Władca Jedynego Miasta chwilę przechadzał się z jednego końca sali audiencyjnej na drugi i pochrząkiwał. Potem obrzucił ich badawczym spojrzeniem. Nie był mężczyzną o imponującej posturze, niemłody, niezbyt wysoki, zgarbiony i poszarzały. Jego bladobłękitne oczy przyglądały się jednak światu ze skupieniem zdradzającym jasność umysłu.
- Czy wiecie, gdzie jest Dżana? - spytał takim tonem, jaki przystoi tylko władcy. Głos miał mocny i czysty, budzący posłuch.
- Nie, wasza wysokość - odpowiedział Max.
- Nie wiecie też pewnie, w którym, z dostępnych nam światów, należy jej szukać?
- Nie, wasza wysokość - powtórzył Max. - Dżana może być wszędzie.
- W takim razie, ruszycie na jej poszukiwanie, wszyscy, jutro o świcie, każde w inną stronę – zarządził. - Myślę bowiem, że tylko ona może rozwiązać zagadkę tych chmur i oczyścić niebo nad naszym miastem. – Jak do tej pory Świat zza Morza Ognia i Krwi ze wszystkich tarapatów ratowała Dżana i władca Jedynego Miasta przywykł do tego. – Ty – wskazał na Maxa - pojedziesz na północ. Ty - tym razem wyciągnął palec w stronę Anny - pojedziesz nad morze, do Świata Dyktującego. Ty - wskazał Billa - pojedziesz Tam Gdzie Kończy się Droga do Miejsca Którego Nikt Nie Nazwał. - Bill wzdrygnął się. Nie było chyba bowiem człowieka w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, którego nie przeszyłby strach na myśl o niezbadanych, odległych krainach. Ale przecież tam mogła być Dżana. Tam się wybierała, gdy widzieli ją po raz ostatni. - Ty - monarcha wskazał Rolanda - pojedziesz na wschód. Ty - rzucił wskazując Efnę - na Półwysep, a ty... - Przed Gill zawahał się chwilę i jasnowłosa kobieta miała już nadzieję, że nie będzie musiała nigdzie jechać. Nie uśmiechała jej się podróż. Jej życie toczyło się teraz w mieście. Poznała i pokochała mężczyznę. - Ty, pojedziesz na zachód - zadecydował w końcu. Wyrok jednak zapadł.

Stary Glum o jednym zębie, ten który zranił Ferro, odnalazł Evę siedzącą wśród skał. Patrzyła w przestrzeń, niewiele tak naprawdę widząc. Jej myśli podążały za tym, który był dla niej ojcem, przyjacielem i obiektem marzeń.
Nie była już dzieckiem. Zielone dorastały szybko i w wieku czterech lat były już zupełnie dorosłe, osiągały szczytowy poziom rozwoju umysłowego, ich organy płciowe wykształcały się w pełni, nogi stawały się mocne i zdolne do długotrwałego biegu, a zęby do mordu.
Wychowana wśród ludzi i glumów Eva płynnie mówiła i rozumowała na poziomie dorastającej dziewczynki. Jej porośnięte zieloną sierścią piersi stały się jędrne, a całe ciało pragnęło obecności drugiego ciała, czułości i miłości. Zielone to krwiożercze bestie, ale wiążą się w pary na całe życie i do ostatniego tchnienia potrafią walczyć w obronie swoich młodych.
- Eva...
Podskoczyła gwałtownie i wybałuszyła oczy.
- Co? - spytała półprzytomnie.
- Czemu się ukrywasz?
- Smutno mi. – Westchnęła. - I... I boję się.
- Chodzi o chmury? - spytał Glum.
Tu też już nadciągnęły i pokryły całe niebo nad Morzem Ognia i Krwi.
- Nie. - Eva machnęła przednią łapą, długą i podobną do ludzkiej ręki. - Nie obchodzą mnie chmury. Jest we mnie lęk, którego nie umiem opisać, ani nazwać. Boję się, że Meremu coś się stało...
- Nie masz czego się bać - rzucił Glum. - On jest wojownikiem, jest synem Dżany i Ferro, jemu nic nie może się stać. Choć, wróć ze mną do stada.

Wyruszyli o świcie, tak jak nakazał monarcha. Max dosiadł karego ogiera o imieniu Tyfon. Demoniczne zwierze patrzyło na świat błękitnymi oczami. Poprzedni wierzchowiec Maxa, Blacky, już dawno został pochowany za miastem. Annę niosła również kara klacz Lafuzja. Rolanda ciągle nosił jego pierwszy wierzchowiec – kary Rozynand. Bill dosiadał brudnokasztanowatego, rosłego, żylastego ogiera o imieniu Jack. Klacz Gill, Dżuma, była tarantowata i niezbyt urodziwa, grubokoścista. Efnę niosła smukła, izabelowata Księżna.
Julia uściskała Rolanda na pożegnanie, złożyła pocałunek na jego ustach.
- Wracaj szybko - poprosiła, a potem dodała. - Kocham cię.
Drugi pocałunek przesłała mu, gdy już siedział w siodle.
- Wrócę - obiecał pewny siebie i dumny.
Ona pobiegła za nim, aż do granic miasta.
Gill nie pozwoliła swojemu mężczyźnie wyjść za nią na drogę. Spędzili razem noc kochając się aż do utraty zmysłów, a potem wstała i odeszła bez słowa. Taka była.

Eva nie mogła zapanować nad dręczącym ją lękiem. Coś w jej głowie podszeptywało – idź – i pewnej nocy poszła, a raczej pobiegła - ona, bezbronna bestia, pochylona nad ziemią szukała choć śladu jego zapachu. Wiedziała jedno, musi odnaleźć Merego. Musi być z nim. Musi być z nim już zawsze.

Julia wymknęła się na palcach do stajni. Szybko osiodłała brzydką i już nie młodą kasztankę Plajtę. Klacz miała sięgające wysoko białe skarpetki na wszystkich czterech nogach, a na głowie wąską łysinę skręcającą w lewo przez nozdrze.
- Cicho, nie zawiedź mnie - wyszeptała do Plajty, obejmując ją za szyję. Miała nadzieję, że zwierzęciu nie przyjdzie do głowy parsknąć, albo zarżeć. Klacz jej nie zawiodła.
Oficjalnie była własnością ojca Julii, który czasem tylko zaprzęgał Plajtę, ale to głównie Julia się nią zajmowała i tylko ona jej dosiadała. Kochała kościstą klacz, a zwierze opłacało jej posłuszeństwem i ufnością.
Razem wyszły w noc. Na niebie nie było gwiazd, nie mogło ich tam być. Chmury nie odeszły. Klacz strzeliła ogonem, bijąc się nim po zadzie. Jej mięśniami wstrząsnął dreszcz. Skóra ściągnęła się na chwilę. Obie przeszył chłód nocy, ale Julia nie miała zamiaru się cofnąć. Może to było irracjonalne, ale nie mogła znieść rozłąki z Rolandem. Nie dbała o niebezpieczeństwa i niewygody podróży, a raczej, w ogóle nie zdawała sobie z nich sprawy. Kochała Rolanda. Przed oczami miała wciąż jego twarz. Musiała go znowu zobaczyć. Dosiadła klaczy i lekkim galopem zagłębiły się w ciemność.

Glum prawie całą noc dreptał na krótkich nóżkach, zanim odnalazł śpiącą Evę. Zwinęła się w kłębek w dołku wśród traw. Szarpnął ją za ramię.
- Co? - Półprzytomnie poderwała głowę.
- Nie wygłupiaj się – rzucił. - Nie możesz wyruszyć na Pustkowie. Ludzie cię zabiją. Dla nich jesteś bestią.
- Nie szkodzi - powiedziała jeszcze nie w pełni rozbudzona. - Ja muszę odnaleźć Merego. Nie mogę żyć bez niego. Po prostu nie mogę.
- Nie bądź szalona - strofował ją stary Glum. - Jeśli on jeszcze żyje, wróci po ciebie. On wróci, on nie jest taki, jak Dżana. On jest czysty i wie, co to miłość. - Eva westchnęła. - A jeśli coś mu się stało... - Glum na chwilę zawiesił głos, jakby nie miał odwagi powiedzieć tego, co myślał. - Jeśli coś mu się stało, ty mu nie pomożesz, tylko sama możesz wpaść w kłopoty, narazić się na niebezpieczeństwo. Wróć - poprosił łagodnie.
- Nie! - Poderwała się. - Muszę iść.
- Przecież ty nawet nie umiesz polować. Nie masz zębów jadowych - przypomniał jej.
Nie myślała o tym. W tym momencie kierowała się tylko instynktem. Nie była przecież człowiekiem i nie myślała jak człowiek. Musiała podążać za irracjonalnym impulsem.
- Nie szkodzi. Ja muszę iść - powtórzyła i znowu ruszyła biegiem.
Krótkonogi Glum nie mógł jej gonić.

Po kilkunastu dniach podróży Anna dotarła nad morze. Nie napotkała na swojej drodze nikogo, nawet zielonych. Odkryła jedynie, że nad całym Pustkowiem nie było już skrawka czystego nieba, gdy Świat Dyktujący nie poznał cienia chmur.
Lafuzja lekko wspięła się na wydmę i obie spojrzały na stalowoszary bezmiar wód mruczący głucho. Niebo nad wodą było równie szare, jak ona i dziwnie odległe. Wiało pustką. Ostry podmuch, ten sam, który gnał morskie fale, ozdabiając je pianą, uderzył Annę w twarz, rozwiał jej długie włosy i zmierzwił grzywę klaczy. Zadrżały obie. Anna poczuła się nagle bardzo samotna, a otaczający ją świat wydał jej się jałowy i pusty, tak, jak to kiedyś przewidziałam.
Przecież nie tak miało być - pomyślała. Urodziła się księżniczką z Północy. Wiele przeszła. Goniła cień legendarnej wojowniczki. Nigdzie jej to jednak nie doprowadziło. W końcu samotna i stara stanęła na końcu światów, w dniu ich schyłku.

Bill pojechał do Miejsca Którego Nikt Nie Nazwał Tam Gdzie Kończy się Droga, ale nie znalazł niczego poza łąkami porośniętymi zieloną, soczystą trawą. Dla niego niczego tam nie było.

Księżna odskoczyła w bok spłoszona. Efna nie spostrzegła jednak niczego, co mogłoby przestraszyć klacz i popchnęła ją w przód. Księżna zaparła się jednak nogami w ziemię, odmawiając ruszenia z miejsca. Położyła też po sobie uszy, demonstrując strach.
Efna rozejrzała się raz jeszcze. W zagłębieniu ziemi leżała jakaś, zwinięta w kłębek, istota porośnięta zieloną sierścią.
Zielony - przeleciało przez głowę Efny. - Skąd wziął się tu zielony? To niemożliwe.
Mimo tej pewności dobyła miecza.
Stworzenie poruszyło się. Usiadło, ziewnęło. To był zielony, a raczej zielona. Efna wzdrygnęła się. Znała moc jadu tych istot.
Zielona poderwała się nagle. Chyba przedtem nie dostrzegła ani konia, ani jeźdźca. Zamiast zaatakować, cofnęła się o krok. Z jej paszczy nie wystawały zęby jadowe.
Efnie nagle coś się przypomniało. Kiedy po raz ostatni widziała Merego, woził z sobą na siodle małą zieloną z wyrwanymi zębami.
Może Mery gdzieś tu jest? - przeleciało jej przez głowę. - Może to jego zielona? Jak ona miała na imię? Eva? Tak chyba do niej mówił.
Spróbowała.
- Eva...
- Znasz mnie? - spytała zielona, prawidłowo wypowiadając słowa.
- Nie - odparła Efna. - Ale znałam Merego...
- Wiesz gdzie on jest? - Zielona podbiegła do niej, ale Efna wyciągnęła miecz, klingą dotykając nagich piersi porośniętych sierścią. - Ja nie zrobię ci krzywdy - wyszeptała Eva, znowu się cofając. - Nie umiem polować.
Efna spojrzała na nią badawczo. Musiała mówić prawdę. Nie mogła zabijać, nie mając zębów jadowych. Schowała miecz.
- Nie wiem, gdzie jest Mery – powiedziała. - Ostatni raz widziałam go przed czterema laty. Myślałam, że ty wiesz, gdzie jest.
- Nie. Ja go szukam. - Eva patrzyła w ziemię.
- A ja szukam Dżany - rzuciła Efna.
Chyba im obu przyszedł do głowy ten pomysł, ale to Eva pierwsza ośmieliła się zapytać:
- Zabierzesz mnie z sobą?
Efna znowu miała wątpliwości. Czy ona mi nie zagraża? - zapytała sama siebie w duchu. Potem pomyślała, że Mery może szukać swojej zielonej. A jeśli uda jej się spotkać Merego, to może i dowie się, gdzie jest Dżana.
- Dobrze - zgodziła się.
W dalszą drogę ruszyły, razem dosiadając Księżnej, choć klacz nie przestała bać się zielonej. Na początku zresztą nie pozwoliła jej wspiąć się na swój grzbiet, kręcąc się w koło.

Gill nie dotarła właściwie nigdzie. Wciąż kierowała się na zachód, wędrując przez górzyste, pełne skał krainy. Chmury towarzyszyły jej, zmieniając w tym samym, co ona kierunku. Napotykani przez nią ludzie wznosili oczy ku niebu i z przerażeniem w głosie mówili o końcu świata. Pytała, czy nie widzieli Dżany, ale większość z nich albo nie wiedziała, kim jest Dżana, albo wątpiła, że ktoś taki naprawdę istniał. W tamte strony przecież ostatnia z Ludu Lasu nigdy nie dotarła.
Gill przeklinała w duchu matkę i jechała dalej. Taki wyznaczono jej kierunek i musiała się go trzymać. Los nie przewidział dla niej żadnej szczególnej roli w wydarzeniach, które miały się rozegrać. Jej przeznaczona była tylko wielotygodniowa podróż, aż do dnia, gdy chmury nagle się rozwieją i będzie mogła wrócić do Jedynego Miasta, do swojego mężczyzny.

Powierzoną im misję udało się wypełnić Maxowi. Spotkał Dżanę i Ferro wracających z odległych, północnych terenów, z miejsca, gdzie spotkali się po raz pierwszy.
Zatrzymali się naprzeciwko siebie.
- Witajcie - rzekł Max.
- Witaj - odparli oni.
Max poczuł się dziwnie. Był młodszy od każdego z nich, ale to on się zestarzał. Dla niego szybciej płynął czas. Był przecież tylko człowiekiem.
- Dżano - rzucił od razu - władca Jedynego Miasta wysłał mnie na twoje poszukiwanie. Chodzi o chmury. On uważa, że tylko ty możesz sobie z nimi poradzić. - Na chwilę zawiesił głos. - Wiesz coś o chmurach?
- Tyle samo, co i wszyscy inni – odparła. - Wiem, że nadciągnęły ze wschodu i tam też teraz zmierzam. To te chmury zawróciły nas z drogi, bo tak naprawdę chcieliśmy być zupełnie gdzie indziej, ale... Nie wiem, czy będę w stanie rozgryźć ich zagadkę, a jeśli nawet, to czy będę potrafiła przezwyciężyć siłę, która sprowadziła je nad nasz świat. Mam nadzieję, Max, że ty nie wierzysz we mnie tak ślepo, jak twój władca?
Stary wojownik zwiesił głowę. Nie odpowiedział. Chyba wierzył. Chyba wszyscy wierzyli. Przecież, jeśli ktoś ratował ten świat od niebezpieczeństw, to była to zawsze Dżana. Jakoś nikt nie zauważył, że ostatnio się jej nie wiodło. Nie odkryła, skąd przychodzili jeźdźcy w czerni. I choć raz rozgromiła całą ich armię, nie była w stanie powstrzymać kolejnych ataków. Jeźdźcy nadal napadali na wsie.
- Jestem tylko ostatnią z mojej rasy - powiedziała cicho, a Max dopiero wtedy spostrzegł, jak bardzo się zmieniła od dnia, kiedy widzieli się po raz ostatni.
Nie zestarzała się, a nawet wręcz przeciwnie. Wyglądała dużo młodziej, a z jej płowych włosów, jeśli to było w ogóle możliwe, znikła siwizna. Za to jej twarz zszarzała i posmutniała, jakby odcisnęło się na niej ogromne, wręcz niewyobrażalne cierpienie.
- Nie mam nawet połowy ich wiedzy.
- Mimo to, Dżano - powiedział cicho, bardzo cicho - jeśli ty nie przegonisz tych chmur, nikt tego nie zrobi.
Zagryzła wargi.
- Spróbujemy, Max, po prostu spróbujemy - wyszeptała i razem ruszyli na wschód.
- A gdzie są teraz Mat i Pepo? - spytał Max po jakimś czasie. - Myślałem, że będą z wami.
- Nie żyją – powiedziała Dżana. Słowa z trudem przedarły się przez jej gardło. - Zielone ich zabiły.
Ferro uniósł lewą rękę i zacisnął dłoń na dłoni Dżany. Wiedział, że trudno było jej o tym mówić. I nie chciał, by rozpłakała się przy Maxie. Na szczęście tamten nie pytał o nic więcej. Może zrozumiał? Nie pytał też o rękę Dżany, nie było o co pytać. Jej ramie znowu było sprawne.

- Pojedziecie z nami - rozkazał Efnie i Evie mężczyzna w niebieskim mundurze. Dostały się już na Półwysep. Przeszły przez ogień i napotkały straż patrolującą nadbrzeżne tereny.
- Pojedziemy - odpowiedziała Efna niepewnie. Ich było sześciu. Musiała ulec.
- Nie macie się czego bać - dodał gwardzista takim tonem, jakby było mu bardzo głupio, że do czegoś je nakłaniał. - Pani naszego miasta chce rozmawiać ze wszystkimi obcymi, którzy wkroczą na Półwysep. Ale puszcza ich wolno. Wydaje mi się, że ona na kogoś czeka.
Dość szybko dotarli do twierdzy, która była czarna, gdy przez jej bramę przeprowadzano Axię i Merego, a teraz miała szare mury. Z jej wież zwieszały się błękitne sztandary.
Nie będę tłumaczyć, że w świecie fantazji drogi są raz krótkie, a raz długie, bo choć jest to prawdą, w tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia. Po prostu, ta twierdza, która kiedyś była na końcu Półwyspu, w tym momencie była na jego początku. Nie mogła być nigdzie indziej, bo tylko tam była potrzebna. Tym razem to mnie zabrakło cierpliwości na opisywanie długiej podróży. A może raz chciałam być konsekwentna?
Przy bramie nie stał strażnik, a ta była rozwarta na oścież. O ulicach podzamcza nie można było jednak powiedzieć, że tętniły życiem. Kręciło się po nich co prawda wielu ludzi i toczył się handel, ale wszyscy chodzili smutni, ze spuszczonymi głowami, mówili półgłosem i z niczym się zbytnio nie spieszyli.
Do władczyni zaprowadzono je też bez zbytniego pośpiechu. Została z nimi sama w niewielkiej sali tronowej, o ścianach pomalowanych na niebiesko. Odprawiła straż. Była wysoką, piękną kobietą o czarnych, długich włosach spadających lokami na ramiona. Jej twarz sprawiała wrażenie, jakby w życiu nie zaznała radości. Smukłą sylwetkę spowijała niebieska suknia do kostek, pozbawiona jakichkolwiek ozdób. Czarnowłosa nie nosiła też biżuterii, a jedyną oznaką jej władzy było złote berło, które dzierżyła w dłoni. Przyjrzała się im uważnie, po czym powiedziała:
- Witajcie na Półwyspie. Jestem Axia, a mój lud nazywa mnie Smutną Panią. Nie chciałam sprawować władzy, ale zostałam obwołana królową, bo nie było nikogo na moje miejsce. Daje mojemu ludowi wszystko, co mogę im dać: wolność i swobodę. Nie mogę im jednak ofiarować radości, bo sama nie zaznałam jej od dawna. A wy, kim jesteście i czego tu szukacie?
- Ja jestem Efna, wasza wysokość...
- Nie nazywaj mnie tak - przerwała jej Smutna Pani. - To zbyteczne. Nie zasługuję na tytuły. Mów mi na ty.
- Dobrze - wyjąkała rudowłosa kobieta. - Jestem z Jedynego Miasta. Mój władca wysłał mnie na poszukiwanie Dżany. On uważa, że tylko Dżana może przepędzić te chmury. - Dla Półwyspu to też był problem i tu nie można już było znaleźć kawałka czystego nieba.
- Szukasz Dżany - powtórzyła zamyślona królowa. - Tu jej nie znajdziesz. Sama bym ją chętnie zobaczyła, ale los chciał inaczej.
Przez chwilę milczały wszystkie trzy.
- A ty kim jesteś? - Smutna Pani spytała w końcu Evę. - Nigdy nie widziałam istoty takiej, jak ty.
- Jestem zieloną. Na imię mi Eva - odparła zapytana, lekko się zacinając. - Ja szukam Merego, syna Dżany.
Smutna Pani po raz pierwszy się ożywiła. Wyprostowała się na tronie i uderzyła zwiniętą w pięść dłonią o jego poręcz. Potem oparła się z powrotem. Wyglądała, jakby straciła wszelkie siły. Z jej twarzy prawie zupełnie odpłynęła krew, a usta ściągnęły się.
- Myślicie, że wielu chłopców może nosić takie imię? - spytała.
- Nie sądzę, żeby tutaj ktokolwiek inny nosił takie imię. - Efna była o tym przekonana. - To imię z ludu, który pochodzi spoza Świata zza Morza Ognia i Krwi.
Axia westchnęła głośno, po czym zmarszczyła czoło. Nad czymś usilnie myślała.
- Jaki on był? - zapytała w końcu.
Efna i Eva przyglądały się jej szeroko rozwartymi oczami. Nie rozumiały, czemu Smutną Panią mogłoby to interesować.
- Niski, bardzo niski - zaczęła Efna powoli. - Miał jasne włosy na głowie i na stopach też...
Królowa z trudem przełknęła ślinę.
- Ile miał lat? - spytała jeszcze. Chciała mieć całkowitą pewność.
- Teraz ma osiemnaście.
- Miałby - Smutna Pani poprawiła Efnę. - Nie znajdziecie go, bo ja go zabiłam.
- Zabiłaś! - krzyknęła Eva i chciała rzucić się na Axię, ale Efna złapała ją za gęstą, zielono-żółtą czuprynę.
Nagle szarpnięta w tył zielona straciła równowagę i upadła. Nie podniosła się już. Nie próbowała więcej atakować. Zwinęła się w kłębek, obejmując przednimi łapami głowę i zaszlochała.
Efna stała jak skamieniała. Nie miała odwagi o nic zapytać. Właściwie sama mogłaby zaatakować Axię. Nie odebrano jej miecza, gdy wchodziła na sale tronową, a władczyni była bezbronna. Nie wiedziała, dlaczego tego nie zrobiła. Czekała na jakąś reakcję ze strony Smutnej Pani, a ta wyszeptała w końcu:
- Nie chciałam go zabić i żałuję, że do tego doszło... - Głos jej się załamał. - Idźcie już. - Wykonała władczy gest ręką. - Idźcie w swoją stronę. Powiem wam tylko, Dżany tu nie ma, a ja wiem już, że gdyby przybyła na Półwysep, najpierw przyszłaby do mnie. Jak mogłam liczyć, że mi pomoże, że zrozumie... - Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem już sama do siebie.
Efna wzięła zieloną na ręce. Eva przylgnęła do niej jak przerażone, małe dziecko.
- Cicho - wyszeptała Efna, kołysząc ją lekko. – Cicho. - Już się nie bała. Eva przestała być dla niej bestią. Teraz widziała w niej istotę sobie podobną, zdolną do miłości i rozpaczy. – Cicho. - Głos jej drżał, do oczu nabiegły łzy. Znała Merego, kiedy był dzieckiem. Widziała jak dorastał. A teraz dowiedziała się, że nie żył, że jego droga skończyła się szybko i banalnie.

Anna zawróciła w stronę Jedynego Miasta. Nie miała dokąd dalej się udać.

Bill nadal jechał przed siebie zielonymi łąkami i miał tak jechać jeszcze przez wiele dni.

Efna i Eva opuściły Półwysep i podążyły na wschód wzdłuż brzegu Morza Ognia i Krwi. Niewiele z sobą rozmawiały. Wieczorami przy ognisku płakały, wspominając Merego i czasem tuliły się do siebie, by dodać sobie sił - dwie samotne, zbolałe kobiety różnych ras.

Smutna Pani przekładała berło z ręki do ręki. Nie miało nad nią władzy. Straciło ją, gdy Axia straciła moc. To było dzieło Merego.

Julia wstrzymała konia. Przed trzema dniami trafiła na ślad, który uznała za ślad Rolanda. A dzień wcześniej spostrzegła, że do Rolanda dołączył inny podróżny na dużym, ciężkim koniu. W każdym razie, tak zinterpretowała pojawienie się odcisków kopyt drugiego zwierzęcia. Nagle przekonała się, że popełniła błąd. Podróżny, którego uznała za towarzysza Rolanda, podążał za nim tak, jak i ona. Zobaczyła go właśnie. Pochylał się nad śladem. Wierzchowca rzeczywiście miał rosłego, o mocnym karku i szerokim zadzie, kasztanowatego z konopiastą grzywą.
Nagle się wyprostował i obejrzał. Spojrzał na nią. Oparł dłoń na rękojeści miecza. Był niski i szczupły, chyba bardzo młody, jasnowłosy. Po chwili spostrzegła, że nie wyglądał, jak normalni ludzie. Jego stopy były owłosione, a uszy szpiczaste. Julia słyszała w swoim życiu opowieści o różnych dziwnych istotach chodzących po ziemi tego świata, ale nigdy nie widziała żadnej z nich.
- Kim jesteś? - To on spytał pierwszy.
- Mam na imię Julia - przedstawiła się, głos jej drżał. Wystraszyła się obcego. To prawda, że był wątłej postury, ale miał broń, a ona nie. - Jestem z Jedynego Miasta i... Jadę za moim chłopakiem... - Chyba powiedziała zbyt wiele. - A ty? Kim ty jesteś? Czemu też za nim jedziesz?
- Jadę za nim, bo nie ma powodu, żebym jechał gdziekolwiek indziej. Zresztą, twój chłopak jedzie tam, skąd nadciągnęły chmury. A chmury zaprzątają chyba uwagę nas wszystkich - odparł obcy. - Jeśli chodzi o twojego chłopaka – dodał – powiem ci, że w tym miejscu miał z kimś małą potyczkę. Nie wiem jednak, jak się skończyła. Pewne jest tylko to, że nikt w niej nie zginął.
- Nie powiedziałeś mi kim jesteś? - wyszeptała oszołomiona jego bujną wymową.
- Jestem Odmieńcem - oznajmił w odpowiedzi i zupełnie ignorując dziewczynę, odwrócił się, żeby dosiąść konia. Zrobił to niezdarnie. Wziął w rękę strzemię i włożył je sobie na stopę. Tak samo zrobił z drugim, siedząc już na grzbiecie wierzchowca.
- Czy masz jakieś imię? - spytała Julia, podjeżdżając do niego.
- Mery - rzucił jakby od niechcenia.
Tak. To był Mery, żywy i prawie cały. Jedyne, co ci może nie pasować, Czytelniku, to opis Róży. Ostatnio przedstawiałam ją jako klacz wręcz filigranowej budowy. Jeśli o to chodzi, wszystko się zgadza. Nie należy zapominać, że Róża była córką Marzenia, a ta przecież należała do szlachetnej rasy koni bojowych. Róża dorastała i mężniała dużo dłużej, niż zwyczajne zwierzęta i w wieku lat trzech była jeszcze istotą dość drobną. Tak samo było też z Duchem. Był kiedyś wątły i słaby. Był taki w opowieściach, których nie spisałam i które dziś już zapomniałam.
Mery obejrzał się na dziewczynę.
- Czy zamierzasz jechać ze mną?
- Jeśli ty będziesz jechał tym śladem, to tak – odpowiedziała. - Oczywiście jeśli się zgodzisz.
- Zgodzę się. - Przez jego twarz przemknął przelotny uśmiech.
Julia szybko spostrzegła, że jej młody towarzysz podróży był bardzo smutny. Uznała, że musiał już nie jedno przeżyć.
- Co znaczy Odmieniec? - spytała. Nie wiedziała, jak zacząć rozmowę, a bardzo chciała z nim porozmawiać. Doskwierała jej samotność.
- Inny niż wszyscy, jedyny - wyjaśnił cierpliwie. Drażniła go jej wścibskość, pytania, które zadawała, ale i on tęsknił za towarzystwem. - Nie ma na świecie drugiej takiej istoty, jak ja.
Julia wybałuszyła oczy.
- Ale jesteś wojownikiem?
- Tak – odpowiedział. - Pewnie inaczej wyobrażałeś sobie wojowników, nigdy nie opuszczając miasta?
- Nie chcę cię urazić – wyjąkała. - Przecież nawet cię nie znam, ale tak, inaczej.
- W porządku, przyzwyczaiłem się - odpowiedział spokojnie, ale jego błękitne oczy posmutniały jeszcze bardziej.
- Czemu twój chłopak jechał tam, skąd nadciągnęły chmury? - spytał szybko, chciał zmienić temat.
- Władca wysłał go na poszukiwanie Dżany, uważając, że tylko ona może je odpędzić - wyjaśniła.
- A dlaczego właśnie jego? - Mery zmarszczył czoło, to zaczynało go interesować.
- Mój chłopak, Roland, wychował się wśród towarzyszy Dżany - oznajmiła z dumą.
- Ach, więc znam twojego chłopaka.
- Naprawdę? - Teraz ona się zdziwiła.
- Tak. Wychowywaliśmy się razem - wyjaśnił.
- Więc ty też znasz Dżanę? - Nie mogła w to uwierzyć. Co prawda powiedział, że był wojownikiem, ale nie wydawało jej się to możliwe. Dla niej cudem było, że w ogóle sam mógł przetrwać na Pustkowiu.
- Tak, znam ją dosyć dobrze. - Sam nie wiedział, czemu nie powiedział, że to jego matka. Może dlatego, że częściowo odgadywał myśli dziewczyny i był pewny, że w to i tak nie uwierzy. Jak ktoś taki jak on, mógł być synem legendarnej wojowniczki?
- Jaka jest? Roland mówił, że to nie jest ciekawa osoba.
- Ja myślę inaczej - oświadczył nieco tą opinią urażony. - Ona jest wspaniała. Może zrobić wszystko, przywrócić życie zmarłemu, pokonać w pojedynkę całą armię...

Wieczorem razem siedzieli przy małym ognisku. Julia je rozpaliła.
Wcześniej Mery, uzbrojony w łuk, wyprawił się na polowanie na króliki. Wrócił z jednym zwierzątkiem i właśnie ściągał z niego skórę. Julia przyglądała mu się uważnie. Wszystko ją w nim zadziwiało.
Był nieco niższy od niej. Chodził niepewnie, jakby nie wiedział, czy po kolejnym kroku znajdzie oparcie dla stóp. Z królikiem też obchodził się nieporadnie, jakby nie spędził całego życia na Pustkowiu i nie musiał sam się wyżywić.
Przysunęła się do niego. Nagle szeroko rozwarła oczy z zaskoczenia. Zobaczyła jego palce, grube i krótkie, zdeformowane, o ograniczonej możliwości ruchu. Niewiele myśląc rzuciła – ja zajmę się królikiem – i wyjęła mu go z rąk. Nie od razu jednak zabrała się za to, do czego się zaoferowała. Wzięła za to jego dłoń w swoje dłonie i spróbowała ją wyprostować. Nie było to możliwe.
- Co ci się stało? – spytała szeptem.
- Walczyłem – odpowiedział. To była trudna chwila. Z jednej strony chciał dziewczynę odepchnąć, miał dosyć jej pytań, z drugiej - chciał mieć ją blisko siebie. Miała delikatne dłonie, cichy, miły głos i dobre serce, a on czuł się samotny, bardzo samotny. Chciał mieć przy sobie drugą istotę, istotę przeciwnej płci i chociaż w części swojej rasy. To prawda, że kochał Evę, że czasem za nią tęsknił, ale Eva to nie było to. On potrzebował prawdziwej kobiety, jej oczu, dłoni, ust i duchowego wsparcia.
Napisałam, że tęsknił za Evą, zapytacie pewnie, czemu po nią nie wrócił. Ja znajdę na to wytłumaczenie, tak jak znajduję wytłumaczenia na wszystko. Mery nie czuł się jeszcze gotowy, żeby zająć się glumami, żeby spróbować podjąć wyzwanie, które jego matka porzuciła. Bał się im pokazać takim, jakim się stał. Bał się takim pokazać Evie.
Prawdziwy tego powód był jednak inny. Obecność Evy przy Merym nie pasowała mi do fabuły tej opowieści.
Julia trzymała Merego za rękę, a w jego sercu rodził się gniew. Była z nim przy ognisku – piękna, młoda dziewczyna, która nie mogła go pokochać, bo należała do Rolanda. Nigdy się nie lubili, on i Roland, zawsze ze sobą konkurowali, a teraz Mery był tam z jego dziewczyną, był tam, ale to Roland wygrał tę rundę. Do niego należało serce Julii. Mery mógł spróbować to zmienić, ale jemu nie chodziło o rywalizację. Jedyne czego chciał, to była odrobina czułości i ktoś, kto byłby z nim każdego dnia na Pustkowiu. Chciał prawdziwej miłości, nie czyjegoś ciała, nie walki o względy.
- Ona odcięła mi palce i… stopy. - Nie chciał współczucia, a jednak powiedział o swojej porażce, a Julia zacisnęła dłoń na jego dłoni.
- To była kobieta?
- Tak - odpowiedzi i pytania sprawiały mu ból, ale brnął w to dalej. - Ona władała mocą... Jednak to ja wygrałem, nie ona – dodał. - Pozbawiłem ją mocy, a ona zrobiła mi tylko to i... - Było mu głupio jej o tym powiedzieć. - Ja nie czuję. Przez to nie czuję...
Wzrokiem spytała, co to znaczy.
- Mam palce i mam stopy, władam nimi, ale niczego nie czuję - wyjaśnił.
- Nie czujesz tego, jak cię dotykam?
- Dopiero odtąd. - Drugą, równie niezgrabną dłonią, przeciągnął po kostkach palców. Z trudem przełknął ślinę. Przypomniał sobie, jaki przeżył szok, kiedy dowiedział się, że tak będzie już zawsze.
Pamiętał, jakby to było wczoraj. Nie wiedział, jak się wydostał z czarnej twierdzy. W każdym razie, kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą twarz matki. Nie czuł wtedy bólu, właściwie niczego nie czuł.
- Nie ruszaj się – nakazała mu Dżana.
- Moje nogi – wyszeptał. - Czy...?
- Wszystko będzie dobrze – obiecała, głaszcząc go po włosach. – Przyszyłam ci stopy i palce. Wszystko będzie dobrze.
Zapytacie, jak mogła tego dokonać, mając tylko jedną sprawną rękę. Czy wybaczyła sobie swoje winy? Nie, ale Ferro potrząsnął nią i powiedział - przestań rozczulać się nad sobą! To ja mam chorą rękę, nie ty! Musisz ocalić naszego syna! Musisz!
Zebrała się więc w sobie i przemogła moc syna mroku. Zrobiła to, bo musiała, a gdy się musi, można wszystko.
W ten niezręczny sposób wycofałam się z pomysłu pozbawienia Dżany władzy w ręce. Odebrałam temu zdarzeniu znaczenie, symbolikę, wymowę, jaką miało mieć. Życie Merego wydało mi się ważniejsze.
Młodzieniec pamiętał dzień, kiedy Dżana zdjęła łupki z jego palców. Dotykała go, a on tego nie czuł. Beznamiętnie patrzył na swoje zdeformowane dłonie.
- Porusz palcami – nakazywała mu Dżana, ale on nie mógł. – Nie licz na mięśnie. Pomyśl o tym, że chcesz poruszyć palcami.
Pomyślał i jego palce zadrgały.
Tak samo uczył się chodzić, w stopach także nie miał czucia. Po raz pierwszy stanął wsparty na ramieniu ojca.
Przez cały ten czas, gdy Dżana leczyła Merego, byli w grocie na Pustkowiu we troje. Dżana zajmowała się Merym, ona zmieniała mu opatrunki, ona go karmiła. Ferro prawie cały czas milczał, milczał i patrzył w ogień, albo wyruszał na długie polowania. I zawsze wracał ze zdobyczą. Przynosił króliki i ptaki. Zastawiał sidła, ale używał też procy i dmuchawki. Mery nigdy nie nauczył się posługiwać żadną z tych broni. Wolał łuk, jak matka. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, że ojciec, ze swoją niesprawną ręką, nie był w stanie użyć łuku. On pewnie już również nie będzie. Nie myślał też, jak wiele wysiłku musiało kosztować zdobycie takiej wprawy w posługiwaniu się procą, by móc skutecznie polować. A powinien o tym myśleć.
Tamtego dnia, po raz pierwszy od lat, od czasów, gdy był małym dzieckiem, ojciec się do niego zbliżył i go dotknął. Mery poczuł wtedy drzemiące w Ferro siłę i spokój, zrozumiał, jak ten był dzielny, jak twardy. Kiedyś nim gardził, widział w nim tylko kalekę. Gdy sam stał się kaleką, pojął wreszcie, że nikt spośród tych, których w życiu spotkał, nie dorównywał ojcu męstwem i bał się, że sam także mu nigdy nie dorówna.
Upadł tamtego dnia. Upadł, gdy spróbował samodzielnie zrobić krok. Ferro był przy nim, pomógł mu wstać. Udał, że nie widzi jego łez, jak zawsze spokojny i cichy, a Mery wiedział, że zmarnował wiele lat, wtedy myślał nawet, że całe życie. Mogli być sobie przecież bliżsi.
Kilka tygodni później Dżana włożyła mu w dłoń miecz, zamknęła na nim jego palce.
- Myśl o tym, że musisz go utrzymać - powiedziała i on pomyślał, ale kiedy uderzała swoim mieczem w klingę jego miecza, ten wypadał mu z ręki.
- Nie nauczę się walczyć - rozpłakał się wtedy, a Dżana przytuliła go do piersi.
- Nauczysz się, nauczysz się wszystkiego – obiecała. Miała rację. Nauczył się, choć kosztowało go to wiele wysiłku, choć tyle razy się załamywał i pytał z goryczą - czemu nie pozwoliłaś mi umrzeć? Tak byłoby lepiej.
Dżanie stawały wtedy w oczach łzy.
- Nie mów tak – prosiła. - Wszystko będzie dobrze. Musisz w to tylko uwierzyć. Stoisz po właściwej stronie, bronisz słusznych racji, a więc musisz zwyciężyć. Wystarczy, że uwierzysz i tak się stanie. - Nie dodawała, że sama zwątpiła. Jak miała nie zwątpić, gdy za wszystkie swoje trudy dostała w nagrodę dzień, gdy zobaczyła go pozbawionego palców i stóp? Choć bardzo chciała, nie mogła przywrócić mu pełnej sprawności. Jej słowa sprawdziły się jednak. Pokonał słabość i znowu sam wyruszył na Pustkowie.
- Przykro mi - wyszeptała Julia.
- Zajmij się lepiej królikiem – poprosił, wyrywając jej rękę. Nie mógł dłużej znieść tego zbliżenia. Myślał już bowiem tylko o jej wargach, o tym, jak mogła całować i czy często całowała Rolanda. Podejrzewał też, że gdyby go pocałowała, zrobiłaby to z litości.

Ciekawe, co mała dziewczynka o złotych włosach powiedziałaby, gdyby wiedziała, co zrobiłam z jej światem, z jej niepokonaną i nieomylną wojowniczką? Nie dowiem się tego, choć to ja jestem tą dziewczynką. Gdyby jednak miała być zła, powiem na swoje usprawiedliwienie, że na przekór wszystkiemu ja nadal wierzę w szczęśliwe zakończenia. Czy może tylko o nich marzę? Mery wierzy w nie na pewno.

Mery i Julia jechali razem tropem Rolanda na wschód, ciągle na wschód. Rozmawiali o wielu nieważnych rzeczach. On polował. Ona oprawiała zdobycz. Mery czuł się jak nieudacznik, patrząc na jej dłonie o długich, gibkich palcach, szybko oddzielające skórę od mięsa. Zastanawiał się, czy powinien przyjmować jej pomoc. Czy to nie uwłaczało mu w żaden sposób? Czy nie kierowała nią litość i tylko litość? Czy nie nazywała go w myślach „biednym chłopcem”? Marzył o zdobyciu jej serca i ciała na własność. Chyba się w niej zakochał pierwszą, szaloną miłością. Ona jednak pozostała odległa, choć zawsze uśmiechnięta i mu przychylna. Mówiła o Rolandzie, mówiła o nim dużo dobrych rzeczy, a Mery był gotów wyrzucać opaczności - czemu nie jestem zwyczajnym prostakiem? Czemu nie jestem przygłupim, przystojnym siłaczem? Już cierpiałem, chcę teraz zaznać miłości! - Wierzył, że to możliwe. Wierzył, że nawet Julia była w stanie go pokochać. Wierzył na przekór przepowiedni. Jedyne, o co miał pretensje do losu, to - czemu nikt nie kocha mnie dzisiaj, tu i teraz.
Mijały dni i nic szczególnego się nie działo, aż do chwili, gdy pewnego ranka Mery ujrzał na horyzoncie trzech jeźdźców. Ich wierzchowce pędziły pełnym galopem, nie dotykając nogami ziemi. Nie były to konie, a istoty, których Mery nie potrafił nazwać. Nieco podobne do gigantycznych kotów o różowej sierści, w fioletowe pręgi, do kotów o nogach i szyjach długich i smukłych, jak u koni i o potężnych skrzydłach. Nie leciały jednak, tylko biegły, a skrzydła powiewały za nimi, jak ogromne proporce.
Jeźdźcy gnali prosto na Merego i Julię. Nie wstrzymywali swoich dziwacznych zwierząt, na pewno więc nie mieli zamiaru rozmawiać.
Uderzyli w pełnym galopie. Jeden znich ściągnął dziewczynę z konia i przerzucił sobie przez przedni łęk. Drugi zaatakował Merego. Chciał zepchnąć go z siodła, ale Mery uchylił się, a potem sam zadał cios. Jeździec nie spodziewał się tak silnego uderzenia. Stracił równowagę, ale nie spadł na ziemię. W chwilę po tym, jak Mery wysadził go z siodła, po prostu zniknął wraz z wierzchowcem.
Trzeci zaatakował Merego od tyłu. Róża wykonała szybki zwrot na zadzie. Mery i różowy jeździec wymienili parę ciosów. Napastnik był szybki, silny i dobrze wyćwiczony w szermierce, ale Mery niczym mu nie ustępował. To on pierwszy zranił przeciwnika w bok. Jeździec krzyknął przeraźliwie, nie jak człowiek, ale jak śmiertelnie ranny ptak. Cofnął się. Już nie atakował, tylko się bronił, tnąc na oślep powietrze. Mimo to udało mu się dosięgnąć ramienia Merego. Dla chłopca jednak ból, jaki mogła zadać stal, nie był żadnym bólem, w porównaniu z tym, jaki zadała mu Axia. Nawet się nie wzdrygnął. Dalej parł naprzód. To już do reszty zdezorientowało przeciwnika. Znieruchomiał na chwilę i wtedy Mery rozpruł mu bok. Ciało jednak i tym razem nie spadło na ziemię. Zniknęło tak samo, jak ciało jego towarzysza.
Pozostały przy życiu jeździec uciekał na wschód, unosząc z sobą Julię. Mery zobaczył go kątem oka. Znowu wykręcił Różę i popchnął do galopu. Klacz była szybka, ale Mery wiedział, że nie prześcignie zwierzęcia, które w biegu nie dotyka nogami ziemi. Mimo to bił ją piętami po bokach. Róża charczała ciężko, wnętrzności w niej grały. Próbowała przyspieszyć, wyrzucała przed siebie nogi najdalej, jak mogła.
Powoli zbliżali się do różowego jeźdźca. Łeb Róży znalazł się na wysokości zadu dziwacznego stwora, a potem skrzydła. Jeździec był przed Merym na wyciągnięcie ręki i młodzieniec wiedział, że już bliżej nie będzie. Klacz jeszcze utrzymywała tempo, ale on czuł, że słabła.
Rzucił wodze na kark Róży. Złapał ręką za przedni łęk. Wychylił się z siodła i ciął mieczem po łydce różowego jeźdźca, przecinając mu popręg i raniąc wierzchowca. Skrzydlaty kot wygiął się w bok uciekając od bólu. Jeździec stracił równowagę, ale tak samo, jak poprzedni, nie spadł na ziemię, a rozpłynął się w powietrzu. Mery rzucił miecz i chwycił Julię za rękę. Wciągnął ją przed siebie na siodło. Dziewczyna krzyknęła.
Wstrzymał konia. Ona zeskoczyła na ziemię i zaczęła rozcierać siniejący nadgarstek.
- Mogłeś zrobić mi krzywdę! - rzuciła, gniewnie wydymając usta.
- Pewnie wolałabyś upaść z wysoka na ziemię. - To była jego odpowiedź. Zraniła go. To prawda, że nie wiedział, jak mocno należy złapać dziewczynę za rękę, żeby nie upadła, ale też, żeby nie zadać jej bólu. Tego nie ćwiczył, tego się jeszcze nie nauczył. Powinna wiedzieć, że nie panował nad siłą uścisku dłoni. Powinna mu to wybaczyć. Przecież naprawdę ją ocalił. Był prawie pewny, że Roland nie byłby w stanie tego dokonać. Ale Rolanda tam nie było. Był tylko on i dziewczyna, której serce należało do innego, co by nie zrobił. Dlaczego nie mogła go kochać? Znowu to pytanie. Była taka piękna. Dlaczego nie mogła go chociaż szanować? Nie miał sprawnych dłoni. Był niski i nie był człowiekiem. Dlatego nie mogła? Był wściekły.
Tego wieczora obejmował szyję wielkiej klaczy, nie dziewczynę. Przytulił policzek do sierści Róży, do oczu nabiegły mu łzy.
Ale przecież ktoś mnie kiedyś pokocha, ktoś kiedyś musi - powtarzał w myślach i naprawdę w to wierzył, choć czuł się tak bardzo samotny.
- Jesteś ranny. - Julia podeszła do niego, widząc krew na jego ramieniu. Zapomniała już, że była zła. On nie zapomniał.
- To tylko draśnięcie. Zostaw mnie - odpowiedział. Nie zainteresował się raną, nawet jej nie opatrzył.
- Co ci jest?
- Nic. Zostaw mnie - prawie warczał. Nie chciał współczucia. Był wojownikiem, czy ta dziewczyna w to wierzyła, czy nie.
- Czemu jesteś zły?
- Zostaw mnie. Nie pytaj. - Był bliski płaczu, on wojownik, ale przecież i dzieciak.
Julia odwróciła się i ze spuszczoną głową odeszła w stronę ogniska.

Przed tygodniem wkroczyli między drzewa lasu, który kiedyś zamieszkiwał lud Dżany.
A więc tak wygląda mój świat - pomyślał Mery. - Stąd się wywodzę.
Uniósł głowę i popatrzył w niebo poprzez gałęzie. Różowe światło docierające na dno lasu, rozproszone przez liście, stawało się ciemne, szaro-granatowe.
Ten świat umarł - pomyślał Mery. - Kiedyś jednak musiał być piękny i pełen radości. Dziś odeszły nawet zwierzęta.
Już nie polowali, nie było na co. Żywili się więc jagodami, jeżynami i poziomkami, a czasem musieli zadowolić się jedynie cierpkimi owocami tarniny. Większość dnia wędrowali na piechotę, prowadząc konie. Gałęzie drzew wisiały zbyt nisko, by mogli pod nimi przejechać. Dla Merego nie było to łatwe. Korzenie chwytały go za stopy, a on nawet nie czuł dotyku ich długich, mocnych palców. Ile razy upadł, lepiej nie liczyć. Mimo to, on prowadził, prowadził i milczał, a Julia narzekała.
- Jeśli chcesz, zawróć – rzucił kiedyś. - Ty nie musisz tam iść.
Nie odpowiedziała. Chciała iść z nim, chciała też jednak marudzić. Denerwowała go tym. On uważał, że albo się czegoś w życiu chce, albo nie. Dla niego te sprawy były jasne. Julia sama podjęła decyzje, nie powinna więc o nic mieć do niego pretensji. Czy miał ją nieść na rękach? Tylko dlatego miał się nią przejmować, że była dziewczyną? Ona go nie szanowała, więc on nie czuł się zobowiązany do czegokolwiek. To było proste. Nie zmieniało jednak faktu, że nadal marzył o jej miłości.
Patrzył na nią, gdy spała. Płomienie ogniska tańczyły na jej twarzy. Była piękna. Zastanawiał się, czy miała delikatną, miękką skórę. Na pewno miała. Była taka blada, nie jak wieśniaczki i nie jak kobiety z Pustkowia. Tej twarzy nie wyrzeźbił wiatr, nie spaliło słońce. Rozkwitła więc jak kwiat hodowany w szklarni, piękna i filigranowa. Chciał jej dotknąć, ale nie miał jak. Gdyby musnął palcami jej skronie, pewnie by się obudziła, a on sam niczego by nie poczuł. Mógł co prawda przytulić policzek do jej policzka, tak jak przytulał do szyi klaczy. Ale gdyby to zrobił, już nigdy by mu nie zaufała. Straciłby szansę nie tylko na miłość, ale i na szacunek. Jeśli w ogóle kiedykolwiek miał na to szansę.
Zadarł głowę i spojrzał w niebo.
- Dlaczego? - spytał drzew, wśród których wydano na niego wyrok, wśród których sformułowali i śpiewali przepowiednie leśni ludzie spowici w szare płaszcze. - Przeszedłem przez lód i ogień, mam wiarę i siłę. Wiecie o tym - powiedział do grubych pni, cienkich gałęzi i drżących listków. - Wiecie, że się nie cofnę. Miałem dni zwątpienia, ale mam je już za sobą. Wiecie o tym. Czy jednak nie da się nieco zmienić przepowiedni? - poprosił uroczystym szeptem. - Niech nie śpiewają o mnie pieśni. Wystarczy mi szum drzew. Nie muszą też powtarzać mojego imienia. Proszę tylko o miłość. Nie musi być dziś, ani jutro, tylko niech kiedyś ktoś mnie pokocha, przytuli i pocałuje, i niech to nie będzie moja matka.
- Nie ma szans - odpowiedziały mu drzewa. - Przepowiednia to przepowiednia. „Najbardziej na ziemi samotny... – zaśpiewały. – Jego ślady zasypie wiatr, jego postać skryje mrok, jego rany przemyje deszcz, taki jago los...”
- Chcieliście, żebym wierzył. - Mery podniósł się. Był gotowy rzucić się z pięściami na niebo i drzewa. - Jak mam wierzyć, skoro wy odbieracie mi całą nadzieję!
- To, co jest w przepowiedni, jest pewne, ale to czego w niej nie ma, możesz zdobyć i zdobędziesz dzięki swojej wierze. Nawet jeśli to będzie zakrawało na cud.
- O nie. - Potrząsnął głową. – Albo wszystko jest możliwe, albo nic! Chcieliście, żebym wierzył i będę. I mnie ktoś pokocha! Mnie też! Zmienię wszystko! Jeśli mogłem przeżyć, jeśli mogłem tu dotrzeć, mogę wszystko! Zdobędę też kiedyś kobietę!
Chciałam Meremu pomóc. Naprawdę chciałam zapomnieć o przepowiedni i sprawić, żeby Julia się w nim zakochała. Zbyt pochopnie rzucałam słowa, formułując ten wiersz. Jak mogłam tak definitywnie określić jego los, to, że zawsze będzie sam z Evą i Różą? Cóż, przepowiednia to jednak przepowiednia. Drzewa miały rację. Nie mogłam niczego dla niego zrobić. Mogłam tylko wraz z nim wierzyć, że los się odmieni, nawet jeśli to bez sensu. Wciąż tylko tyle mogę zrobić. Prawda jest taka, że dziś i moja wiara, i wiara Merego są zbyt słabe, by przeciwstawić się prawą rządzącym światami. Choć za Morzem Ognia i Krwi drogi mogą być raz długie, raz krótkie, jakieś rzeczy muszą zostać stałe i pewne, życie musi odróżniać się od śmierci, a przepowiednie wypełniać się. Dziś tu i teraz tak myślę. Mojemu umysłowi zabrakło elastyczności umysłu dziecka. Okazało się, że mogę utrzymać przy życiu świat fantazji, ale nie mogę uczynić go już rajem, światem doskonałym, mimo, że kiedyś nim był.
- Mery, czemu rozmawiasz sam ze sobą? - spytała Julia nagle.
Czyżby cały czas nie spała? Może ją obudził? Ile słyszała? Poczuł się bardzo głupio. Po tym, co mówił, już na pewno nie będzie traktowała go poważnie. Nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.
- Coś jest nie tak? - Usiadła, chciała porozmawiać.
Może była w stanie go zrozumieć - tak przez chwilę pomyślał.
- Nie. Wszystko jest w porządku - odpowiedział mimo to. Był wojownikiem, nie mógł opowiadać przypadkowo spotkanej dziewczynie, co działo się w głębi jego serca. - Lepiej się wyśpij - dodał bezbarwnym głosem i to było wszystko.

Różowi jeźdźcy nie atakowali, ale Mery widział ich przelatujących nad koronami drzew i czuł, że zbliżali się do celu. Miał rację. W końcu nadszedł dzień, kiedy to dotarli do końca lasu, a ich oczom ukazał się niezwykły widok. Z rozpościerającej się za lasem równiny, z równiny, do której Dżana nigdy dotąd nie dotarła, biegła różowo-fioletowa droga prowadząca w chmury. Cały czas wspinali się po niej w górę i zjeżdżali w dół różowi jeźdźcy na skrzydlatych kotach.
- Ty też to widzisz? - spytała szeptem Julia. Jej ciemne oczy stały się ogromne.
- Widzę. - Mery odpowiedział jej równie cicho. - Dotarliśmy do celu. Stąd przyszły chmury.
- Co teraz?
- Jeszcze nie wiem. - Nie patrzył na nią, ale przed siebie. Zmarszczył czoło. Próbował zebrać myśli. Nie wiedział, jak miał walczyć z chmurami. Wiedział za to, że musiał tę walkę podjąć. - Muszę jednak coś wymyślić – powiedział. - Dla mnie są tylko dwie drogi, albo zginę, albo zwyciężę.
- Dlaczego nie zostawisz tego innym?
Wtedy na nią spojrzał.
- Każdy mógłby tak powiedzieć - rzucił gniewnie. - Wtedy siły zła pochłonęłyby nasz świat!
- Nie powiedziałam wszyscy - wyszeptała zmieszana. - Ale ty...
Zabolało go to, ale tym razem nie zezłościło. Zrozumiał. Czy mu współczuła? Tego nie wiedział, ale to chyba nie było to. Ona naprawdę była przerażona. Bała się jego zdeformowanych dłoni. Nie rozumiała, jak mógł z nimi żyć, jak mógł wciąż mieć w sobie tyle siły. Poza tym, ona bała się nie tylko jego, ale i o niego. Bała się naprawdę. Mógł więc mieć nadzieję na jakieś głębsze uczucie z jej strony.
- Taka jest moja droga i wiem, że jest słuszna, niezależnie od tego, jak szybko się skończy - odpowiedział spokojnie.
Nowy dźwięk wkradając się do świadomości, zmusił ich do przerwania dyskusji. Mery nadstawił uszu. Na równinie parsknął koń.
Spojrzał. Zobaczył kobietę na izabelowatym wierzchowcu eskortowaną przez różowych jeźdźców. Na siodle za nią siedziała zielona. Poznał. Jak miał nie poznać? To były Efna i Eva, jego Eva. Różowi jeźdźcy prowadzili je ku drodze wiodącej w chmury. Wiedział już, co musiał zrobić. Może to było proste, może banalne, ale nie zostało mu nic innego.
- Julio... - Spojrzał jeszcze na dziewczynę. - Zostań tu - nakazał. - I pomyśl czasem o mnie, jeśli nie wrócę, bo ja... - Tego już nie dał rady powiedzieć. Dosiadł Róży i wyskoczył na równinę z mieczem w dłoni.
Różowi jeźdźcy spostrzegli go od razu, ale spostrzegła też i Efna. Do tej pory szła w konwoju ze spuszczoną głową, zrezygnowana. Teraz ona także dobyła miecz. W czasie lat spędzonych nad morzem coś niecoś nauczyła się szermierki. Szczęknęła stal. Jeden z jeźdźców spadł z siodła i zniknął wraz z wierzchowcem. Mery odniósł małe zwycięstwo, ale w chwilę później znowu znalazł się w niebezpieczeństwie. Ich było tylko dwoje, różowych całe zastępy.
Na równinie zakłębiło się. Na odsiecz jeźdźcom z konwoju ruszyli nowi, wypadając z chmur i pędząc różowo-fioletową drogą. Atakowali z tyłu i z przodu.
Efna odcięła wrogą rękę, zanim trzymany w niej miecz spadł na plecy Merego.
Róża stanęła dęba, chrapiąc dziko. Pazury skrzydlatego kota rozorały jej zad.
Mery zadawał silne, pewne ciosy, zrzucał z siodeł przeciwników, ale nie mógł zwyciężyć, po prostu nie mógł. Żelazo znowu rozcięło mu ramię, otwierając świeżo zabliźnioną ranę, inne przesunęło się po żebrach. Uderzenie, którego się nie spodziewał, wytrąciło mu miecz z dłoni. Palce pozbawione czucia nie były w stanie zareagować w porę. Myślał, że za chwilę spadnie z siodła i jego własna klacz, oszalała od bitewnej wrzawy, wdepcze go w ziemię.
To jednak się nie wydarzyło. Od północy nadciągnęła odsiecz – Dżana wraz z dwójką innych jeźdźców. Różowi znieruchomieli na chwilę. Dżana wzniosła w górę miecz. Rubin w jego rękojeści nie roztoczył jednak tym razem krwawego blasku, nie miał upiększyć momentu jej chwały. Różowe światło po przejściu przez kamień nadal było różowe i zimne. Mimo to Mery wykorzystywał ten moment. Zsunął się z siodła i podniósł broń.
Gdyby w tym momencie coś ci się, Czytelniku, nie zgadzało, wyjaśnię to bez trudu. Tak, Dżana oddała Meremu swój miecz, a on stracił go na Półwyspie. Axia jednak odnalazła jego oręż i przypięła do siodła Róży, zanim puściła ją na Pustkowie. To ona też załadowała na grzbiet konia ciało Merego. Czynności te nie miały wiele sensu, ale Axia miała nikłą nadzieję, że zdarzy się cud i cud się zdarzył.
Jeśli zaś chodzi o sam miecz, Mery, po tym, co stało się z jego ciałem, nie chciał go już nosić. Uznał, że nie jest go godny i tak oręż wykuty przez Ludzi Lasu powrócił do Dżany. Przyprawiło ją to o nowe cierpienia.
Mery znowu walczył i Dżana też walczyła. Ile zadali ciosów? Po co to liczyć? Ilu różowych jeźdźców rozwiało się w powietrzu, też nie ma znaczenia, bo na ich miejsce wciąż zjawiali się nowi. Ważne jest, że żadne z nich nie odniosło już ran. Ważne jest też, że po długiej walce spienione konie straciły werwę i coraz trudniej było im wspinać się na zadnie nogi, coraz wolniej wykonywały polecenia. Ramiona zbrojnych zadawały coraz wolniejsze i coraz słabsze razy, aż w końcu opadły. Znieruchomieli wszyscy, spuścili głowy. Wiedzieli już, że w walce wręcz nie odniosą zwycięstwa.
O dziwo, w momencie, gdy skapitulowali, jeźdźcy też zaprzestali walki i ustawili się przed nimi w rozsypce, zwracając głowy ku drodze w chmury. Stamtąd przyszedł on - władca chmur, gigantyczny mężczyzna o fioletowo-różowej brodzie. Ciągnął za sobą gruby płaszcz z materiału, jakiego nigdy przedtem nie było. Zadrżeli wszyscy. Ściągnęli koniom wodze, ale te nie cofnęły się, tylko przysiadły na zadach.
Przecież to nie może być koniec - pomyślał Mery. - Koniec nie może być taki zwyczajny. Dżana nie może tak łatwo ponieść klęski. Niebo nie może na zawsze zostać fioletowe. Po prostu nie może. Przecież była przepowiednia. Przecież mam wiarę i mam siłę, nie mam tylko sprawnych dłoni.
- Dżano! - zagrzmiał władca chmur. - Nadszedł dzień twojej klęski!
Wojowniczka nie powiedziała niczego, uniosła tylko głowę i spojrzała w pozbawioną wyrazu twarz władcy. Jej oczy były wilgotne. W sercu miała pustkę. Jej spojrzenie powiedziało - stanie się, co ma się stać. Czasy, gdy wszystko było łatwe, minęły już dawno.
- Gdybyś pytała, powiem ci, że nie mam nic wspólnego z tym, co nazywasz siłami zła. Siły zła to bowiem zawsze jakieś siły, gdy ja panuję poprzez bezsilność i zwątpienie, z nich się zrodziłem. Ty też zwątpiłaś Dżano, ty też spowodowałaś, że nadciągnęły chmury, że tu jestem. Powiem ci jeszcze, że mnie nie pokonasz. To twój koniec. Koniec twego życia i koniec twojej legendy. To koniec tego świata. Nie wierzą w niego już dzieci, przecież tu nie przychodzą. Nie wierzycie i wy. Wszystko zmieni się w różowe światło.
- Tak nie może być! - rzucił Mery, prostując się w siodle. Spojrzał w twarz władcy chmur. On jeden odważył się odezwać.
Dżana przyglądała się swoim stopom. Ferro patrzył na nią. Jego ciemne oczy pytały – co robić? – ale żadna odpowiedź nie padła.
- Dlaczego nie? - Władca chmur zaśmiał się głucho.
- Ba ja mam wiarę! - Mery popchnął w przód konia i stępa ruszył w stronę drogi w chmury. Cały czas wpatrywał się wprost w oczy monarchy. Różowi jeźdźcy rozstępowali się przed nim.
- Ty masz wiarę? - Władca chmur zaśmiał się. - Kim ty w ogóle jesteś, kurduplu?
- Wojownikiem sił dobra - odpowiedział Mery pewnie.
- Ty nazywasz siebie wojownikiem? Jeśli faktycznie nim jesteś, musisz stanowić pośmiewisko, ty, który nawet nie czujesz ziemi, po której stąpa. W co ty wierzysz?
- Że stoję po właściwej stronie i dlatego zwyciężę.
- Czy to tylko twoje fantazje, czy masz jakieś na to dowody?
- Jest przepowiednia. - Tu Mery się zająknął. Przecież wolałby, żeby jej nie było, żeby się nie spełniła. Skoro jednak miała się nie spełnić co do tego, że zawsze będzie sam, czemu miała się spełnić co do tego, że ocali świat? - Jestem tym, którego przyjście zostało przepowiedziane, tym który będzie zawsze zwyciężał - znowu mówił pewnie. - Dowodem na to jest fakt, że przeżyłem, że w ogóle tu jestem.
Dżana spojrzała na niego. Czy tego go uczyła? Chyba tak. Sama kiedyś była taka, jak on. Zaufała wilkołakowi. Sama taka była, może znowu taka będzie? Tego dnia jednak rany, jakich doznało jej serce, były zbyt świeże.
Mój mały Mery - tak o nim pomyślała. - Mógłby naprawdę dokonać wszystkiego, gdyby nie te jego dłonie. - Jej pierś znowu przygniótł ciężar.
- Dowodem ma być, że przeżyłeś? - Władca chmur uważnie przyjrzał się chłopcu. - Powiedz lepiej, jak przeżyłeś? Jesteś już tylko strzępem człowieka... Ale czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?
- Nie - odpowiedział bez zająknięcia. Słowa raniły go dotkliwiej, niż stal, ale wiedział, że nie może zwątpić, że nie może się zawahać, zmieszać się. To on miał przecież rację, on wiedział, dokąd zmierza. To, co na co dzień bolało, nie mogło mieć w tym momencie znaczenia, nawet nieodwzajemniona miłość do Julii. Ponieważ tego go nauczono, ponieważ w to uwierzył, zamierzał uratować świat. Urodził się po to. - Jestem Odmieńcem.
- Tylko odmieńcem. - Monarcha uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Aż Odmieńcem - wyjaśnił Mery. - Jestem jedyny, a to może znaczyć najlepszy. - Na co dzień chciał być taki, jak wszyscy, zwyczajny. Chciał znaleźć dziewczynę choć częściowo tej samej rasy i wieść z nią spokojne życie. Chciał nie zwracać niczyjej uwagi. Jedyny mogło jednak naprawdę znaczyć najlepszy. Czasem przychodziło mu to do głowy. Przecież przeżył. Nie ugiął się ani pod namowami Axii, ani w czasie tortur, jakie mu zadała. Może był najlepszy. Kto inny wytrzymałby to wszystko?
- Najlepszy w czym? - Władca chmur nadal z niego drwił. - Przecież nie jesteś nawet w stanie utrzymać miecza w ręce.
Znowu trafnie zadany cios.
- Jestem w stanie - odpowiedział Mery. - Zabiłem wielu twoich podwładnych.
Na to monarcha nie znalazł odpowiedzi, spróbował więc zaatakować z innej strony.
- Zabiłeś ich, czy nie, to bez znaczenia. To była błahostka. Teraz lepiej się cofnij, jeśli chcesz zachować życie. W porównaniu ze mną jesteś tylko robaczkiem, którego mogę rozgnieść jednym palcem. Czy myślisz, że twój miecz, jakbyś go nie trzymał, może mi się przeciwstawić?
- Nie - oświadczył Mery i odrzucił miecz na ziemię. - Nie mój miecz zwycięży, tylko moja wola - dodał.
- Czy myślisz, że możesz stanąć przed uzbrojoną po zęby armią i powiedzieć, że wygrasz, bo w to wierzysz?
Mery milczał. Władca chmur miał co do tego rację. Sam jednak nie był armią i młodzieniec już wiedział, że gdyby naprawdę mógł mu coś zrobić, już by to zrobił. Tamten mocny był tylko w słowach.
- Pamiętasz Axię? – spytał monarcha.
Jak mógł nie pamiętać? Na dźwięk jej imienia zadrżał, a twarz władcy chmur rozjaśnił uśmiech.
- Jej moc była niczym, w porównaniu z moją mocą. Mogę zrobić to samo, co ona.
- Proszę bardzo. - Mery zsunął się z siodła i postąpił krok naprzód z rozłożonymi rękami, zupełnie bezbronny. - Ona nie złamała mnie bólem, czemu ty miałbyś to zrobić tylko strachem? Zresztą - mówił dalej - ja nie mam niczego do stracenia. Jestem sam i zawsze będę, nigdy nie zaznam miłości. Nie ma więc powodu, bym cenił swoje życie.
Słyszała to ukryta wśród drzew Julia i do jej oczu nabiegły łzy. Słyszała Dżana i miała wrażenie, że nie zdoła tego zmienić. Słyszała Eva i nie rozumiała. Przecież ona chciała być z Merym na zawsze.
- Umrzeć to jedno, umrzeć w mękach to drugie - odpowiedział władca chmur. - Co byś powiedział, gdyby wszystko zdarzyło się raz jeszcze? Popatrz.
Axia wyszła z chmur i stanęła u boku monarchy, wysoka i szczupła, czarnowłosa kobieta o niepokojącej urodzie.
Mery zesztywniał. Tak, pamiętał ból. Pamiętał jak padł na kolana i patrzył, jak jego palce eksplodują jeden po drugim. Jeśli to miało zdarzyć się raz jeszcze, to chyba by zwariował, mimo to postąpił krok naprzód.
- Chcesz, żebym zaczęła od początku? - spytała Wojowniczka Nocy, uśmiechając się chytrze.
- Zaczynaj. - Mery powoli szedł naprzód. W porządku, niech wszystko się powtórzy, on spróbuje to znieść, jeśli takie jest jego przeznaczenie. - Jestem silniejszy, niż byłem - powiedział, idąc ku niej, tak jak wtedy szedł.
- Mery! - Eva krzyknęła nagle i zeskoczyła z siodła Efny. - Mery! Jej tu nie ma! Ona została na Półwyspie! Ona nie chce już walczyć! - Dopadła do Merego. Skoczyła na niego. Objęła go tylnymi nogami w pasie i przylgnęła mu do piersi. Przycisnął ją do siebie.
- Jemu nic się nie stanie - oznajmiła zielona. - Nie teraz, kiedy go odnalazłam! Axii tu przecież nie ma! - Szeptem dodała - kocham cię.
Wojowniczka Nocy wzdrygnęła się, cofnęła o krok, a potem po prostu rozwiała w powietrzu. Oczy władcy chmur rozwarły się szeroko. Nie znalazł słów, on też zaczął znikać począwszy od stóp. Skrzydlate koty nerwowo rzuciły się na boki. Różowi jeźdźcy wpadli w panikę. Niektórzy próbowali ucieczki, ale nie było już dla nich ratunku. Wszyscy musieli rozwiać się tak, jak i droga w chmury, po której teraz zbiegali uwięzieni wcześniej wśród nich ludzie i zwierzęta. Był tam także Roland ze swoim wierzchowcem.
Władca chmur tylko patrzył. Poniósł klęskę. Dzień końca światów fantazji jeszcze nie nadszedł. Nie mógł nadejść. Mery miał bowiem wiarę, Eva kochała, a dla mnie oni wszyscy nadal byli ważni.
Julia wybiegła z pośród zarośli. Zobaczyła Rolanda i pobiegła do niego.
Eva szeptała Meremu na ucho – przepłakałam tyle nocy. Axia powiedziała, że cię zabiła, że już nigdy cię nie zobaczę.
- Ale ja żyję. - Mery pogładził jej żółto-zieloną czuprynę. - Dżana mnie ocaliła. Nie sądziłem, że jeszcze mnie pamiętasz. Byłaś bardzo mała, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.
- Teraz już się nie rozstaniemy. – Eva nie zwróciła uwagi na jego słowa.
- Już nie – obiecał.
Roland chwycił Julię za rękę i wciągał przed siebie na siodło.
- Skąd się tu wzięłaś? – spytał.
- To długa historia – odpowiedziała, uśmiechając się. Była półprzytomna ze szczęścia. - To nie ważne. Później ci opowiem. - Pocałowali się.
Wieśniacy przypadli do Dżany, poznali ją.
- Dziękujemy - mówili jeden przez drugiego. - Wybawiłaś nas.
- To nie moja zasługa - próbowała tłumaczyć, ale to nie były ani miejsce, ani czas na to. Wieśniacy i tak jej nie słuchali.
Władcy chmur już nie było, nie było też różowych jeźdźców, a same chmury zaczęły błyskawicznie się cofać.
- Mery. - Efna podeszła do niego, położyła mu rękę na ramieniu. - Myślałam, że nie żyjesz. - Powtórzyła to, co powiedziała wcześniej Eva. - Tak się cieszę...
Max uściskał Rolanda.
Dżana też była już przy Merym. Nie powiedziała niczego, nie znalazła słów. Zresztą, on i tak nie zwróciłby w tym momencie uwagi na jej słowa. Wzrokiem śledził Julię. Z nią było jego serce. Co z tego, że żył, że wygrał, że ocalił świat, skoro ona należała do Rolanda.
- Wszyscy zawdzięczamy ci życie. - Drżąca dłoń ojca ścisnęła jego zdeformowaną dłoń.
Co z tego? On będzie sam, „jego ślady zasypie wiatr, jego postać skryje mrok.”

Bill ciągle jeszcze jechał przed siebie.

Gill zatrzymała się.
A więc chmury odchodzą – pomyślała. - Mogli pozwolić mi zostać w domu. Ta cała tułaczka nie była na nic potrzebna.

Anna była już w Jedynym Mieście i stojąc na placu wśród wielu innych ludzi, patrzyła w niebo. Jej serce znowu było lekkie.
Wygraliśmy, znowu wygraliśmy - pomyślała. Mimo chwil zwątpienia kochała swoich przyjaciół i kochała Świat zza Morza Ognia i Krwi.

- Nie pojedziecie z nami? - spytał Max z wysokości siodła.
- Nie. - Dżana stała na ziemi, po prawej ręce mając Ferro, a po lewej Merego z Evą siedzącą mu na biodrze. Nieosiodłane Cel, Róża i Intorn pasły się za ich plecami. Wieśniaków już nie było, wcześniej wyruszyli do swoich domostw. - Nie mam czego szukać w mieście. Wrócę na drogę, z której zawróciły mnie chmury.
- Szkoda - westchnął Max. - Nie miałbym nic przeciwko podróży w waszym towarzystwie, a i nasz monarcha chętnie by ci podziękował.
- Max! - Dżana skarciła go wzrokiem. - Po pierwsze, spotkamy się jeszcze nie raz i nie raz pewnie staniemy razem do walki. Po drugie, mnie nie ma za co dziękować.
- Kto to zrozumie? - Max wzruszył ramionami.
- Ty byś mógł.
- W porządku, wiem - przyznał Max. - To, że jeszcze żyjemy to zasługa Merego i Evy.
- Spróbuj więc opowiedzieć ludziom, jak było naprawdę - poprosiła Dżana. - Opowiedz o Merym. - Ona też miała nadzieję, że przepowiednia nie wypełni się w całości.
- Opowiem - obiecał Max.
To było wszystko.
Julia i Roland trzymali się za ręce i wymieniali pocałunki. Dla nich świat nie istniał. W tamtej chwili nie liczyło się nic, poza ich miłością.
Efna spoglądała w twarz Dżany. Coś chciała powiedzieć, może nawet chciała znowu przemierzać Pustkowie, zostać z tą, dla której opuściła swój świat. Zagryzła wargi. Pomyślała, że nie ma do czego w mieście wrócić. To, co łączyło ją z Billem, wypaliło się, skończyło, tak jak to niektóre rzeczy się niestety kończą. (Skończyło się, bo zapomniałam o ich uczuciu, a gdy sobie o nim przypomniałam, było już za późno, by wskrzesić miłość.) Życie Efny było puste. Nie pasowała do Świata zza Morza Ognia i Krwi, do Jedynego Miasta, nigdy nie przestała być tam obcą. Coraz częściej tęskniła za ludźmi, których zostawiła za sobą uciekając, a zwłaszcza za ojcem. On nie pił, to była tylko wizja Dżany. On nie był złym człowiekiem, nie miał tylko czasu i nie znał wolności, tak jak to ludzie z Międzymiasta. Czy jednak wolność była coś warta, gdy było się samemu? Efna zaczynała mieć co do tego wątpliwości. Nie została jednak z Dżaną. Pustkowie też nie było dla niej. Na Pustkowiu samotność doskwierała bardziej.
Nie padło już żadne słowo. Jeźdźcy wykręcili konie i ruszyli stępa w drogę powrotną. Julia oderwała na chwilę oczy od twarzy Rolanda, przesłała Meremu nieśmiały, jakby przepraszający uśmiech. To było wszystko.
Mery z trudem przełknął ślinę. Obrócił się i spojrzał w spłowiałe oczy matki.
- Dobrze, że nie chciałaś z nimi jechać – powiedział. Słowa z trudem przeszły mu przez gardło. - Chciałbym się z wami pożegnać, gdy jesteśmy sami. Nie zniósłbym podróży z nimi, ja...
- Wiem - powiedziała Dżana cicho.
- Czy ty wiedziałaś? - spytał nagle. Coś przyszło mu do głowy.
- Co? - Dżana nie zrozumiała.
- Że zawsze będę sam - wyjaśnił.
- Zanim cię urodziłam?
- Tak.
- Nie, Mery, nie wiedziałam - potrząsnęła głową. - Przypomniałam sobie przecież przepowiednie dopiero po starciu z jeźdźcami w czerni.
Kiedy już mu to powiedziała, mógł przebaczyć jej wszystkie cierpienia, jakie go spotkały. Podszedł do niej i złożył głowę na jej piersi. Przytuliła go, a po jego policzkach popłynęły łzy. Po prostu zabrakło mu sił. Wiele przeszedł, a wciąż przecież był jeszcze bardzo młody.
- Dlaczego Mery powiedział, że zawsze będzie sam? - spytała Eva głosem rozkapryszonego dziecka. - Przecież ma mnie.
- On musi mieć kobietę swojej rasy - wyjaśniła Dżana, jedną ręką głaszcząc po głowie zieloną, a drugą Merego.
Chwilę tylko tak stali, tylko chwilę. Mery wyprostował się. Otarł oczy wierzchem dłoni. Może czasem płakał, ale był twardy. Nie mógł się dłużej nad sobą rozczulać. Musiał wziąć się w garść i ruszyć w swoją stronę.
- A może pojedziesz z nami? - spytała Dżana.
- Nie. - Potrząsnął głową. Jego głos znowu brzmiał pewnie. - Wrócę do glumów. Tam jestem potrzebny.
- Powodzenia. - Dżana raz jeszcze zmierzwiła jego złote włosy.
- Pozdrów ode mnie Gluma o jednym zębie - powiedział Ferro, gdy ich niesprawne dłonie połączyły się w pożegnalnym uścisku. Spojrzał w oczy syna. Wiedział, co działo się w jego głowie. O nic nie musiał pytać.
Serce Merego ścisnęło się, on też już znał myśli ojca. Przez moment był gotowy go objąć, ale nie zdobył się na to. Lata, gdy wstydził się Ferro, wciąż stały między nimi.
- Dobrze, pozdrowię.
Mały Człowiek skinął głową.
Mery odwrócił się. Miał odejść siodłać Różę, ale Dżana jeszcze go zatrzymała.
- Mery...
- Tak?
- Powiedz mi jedno – poprosiła. - Czy jeszcze wierzysz? Czy on cię nie złamał?
- Nie, nie złamał mnie. - Potrząsnął głową. - Ja chyba zawsze będę wierzył, nawet na przekór przepowiedni. - Uśmiechał się nieśmiało. - Może jestem głupcem.
- Nie, Mery, nie – zapewniła. - Ty jeden w tym świecie postępujesz mądrze.

Max dotrzymał obietnicy. Opowiadał o Merym, ale mimo jego starań, nikt nie zapamiętał imienia złotowłosego młodzieńca. W historiach przekazywanych z ust do ust, łatwo zacierała się granica między Dżaną, a jej synem. Łatwo było przecież zgubić jedno słowo.

Dziewczynka o złotych włosach odrzuciłaby to zakończenie. Dziewczyna, która ufarbowała włosy na czerwono, wie już, że taki jest świat.

Tu ta historia miała się zakończyć. Takie jej zamknięcie wydawało się słuszne. Miało w sobie morał - wszystko jest możliwe, oprócz tego, co możliwe nie jest. Pasowało też do tytułu „Współczesna bajka”, czyli taka, jak te czasy. Dobro i szlachetne czyny ratują świat, ale nie zostają wynagrodzone. Jednak już w trakcie pisania, gdzieś tak w połowie, zmieniłam zdanie.
Nie, nie mogę tak zostawić Merego, nie jego – pomyślałam. - Nie obchodzi mnie, czy ta opowieść będzie miała sens. Nie obchodzi mnie, że zniknie morał, a tytuł straci treść, którą niósł w sobie. Nie obchodzi mnie, że przepowiednie muszą się wypełniać. Stworzyłam Merego, spowodowałam, że cierpiał. Przesadziłam przy tym, muszę więc, na przekór wszystkiemu, spróbować dać mu szczęście i dopiszę jeszcze jedną scenę.
To prawda, że wiele wiem o świecie, wiele takich rzeczy, które nie pozwalają mi wierzyć w cuda. Wiem też jednak, już wiem, że czasem potrafię jeszcze być dziewczynką o złotych włosach i myśleć jak ona. Mam nadzieję, że zawsze będę umiała.
Nie. Nie muszę mieć nadziei, ja jestem pewna. Mam przecież dowody, tak jak miał Mery. Ciągle piszę o Dżanie i jej synu, a do lasu, który Mery poznał martwym, wróciły zwierzęta.

Jechał wzdłuż wybrzeża stępa. Właściwie nigdzie mu się nie spieszyło. Ona nadjechała galopem z naprzeciwka i zatrzymała konia tuż przed nim. Plajta zaryła kopytami w ziemię. Była spieniona i ciężko robiła bokami.
- Julia? - Nie wierzył w to, co widział.
- Ja... - Dziewczyna zająknęła się. - Byłam ślepa...
Nie spytał o nic. Niczego nie powiedział. Tylko patrzył na nią, szeroko rozwierając oczy.
- Roland jest głupcem...
- Tak ci się wydaje. Pogodzisz się z nim – powiedział. Spodziewał się, o co może dziewczynie chodzić i kiedy szczęście wreszcie się do niego uśmiechnęło, nie mógł w to uwierzyć.
- Nie. On powiedział coś takiego...
- O tobie?
- Nie. O tobie.
- To chyba bez znaczenia.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo ja... - Potrząsnęła głową. - Mery... Czy ty...
- Tak. - Nie potrzebowali słów, czytali w swoich myślach. - Ale...
- Wybacz mi, ja... To, że byłam zła... I że odeszłam... Ja goniłam cień... Ja... A nawet jeśli... Przecież możemy spróbować...
- Możemy. - Zsunął się z siodła.
Ona też zeskoczyła na ziemię.
Podszedł do niej krokiem jeszcze bardziej niepewnym, niż zwykle. Objął ją. Mocno przycisnął do siebie, nie używając przy tym dłoni, a jedynie przedramion. Wtulił twarz w zagłębienie pomiędzy jej szyją, a ramieniem. Do oczu nabiegły mu łzy. Julia wzięła głęboki oddech i westchnęła jak ktoś, kto pozbywa się z serca wielkiego ciężaru. Też go objęła i stali tak złączeni w jedność.
Jak to się miało skończyć, nie miało wtedy znaczenia, nie miało znaczenia, czy ta próba się powiedzie. Ważne było tylko, że Mery był w tej jednej chwili tak szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Wreszcie nie był samotny.
Eva patrzyła na nich ze smutkiem z grzbietu konia i nie rozumiała tego, co się działo. Czemu ona nie wystarczała?
Niestety nie ma doskonałych rozwiązań.
Julia wsunęła palce we włosy Merego i pocałowała go w usta. On odpowiedział jej pocałunkiem. Drżał na całym ciele. Najpierw pieścił jej wargi, a potem zaczął składać pocałunki na policzkach, oczach, koniuszku nosa i szyi. Nie pomylił się. Miała delikatną skórę.

09.11.1996 - Warszawa

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...