Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Popiół powoli opadał do popielniczki. Nie chciała ani strzepnąć papierosa, ani podnieść go do ust. Sięgnęła po kubek z kawą. Dotknęła go koniuszkami długich, lodowatozimnych palców. On też był zimny. Zgasiła papierosa i wstała, by wylać kawę do zlewu. Poruszała się szybko i zwinnie jak kotka, znowu miała jakiś cel, coś do zrobienia. Wypłukała kubek w zimnej wodzie. Przeszył ją dreszcz, ale nie wytarła rąk, kubka zresztą też nie. Odstawiła go na bok, żeby wysechł. Odwróciła się i powoli podeszła do ekspresu. Czy to miało sens? Może znowu zapomni wypić? Jej wzrok przesunął się po radiu stojącym na lodówce. Milczało. Tak było lepiej. Miała dosyć muzyki, dosyć słów. Potem spojrzała w stronę okna. Świat oddzielała od niej zimna szyba. Powoli zaczęła pocierać wierzchem dłoni o udo, chcąc pozbyć się z niej zimnych kropli. Dlaczego wszystko co ją otaczało było zimne, cała kuchnia, szyba, szare niebo i ten widok, przystanek tramwajowy obok cmentarza, ludzie, którzy wciąż się dokądś spieszyli i ci, którzy spieszyć się już nie musieli? Zastygła w bezruchu jak drzewo pozbawione gałęzi, chuda, wbita w obcisłe, czarne ubranie, kobieta o ostrych rysach, o jasnych, zniszczonych włosach. Uniosła ręce i sama usiłowała otulić się ramionami, zaciskając dłonie na materiale bluzy. Dlaczego była sama? Dlaczego nie była podobna do tych wszystkich ludzi na ulicy? Sama tego chciała? Może wpadła w jakąś pułapkę? W pułapkę...
Po prostu przygnębiał ją ten widok. Stanowczo bardziej lubiła swoje poprzednie mieszkanie, na poddaszu, całe w drewnie, z oknami w kształcie równoległoboku. Nie traktowała go nigdy poważnie, więc zawsze wyglądało jak w czasie przeprowadzki: duży drewniany stół, miękki fotel, parę krzeseł, łóżko i lustro, nic zobowiązującego. Siadała na parapecie, w tym znajdującym się wyżej rogu. Odchylała w tył głowę i patrzyła na gnające chmury, na zachody i wschody słońca, na gwiazdy. Czasem zwijała się w fotelu, lub obsuwała po woli po ścianie. Wciskała głowę między kolana. Czasem płakała. Wtedy jeszcze potrafiła płakać, a teraz tylko marzła.
Ten mężczyzna... Po co wrócił? Po co był przy niej? Tylko on o niej myślał, tylko on nie zawodził, a że się spóźniał... Nikt nie był taki jak on, nikt się nią nie interesował. Dlaczego? Dlaczego on? Wszystko jej odebrał, wszystko jej dał i nie był z nią, bo sama tego nie chciała, bo powiedziała: „nie''. Powiedziała: ,,nie'' i sama ułożyła sobie życie. Odebrał jej pasję, dał sławę, a przed wielu laty skradł serce. Tak, pamiętała, to była jej wina. On chciał coś wtedy powiedzieć, stał i patrzył, zbierał myśli, ale ona mu nie dała. Wtedy. Kiedy to było? Gdzie? W tym dziwacznym mieszkaniu, nie na poddaszu, dużo wcześniej. Tak.
Ekspres zabulgotał. Podskoczyła, wyrwana z zadumy. Potrząsnęła głową. Podeszła znowu do zlewu, by wziąć kubek i napełnić go kawą. Usiadła na krześle pod oknem. Jeszcze raz spojrzała na ulicę. Gdyby wyszła, na pewno ktoś by ją poznał, ktoś by podszedł. Co z tego? Ona sama nie obchodziła tych ludzi na zewnątrz, ona nie, tylko to, co zostało wokół niej wymyślone, to co Pele wymyślił. Pele? Zaśmiała się cicho. Tak na niego kiedyś mówili. Dlaczego? Tego nigdy się nie dowiedziała. W tamtych czasach nic nie było dopowiadane do końca.
Podniosła kubek do ust, gorący płyn sparzył jej wargi. Odstawiła go i zapaliła następnego papierosa.
Mieszkanie spłonęło. Ogień ugaszono nieco zbyt późno i tylko po to, żeby nie stała się krzywda sąsiadom z dołu, bo właściciel mieszkania się nie znalazł. Nie znalazł się, choć przecież czyjeś było. Stało więc puste, aż nie trafili się dzicy lokatorzy, choć może ci pierwsi aż tak bardzo dzicy nie byli. Ścian nie pomalowano, dziury w ściankach działowych zasłonięto płótnem i papierem, gdzieniegdzie wzmacniając konstrukcję listewkami. Okna zabito tekturą. Ktoś przyniósł meble, kuchnia miała pełne wyposażenie, łazienka też, bo żeliwna wanna przetrwała pożar. Ktoś wstawił drzwi i framugi, nawet do łazienki, choć przez nigdy nie osłoniętą dziurę w ścianie i tak wszystko było widać. Ktoś podłączył prąd od sąsiada. Mieszkanie zaczęło tętnić życiem. Ludzie przychodzili i odchodzili, nikt nie płacił komornego, nikt nie znał właściciela. Sypiali tam młodzieńcy mający problemy z rodzicami, biedni studenci nie mogący znaleźć pracy, ludzie z małych miasteczek szukający szczęścia. Niektórzy po prostu mieszkali, inni wpadali czasami, jeszcze inni właśnie tam organizowali imprezy. Niewiele o sobie wiedzieli. Z reguły nawet nie znali swoich imion.
Gun stanęła na progu, ściskając w rączkę walizki. Nie mogła sobie przypomnieć, od kogo dostała ten adres. „Tam nikt nie jest obcy i nikt nie jest swój” - dźwięczało jej w głowie, a jednak bała się, że nie będzie do innych pasować. Przyjechała do szkoły z małego miasteczka, szukała pracy, imając się wielu zajęć. Nie udało się jej jednak zdobyć wystarczająco dużo pieniędzy, żeby coś wynająć. Zresztą, żadne zajęcie jej nie odpowiadało. Szkoła też była tylko pretekstem. Gub chciała zrobić karierę, chciała śpiewać rocka. Wiedziała, że może, że ma mocny głos.
W duchu mówiła sobie, że zaraz zapuka. Zapuka? Po co? Przecież tam nigdy nie zamyka się drzwi, nikt nie ma klucza. Tak słyszała. Odrzuciła w tył długie, żółtawe, spalone trwałą włosy i nacisnęła klamkę.
Weszła. Powitała ją cisza. Czyżby nikogo nie było? Stąpała powoli, na palcach przekraczając próg największego pokoju z podwójnym, ozdobnym, starym łóżkiem na środku.
- A niech cię! - usłyszała nagle potworny wrzask i cofnęła się, w samą porę zresztą. Z pokoju obok wyleciało iskrząc stare radio bez obudowy i tuż przed nią uderzyło o podłogę. Za radiem wyskoczyła dziewczyna o pięknych, kasztanowych włosach falujących jak ogon komety.
- Mogłaś mnie zabić! - krzyknęła zaskoczona Gun.
- No to co? - Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Gun nie spodziewała się takiego powitania i poczuła się głupio, tym bardziej, że Rzucająca Radiem była naprawdę ładna i dobrze ubrana, a ona... Ona zniszczyła sobie włosy, miała wadę zgryzu, kościstą twarz, a na sobie okropny, ciężki, niebieski płaszcz prawie do kostek. Wyraźnie poczuła się gorsza i choć potrafiła pyskować, teraz milczała.
- Gdzie mogę zostawić swoje rzeczy? - spytała Rzucającą Radiem, gdy ta miała zamiar już wrócić do poprzednio zajmowanego pokoju.
- Gdzie chcesz - Dziewczyna znowu wzruszyła ramionami.
Gub postawiła więc walizkę w koncie pokoju i wyszła, trzaskając drzwiami. Zła włóczyła się po mieście, by w końcu wylądować w rockowym klubie. Grał jakiś nowy zespół. Pochodził stąd, z miasta, w którym się znalazła i dziewczyny za nimi szalały. Jej nie podobała się ta muzyka, a już na pewno nie solista, lalusiowaty, pulchny blondynek za dużo machał łapami, a o gitarę mało się nie potknął. Nazwę też mieli zupełnie bezsensowną, tak, że nawet jej nie zapamiętała. Czemu nie wyszła? Do mieszkania niezbyt chciało jej się wracać. Wiedziała, że kiedyś się do niego przyzwyczai. Podejrzewała też, że muszą mieszkać w nim i inni, nie tylko Rzucająca Radiem. Liczyła, że wśród dzikich lokatorów znajdzie się ktoś milszy. Coś jednak nie pozwalało jej się ruszyć, tak jakby wiedziała, że tego wieczora wydarzy się coś szczególnego.
Chłopcy skończyli grać, wyszedł ktoś inny, chyba jeszcze gorszy. Wiedziała, że kiedyś pokaże im wszystkim, jak się śpiewa.
Ktoś patrzył na nią. Czuła to. Rozejrzała się i napotkała ogromne, ciemne, smutne oczy. Podniosła się, by przemierzyć salę i znaleźć na jej końcu pulchnego blondynka. Coś jednak w nim było.
- Zatańczysz? - spytała.
Tańczyli wtuleni w siebie, a jej serce wybijało dziwaczny, przyśpieszony rytm. Jego ramiona objęły ją delikatnie, całe jej ciało przepełniły emanujące z niego ciepło i spokój.
- Co tu robisz? - spytał, a jego głos brzmiał przyjemnie, stanowczo przyjemniej, niż gdy śpiewał.
- Szukam szczęścia - zaśmiała się.
- Tu go nie znajdziesz.
- A więc, co ty tu robisz?
- Mnie nudzi się w domu.
Niebo powoli szarzało, przygotowując się na wschód słońca, gdy półprzytomna ze zmęczenia wróciła do mieszkania. Podwójne łóżko w największym pokoju było wolne, ale coś zmusiło ją do poszukania bardziej ustronnego miejsca. Zajrzała do pokoju po lewej. Stała tam toaletka z lustrem okolonym żarówkami jak w garderobie podrzędnej tancerki. Och! Nawet taką garderobę chciałaby mieć, chociaż na początku. Na starej wersalce spały dwie dziewczyny. W jednej z nich Gun rozpoznała Rzucającą Radiem. Słodko wyglądała we śnie. Na fotelu kuliła się jeszcze jedna. Nie było tam już dla Gun miejsca. Poszła do pokoju po prawej, tego obok łazienki. Tam na łóżku, z którego wystawały sprężyny, spał chłopak przykryty na głowę zbyt krótkim kocem. Kryjąc głowę, wystawiał na zewnątrz pokaźnych rozmiarów stopy. Poza łóżkiem nie było tam innych mebli, więc i tym razem musiała się wycofać. Zajrzała do kuchni. Na samym środku dwumetrowy dryblas zwisał z obu końców łóżka polowego, w łazience ktoś przykryty płaszczem zajmował wannę.
- Nikt nie pomyślał o mnie - przebiegło przez głowę zrozpaczonej Gun. Potem dopiero zdała sobie sprawę, że nikt z nich nie wiedział o jej istnieniu i nikogo nie mogło ono obchodzić.
Drżąc z zimna, zwinęła się w kłębek na krawędzi podwójnego łóżka, otulając się swoim ciężkim płaszczem. Dusił ją i drapał w policzek, nie dając zbyt wiele ciepła. Z trudem powstrzymywała drżenie szczęk. Nie będzie się już włóczyć po nocach - tak sobie obiecywała, wiedząc, że i tak rano o swoim postanowieniu zapomni. Głowę rozsadzał jej ból, a powieki wydawały się z ołowiu. Miała zbyt wiele wrażeń. Powoli nadchodził sen, odbierając jej zdolność logicznego myślenia, ale nie dając ukojenia, ani barwnych wizji.
Ktoś szarpnął ją za ramię.
- Obudź się. Wstawaj - nakazał dziwnie znajomy głos.
Półprzytomnie uniosła powieki, by zobaczyć nad sobą twarz pulchnego blondynka z tymi wielkimi oczami o psim wyrazie. Czy śniła? Czy miała pecha? Jakiż to piekielny zbieg okoliczności. On tam mieszkał? Czy chciała go widywać? Przecież żaden z niego mężczyzna. Nie umiał też grać. Ale ona go znała. Z nim nie będzie już sama.
- Ty tu mieszkasz? - spytała.
- Nie - uśmiechnął się. - Czasami tu nocuje. Wstawaj - ponaglił ją. - Jesteś nowa? Tu nie można spać.
- Dlaczego? - Niczego nie rozumiała.
- Nocą pary przychodzą się tu kochać, ludzie z zewnątrz. Nam takie rzeczy nie przychodzą do głowy.
Podniosła się z pewnym wysiłkiem, mocno odczuwając w kościach poprzedni dzień. Tuliła w ramionach swój płaszcz, a szczęki zaczynały znowu drżeć jej z zimna.
- Chodź. – Chłopak dał jej znak ręką, żeby za nim podążyła i skierował się do pokoju przy łazience. - Jak na ciebie mówią?
Zastanowiła się przez chwilę. Nie lubiła swojego imienia, zresztą to nie było imię dla artystki. Za granicą wszyscy będą myśleli, że ma na imię ,,Pistolet'', cóż za romantyczne imię!
- Johanna – rzuciła, podnosząc walizkę i wlokąc się za nim.
- Jak? - Odwrócił się, nie dosłyszawszy.
- Johanna.
Przyjął to do wiadomości. Sam się nie przedstawił.
Szturchnął śpiącego chłopaka.
- Stary, suń się.
Tamten coś zamamrotał, jeszcze mocniej naciągając koc na głowę i tym samym odsłaniając owłosione łydki. Blondynek nie próbował go już budzić, wyszarpnął mu spod głowy drugi koc i rzucił Gun. Łapiąc go, wypuściła z rąk płaszcz i walizkę. Czuła się fatalnie. Ośmieszała się. Była przybłędą.
- Masz – oznajmił. - Zwiń się na podłodze. - Wskazał jej ręką kąt, w którym stała gitara. - Jutro coś się znajdzie.
Usiadł na łóżku, zrzucił buty i zaczął zdejmować dżinsy.
Stała przez chwilę, nie wiedząc co zrobić, ale gdy dostrzegła, że on nie ma zamiaru powiedzieć niczego więcej, ułożyła się w koncie. On wsunął się pod koc obok śpiącego chłopaka, szturchając go, żeby zrobić sobie miejsce. W chwilę później trzasnęły drzwi i z największego pokoju doszły Gun dziwne dźwięki. Sprężyny łóżka zajęczały.
- Przyszli - oznajmił blondynek, ale ona już spała.
Obudziła się nad ranem, gdy z potwornym jękiem przewróciła się na nią gitara.
Następnego dnia przyniosła sobie łóżko polowe z kuchni i zanim przyszedł dryblas zasnęła, tym samym zostając właścicielką łóżka. Powoli kąt, który wskazał blondynek, stawał się naprawdę jej kontem. Miała płaszcz, miała koc, walizkę pod łóżkiem i zaczynała być u siebie, gdy życie mieszkania płynęło obok niej. Rzucająca Radiem piekliła się, krzyczała i urządzała prywatki. Prawie co noc pary szalały na podwójnym łóżku. Samo słuchanie odgłosów, jakie z siebie wydawały, przyprawiało Gun o mdłości. Nie Gun, tylko Johannę, teraz wszystkim tak się przedstawiała, zaczynając w swej wyobraźni tworzyć obraz wschodzącej gwiazdy.
Pary nie dawały jej spać, były brutalne, bezwstydne, obce, a ich obecność rzucała cień na życie mieszkania. Były nocnymi duchami, do których należało się dopasować i przyzwyczaić. Były obce? Mimo, że nie poznała wielu imion ludzi zasiedlających mieszkanie, mimo, że z niewieloma rozmawiała, znała ich twarze i choć czuła się wśród nich samotna, nie mogła nazwać ich obcymi, byli swoi. Obcy przychodzili nocą.
Pulchny blondynek nocował dosyć często. Przychodził wieczorem z gitarą zarzuconą na ramię, rano odchodził. Często się śmiał, odsłaniając krzywe zęby, ale oczy mu nie błyszczały. Jego myśli gnały gdzieś daleko, jego oczy wpatrywały się w dal, szukając drogi. On był w drodze i ona to dostrzegła. W imprezach rzadko brał udział, choć i rzadko stał z boku, zajmował swoje własne miejsce. Patrzył, słuchał, a potem pisał piosenki. Wołali na niego Pele, ale była pewna, że to nie było jego imię. Nie podobał się jej. Nie był prawdziwym mężczyzną. Nie miał też zamiaru zostać w mieszkaniu na stałe. Nie powinna w ogóle zwracać na niego uwagi, a jednak... Coś w nim było, jakaś siła, która połączyła go z nią, która sprawiła, że ją do niego ciągnęło. Na swój sposób zresztą o nią dbał i choć nawet sama przed sobą nie była gotowa się do tego przyznać, podobało jej się to.
Kiedyś, kiedy wpadła do mieszkania, powitały ją opary dymu z marihuany. Tłum młodych ludzi siedział na podłodze w największym pokoju i palił.
- Chcesz? - Rzucająca Radiem wyciągnęła skręta w jej stronę.
Zawahała się. Nigdy nie paliła. Powoli wyciągnęła rękę. Wtedy nie wiedzieć skąd zjawił się Pele. Pociągnął ją w stronę pokoju przy łazience.
- Nie będziesz palić maryśki - oznajmił już za drzwiami.
- Dlaczego? Co ja cię obchodzę?! - Była zła.
- Jeżeli chcesz być kimś, nie pal - rozkazał jej. - Przecież możesz być kimś! Każdy może!
Nie zrozumiała dlaczego tak się zachował.
- Będę robić, co chcę! - warknęła i wróciła do palących.
- Daj skręta - poprosiła Rzucającą Radiem. Zaciągnęła się, by wszyscy zobaczyli, że się nie boi, potem rzuciła go na ziemię i przydeptała.
- Ja tego nie potrzebuję - oznajmiła dumnie, jeszcze bardziej niż zwykle wysuwając do przodu dolną szczękę. Odwróciła się i wyszła z wysoko uniesioną głową, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego nigdy więcej nie sięgnęła po trawkę. Pewne było tylko, że było to zasługą Pelego.
Leżała w wannie po szyję zanurzona w gorącej wodzie. Było jej tak dobrze, tak przyjemnie. Na zewnątrz tańczyli. Nie orientowała się, czyi byli to goście. Było jej zresztą wszystko jedno. Dziurą w ścianie też się nie przejmowała, uważała, że chyba już wszyscy widzieli dziewczynę w wannie.
Ktoś szarpnął za klamkę. Drzwi nie ustąpiły, więc zapukał.
- Zajęte - oznajmiła śpiewnym głosem.
- Johanno, wpuść mnie. To ja - zawołał Pele.
- Idź do kuchni, albo odlej się w butelkę - oznajmiła niewzruszenie.
- Nie o to chodzi. Zresztą w kuchni pełno ludzi. Szukam spokojnego kąta. Mam pomysł na melodię - produkował się po tamtej stronie.
- No dobrze. Wejdź.
Szarpnął za drzwi, ale te nie ustąpiły, tylko osypało się trochę tynku.
- Otwórz - poprosił.
- Jest otwarte. - Johanna z trudem powstrzymywała wybuchy śmiechu.
- Nie wygłupiaj się. - Znów szarpnął za drzwi.
- Te drzwi się pcha. - Dusiła się szaleńczym chichotem.
Pchnął i wszedł, a ona śmiała się dalej, nie reagując na jego obecność. Nie widziała powodu, żeby zasłonić swe dość duże piersi. Mogła się wstydzić nagości przed mężczyzną, nie przed nim. On usiadł na sedesie i zaczął grać. Co i rusz się zatrzymywał, coś poprawiał, coś zmieniał, wiele razy powtarzał różne warianty tego samego dźwięku. Potem zaczął nucić. Przyjrzała mu się ze ściągniętymi wargami. Pokręciła głową.
- Nie lubię twoich piosenek - oznajmiła w końcu.
Przestał grać i uniósł głowę. Spojrzał na nią, jak skarcone szczenię.
- Nie są jeszcze dobre – przyznał. - Ciągle czegoś w nich brakuje. Ale to przyjdzie z czasem, wyrobię się.
- Nie sądzę. - Uśmiechnęła się krzywo, sięgając po poszarzałe mydło. Trochę się nim brzydziła, ale mydło to było zawsze mydło, zresztą jedyne w tym mieszkaniu. - Niektórzy są dobrzy, inni nie. Jedni mają to coś, inni nie zdobędą tego nawet po latach pracy.
- I uważasz, że ja tego nie mam? - spytał.
- Tego nie powiedziałam. - Zawzięcie mydliła sobie łokieć. - Powiedziałam, że mnie się to nie podoba. - Namydliła kolano. - Ja będę grać inną muzykę. - Myła sobie po kolei każdy palec u nogi. - Zastanów się też, czy jesteś taki, jak ta muzyka. Czy czujesz się punkiem, żeby grać punk rocka? - Zanurzyła się, spłukując z siebie mydliny.
On milczał.
Podniosła się i wyszła z wanny od tak, zupełnie naga, z obrzydzeniem stawiając stopy na betonowej podłodze. Sięgnęła po ręcznik i okręciła się nim, żeby wyglądać jak należy. On coś brzdąkał. Wyciągnęła z wanny korek.
- Nie rób tego - zaprotestował nagle. - Rury popękały, zalejesz sąsiadów.
- To co mam zrobić?
- Wypuszczaj po trochu.
Kucnęła więc przy wannie i wypuszczała po trochu, kiedy on grał.
Był środek nocy. Klęczała na zimnej podłodze, obejmując sedes. Czuła, że zaraz zwymiotuje. Już raz wymiotowała. Nie, chyba było już lepiej. Ale co właściwie się z nią działo? Zjadła coś nieodpowiedniego na kolację? Może to nerwy? Otarła usta papierem toaletowym i spuściła wodę. Podniosła się z trudem, przyciskając dłoń do żołądka. Wróciła do „swojego” pokoju.
Pele spał w najlepsze. Wsunęła się pod koc, a jej składane łóżko zajęczało. Drzwi wejściowe trzasnęły. Ktoś wpadł do największego pokoju. Gdyby zadarła głowę, mogłaby ich obserwować. Przez chwilę rozważała, czy to zrobić. W końcu się na to zdecydowała. Wiedziała, że nie zaśnie.
To była Rzucająca Radiem w długiej, obcisłej, czerwonej sukience przyszła z przylizanym chłopakiem całym w czarnych skórach. Pchnęła go na łóżko. Zaczęła zdejmować mu kurtkę, kręcąc młyńca swymi wspaniałymi, kasztanowymi włosami. On dyszał. Ona była dzika, jej piersi wylewały się górą z sukienki. Była piękna.
Johanna poczuła nagle, że znowu musi pobiec do łazienki. Nie miała wyboru, musiała. Zerwała się i popędziła. Zwiesiła głowę nad muszlą klozetową i zwymiotowała.
Drzwi trzasnęły znowu. W przedpokoju pojawiła się kobieta w białej sukience. Za nią szli mężczyźni w skórach. Johanna obserwowała ich przez niedomknięte drzwi łazienki, powstrzymując następną falę wymiotów. Kobieta w białej sukience z włosami zebranymi z tyłu głowy w kok poruszała się bardzo wytwornie, jakoś tak teatralnie. Weszła do największego pokoju. Rzucająca Radiem szarpała swoją ofiarę za koszulę. Kobieta w białej sukience złapała ją za włosy i postawiła na nogach, a gdy ta się odwróciła, uderzyła ją w twarz.
Johanna zwymiotowała. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła Rzucającą Radiem zwiniętą na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Mężczyźni w skórach usiłowali wyprowadzić jej opierającego się kochanka. Pele przeciągając się wyszedł z pokoju i przeszedł obok nich zupełnie spokojnie. Zniknął w kuchni, a Johanna słyszała, jak nastawiał wodę na kawę. Nic nie rozumiała z tego dziwacznego filmu wyświetlanego za drzwiami, a może snu. Jej wzrok szukał szczątków radia. W ten sposób chciała się przekonać czy to, co się działo, to rzeczywistość. Były, leżały w kącie. Nikt ich nigdy nie podniósł. Co za bałagan, co za paranoja.
Otarła usta, spuściła wodę i wstała. Zaszumiało jej w głowie. Teraz jeszcze to. Przemknęła się do pokoju w chwili, gdy kobieta w białej sukience znikała wraz ze swoją bandą. Kiedy wsunęła się do łóżka, słyszała jak Pele gwiżdże w kuchni jakąś melodię ładniejszą niż te, które do tej pory grał. Uśmiechnęła się sama do siebie, zapominając o szlochającej dziewczynie w czerwonej sukience i w chwilę potem zasnęła.
Johanna wkroczyła do mieszkania szybkim krokiem. Miała dobry dzień i uśmiechała się sama do siebie. Powitał ją dziwaczny bałagan i gwar, ale było trochę za wcześnie, żeby zaczynać imprezę. W drzwiach kuchni kołysała się nad deską do prasowania drobna dziewczyna w sukience w kwiatki. Mieszkała tu już jakiś czas. Kołysząc się, przebiegała żelazkiem w niesamowitym tempie po koronkowym materiale białej sukni i coś podśpiewywała. Johanna poznała melodię gwizdaną przez Pele.
- Wiesz, że ta piosenka została przebojem? - zwróciła się do niej dziewczyna w kwiecistej sukience, w jakiś sposób dumna, że Pele ją tutaj napisał.
- Nie wiedziałam - oznajmiła w odpowiedzi, zaglądając do wnętrza największego pokoju i nie mogąc zrozumieć, co się tam działo. Dlaczego tyle osób przełazi w tą i w tamtą stronę przez środek podwójnego łóżka?
- Fajnie wyglądasz - powiedziała dziewczyna, przerywając na chwilę prasowanie i przyglądając się jej. - Podcięłaś włosy? Dobrze, że już ich nie kręcisz.
- Tak – przyznała, myślami była w największym pokoju, gdzie wszyscy wciąż chodzili w koło, ktoś w lewo, ktoś w prawo, i mówili naraz. Zdawało jej się, że to nie mogła być rzeczywistość, tylko jakaś inscenizacja, albo jej wizja.
- Co tu się dzieje? - spytała.
- Wychodzę za mąż. - Uśmiechnęła się prasująca dziewczyna.
- Nie tu, tylko tam.
- Tam? - Prasująca spojrzała we wskazanym kierunku.
- Wynoszą... tą... No, jak jej było na imię? ...Lisę.
Johannie nic to nie powiedziało.
- Podcięła sobie żyły dzisiejszej nocy - wyjaśniała jej dziewczyna. - Lepiej nie wchodź do łazienki.
- Gdzie ją wynoszą? - Johannie kręciło się w głowie.
- Na śmietnik. - Dziewczyna była oburzona, że tą bardziej interesował bałagan wywołany przez trupa, niż ślub współlokatorki.
- Jak to? - Johanna nie dawała za wygraną.
- Normalnie. - Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Do przedpokoju wkroczył korowód prowadzony przez czterech chłopaków niosących na ramionach tobołek zawinięty w czarny worek na śmieci. Johanna usunęła im się z drogi, przyciskając do ściany. Dziewczyna w kwiecistej sukience parsknęła gniewnie. Jak śmieli jej przeszkadzać w prasowaniu?
Kiedy pochód mijał Johannę, dostrzegła wystający spod folii róg czerwonej sukienki. Przed jej oczami pojawił się obraz skulonej na łóżku Rzucającej Radiem, płakała. Serce zatrzepotało jej w piersi, coś ścisnęło za żołądek. Rzucająca Radiem zabiła się i dopiero wtedy ona poznała jej imię - Lisa, Lisa - nie Rzucająca Radiem, ktoś prawdziwy, ktoś, kto nosił imię, ktoś, kto czuł, kto cierpiał, Lisa. Johanna jej zazdrościła. Zazdrościła włosów, delikatnej twarzy i drogich ubrań. Tymczasem Lisa się zabiła, a jej wydawało się, że ma całkiem niezły dzień.
Pele był w korowodzie. Zatrzymał się obok niej.
- Wynoszą ją. To nie jest w porządku, ale nie chcą mieć problemów z policją. Straciliby mieszkanie - powiedział zdławionym głosem. Znał przecież Lisę dłużej niż Johannę.
Spojrzała w jego pełne bólu oczy. Przyjrzała się jego poszarzałą twarzy.
Pochód wyszedł z wrzawą na klatkę. Oni krzyczeli i śmiali się, a Pele poszarzał, ale mówił, jakby nie miał nic wspólnego z tym co się działo i to ją rozzłościło.
- Straciliby? - wycedziła przez zęby. - A ty? Ty też tu mieszkasz!
- Nie - pokręcił głową, głośno przełykając ślinę.
Chciała wpaść w jego ramiona, chciała płakać i pozwolić mu się tulić, chciała, żeby jej nozdrza wypełnił zapach jego ciała, ale gniew był silniejszy, niż potrzeba ciepła. On był obserwatorem, nikim więcej. Nie był u siebie, lecz zawsze w drodze. Podglądał, opisywał wszystko jak szpieg, jak zdrajca. Nic nie dawał w zamian, może odrobinę dumy z tego, że się go znało. Nie był uczciwy. Chociaż... Nie, tego nie mogła mu zarzucić. Stawiał sprawę jasno, nie przekonywał, że jest inaczej. W głębi jego oczu odbijała się droga, którą szedł.
- Ja tu tylko nocuję.
Minęła go bez słowa, z impetem wpadając do największego pokoju. Jej spojrzenie zatrzymało się na chwilę na radiu. Rzucająca Radiem zabiła się, a radio zostało. Nikt go nie sprzątnął.
Tłum zawrócił od drzwi, tylko garstka podążyła za zmarłą w pogrzebowym orszaku. Co za straszny pogrzeb.
Johanna poderwała kołdrę z podwójnego łóżka i zaczęła ją trzepać.
- Po diabła łaziliście po pościeli? – gderała, zostając w ten sposób gospodynią.
Parę osób zatrzymało się zakłopotanych, reszta nie zwróciła na nią uwagi. Dziewczyna w kwiecistej sukience nadal nuciła nowy przebój, przebierając się w kuchni. Kiedy Johanna skończyła z kołdrą, tamta weszła do pokoju w nieco staromodnej sukni ślubnej.
- Jak wyglądam? - spytała naiwnie, obracając się w koło. - To po mojej babci.
Biegła po schodach, przeskakując po parę stopni na raz. Wpadła do mieszkania, trzaskając drzwiami. Zatrzymała się w przedpokoju, żeby złapać oddech.
- Zaangażowali mnie! – wrzasnęła, wbiegając do pokoju i skacząc na łóżko. - Nagram singla! Dzisiaj się bawimy!
I zabawa się zaczęła. Muzyka ryczała i wszyscy tańczyli, a Johanna skakała po łóżku i krzyczała, jako gospodyni, jako wschodząca gwiazda.
Jednak ile czasu mogła trwać radość? Zeszła z łóżka i nieco już zmęczona wmieszała się w tłum, odkrywając, że nie wie, skąd wzięli się ci wszyscy ludzie w papierowych czapeczkach. Ktoś podał jej kieliszek białego szampana.
- Napijesz się? - spytała jakaś dziewczyna.
Nie odpowiedziała, obracając w palcach kieliszek i przyglądając się uważnie bąbelkom. Pomyślała, że szampana pije się z okazji specjalnych uroczystości. Czy ci ludzie wiedzieli jednak co świętowali? Kieliszek był wytworny, na wysokiej nóżce. Kto go przyniósł? Nagle zapragnęła samotności. Skierowała kroki ku łazience, ale i tam był już niezły tłumek, ktoś nawet robił pranie. Wycofała się i zaczęła wędrować po pokoju przemienionym w sale balową. Czegoś szukała. Czegoś jej brakowało. Była taka samotna. Chciała być sama, nie samotna, tym bardziej nie samotna w tłumie. Chciała umieć się rozpłakać. Chciała, żeby ktoś ją przytulił i nawet nie usiłował pocieszyć. Zrozumiała nagle, dlaczego tak się czuła. Pele nie było i ona wyraźnie odczuwała ten brak. Tęskniła za nim. Nawet myśl o singlu, nie poprawiała jej już nastroju.
Pokręciła się jeszcze trochę rozpaczliwie chwytając się myśli, że może go nie zauważyła. Nie. Wiedziała, że go nie było, ale gdyby choć na chwilę udało jej się zabić ten niepokój...
Stanęła na szeroko rozstawionych nogach, rzuciła głową na boki. Nie było go. Spojrzała na kieliszek, na nieliczne już bąbelki przebijające się ku powierzchni, ku wolności. Wzięła go tylko w dwa palce, obracała przez chwilę, potem wypuściła i patrzyła jak leci w dół, jak roztrzaskuje się o podłogę. To był taki wytworny kieliszek. Szampan ochlapał jej nogi. Wzdrygnęła się i znowu zaczęła krążyć po sali, chlupało jej w butach.
Kiedy zasypiała tuż nad ranem, z kocem naciągniętym na głowę, jej mózg rozsadzała muzyka, a spod powiek pociekła wąziutka stróżka łez.
Następnego dnia przywędrowała przez nikogo nie spostrzeżona wraz z gitarą i samouczkiem. Zaszyła się z tym wszystkim w łazience. Umiała grać na fortepianie, ale fortepian to nie była gitara, tak więc na początku spod jej palców wychodziły potworne dźwięki. Wtedy zjawił się Pele. Wtedy było za późno.
- Może ci pomóc? - wsadził do łazienki głowę, uśmiechając się głupkowato.
- Nie – warknęła. – Zjeżdżaj.
Głowa schowała się za drzwiami.
W parę dni później spacerowała po największym pokoju z gitarą, ćwicząc grę koncertową.
- Musisz być dzika! – oznajmił, wyłaniając się jak spod ziemi. - Patrz! - zaczął grać, rytmicznie maszerując po pokoju, a potem wskoczył na łóżko i grał dalej, stojąc na ugiętych nogach, uśmiechając się do niej w drapieżny sposób.
Pochylając się w przód, wywrzeszczała tekst granej przez siebie piosenki, po czym też wskoczyła na łóżko. Położyła mu dłoń na ramieniu usztywniając łokieć i tym samym zachowując między nimi dystans. Tak krążyli po pokoju, wchodząc i schodząc z łóżka, wypełniając całe mieszkanie hałasem, krzykiem i gitarowymi solówkami.
- I to jest ta twoja muzyka?! - wykrzyknął stojąc na łóżku.
- Nie! – odkrzyknęła, wymieniając się z nim miejscami.
- To co to jest? – spytał, rytmicznie potrząsając głową. Był odwróconym do niej plecami.
- Jee! - wydała z siebie Johanna, zwijając dłoń w pięść i wyrzucając ją w górę. - To sposób dostania się na szczyt! Etap przejściowy!
- To co powiesz o mnie?! - zatrzymał się, a jego klatka piersiowa falowała szybko.
- Rozumiem cię! - krzyknęła, wybijając się w górę i zeskakując z łóżka. - Ale ja i tak nie lubię twoich piosenek.
- Jesteś uparta! – odkrzyknął.
- Wiem co myślę! Wiem czego chcę!
Szaleli dalej, jeszcze nie zauważając, że są w mieszkaniu sami.
Siedziała przed lustrem z żarówkami, malując się. Pele opierał się o ścianę, śledząc każdy jej ruch. Chciał coś powiedzieć, zbierał siły, sprężał się w sobie, napinał mięśnie, otwierał usta i zamykał je z powrotem. Kiedy dochodziło co do czego, brakowało mu siły. Znowu przełykał ślinę i milczał, rozpaczliwym spojrzeniem prosząc ją o pomoc.
Ona odchyliła się w tył i przyglądała swojemu odbiciu. Nie lubiła swojej szczęki, ale w tym nowym uczesaniu z tapirowanymi włosami do ramion i gęstą grzywką było jej do twarzy. Nie to było jednak najważniejsze. Podobało jej się po prostu to lustro z żarówkami.
Spojrzała na Pelego. Stał patrząc na nią. Wyglądał jak kupka nieszczęścia.
- Chodź - powiedziała nagle rozpalona nadzieją czyjejś bliskości, rozumiejąc wszystko inaczej, niż powinna.
- Nie – zaprotestował. - Muszę ci coś powiedzieć - wydusił z trudem.
- Nie musisz - uśmiechała się.
- Johanno, ale...
- Chyba mi nie powiesz...? - Urwała w pół zdania.
- Nie. Niektórzy tak myślą, ale ty tak nie myśl, tylko...
Zerwała się nagle.
- Chodź – rozkazała, oplatając ramionami jego szyję.
Parsknął, potrząsnął głową i poszedł. Nie miał jej tego za złe. Wiedział ile popełnił błędów. Właśnie popełniał kolejny. Nie powinien jej ulec, powinien zrealizować swoje postanowienie.
Splątali się razem na podwójnym łóżku i kochali się, lecz nie tak, jak przychodzący nocą. Byli czuli i namiętni, a potem zasnęli wtuleni w siebie. Johanna czuła się spokojna i bezpieczna, grzejąc się o niego. Nie było żadnych myśli. Stało się. Tak miało być. Och, Pele. Po samotnych nocach na łóżku polowym wszystko się zmieniło. Sen nadszedł słodki i dający ukojenie. Niósł z sobą wizję pięknej przyszłości.
Och, Pele. Jej nogi ocierały się o siebie, dłonie gładziły pościel i wszystko było takie przyjemne. Tylko dlaczego miała tyle miejsca?
Obudziła się. Otworzyła oczy. Pele nie było. Został tylko wygnieciony ślad w pościeli. Leżała przez chwilę, nasłuchując. Nie było niczego, tylko cisza. Była zupełnie sama. Wstała i ubrała się. Wyszła na dwór. Szła powoli wąską, cichą ulicą, szukając czegoś w samej sobie. Wcisnęła dłonie w głębokie kieszenie płaszcza, zwiesiła głowę i spoglądała na swoje buty. Mijała kałuże przy krawężniku i małe sklepy. Było tak spokojnie, zawsze przecież tak było. Na tej ulicy nic nigdy się nie zmieniało. Pele nie mógł zostać, nie tu. On miał stać się kimś. To jej chciał powiedzieć poprzedniego dnia, ale mu nie pozwoliła. Powinna mu pozwolić. Stanęła i zadarła głowę, spoglądając na szaroniebieskie niebo. Co się z nią działo? Zawróciła.
Znów malowała się przed lustrem z żarówkami.
- Powodzenia Pele - szeptała.
Nie tylko on odszedł. Wszyscy odeszli. Czuła, że nikt się już nie zjawi. Dla nich wszystkich to był tylko etap przejściowy. Nigdy nie byli u siebie, zawsze pozostawali obcy, przychodzili i odchodzili, nie przywiązując się do tego miejsca. Ona, nie pasująca do nich, nie znosząca nocnych hałasów, ona, zawsze odstająca od reszty, zaaklimatyzowała się, pokochała to mieszkanie, przywiązała się do niego. Jej trudno było odejść.
Nocą zwinęła się na krawędzi podwójnego łóżka. Czekała. Wciąż mała nadzieję, że Pele wróci, Pele, lalusiowaty, pulchny blondynek, na pewno nie mężczyzna. Nie lubiła jego piosenek. Denerwowało ją jego zachowanie, ale kiedy odszedł... Czy ona się zakochała? Czy można to tak nazwać? Pele odszedł i skradł jaj serce, coś w nim było, coś, czego nie rozumiała, coś, czego nie zapomni, co ją będzie dręczyło.
Obudziła się rano z oczami zaropiałymi od łez.
Czekała jeszcze następnego dnia i jeszcze jednego. W końcu się spakowała, ustawiła walizkę obok radia. Radio zostało. Coś ją korciło, żeby je podnieść, żeby w ten sposób przypieczętować koniec. Nie zrobiła tego, nie wiedząc czy z braku chęci, czy odwagi.
- Weź się w garść - powiedziała siedząc przed lustrem i spoglądając na swoją pobladłą, chudą twarz, na wory pod spuchniętymi oczami. Tak. Niedługo się wyprowadzi, nie może zostać. Wiedziała, że może mieć problemy z policją. Niedługo się wyprowadzi, jeszcze nie teraz, najpierw musi się ze wszystkim pożegnać.
Dopalający się papieros sparzył ją w palec, przerywając projekcję wspomnień. Zgasiła go szybko. To było tak dawno. Udało jej się. Dziś stała na szczycie. Czy o to chodziło? Sięgnęła po kubek z kawą. A niech to - znowu wystygła. Wstała, by ją wylać i wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Pele! - coś krzyknęło w jej głowie. Jaki Pele? Dziś znała jego imię, dziś Ulf. Zapomniała. To nie na niego czekała. Podbiegła do drzwi. Odsunęła zasuwę. Trochę bała się otworzyć. Jeśli się zawiedzie, jeśli to tylko sąsiadka z dołu? Tak często się zawodziła. Dlaczego nie pozwoliła mu wtedy mówić. Całe życie wyglądałoby inaczej.
12.03.1994 - Warszawa