Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
- Start! – krzyknął Dick i pobiegli. Byli młodzi i pełni werwy. – Meta przy tamtej skale!
Ścigali się odkąd tylko sięgali pamięciom i wynik zawsze był ten sam. Arkus pokonywał Dicka, a Dick nic sobie z tego nie robił. Obaj wiedzieli, że we wszystkich innych dziedzinach życia to Dick wiódł prym mądrzejszy i odważniejszy, niż Arkus. Nie przeszkadzało im to jednak. Byli przyjaciółmi.
Teraz też Arkus wyszedł na prowadzenie, wysoki, długonogi i chudy. Nie był ładny, ciemnogniady z szeroką łysiną i skarpetkami. Dick był od niego niższy, nieco krępawy, jasnogniady.
Gnali pylistą drogą między skalnymi ścianami. Arkus, który na początku uzyskał przewagę dwóch długości powoli słabł. Nagle nie mógł złapać oddechu, a jego wnętrzności ścisnął ból, który towarzyszył mu od jakiegoś czasu. Nie mógł pojąć tego bólu i nie mógł go znieść, bo nie przypominał niczego, co go dotąd w życiu spotkało. Może dlatego nikomu o nim nie powiedział. W jego głowie wciąż brzmiała pieśń, którą nuciła nocą do księżyca szalona Uniko o białej sierści i różowej skórze. Uniko śpiewała o strasznej zarazie, która pochłonie ich świat, która nikogo nie oszczędzi, bardziej niebezpiecznej, niż cokolwiek innego. Nikt nie brał poważnie wizjonerki Uniko, nikt jej nie słuchał, ale Arkus bał się, że ta zaraza mogła dotknąć właśnie jego, jego pierwszego.
- Nie, stary – powiedziałby mu Dick, gdyby podzielił się z nim tymi myślami i pewnie by się roześmiał. – Nawet gdyby miała nas zabrać zaraza, na pewno nie ty zachorowałbyś pierwszy. Nie przeceniaj się.
Ertus, jeden z naczelników grupy, powiedziałby za to: „Kto słucha Uniko? Nie wygłupiaj się. Jesteś dorosły”, a drugi naczelnik, Pipo mógłby go wypędzić, mówiąc, że tak będzie lepiej dla ogółu, że mógłby kogoś zarazić. Było więc całkiem naturalne, że bał się opowiedzieć komukolwiek o tym, co działo się z jego ciałem.
Dick powoli go dochodził. Arkus rozpaczliwie wyrzucał przed siebie nogi. Wyciągał szyję jakby to miało mu pomóc złapać oddech, chwytał powietrze wargami i dławił się nim, bo to zamiast do dróg oddechowych trafiało do przełyku. Ból brzucha stawał się coraz bardziej natarczywy. Na dokładkę przy każdym uderzeniu kopyt o ziemię łupało go w głowie. Przed oczami robiło mu się ciemno.
Dick zrównał się z nim. Arkus nadal próbował walczyć. To było trudne, to było nawet ponad jego siły, ale nie mógł się poddać, odsłonić, opowiedzieć o zarazie wyśpiewanej przez Uniko.
Dick powoli go wyprzedzał. Arkus wiedział już, że nie wygra, że jest po wszystkim, że długo już nie będzie mógł udawać.
- Wygrałem! – krzyknął Dick, mijając wyznaczoną skałę i wspinając się na tylne nogi. Kipiał ze szczęścia.
Arkus schylił głowę, zamknął oczy, zacisnął szczęki. Myślał, że tak ucieknie od bólu, ale od bólu nie było ucieczki. Pod powiekami migały mu mroczki. Gdzieś w głębi niego tkwiła szalona Uniko. Stała na samej krawędzi skarpy. Światło księżyca spowijało ją jak welon. Śpiewała o zarazie, a on drżał, tak jak tamtej nocy. Już wtedy czuł ból. To ten ból nie pozwolił mu zasnąć.
- Co z tobą, stary? – Dick podszedł do niego, otrząsając z sierści pianę.
- Nic. – Arkus uniósł głowę i zmusił swoje wargi do słabego uśmiechu. – Trochę się tylko zmęczyłem.
- Powinieneś potrenować – stwierdził Dick krytycznie. – Ostatnio masz kiepską kondycję, skoro nawet ja z tobą wygrałem.
- Sam się poprawiłeś – kłamanie szło Arkusowi całkiem dobrze. – Narzucasz niezłe tępo, faktycznie nie jestem do tego przyzwyczajony.
Była noc, bezksiężycowa lecz gwieździsta. Całe odległe niebo upszczone było świecącymi punkcikami. Czarny Książe podszedł do krawędzi płaskowyżu i spojrzał w dal, w pustkę. Ta pustka była jedyną rzeczywistością. Czarny Książe wiedział, że powoli nadchodził koniec jego rasy. Na płaskowyżu zostało ich już tylko pięcioro: poważna, wyniosła Monsanta, bliźniaczki Bestia i Eunice, Jappelupe i on. Mieli być ostatni, tak zostało postanowione. To Bestia miała wizję, po której oświadczyła, że czas ich świata dobiega końca. Bestia była piękna ze swą piaskową sierścią, sięgającą ziemi grzywą, szczupaczym pyskiem i łabędzią szyją. Ci spośród nich, których los obdarzył umiejętnością widzenia przyszłości zawsze byli piękniejsi i subtelniejszej budowy. Och, siwa, toporna Monsanta nigdy się do tego nie przyznała, ale zazdrościła Bestii urody i daru tańca. Bestia tańczyła jak nikt i wiele w tańcu widziała. Czarny Książe marzył o niej od lat, ale ona należała do Jappelupe’a. Nie, nie kochał się w Bestii, podobała mu się tylko, chciał się z nią połączyć, dotykać jej gibkiego ciała. Tak naprawdę kochał Pokrzywę, ale Pokrzywa odeszła. Odeszła po tym, jak Bestia powiedziała, że to koniec, że nie powinni się rozmnażać, bo ich dzieci nie dożyją swojej dorosłości.
- Przecież są inne światy – powiedziała wtedy Pokrzywa. – Możemy ich poszukać.
Bestia próbowała wytłumaczyć jej, że oni do tych światów nie dadzą rady dotrzeć, że droga ich zabije. Czarny Książe poparł ją wtedy. On też wiedział, że inne światy nie są dla nich. Wszyscy to wiedzieli. Wszyscy znali legendy. Ale Pokrzywa się uparła.
- Wole umrzeć szukając, dążąc, niż czekając na nieunikniony koniec – powiedziała i odeszła, a on nie poszedł z nią, bo zabrakło mu odwagi.
Teraz żałował. Gdzie mogła być jego Pokrzywa zawsze taka pyskata i pewna siebie? Co mogło się z nią stać? Nie była piękna, ciemnogniada, z szeroką łysiną. Nie była piękna, ale kochał ją ot tak po prostu i teraz za nią tęsknił.
Nie mógł jednak z nią iść. Nie mógł jeszcze z jednego powodu, ważniejszego niż strach. Opuścił głowę i spojrzał w dół. W ciemności nie mógł odróżnić pojedynczych sylwetek małych koni śpiących w dole. Jego rasa od zawsze zamieszkiwała płaskowyż. Od zawsze obdarzeni darem tańczyli pod księżycem, zagłębiając się w swoje wizje, a ci którzy nie umieli tańczyć, ci o rzeczowych, krytycznych umysłach tłumaczyli wizje małym koniom, radzili jak powinny postępować i jakimi wartościami powinny się kierować. Od zawsze żyli dla nich, dla swych mniejszych braci, bliższych ziemi niż oni, tak fizycznie jak i psychicznie, nie mających wizji. On, Czarny Książe był ostatnim ogierem nie obdarzonym darem widzenia przyszłości spośród dużych koni. Musiał trwać na płaskowyżu. Musiał trwać tak długo, jak tę krainę odciętą przez skalne mury od wszystkich światów zamieszkiwały jeszcze małe konie. Musiał trwać, choć jego serce rwało się ku Pokrzywie. Teraz już by za nią poszedł. Zapomniał o lęku. Zrozumiał, że samotne dnie i noce są nie do zniesienia, że lepsza jest już śmierć.
Potrząsnął głową. Z jego ciemnego, wąskiego oka wytoczyła się pojedyncza łza i na moment zawisła na ganaszu.
- Mogę iść z wami? – spytał błagalnie Perek.
Ciemnogniada Jouve zmierzyła go złym spojrzeniem. Nie lubiła Perka. Nie traktowała go poważnie. Nie mogła, choć byli rówieśnikami. Nic nie pomagało nawet te parę miesięcy, o które był starszy. Wciąż, nawet w wieku lat dwunastu, często płakał, a poza tym wolał babskie zabawy od pozorowanych walk i wyścigów, które urządzały inne młode ogierki, a w których i Jouve lubiła brać udział. To było dla niej prawdziwe życie, brutalne, ale ekscytujące. Tymczasem Perek bujał myślami w chmurach, zamiast żyć marzył, a na dokładkę stroił sobie grzywę błyskotkami. Czy coś takiego mogło kiedyś wyrosnąć na ogiera? Tylko to widziała Jouve. Tylko o tym myślała. Teraz też zamiast po prostu powiedzieć „idę z wami”, spytał o pozwolenie. Był taki niepewny. Niby stał na szeroko rozstawionych nogach, z uniesioną głową, jakby gotowy do walki, ale przecież drżał. Z trudem pohamowała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Był taki zabawny, gniadotarantowaty, z cętkowanym tułowiem. Jego czarna grzywa sterczała w górę. Uważał, że jest ładny – pomyleniec. Tak o nim myślała. Nie chodziło jednak o umaszczenie, a o wygląd ogólny. Perek był przecież dokładną kopią swojego ojca Pipo, naczelnika grupy. Tamten był jednak dumny, biła z niego siła i stanowczość. Z Perka emanował co najwyżej strach. Perek bał się wszystkiego – maminsynek i laluś. Była jeszcze ta jego przyjaciółka, która wszędzie się za nim ciągnęła – Gwiazda, córka szalonej Uniko. Jej Jouve na pewno nie chciała widzieć wśród swoich towarzyszy zabaw. Była dzieckiem, ale wiedziała już, że należy jak najszybciej zacząć dbać o swoją reputację, żeby potem zająć znaczące miejsce w grupie. Jouve lubiła rządzić.
- Nie – rzuciła. – Nie możesz.
- Proszę, dajcie mi szansę – zaskomlił Perek, zupełnie jakby nie należał do dumnej rasy. Gwiazda o śnieżnobiałej sierści stała za nim ze zwieszoną głową. Patrzyła w ziemię. W jej naturze nie leżało proszenie.
- Nie słyszałeś co powiedziała Jouve? – spytał kary Demon, potrząsając głową.
- Nie mamy ochoty się z tobą obtykać – dodał jasnogniady Atreju, dumnie prężąc pierś.
- Jeszcze się nam czegoś wystraszysz i się popłaczesz – rzucił mlecznosiwy Cień.
Gniazda uniosła głowę.
- Choć, Per – powiedziała. Głos z trudem wydostał się z jej gardła, wyrywając coś z jego wnętrza, coś co w nim przyschło i do tej pory sprawiało, że milczała. – Jeśli nas nie chcą, nie będziemy się im narzucać.
- Dobrze mówi! – parsknął Demon. – Spadajcie.
Perek odwrócił się. Z trudem przełknął ślinę. Chciał powstrzymać łzy, ale nie mógł, bo te same cisnęły mu się do oczu. Miał jednak nadzieję, że tego nie zauważą.
- Patrzcie, znowu ryczy – rzucił Atreju. Jednak zauważył.
- Dajcie mu już spokój – skarciła go Jouve. – Ruszajmy. – Nie, Jouve nie była zła, była tylko wyrachowana. Nie chciała, żeby go dręczyli. Nie było takiej potrzeby.
- No, jazda! – ponagliła swoich chłopców. Musiała ich odciągnąć od nieszczęsnego, nieudanego Perka, bo ten rozszlochał się na dobre.
- Choć, pokażę ci coś. – Gwiazda trąciła go nosem.
Jouve, Demon, Atreju i Cień odwrócili się i pognali galopem w stronę gór. Perek uniósł nieco głowę i spojrzał załzawionymi oczami w błękitne oczy Gwiazdy.
- Nie przejmuj się nimi, to głupcy – powiedziała. Miała w sobie spokojną stanowczość i ziarno szaleństwa swojej matki. Wydawało jej się, że wie wszystko o życiu i być może wiedziała. Perek wierzył w to, co mówiła. – To nam się uda w życiu, nie im.
- Głupcami nie warto się przejmować – powiedział im Arkus, którego spotkali w chwilę późnej. Zobaczył łzy na pysku Perka i zapytał, co się stało.
- Spójrzcie na mnie – dodał po chwili. – Wielu nie chce mnie znać, ale mam przecież Alabaster i Dicka, tak jak wy macie siebie. Ktoś mnie pokochał i jestem szczęśliwy, a ci, którzy nie chcieli mnie polubić, stracili to, co mógłbym im dać. Każdy może dać coś innym, choćby uczucie, albo przede wszystkim, i to ci, którzy tego nie przyjmują są stratni, a nie my.
- Naprawdę tak myślisz? – spytał Perek, niepewnie zerkając na Arkusa.
- Pewnie – rzucił gniadosz i radośnie parsknął. Udało mu się być swobodnym i mówić o tym pewnie, choć przecież często czuł się odrzucony i niepotrzebny, a kiedy nikt nie widział, płakał zupełnie tak samo, jak Perek.
- Co ci jest? – mlecznosiwa Alabaster dźgnęła go nosem.
Był wieczór. Arkus położył się, podkulił pod siebie nogi, zacisnął zęby i powieki. Próbował uciec od bólu.
- Nic – wydusił, z trudem łapiąc oddech. – Zostaw mnie.
Alabaster jednak go nie zostawiła, usiadła przy nim i patrzyła co będzie się z nim działo. Atak minął dość szybko. Mięśnie Arkusa rozluźniły się. Wyciągnął przed siebie nogi. Przez moment leżał na boku, ciężko dysząc. Potem uniósł głowę i spojrzał na nią.
- Co to było? – spytała.
- Nic. – Arkus odwrócił wzrok. Kochał ją i jej ufał, a jednak nawet jej nie miał odwagi powiedzieć o swoich atakach.
- Jak to nic? Cierpiałeś?
- Tak – przyznał.
- Więc...
- Nie wiem – potrząsnął głową. – Wszystko wewnątrz mnie pali. To atakuje co jakiś czas, tylko na chwilę i boję się...
- Powinieneś iść do Pipo – Alabaster weszła mu w słowo. – Appa, jago żona, umie leczyć, przecież wiesz.
- Wiem – przyznał. – Wolałbym jednak nie mówić o tym Pipo. Pamiętasz pieśń, którą nocą śpiewała Uniko?
- Tę o zarazie?
- Tak.
- Pamiętam, ale co to ma wspólnego z tobą?
- Boje się, że to się zaczęło, że ja to mam – wyznał.
- Zarazę, która zabije wszystkich? – spytała marszcząc czoło, jakby jego słowa zupełnie do niej nie dotarły.
- Tak – jęknął.
- Arkus, nie wygłupiaj się – skarciła go. – Przecież to tylko pieśń szalonej klaczy. To nie wydarzy się naprawdę.
Arkus milczał patrząc w ziemię. Przecież wiedział, że tak będzie, że nikt nie potraktuje go poważnie.
- Ale – dodała Alabaster – jeśli to naprawdę by było to, wszyscy powinni wiedzieć. Przecież mógłbyś kogoś zarazić.
Arkus zamknął oczy. Po jego ganaszach popłynęły łzy. Teraz on płakał, tak jak rano płakał Perek. Chciał od niej odrobinę ciepła, odrobinę zrozumienia, ale nawet go nie przytuliła. Wystraszyła się zarazy, która według miej nie istniała.
- Jak ja zazdroszczę Alabaster – westchnęła Dżuma, młoda, lecz niezbyt urodziwa karotarantowata klacz o śnieżnobiałej grzywie i takim samym ogonie.
- Kto jej nie zazdrości – burknęła pod nosem równie młoda jasnogniada Orla.
- Ty chociaż masz syna – zauważyła kasztanowata Iranda.
Dżuma westchnęła patrząc w dal.
- Co z tego, że mam Atreju? – spytała Orla ze smutkiem. – Byłam z jego ojcem bardzo krótko, a teraz jestem sama i czuję się samotna, tak samo jak wy.
- Ale my nawet nie wiemy co to jest miłość – rzuciła w pustkę Dżuma. – Bardzo chciałabym to wiedzieć, ale się nie dowiem, bo jest wśród nas za mało ogierów, bo nasz czas się kończy. Wymieramy.
- Nie filozofuj. Przyznaj się, że podkochujesz się po prostu w Arkusie – rzuciła kasztanowatosrokata Cremona, która miała to szczęście, że dla niej wystarczyło ogiera i mogła sobie spokojnie żyć z również kasztanowatosrokatyk Kingiem.
- W Arkusie? – gniada Karina potrząsnęła głową. – Kto by się tam mógł kochać w Arkusie?
- No przecież, że nie ja, tylko Dżuma – oświadczyła Cremona.
Sama Dżuma patrzyła tempo w przestrzeń. Nie powiedziała niczego. Co miała powiedzieć? Naprawdę kochała Arkusa, ale nie było powodów się do tego przyznawać. Inne młode klacze by jej nie zrozumiały. Ona sama też siebie nie rozumiała.
- Per, co to ma być?! – krzyczał Pipo, ojciec malca i naczelnik grupy. Perek stał ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w ziemie. W takiej samej pozie stała Appa, jego matka, również jak on i jego ojciec tarantowata. Miała wyrzuty sumienia, że nie potrafiła wychować syna jak należy. – Ogier przy zdrowych zmysłach nie nosi błyskotek! – krzyczał Pipo, a Perek spuszczał tylko jeszcze niżej głowę. Kulił się w sobie, jakby bojąc się, że na jego kark spadnie za chwilę silny cios. Ojciec jednak nie zamierzał go uderzyć i to było najgorsze. Ojciec jak zawsze tylko krzyczał i powtarzał, że Perek jest nic nie wart. To bolało bardziej, niż wszelkie razy, jakie mógłby mu zadać.
O co poszło? O łańcuszek w kolorze złota. Gwiazda go znalazła. To było to, co mu chciała pokazać.
- Nie ma zapięcia – zauważył ze smutkiem.
- Nie szkodzi – uśmiechnęła się promiennie Gwiazda. – Zawiążę ci go na szyi, jeśli chcesz.
- Nie. – Perek potrząsnął głową. – Ty go znalazłaś i ty powinnaś go nosić.
- Ja już mam łańcuszek. Ten dam tobie – oświadczyła szlachetnie. – Chcesz?
- Oczywiście. – Teraz on się rozpromienił. Uwielbiał blask metalu, barwne kamienie i kwiaty, uwielbiał przyozdabiać sobie nimi grzywę, tak jak lubiły to robić wszystkie młode klacze, tyle tylko, że nie był klaczą. Nie potrafił tego pojąć, a wiec tym bardziej wyjaśnić, ale tak naprawdę wcale nie czul się ogierem. Gdzieś wewnątrz był klaczą i nie czuł się dobrze ze swoim ciałem. Nikomu, nigdy o tym nie mówił, tylko Gwieździe i Arkusowi. Sądził, że oni będą w stanie go zrozumieć, że go nie wyśmieją. Arkus i Gwiazda faktycznie się nie śmiali, ale go nie zrozumieli, nie mogli, sami czegoś takiego nigdy nie odczuwali, ani o niczym takim nie słyszeli.
- Zdejmij to natychmiast! – Pipo wciąż krzyczał. – Przynosisz mi wstyd!
Perek wyciągnął szyje, pochwycił wargami łańcuszek, przekręcił go tak, żeby mógł rozsupłać węzeł zrobiony przez Gwiazdę. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie ośmieszyła go specjalnie. Łzy stanęły mu w oczach. Dlaczego nikt nie mógł pojąć, że on był inny?
- Nie becz! – ofuknął go ojciec.
- Nertusie. – Alabaster nerwowo przestępowała z nogi na nogę, stojąc przed obliczem jednego z naczelników grupy. – Martwię się o Arkusa – wydusiła, patrząc gdzieś w bok. Coś jej mówiło, że jeszcze może się cofnąć, że może niczego Nertusowi nie powiedzieć, że tak nawet powinna postąpić. – On bardzo cierpi. – Jednak to powiedziała. O dziwo wcale jej nie ulżyło. Teraz było jeszcze gorzej. Poczuła się jak zdrajczyni, brnęła w to jednak dalej. – Arkus ma ataki, które na moment go paraliżują. Przeszywając całe jego ciało, zwłaszcza brzuch. Ja uważam, że to śmieszne, ale on sądzi, że mogła go dotknąć zaraza, o której śpiewała Uniko. – Alabaster myślała, że zaraz się rozpłacze.
Poprzedniej nocy nie spała. Leżała obok Arkusa, słuchając jego oddechu. Bała się o niego, ale bała się też o siebie. Wiedziała, że to podłe, ale już się nie całowali, już się nawet nie dotykali.
Uniko śpiewała i tej nocy. Śpiewała do księżyca, ale nie o zarazie, a o tym, że należy strzec się zdrajców, bo ci są wśród nas i w nas.
- Ja wiem, że Uniko jest szalona. – Łzy nagle uderzyły do oczu Alabaster i aż ją oślepiły. Z trudem powstrzymała szloch. Zaszumiało jej w głowie, nogi ugięły się pod nią. Przez moment zdawało jej się, że upadnie. – No, ale Arkus naprawdę jest chory i pomyślałam sobie, że może jest trochę prawdy w tym, co ona śpiewa – dokończyła.
- Dziękuję ci Alabaster za informację – powiedział Nertus. Jego głos brzmiał ciepło i spokojnie. Duży, jasnogniady, bardzo opanowany budził zawsze zaufanie klaczy, ale nagle pojęła, że może zamiast mu ufać, powinna się go bać. Przeraził ją swoim spokojem. – Nie umiem ci powiedzieć, co dzieje się z Arkusem, bo nigdy o niczym takim nie słyszałem, ale pójdę zapytać o to Dużych Koni. Póki jednak nic nie jest pewne, bądź dobrej myśli.
- Będę – pisnęła. Głos z trudem przedarł się przez jej gardło. Była u granic wytrzymałości. Za chwilę miała wybuchnąć płaczem. – Dziękuję – dodała. Odwróciła się energicznie na zadzie i oddaliła najszybciej jak mogła. Łzy popłynęły po jej smukłym, kształtnym pysku.
Czarny Książe znowu patrzył w dal na kołyszące się w dolinie cienie. Miał nadzieję, że kiedyś wyłoni się spośród nich Pokrzywa. Klacz jednak nie zjawiła się tej nocy, tak jak nie zjawiła się i żadnej poprzedniej. Utracił ją. Czarny Książe wiedział o tym doskonale. Potrząsnął głową. Nie myślał już o klaczy, a o Małych Koniach. Dwaj ostatni naczelnicy przyszli do niego poprzedniego dnia, pytali o zarazę, która ma zniszczyć świat. Powiedział im to, co wiedział. Powiedział im o wizji Bestii, o tym, że koniec świata ma rzeczywiście nastąpić, ale że nic mu nie wiadomo o zarazie. Małe Konie podziękowały mu i odeszły strapione. On też teraz zaczął się martwic. Pogodził się z tym, że świat ma się skończyć, miał jednak nadzieję, że nie stanie się to za jego życia. Miał nadzieję, że jeszcze kiedyś zobaczy Pokrzywę, że klacz zdąży wrócić. Teraz zdał sobie sprawę, że raczej nie powinien na to liczyć. Coś mu mówiło, że dni jego rasy, jak i ich mniejszych braci są policzone.
Serce zakuło go nagle. Ciało wypełniło dziwne ciepło. To było wzruszenie. Nagle zdał sobie sprawę jak bardzo kocha swój jałowy świat, płaskowyż i dolinę i jak bardzo nie chce tego utracić. Czemu nie mógł żyć tu z Pokrzywą? Czemu nie mogli całować się w świetle księżyca? Czemu nie mogli na płaskowyżu wychowywać dzieci?
- Czemu? – głośno zapytał gwiazd.
Z doliny odpowiedział mu głos szalonej Uniko.
- „Każdy świat bogowie porzucą, o każdym kiedyś zapomną” – śpiewała do księżyca i gwiazd. – „Nic nie znaczysz, nic nie jesteś wart, dopóki oni cię nie pokochają” – wyrzucała z siebie słowa, jakby wiedziała o czym myślał Czarny Książe.
Ogier potrząsnął głową raz jeszcze. Pieśń szalonej klaczy poruszyła go. Zadrżał. To on należał do mądrej rasy, ale to ona miała rację. Bogowie? Kim byli tak naprawdę? Stare legendy mówiły o nich, ale oni na swoim płaskowyżu zapomnieli o bogach, tak jak bogowie zapomnieli o nich.
- Zebraliśmy się tu po to, żeby omówić bardzo nieprzyjemną i niewesołą sprawę – oznajmił donośnym głosem Pipo, gdy wszyscy mieszkańcy doliny zebrali się już w kręgu.
Alabaster lękliwie zerkała na Arkusa. Nie stała obok niego, nie przyszli tam razem. Coś jej podpowiadało, żeby się ukryć z dala od niego. Tak naprawdę wiedziała już co się stanie. Wiedziała, że to Arkus miał rację. Wiedziała, że Pipo go odpędzi. Wiedziała, że okazała się słaba i głupia, ale niemoc ogarniająca jej członki sprawiała, że nie czuła się w stanie przeciwstawić naczelnikowi, ani lękowi o swoje życie, jaki się w niej obudził.
- Alabaster powiedziała nam, Nertusowi i mnie, że Arkusa dosięgła nieznana choroba. – Klacz zamknęła oczy. Było jej wstyd. Jej serce krwawiło. Kochała go, kochała naprawdę, ale nie umiała go ochronić. Sama była zbyt słaba. – Byliśmy poradzić się co z tym począć Dużych Koni – ciągnął dalej Pipo. – Czarny Książe powiedział nam, że nie wie nic o zarazie, ale wie, że nasz świat niedługo się skończy, że to nieodwołalne. Dużo o tym myśleliśmy i dyskutowaliśmy Nertus i ja, i podjęliśmy w końcu decyzję – oznajmił pewnie. – Nie wiemy, czy zniszczy nas zaraza, czy też tę dolinę zniszczy kataklizm. Stwierdziliśmy jednak, że co by nie miało się zdarzyć, najlepiej dla nas będzie jeśli wyruszymy ku innym światom, zostawiając Arkusa tutaj, by nikt się od niego nie zaraził.
Na moment zapanowała cisza. Pipo skończył swoją przemowę, a konie były zbyt zszokowane by jakoś zareagować. Potem przez tłum przeszedł szmer, który powoli zaczął narastać.
- Przecież to niebezpieczne – rzucił ktoś.
- Wszyscy zginiemy.
- Proszę, nie zostawiajcie mnie! – krzyknął Arkus, w oczach stanęły mu łzy. Nikt jednak zwrócił na niego uwagi.
- Ja nic nie rozumiem – ktoś domagał się wyjaśnień.
Alabaster rozpłakała się zwieszając głowę.
- Kiedy wyruszymy? – ktoś rwał się do drogi.
- Dzisiaj? – ktoś inny miał wątpliwości.
- Tak, dziś! – rzucił stanowczy głos. Te słowa wszyscy usłyszeli i spojrzeli w stronę, z której dobiegła odpowiedź. Nie spostrzegli kiedy mlecznosiwa Monsanta zeszła z płaskowyżu i stanęła obok dwóch naczelników. Wydawała im się wręcz niewyobrażalnie majestatyczna, bila od niej siła i mądrość. Wzbudziła respekt. Należała w końcu do rasy Dużych Koni, a te prawie nigdy nie schodziły do swoich mniejszych braci.
- Ja was poprowadzę. Ja też chcę ocalić swoje życie – oznajmiła, a Małe Konie wstrzymały dech. – Ruszymy natychmiast!
Małe Konie powoli zaczęły zbierać się do drogi. Nie były do końca przekonane, że to bezpieczne i słuszne. Część z nich też w ogóle nie zrozumiała, co się wydarzyło, ale majestat dużej klaczy sprawił, że nie zaprotestowały. Nawet przez myśl im nie przeszło, że Czarny Książe mógł nazwać Monsantę szaloną, ale zrobił to tego ranka. Powiedziała mu, że chce odejść i że chce poprowadzić z sobą Małe Konie. Całkiem słusznie podejrzewała, że ona i tak odejdą.
- Droga do innych światów nie jest dla nas – powiedział Czarny Książe, ale ona się roześmiała.
- Jest, czy nie, chociaż spróbuję się uratować, tak jak Pokrzywa. Nie będę nocami patrzeć w gwiazdy i wzdychać, jak ty, rozpaczając, że świat jest zły.
Ogier skulił się w sobie. Zraniła go.
- Przyznaj się, że chcesz mieć po prostu nad małymi władzę, że chcesz poczuć się królową – powiedział po chwili, gdy zdołał zapanować nad swoimi uczuciami.
- A nawet jeśli, to co? – rzuciła gniewnie.
- Jesteśmy po to, żeby opiekować się Małymi Końmi, a nie żeby nimi rządzić.
- To twoje zdanie – odparowała. – Ja sądzę, że nie na próżno otrzymaliśmy siłę, duży wzrost i dar widzenia przyszłości.
- Ty go nie otrzymałaś – zauważył Czarny Książe. Taki był koniec ich sporu.
- Stary, ty to zawsze pakowałeś się w kłopoty, ale teraz naprawdę wpadłeś po uszy – powiedział Dick podchodząc do Arkusa.
- Proszę, zostań ze mną – zaskomlił Arkus. Pysk błyszczał mu od łez.
- Nie. Poświęcałem się dla ciebie przez całe życie, ale teraz już nie mogę – rzucił Dick, lekko wysuwając do przodu dolną szczękę, chcąc w ten sposób podkreślić o ile jest więcej wart od Arkusa.
- Przecież jesteśmy przyjaciółmi – wyszeptał ten błagalnie, ale Dick już tego nie słyszał. Odwrócił się do Arkusa ogonem i odszedł powoli i majestatycznie, tak jak przystało synowi dumnej rasy. Arkus pomyślał nagle, że albo słowo przyjaźń nic nie znaczy, albo on nie miał nigdy przyjaciół i myśl ta go poraziła. Wiec był sam, sam z zarazą, sam z całym światem i sam miał zostać w Dolinie, czekając na koniec.
- No, ruszamy – komenderował Pipo.
- Ja zostaje – oświadczyła pewnie Uniko. – Ja wiem, że przed końcem świata uciec nie sposób i że droga do innych światów jest dla nas nie do przebycia. – Kiedy to mówiła, stojąc z wysoko uniesioną głową i wyprężoną szyja nie wyglądała wcale na szaloną, a na kogoś, kto wie, co mówi i opiera swoje sądy na głębokiej wiedzy.
Konie zamilkły i znieruchomiały nagle. Patrzyły na nią. Zrobiła na nich wrażenie.
- Każdy kto spróbuje opuścić nasz świat, przepłaci to ciężką chorobą, a w efekcie i życiem.
- Skąd wiesz, że przed końcem nie sposób uciec? – spytała z kpiną Monsanta.
- Ja widzę przyszłość, tak jak i wy z płaskowyżu – oświadczyła Uniko, znów stając się wariatką. Konie zaczęły szemrać.
- Tylko Duże Konie maja dar widzenia przyszłości – powiedziała Monsanta oburzona wypowiedzą klaczy.
- Nie słuchaj jej, ona jest pomylona – powiedział Pipo.
- Tak, ona jest szalona! – zakrzyknęły i inne konie chórem.
Gwiazda podeszła do matki i przytuliła się do jej boku.
- Ja ci wierze. Ja zostanę – wyszeptała, chciała udzielić Uniko wsparcia, ale ona go nie potrzebowała. Była silna, bo była sobą, mogła przeciwstawić się tak grupie, jak i Dużym Koniom.
- No, pośpiesz się Per! – rzucił Pipo widząc, że jego syn nie kwapi się do wymarszu.
Źrebiec rzucił na ojca przerażone spojrzenie. Wiedział co chce powiedzieć, ale nie miał jeszcze odwagi.
- Co tak sterczysz, ruszaj się!
- Nie – wydusił w końcu. – Ja zostaję z Arkusem.
- Synku – jęknęła Appa. – Ależ tu chodzi o twoje życie.
Nagle stało się coś, czego Perek zupełnie się nie spodziewał.
- To już nie jest nasz syn! – zagrzmiał Pipo, a Perek skulił się w sobie, jakby na jego głowę zaraz miały spaść razy ciężkich kopyt ojca. – Na co nam syn, który nie myśli, który stroi sobie szyje babskimi świecidełkami i płacze!
Perek rozbeczał się, nie mogąc znieść tych słów. Wypadło to tak, jakby przyznawał ojcu racje.
Grupa odeszła. Zostało ich pięcioro. Arkus stał na szeroko rozstawionych nogach, by utrzymać równowagę. Był oszołomiony. Wciąż patrzył w ślad za grupą, tak jakby wierzył, że może wzrokiem przywołać Dicka i Alabaster. Wiedział, że go nie kochali, lub kochać nie umieli, ale wciąż nie mógł w to uwierzyć. Uniko i Gwiazda trwały wciąż przytulone do siebie i dumnie wyprostowane, tak jakby ktoś przemienił je w kamień. Perek chlipał cicho ze zwieszoną głową.
Dżuma rozglądała się na boki i przestępowała z nogi na nogę. Została. Nikt jej nie namawiał do wymarszu. Nikt nie pytał o powody jej decyzji. Nikt chyba nawet nie zauważył, że została. Dlaczego? Nagle sama zadała sobie to pytanie. Bo nie byli sobie w grupie bliscy? Bo nie umieli o siebie nawzajem dbać? W porządku – tak, to wiedziała, ale to nie wystarczyło za odpowiedź. Dlaczego tacy byli?
Potrząsnęła głową i wtedy w polu jej widzenia znalazł się Perek. Nagle znikły z jej głowy teoretyczne rozważania. Została, by kochać, ale o tym też w tym momencie nie pamiętała. Wiedziała tylko, że źrebiec potrzebuje pocieszenia. Podeszła do Perka, dźgnęła go nosem.
- Nie płacz. Będzie dobrze. Jestem z tobą – powiedziała, a malec przylgnął do niej szukając wsparcia. Nie byli spokrewnieni. Nawet dobrze się przedtem nie znali, ale w tej jednej chwili stali się dla siebie całym światem i oboje czegoś się nauczyli. Miłość istnieje nawet w zimnych czasach, w zimnych światach, trzeba ją tylko umieć dawać i przyjmować.
To co ukazało się oczom grupy, po wielu dniach mozolnej wędrówki wąskimi wąwozami, zadziwiło ich, zaparło dech w piersiach lecz i przeraziło. Oto nagle rozpostarł się przed nimi płaskowyż spadający kamiennymi schodami ku Światu Prawdziwemu, gdzie wszystko było piękniejsze i większe. Trawa Świata Prawdziwego sięgała im do grzbietów, była bardziej zielona i soczysta niż trawa jaką dotąd znali, a niebo było bardziej niebieskie i niepojęcie odległe. Nie widok Świata Prawdziwego jednak tak na nich podziałał, że zatrzymali się jak wryci, a fakt, że nie byli na płaskowyżu sami. Na granicy kamiennych schodów stała klacz należąca do rasy Dużych Koni. Była szpetna, jej pozbawione sierści, pełne strupów i wrzodów ciało gniło. Podeszła ku nim kuśtykając i wlokąc kopyta po ziemi. Zatrzymała się, stając nos w nos z Monsantą. Ogromna siwka wzdrygnęła się i skuliła w sobie. Nie chciała by owiał ją choćby oddech parszywej klaczy.
- Szukacie innych światów? – spytała obca klacz zgrzytliwym głosem. – Długo zbieraliście się na odwagę.
Grupa milczała oniemiała. Monsanta wyginała w tył szyję, chcąc oddalić swój pysk od pyska parchatej klaczy. Oczywiście mogłaby się cofnąć o krok, ale nie pozwalała jej na to duma. Parchata klacz zaśmiała się nieprzyjemnie, ostro, histerycznie.
- Nie poznajesz mnie Monsanto?
Siwka rozwarła pysk zaskoczona.
- Ty jesteś Pokrzywą?
- Nie. Ja byłam Pokrzywą – powiedziała dobitnie parchata klacz, a Małe Konie zadrżały. – Teraz, teraz nie jestem już nawet klaczą. Taką cenę zapłaciłam za pobyt w Świecie Prawdziwym i wy, zapłacicie taką samą.
Słońce stało już nisko, zatapiając dolinę w krwawym, czerwonym świetle. Wciąż jeszcze było ciepło, ale od ziemi ciągnął chód, który rozchodził się po kościach dreszczem i przyprawiał o drżenie. W powietrzu czaił się niepokój wyciskający łzy z oczu Perka. Źrebiec cały czas popłakiwał. Jego starania, żeby zachowywać się jak na ogiera przystało, spełzły na niczym.
- Czemu zostałaś? – spytał Arkus Dżumę.
- Nie słyszałeś co powiedziała Uniko? Droga do innych światów nie jest dla nas, kosztowałaby nas życie.
- Czy to ma znaczenie, czy umrzesz tu, czy tam? – Arkus tempo patrzył w przestrzeń.
- Ma. – Dżuma uśmiechnęła się tajemniczo, jej oczy rozbłysły. Przez moment i Arkus, i Perek zobaczyli w niej piękną klacz, z czasów gdy świat był młody. – Zresztą... – dodała po chwili, burząc uroczysty nastrój – być może koniec świata wcale nie nastąpi, kto to wie?
- Moja matka i Duże Konie – zauważyła Gwiazda.
- I ja – wyszeptał Arkus i skrzywił się. Ból znowu chwytał go za trzewia.
- Ale ty nie umrzesz – pisnął Perek.
- Umrę – Arkus patrzył w przestrzeń. – W sumie nawet mnie to nie martwi. Po co miałbym żyć? Nikomu nie jestem potrzebny. – W jego głosie zabrzmiała gorycz, w oczach zatańczyły łzy, serce zadrżało. Znowu widział piękną Alabaster, uśmiechała się i obiecywała mu miłość, ale zawiodła. Widział Dicka. Byli razem od lat, byli jak bracia, ale na pożegnanie usłyszał: „poświęcałem się dla ciebie całe życie, ale już dłużej nie mogę.”
- Jesteś potrzebny mnie – pisnął Perek, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo jego ostatnie słowa: „przecież dla ciebie zostałem, ty jeden mnie akceptujesz” zagłuszyła dotąd milcząca Uniko.
- Wszyscy jesteśmy głupi – rzuciła. Stała wyprostowana, wyprężona jak struna, wpatrzona w płaskowyż, tyłem odwrócona do pozostałych. Światło zachodzącego słońca padało wprost na jej pysk, barwiąc sierść krwawą czerwienią. – Nie zapytaliśmy Dużych Koni, czy nie da się czegoś zrobić, żeby końcu świata zapobiec.
- Przecież gdyby było można, Monsanta by o tym wiedziała – zauważył Arkus.
- Może nie zdążyła się dowiedzieć – wyszeptała Uniko uroczyście. – One znowu tańczą.
- Więc idź do nich – burknął pod nosem Arkus. – Mnie i tak jest wszystko jedno, ja umieram.
Monsanta stała na skraju schodów do Świata Prawdziwego. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Rzucała głową, spoglądając to na zeszpeconą Pokrzywę, to na grupę Małych Koni. Wiatr Świata Prawdziwego, silniejszy i bardziej przenikliwy, niż wszystkie wiatry jakie dotąd znała, szarpały jej białą grzywę. Nie wiedziała, co począć. Nie mogła iść w przód, w świat piękny, lecz zabójczy dla jej rasy. Teraz już wierzyła Czarnemu Księciu, teraz nie miała wyboru. Nie mogła iść w przód, ale nie mogła też zawrócić. To nie leżało w jej naturze. Popełniła błąd, ale nie umiała się do tego przyznać, ukorzyć przed Czarnym Księciem. W głowie jej huczało. Przegrała. Chciała zdobyć władzę, ale za mało wiedziała, by być władczynią. Zamknęła oczy. Chciała uciec od swojej klęski, ale nie mogła. Na dokładkę jeszcze, nagle zdała sobie sprawę, że będzie musiała zginąć wraz ze swoim światem. Nie było ratunku. Tymczasem wysoka, zielona trawa Świata Prawdziwego szumiała kołysana wiatrem, kusząc swym pięknem.
Uniko wróciła od Dużych Koni ze zwieszoną głowa, przybita tym, co usłyszała.
- I co?
- Co?
Dżuma, Perek i Gwiazda podbiegli do niej zaciekawieni. Chcieli jak najszybciej usłyszeć czego się dowiedziała.
- Nic – wyszeptała. – Duże Konie faktycznie wiedzą jak zapobiec końcu świata. Jappelupe miał wizje ostatniego wieczora. Nie chciał mi jednak zdradzić, czego się dowiedział. Powiedział, że wszyscy nazywają mnie szaloną, wiec nie zostanę wysłuchana. On chce, żeby Arkus do niego przyszedł, oświadczył, że tylko jemu powie.
- Mnie? – wyjąkał zaskoczony gniadosz.
- Tak – powiedziała Uniko, unosząc głowę i tupiąc przednią nogą, by podkreślić wagę swoich słów. – Chcą tylko ciebie. Powinieneś do nich iść i nie ważne, czy umierasz, czy nie. Zrób to dla nas, nie dla siebie.
Oczy wszystkich zwróciły się na Arkusa, on sam zwiesił głowę i przyjrzał się swoim przednim kopytom. Chciał powiedzieć: „nigdzie nie idę, dajcie mi spokój”. Czuł się coraz gorzej. Ból praktycznie już nie opuszczał jego trzewi. Poza tym bał się Dużych Koni. Nie wiedział jak z nimi rozmawiać. Całe życie był nieśmiały. Uniósł głowę. W jego ciemnych oczach odbił się strach. „Nie” – chciał powiedzieć. – „Nie nadaję się do tego. Proszę, nie wymagajcie tego ode mnie” – miał pietra. Napotkał jednak pełne wiary oczy Perka i oczy Dżumy, w ułamku sekundy pojął, że nie może im odmówić. Może był fujarą i tchórzem, ale wiedział, co to przyjaźń. Nie chciał być taki jak Dick, czy Alabaster.
- Dobrze – wyszeptał, choć głos mu drżał. – Pójdę do nich jutro.
Nie wiedział co powiedzieć, gdy stanął przed dwa razy od siebie wyższym Jappelupe’m o aksamitnej czarnej sierści. Nigdy przedtem nie widział go z bliska i teraz kary ogier oczarował go swą piękną sylwetką, tak, że aż na moment wstrzymał oddech.
- A więc przyszedłeś.
Arkus skinął głową, nogi pod nim drżały, a i szczęki powoli zaczęły mu latać, uderzając o siebie. Szczękanie jego własnych zębów rozsadzało mu czaszkę i prawie ogłuszało.
- Wezwałem cię do siebie – zaczął mówić Jappelupe – bo miałem wizje i wiem, że nasz świat można jeszcze ocalić. Wiem też, że tylko ty możesz tego dokonać.
- Dlaczego ja? – jęknął przerażony Arkus. – Przecież jestem tylko Małym Koniem.
- Właśnie z tego powodu – odparł Jappelupe. – A także dlatego, że jesteś tchórzem, że jesteś słaby i trawi cię nieuleczalna choroba.
- Nie rozumiem.
- To dobrze – zawyrokował kary olbrzym. – Żeby ci się udało, nie możesz rozumieć. W ciemno musisz zgodzić się na wszystko, co karzę ci zrobić. Czeka cię niebezpieczna droga. Jeśli zgodzisz się nią wyruszyć, wprawię cię teraz w trans.
Arkus zwiesił głowę. Milczał. Słowa karego były dla niego nie do pojęcia. Czuł się jeszcze słabszy i mniej ważny, niż zwykle.
- Decydujesz się? Wiec, że możesz przepłacić to życiem. Wiec też, że nawet jeśli ci się powiedzie, nikt nie będzie wychwalał twoich czynów. Innego sposobu jednak nie ma. Decydujesz się?
Arkus długo milczał. Potem przełknął ślinę, uniósł głowę i spojrzał wprost w oczy karego.
- Tak – wyszeptał. Czy mógł jeszcze bać się śmierci, skoro i tak konał? Czy mógł żałować pochwał, skoro nie wiedział, czym były, skoro nigdy ich nie słyszał? Czy jeśli tylko on jeden mógł zrobić coś dla Dżumy i Perka, zrobić tego nie powinien? Chciał udowodnić takim małoduchom i zdrajcom jak Alabaster i Dick, ale jeszcze bardziej samemu sobie, że przyjaźń coś jednak znaczy. – Tak – powtórzył raz jeszcze, tym razem znacznie mocniej. – Decyduję się. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ocalić nasz świat.
Uniko i Dżuma długo w nocy nie spały, czekając na Arkusa i obserwując ruch na płaskowyżu. Jappelupe tańczył zapamiętale. Wznosił głowę by nagle opuścić ją znowu w szaleńczym podrygu, potrząsnął długą karbowaną grzywą. To przysiadał na zadzie, to wyrzucał w górę tylne nogi strzelając ogonem. Stanowił aksamitną plamę w matowym mroku nocy. Uniko i Dżuma nie rozmawiały ze sobą, spoglądały na siebie tylko pełne niepewności i leku. Cos jednak różniło ich spojrzenia. Były inne i o czym innym myślały. Dżuma miała w sobie nadzieję, Uniko tylko napięcie. Wiedziała, że dzieje się coś ważnego, ale godziła się z losem niezależnie, czy miał być dobry, czy zły.
Arkus wrócił o świcie. Wyłonił się ze wstających mgieł oszołomiony i podniecony zarazem.
- Jest sposób – powiedział, zanim zdążyli podbiec do niego i o coś zapytać.
- Jaki? – spytała szeptem Dżuma.
Arkus schylił głowę i potrząsnął nią, rozrzucając na boki grzywę.
- Nie rozumiem go – powiedział w ziemię, po czym nagle znowu wyrzucił głowę w górę. – Jappelupe powiedział, że dla nas nie ma drogi do innych światów, bo ta droga w ogóle jest, ale my przepłacilibyśmy ją śmiercią. Powiedział też, że choć tej drogi nie ma, my musimy nią pójść i że jeśli nią pójdziemy, być może wszystko szczęśliwie się zakończy.
- To bez sensu – jęknęła Dżuma.
- Też tak mu powiedziałem – ciągnął dalej Arkus – ale Jappelupe powiedział, że jest w tym sens, tylko, że my nie możemy go znać. Powiedział, że naszym zadaniem jest tylko iść w przód, że nie wolno nam się cofnąć, a wszystko wyjaśni się samo.
- A więc musimy iść na śmierć? – jęknął Pereczek.
- Tak – odpowiedział drżącym głosem Arkus. – I liczyć, że ona nas jednak ominie.
Dżuma uważnie przyjrzała się gniadoszowi. Coś w Arkusie zmieniło się przez noc, którą spędził na płaskowyżu. Właściwie wyglądał tak samo, wysoki, kościsty, drżący na całym ciele, mięczak i tchórz, a jednak na jego pysku pojawił się jakiś szlachetny rys i Dżuma pojęła, że jeśli zdecydował się wstąpić na drogę, której nie było, to nie zrobił tego tylko i wyłącznie, by ocalić własne życie, ale także, a może przede wszystkim dla Pereczka, Uniko, Gwiazdy, dla niej i wszystkich innych koni, nawet dla tych, które go zawiodły, odchodząc z Monsantą.
Prawie natychmiast ruszyli wąwozem, którym przedtem odeszli ich współplemieńcy. Nie było po co się ociągać, na co czekać. Droga, którą z początku się poruszali, nie była niebezpieczna, ale trudna, wąska i kamienista, to pnąca się lekko w górę, to opadająca w dół. Szli nią pokornie. Nawet Pereczek się nie skarżył. Wszyscy wiedzieli, że potem będzie gorzej. Arkus zmagał się wciąż z bólem rozrywającym jego wnętrzności. Parę razy silniejszy skurcz powalał go na ziemie. Padał wtedy z przeraźliwym jękiem, najmocniej jak mógł zaciskał powieki i szczeki. Uniko tylko patrzyła, ale Dżuma przypadała do niego i próbowała ulżyć mu dotykiem swoich delikatnych warg. Kiedy atak mijał półżywy z przerażenia i bólu Arkus otwierał załzawione oczy i widział pochyloną nad sobą Dżumę. Na moment, tylko na moment ich spojrzenia spotykały się. Cofali się oboje. On już został oszukany, chciał też szczerego uczucia, a nie litości. Myślał bowiem, że to litość popychała Dżumę ku niemu. Jej brakowało odwagi, żeby powiedzieć, co czuła. Bała się, że zostanie odepchnięta, bała się tego zwłaszcza teraz, gdy przemierzali jałowy wąwóz wydarty przez czas, a może jakaś inną, jeszcze potężniejszą silę w zimnej skale. Nie chciała zostać sama w tej nieprzychylnej krainie, nawet jeśli miałaby być sama tylko duchem. Wolała niepewność i nadzieje.
Tak dotarli do kamiennych schodów do Świata Prawdziwego i odnaleźli swoich pobratymców, Monsantę i dziwnego, szpetnego stwora, to coś, co pozostało z Pokrzywy. Z wielu gardeł usłyszeli, że drogi nie ma, że przepłacą ją śmiercią, lub tylko kalectwem i cierpieniem.
- Może tak było dotąd – stwierdził Arkus – ale skoro Jappelupe powiedział, że gdy pójdę drogą ku innym światom, wszystko skończy się szczęśliwie, to widać tak będzie.
- Chyba za długo przebywałeś w towarzystwie Uniko – rzekł Pipo – i pomieszało ci się w głowie. Skoro drogi nie było dotąd, nie ma jej i teraz. Popatrz na Pokrzywę, która próbowała tą drogą podążyć. Zobacz jak wygląda i przypomnij sobie, że nawet za tę cenę, którą zapłaciła, nie dotarła nigdzie.
- Ja nie wiem – jęknął Arkus. – Ja powtarzam to, co usłyszałem od Jappelupe’a. On jest Dużym Koniem, on powinien wiedzieć, co jest słuszne.
- A ja nie jestem Dużym Koniem? – rzuciła w przestrzeń Pokrzywa, nie patrząc, ani na dowódców małych koni, ani na drżącego i zacinającego się Arkusa, a w jakiś nieodgadniony, odległy w czasie i przestrzeni punkt, którego nie mogła już dosięgnąć. – Czyż nie znałam prawdy? Znałam. Zwiodła mnie nadzieja, wy więc wyzbądźcie się wszelkiej nadziei.
- Mnie również przygnała tu nadzieja, występująca przeciwko zdrowemu rozsądkowi – powiedziała Monsanta, która już dumnie nie unosiła głowy i nie prężyła piersi. – Kiedy opuszczałam płaskowyż Czarny Książe mówił mi, że źle robię, ale go nie posłuchałam.
- Może – jęknął Arkus. – Ale Jappelupe miał wizje. Duże Konie wiedzą teraz więcej, niż gdy odchodziliście. – Jego przekonywania nie dały jednak żadnych rezultatów.
- Jeśli chcesz wierzyć wizją, a nie faktom, wierz – powiedziała Pokrzywa w przestrzeń.
- A teraz wystarczy już tej gatki. – Pipo niecierpliwił się. – Jeśli chcesz iść, idź, jeśli chcesz, zawróć, ale zabieraj się z naszych oczu wraz ze swoją chorobą.
- Co mam robić dalej? – zapytał Arkus, gdy całą piątką zebrali się na krawędzi schodów.
- Iść dalej – powiedziała Dżuma, w której promyk nadziei przygasł po tym, co zobaczyła, lecz nie zgasł zupełnie. – Ty wiesz, co usłyszałeś i trzymaj się tych słów, a jeśli oni nie chcą ci wierzyć i nie chcą spróbować się uratować, to ich sprawa.
- Może – jęknął Arkus. – To wszystko, co dzieje się ostatnimi czasy, jest dla mnie za trudne.
Dla ciebie nie ma za trudnych zadań – chciała powiedzieć Dżuma, ale ugryzła się w język. W ułamku sekundy zrozumiała, że słowa te bardziej Arkusa przerażą, niż pociesza.
Perek nie powiedział niczego. Tęsknie spoglądał w stronę grupy, od której się odłączył. Tam był jego ojciec, który się go wyrzekł, tam też była jego matka, która nie stanęła w jego obronie, bo nigdy tego nie robiła, ale którą mimo to kochał. Marzył o tym, by przytulić się do niej, szukając pocieszenia, ale wiedział, że już nigdy nie będzie mógł tego zrobić.
- Więc pójdziemy – bardziej stwierdziła, niż zapytała Dżuma.
- Tak – wyjęczał pełen niepewności i lęku Arkus.
Perek skinął głową, bo choć bał się, a jego serce chciało pozostać przy matce, wiedział, że innej drogi niż ta, na którą wciąga go Arkus, nie ma.
- Ja jednak zostanę – powiedziała Uniko. – Brakuje mi wiary i zbyt mało przy tym zależy mi na życiu, żebym miała płacić za nie tak wysoką cenę.
Arkus i Dżuma spojrzeli na nią ze zdziwieniem, na moment nieruchomiejąc.
- Ależ... – zaczęła Dżuma.
- Czuję, że to nie dla mnie droga – powiedziała biała klacz, o różowej skórze i kopytach z jasnego rogu. – Czuję, że to droga dla bohaterów, a ja nie urodziłam się po to, by pokonywać trudy i niebezpieczeństwa. Ja urodziłam się po to, by śpiewać swoje wariackie pieśni.
- Nie możesz tak mówić – rzucił Arkus.
- Ja wiem, co mówię. – Uniko była zdecydowana. Na moment zamilkli. Arkus zwiesił głowę i zagryzł wargi.
- Ja zostanę z matką – odezwał się w ciszy głos Gwiazdy.
Perek otworzył tylko pysk. Nie zaoponował, bo wiedział, że nie powinien, ale teraz jego serce jeszcze bardziej chciało pozostać.
Wraz ze wstającym świtem wyruszyli we troje do Świata Prawdziwego, gdzie wszystko było większe i miało pełniejsze barwy. Trawy grube jak drzewa i tak twarde, że z trudem mogli je odpychać barkami z drogi sięgały ponad ich głowy. Błękitne niebo było bardziej odległe, niż kiedykolwiek, a gigantyczne drzewa o spękanej korze przypominały góry. Ziemia miękka i lepka ustępowała spod ich kopyt, sprawiając, że zapadali się nieraz i po same nadgarstki. Jednak choć rozmiary rzeczy Świata Prawdziwego, ich intensywne barwy i zapachy mogły oszołomić, nie one ich przeraziły.
Przeciwko nim stanęła woda, która spadając gigantycznymi kroplami z gigantycznych traw na ich grzbiety sklejała sierść i sprawiała, że ta stawała się matowa, lecz od wody gorsza jeszcze była ziemia obklejająca ich nogi i nie dająca się sczyścić, a odrywana siłą schodziła razem z sierścią. Nie mieli jak spać. Zmęczenie zmusiło ich, żeby się położyć, ale wtedy lepka ziemia pokryła ich boki. W drugim dniu wędrówki, w miejscach gdzie stracili sierść, zaczęły otwierać się rany. Ich ciała gniły i doskonale pojmowali, że niedługo upodobnią się do Pokrzywy. Perek płakał. Nie mógł znieść bólu.
- Jeśli chcecie, możecie jeszcze zawrócić – powiedział Arkus. Nie chciał patrzeć na cierpienie tych, którzy jako jedyni z nim pozostali.
- Nie warto – wyszeptał Perek przez łzy.
Dżuma stała dumnie wyprostowana. Milczała. Jeszcze była do tego zdolna.
- Dlaczego uważasz, że nie warto? Może wystarczy, że ja przebędę tę drogę, że ja zginę. Może to ocali świat dla reszty.
- To nie ważne – chlipał Perek patrząc w ziemie. – Ja chce iść z tobą. Ja nie mam oprócz ciebie nikogo.
Arkus nic na to nie odpowiedział.
- A ty? Ty czemu nie zawrócisz? – zwrócił się do Dżumy.
- To moja sprawa – odpowiedziała tylko.
Z dnia na dzień było coraz gorzej. Całe ich ciała pokryły się ranami. Nie mogli się już dotykać tak, żeby nie zadawać sobie bólu. Ataki Arkusa nasiliły się. Cztery, pięć razy na dzień ból przewracał go na ziemię.
- Nie mogę, nie dam rady – płakał.
Perek odwracał głowę, łzy wartkim strumieniem płynęły po jego ganaszach, choć straszliwie go szczypało, gdy spływały po ranach pokrywających pysk.
Dżuma była tuż przy Arkusie. Nie dotykała go, ale była.
- Wytrzymasz – mówiła. – Jesteś silny. Jesteś silniejszy, niż myślisz.
Jakby tego wszystkiego nie było dość, pojawiły się zwierzęta Świata Prawdziwego. Były dziesięćkroć od nich większe, miały gęstą, długą sierści i potężne zębiska. Z początku ich mijały, spiesząc gdzieś za swoimi sprawami. Budziły jednak w nich strach i nadszedł dzień, kiedy przekonali się, że słusznie się bali.
Jeden z wielkich stworów, przebiegając koło nich, pochwycił w zęby Perka i wysoko uniósł łeb, wciąż trzymając wierzgającego i krzyczącego malca w paszczy. Arkus i Dżuma znieruchomieli z przerażenia. Gigantyczny stwór zarzucił głową. Dwa razy kłapnął paszczą poprawiając chwyt na ciele źrebca, a potem niespodziewanie odrzucił go w bok. Czas jakby przestał istnieć.
Kiedy stwór znikł z ich pola widzenia, znowu mogli się poruszyć. Podbiegli do Perka. Źrebiec leżał w nienaturalnej pozycji z wyciągnięta w przód szyją. W jego ciele ziały ogromne dziury odsłaniające wnętrzności, nagie, odarte z mięsni i skóry, zgruchotane potężnymi zębami żebra, poszarpane na strzępy płuca i nietknięte, pracujące wciąż serce.
- Nie mogę się ruszyć – wyjęczał źrebiec. Stwór musiał przerwać mu kręgosłup. – Czy to już koniec?
- Tak, to koniec – potwierdziła Dżuma.
- Czy... – Siły szybko uchodziły ze źrebca. – Czy byłem dzielny, czy wystarczająco...?
Arkus wciąż milczał, łzy nabiegły mu do oczu, ale nie chciał, żeby popłynęły, żeby Perek je zobaczył. Perek przecież ten jeden raz, na samym końcu swej drogi, gdy niczego nie można już było zmienić, nie płakał.
- Tak – powiedziała Dżuma. – Byłeś bardzo dzielny, najdzielniejszy spośród wszystkich młodych koni.
Malec uśmiechnął się i zamknął oczy. Taki był jego koniec. W kilka sekund później jego klatka piersiowa opadła w wydechu i już się nie uniosła. Serce, które nie miało czego pompować, zatrzymało się. Perek leżał martwy w kałuży krwi. Arkus zwiesił głowę i zaszlochał.
Tylko we dwoje musieli powędrować tam, gdzie nie było nadziei, pozostawiając za sobą ciało Perka. Nie płakali już więcej, bo nie umieli już płakać. Nie liczyli dni, bo zabrakło im na to siły. Cierpieli oboje i cierpienie było jedyną rzeczywistością, jaką spostrzegali. Ich ciała gniły. Kawały mięsa odpadały wraz z oblepiającą ich nogi ciężką złowrogą ziemią. Nie rozmawiali z sobą, bo niczego nie mieli już do powiedzenia. Zdawało im się, że całą wieczność będą tak brnąć przed siebie, przez cała wieczność, która była sekundą oddzielającą jeden krok od drugiego. Ponieważ wieczność ich umysłów, zrodzona z cierpienia, była tak krótka, skończyła się nagle.
Oboje byli zaskoczeni, że los tak szybko się odmienił i nadeszło wybawienie. Dżuma upadła. Tak się zdarzyło, że to ona upadla pierwsza mimo, że to jego trawiła śmiertelna choroba. Arkus zatrzymał się. Nie wiedział, co robić. Rzucił na boki głową, ale to przyniosło tylko ból w karku. Nogi pod nim drżały, przypominając, że jeśli chce gdzieś jeszcze dojść, nie powinien ustawać.
- Ja już się nie podniosę – powiedziała zupełnie spokojnie Dżuma. Teraz nie musiała się już niczym martwic. – Idź dalej sam, jeśli to ma jeszcze sens.
Arkus raz jeszcze rzucił głową, zmagając się z wątpliwościami rozrywającymi jego serce.
- Idź – powtórzył Dżuma.
- Pójdę – powiedział Arkus urywanym głosem, sam dziwiąc się swoim słowom. – Pójdę, ale najpierw chcę od ciebie usłyszeć, czemu ze mną wyruszyłaś na ten szlak nie dający nadziei.
- Nie wiesz tego jeszcze, głupcze? – Ulotny uśmiech przemknął przez jej udręczony pysk. Zdawała się rozbawiona, choć członki odmówiły jej posłuszeństwa.
- Nie – odparł zaskoczony i speszony zarazem.
- Kocham cię. Zawsze cię kochałam.
Arkus odwrócił się. Słowa Dżumy uderzyły go jak młot. Ktoś go kochał, ktoś był dla niego gotowy poświecić życie, a on dowiedział się o tym, gdy było już za późno na wszystko. Wargi mu zadrgały. Suchy szloch wstrząsnął jego ciałem. Odszedł, pozostawiając za sobą konającą Dżumę. Odszedł unosząc z sobą swoje cierpienie. Odszedł, bo zabrakło mu sił, żeby z nią pozostać. Odszedł i w pojedynkę przemierzył swoją własną wieczność bólu, by samotnie skonać, wyrzucając sobie, że nie dość, że nie ocalił świata, to wciągnął przyjaciółkę w pułapkę śmierci, że wciągnął w nią tą, która go kochała. W ostatniej minucie swojego życia wciąż jeszcze pamiętał, że wszystko było daremne, a ci którzy przez lata nazywali go głupcem, mieli racje.
Arkus ocknął się z męczącego snu, drżąc jak w febrze. Przez moment wydawało mu się, że wszystko o czym śnił, było prawdą. Wytrzeszczonymi oczami przyjrzał się swoim nogą i przez dłuższą chwilę nie mógł pojąć, czemu nie ma na nich ran.
- Gdzie Dżuma? – rzucił w powietrze.
- Nic jej nie jest. – Jappelupe pochylił się nad nim. – Wszystko jest w porządku.
Dopiero wtedy Arkus zdał sobie sprawę, że jest na płaskowyżu, że oto wstał świt po wieczorze, w którym stawił się na wezwanie i zgodził podjąć ryzyko, by ocalić swój świat.
- Udało ci się – powiedział Jappelupe z uśmiechem. - Opiekunowie zwrócili ku nam oczy. Twoje cierpienie ich poruszyło. Twoje cierpienie ocaliło nasz świat. Teraz już mogę ci powiedzieć, że nigdzie nie miałeś prawa dojść, że droga przez Świat Prawdziwy naprawdę nie jest dla takich jak ty, czy nawet dla takich jak ja, do pokonania. Z twojej wyprawy pełnej bólu i poświęcenia powstała jednak poruszająca opowieść, a Opiekunowie uwielbiają takie opowieści. Śledzili twoje losy z zapartym tchem i dzięki temu nasz świat znów jest młody, a ty mogłeś zbudzić się silny i zdrowy.
- Więc to było naprawdę? – wyjąkał Arkus. – To co śniłem?
- I tak, i nie – odpowiedział Jappelupe z chytrym uśmiechem.
- Nie rozumiem – wyszeptał Arkus.
- Nie musisz. Wystarczy, żebyś wiedział, że świat został uleczony i że ty także. Idź na dół do swoich. Idź. Czeka cię tam ta, która cię kocha. Idź i o nic już nie pytaj. Nie warto. I tak gdy staniesz na równinie, zapomnisz o swoim śnie.
- Dziękuję – wyszeptał Arkus tylko, skłonił się i odszedł.
Z początku wlókł się noga za nogą, jeszcze nie chciał zapomnieć, wytężał umysł, próbował składać fakty, szukając sensu zdarzeń jakie pamiętał. Potem jednak, gdy wspomnienia o końcu świata i cierpieniu powoli i niepostrzeżenie zaczęły ulatywać z jego głowy, przyspieszył. Do grupy dotarł radosnym kłusem, w którym wysoko wyrzucał nogi, ciesząc się tym tak niepraktycznym, meczącym i niezbyt szybkim chodem. Słońce stało wysoko, grzejąc mocno. Nastał piękny dzień, jeden z tych, gdy zapomina się o zmartwieniach. Dwie tarantki już na niego czekały. Wiedział, że były w jego życiu od zawsze, ale istniejące wciąż w jego świadomości skrawki dawnej rzeczywistości przypominały mu, że kiedyś było inaczej.
- I...? – Dżuma drżąc z podniecenia tylko na takie pytanie mogła się zdobyć.
- W porządku – roześmiał się podrzucając głowę. – Jappelupe mnie uzdrowił.
- Och. – Z oczu Dżumy popłynęły łzy wzruszenia.
- Już dobrze, kochanie. Już dobrze. – Pocałował ja na pocieszenie tak, jak całował już wiele razy i za razem nigdy, a ona odwzajemniła jego pocałunek. Nie trwało to jednak długo. Arkus przypomniał sobie bowiem o tej drugiej, pozostawionej bez choćby jednego słowa.
- Widzisz, Per, nie było czym się martwic – powiedział, mierzwiąc wargami grzywę klaczki.
- Pernilla – poprawiła go. – Jestem już dość duża, żebyś nazywał mnie Pernilla.
Roześmieli się wszyscy troje. Arkusowi przez moment zdawało się, że Pernilla była kiedyś chłopcem, ale wiedział, że lepiej jest tak, jak jest teraz.
Potem przyszli Dick i Alabaster, Ertus, Pipo i inni. Pytali czy Duże Konie mu pomogły, a gdy dowiadywali się, że tak, uśmiechali się i oddychali z ulgą. W tej nowej grupie, która zawsze była jego grupą, był akceptowany. Nie spostrzegł już jednak tej różnicy. Dawny Arkus minął, tak jak i jałowa dolina. Nowy Arkus, ten Arkus, który żył z Dżumą, wychował się na zielonych łąkach, brodząc w wysokiej, gęstej trawie.
- Więc Małe Konie znowu są szczęśliwe.
Czarny Książe i Jappelupe patrzyli z krawędzi płaskowyżu na Dolinę.
- Tak – przyznał Jappelupe.
- Czy pamiętają?
- Nie. Tak będzie dla nich lepiej.
- Szkoda, że my musimy pamiętać – westchnął Czarny Książe, patrząc w przestrzeń na nieistniejący punkt.
- Taka już nasz rola – powiedział Jappelupe. – Monsanta będzie wstydziła się tego, co zrobiła, do końca swych dni. – Uśmiechnął się kpiąco. – W sumie to i dobrze, nie będzie zadzierać już nosa.
Czarny Książe nie słuchał go. Myślał o Pokrzywie, którą utracił. Monsanta opowiedziała mu, co się z nią stało.
- Spójrz!
Głos Jappelupe’a wyrwał go nagle z zadumy. Spojrzał zupełnie odruchowo, przypadek sprawił, że we właściwą stronę. Droga na płaskowyż pięła się właśnie piękna gniada klacz z jego przeszłości.
- Pokrzywa? – wyszeptał.
Tak, to była ona. To była ona z dawnych lat, których nigdy nie było, to była ona nie zmieniona pobytem w Świecie Prawdziwym, klacz o lśniącej sierści i aksamitnych chrapach.
Czarny Książe długo stał w miejscu, nie wierząc, że to rzeczywiście może być ona. Nagle jednak zerwał się i galopem puścił w jej stronę. Zatrzymał się przed nią i obdarzył ją płomiennym uśmiechem. Ona też się uśmiechnęła.
- Wróciłam – powiedziała po prostu. Potem się pocałowali. Nie musieli o nic pytać. Oni byli Dużymi Końmi, oni znali prawdę.
- A więc i my dostaliśmy prezent od Opiekunów – powiedział sam do siebie Jappelupe, patrząc na nich. – Ciekawe na jak długo nasz świat odzyskał młodość? Dorastające dziecko przypomniało sobie o swoich zabawkach, ale kto wie, kiedy je znowu porzuci.
To było o mnie.
11.08.1999 - Jastarnia