Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Od jakiegoś, czasu w naszym mieście, zaczęli znikać młodzi ludzie. Wychodzili z domu na koncert, albo imprezę i już nie wracali. Policja była bezradna. Nigdy nie udało im się znaleźć choćby najmniejszego śladu po zaginionych, zwłok, pożegnalnego listu, czy choćby porzuconej rzeczy. Muszę jednak przyznać, że mnie samego ta sprawa niewiele obchodziła. Stwierdziłem, że nie zniknąłem i raczej mi się to nie przydarzy. Mnie to nie dotyczyło. Nie obawiałem się niczego. Młodzi ludzie często są zbyt pewni siebie, zbyt silnie przekonani, że świat należy do nich. Ja też taki byłem, mając dziewiętnaście lat.
Pewnej soboty poszedłem do kumpla na całonocną imprezę. Mieliśmy do dyspozycji cały dom. Ściany huczały od muzyki, alkohol lał się strumieniami, a papierosa odpalaliśmy jednego od drugiego jak zwykle w takie noce, gdy mieliśmy możliwość się wyszaleć.
Wtedy ją poznałem, piękną, smukłą dziewczynę o kasztanowych włosach spadających lokami na ramiona. Siedziała w kuchni nad kawą i do połowy wypitą butelką wina. Dosiadłem się do niej, nie znając nawet jej imienia. Zapytałem czemu się martwi.
- Nie pytaj – powiedziała. - I tak nie powiem ci prawdy. Nikt nie powie. Cały ten świat jest pokręcony. To wszystko.
Nie pytałem więcej. Przez chwilę milczałem, nie wiedząc co powiedzieć.
- Czy ktoś ci mówił, że jesteś ładna - walnąłem nagle, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
Uśmiechnęła się lekko.
- Tak, wielu mówiło - odpowiedziała.
- Nie jesteś skromna - zauważyłem.
- Nie jestem skora do rozmowy – poprawiła mnie.
- Słuchaj - rzuciłem zdesperowany, nie wiedząc jak dotrzeć do serca tej tajemniczej piękności. - Kiedyś nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia, ani w nic tak szalonego, ale kiedy cię ujrzałem... Jesteś najdoskonalszą dziewczyną na świecie.
- Chciałabym, żeby tak było.
- Tak może być. - Krew we mnie wrzała. - Dla mnie zawsze będziesz pierwsza. - Nie mogłem pozwolić, żeby wyszła z imprezy, zanim nie poznam nie tylko jej imienia, ale i adresu. - Jeśli będzie trzeba dam ci nawet niebo.
- A ono będzie pełne gwiazd - odpowiedziała patrząc gdzieś w bok. - Czy wierzysz w to, co mówisz? - spytała po chwili.
- Tak - odparłem zdziwiony.
- Wielu ludzi rzuca słowa na wiatr - powiedziała jakby nie do mnie. – Wiele obiecują, nic nie dają. A ja myślę, że ludzie mogliby stworzyć raj na ziemi. Gdyby tylko chcieli kochać się nawzajem, na wieczność i rozwiązywać problemy, a nie uciekać…
- To możliwe - zapewniłem.
Tylko na mnie spojrzała. Oczy miała rozmarzone. Alkohol też zostawił już ślad na jej twarzy i wyglądała na półprzytomną.
Czy ona w ogóle będzie mnie rano pamiętała? - zastanowiłem się, ale zaryzykowałem zapytać:
- Spotkamy się kiedyś?
- Kiedy? – Jej odpowiedź mnie zaskoczyła.
- Jutro - rzuciłem.
- Nie mogę jutro. - Stała się jeszcze odleglejsza, niż przedtem.
- Czemu?
- Idę na koncert. - Uśmiechnęła się lekko. - Pewnie znasz Rockowy Zestaw? Grają co sobota w klubie na przedmieściach.
- Nie znam ich - przyznałem zdziwiony. Chociaż, kiedy dokładniej się zastanowiłem, przypomniałem sobie, że taka nazwa obiła mi się już o uszy, ale to na pewno było dawno.
- Co to za jedni? - spytałem.
- Jedni? – Oburzyła się. - To prawda, że to stary zespół, a ich sława dawno temu już przeminęła, ale kiedyś byli wielcy i ja uważam, że wciąż są najlepsi. Stary rock dzięki nim ożywa na nowo – powiedziała, jakby cytowała recenzję z gazety.
- To brzmi interesująco - wybąkałem zakłopotany. - Mógłbym pójść z tobą?
- Bilety już wyprzedane. - Zaśmiała się lekko. - Rezerwacje odbywają się od środy. W czwartki jeszcze można się na coś załapać, ale potem już nie.
- Mają tylu fanów?
- Tutaj tak – powiedziała. - Oni pochodzą z tych okolic.
- Widzę, że naprawdę jestem niezorientowany. - Dobrze było mieć o czym mówić, przynajmniej siedziała naprzeciwko mnie. - Co w takim razie ze spotkaniem? Może w poniedziałek wieczorem?
- Gdzie? - spytała, wyrażając tym samym zgodę.
- W kawiarni obok skwerku. Co ty na to?
- Dobrze. - Skinęła głową.
- Mogę zapytać jeszcze o coś?
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- O co?
- Jak masz na imię?
- Liza. - Uśmiechnęła się. - A ty?
- Johan.
Rozmowa była skończona. Rozstaliśmy się. Ja niosłem w sercu nadzieję na poniedziałkowe spotkanie. O czym ona myślała, nie wiem, a raczej wtedy nie wiedziałem, bo dziś wielu rzeczy mogę się domyślać.
O umówionej godzinie, nie pojawiła się w umówionym miejscu. Czułem się zawiedziony i oszukany. Zbyt mnie jednak urzekła, żebym mógł z niej zrezygnować. Zacząłem wydzwaniać do kumpli, by czegoś się o niej dowiedzieć i zdobyłem w końcu jej adres, choć to niewiele mogło mi pomóc.
Z koncertu nie wróciła do domu. Jej sprawą zajęła się już policja. Dowiedziałem się tego od jej zapłakanej matki. Niczego jeszcze nie było wiadomo, ale pomyślałem, że zaginięcie Lizy pozostanie niewyjaśnione, jak wielu innych młodych ludzi. Dlaczego nagle stałem się takim pesymistą? Czy tak wpłynął na mnie widok czerwonych oczu i spuchniętej twarzy jej matki? I czemu uznałem, że losy Lizy muszą wiązać się z losami innych zaginionych? Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Postanowiłem jednak rozpocząć poszukiwania na własną rękę. Zacząłem od kupienia biletu na koncert Rockowego Zestawu. Pomyślałem, że tam może dziać się coś szczególnego. W sumie nie wiem czego oczekiwałem - porywaczy dziewcząt do filmów porno, narkotykowego gangu, czy sekty religijnej? Byłem jednak pewny, że coś się tam dzieje.
Początek był niewinny. Zapadł wieczór. Ulice tonęły w mlecznym świetle latarni. Ludzie w przeróżnych ubraniach schodzili się ze wszystkich stron. Mężczyźni i chłopcy nosili tak skóry jak i eleganckie marynarki, czy zwyczajne bluzy. Dziewczyny i kobiety prezentowały na sobie całą gamę sukienek, spodni, żakietów i kurtek, aż po cowboyskie z frędzlami. Tak samo było z butami i fryzurami od długich loków do głów ogolonych na zero. Nie mogłem znaleźć w nich żadnych wspólnych cech. Nie wyglądali jak fani jednego zespołu, czy jakakolwiek subkultura, a jednak poczułem się wśród nich obcy. Nie rozumiałem tego, co gnało ich w przód. Uśmiechali się. Rozmawiali ze sobą, choć byłem pewny, że się nie znali. Niewiele wiedzący o życiu kilkulatkowie, nie wyrośli jeszcze ze szkoły podstawowej i ludzie dobiegający pięćdziesiątki mówili sobie na ty. Jednym dopiero co wyrosły stałe zęby, innym sypnęła się już siwizna, a włosy przerzedziły.
Rozglądałem się. Patrzyłem na tworzące się grupki. Narkotyki czy sekta? - myślałem. Obserwowałem ruchy rąk, oglądałem się w stronę każdego, kto głośniej się odezwał, czy zaśmiał. Ale nie spostrzegłem niczego podejrzanego.
Sala napełniała się powoli. Wszyscy byli coraz bardziej podnieceni. W końcu zgasło światło, a zebrany tłum podniósł potworny wrzask. Moje serce zaczęło bić szybciej. Chadzałem już w życiu na koncerty, ale nigdy jeszcze nie czułem czegoś takiego. Zupełnie nie rozumiałem tego, co się ze mną działo.
Kszyk cichł powoli, gdzieniegdzie jeszcze jakaś dziewczyna piszczała, jakiś chłopak gwizdał, ale te nic nie znaczące dźwięki powoli zaczynały układać się w słowa i tłum zaczął skandować: „Rockowy Zestaw! Rockowy Zestaw!”
Światło zapaliło się nagle na moment oślepiając, rozjaśniając sale jak wybuch supernowej. Wraz ze światłem narodził się dźwięk, nagły szaleńczy głos perkusji i gitary, który najpierw był tylko hałasem, a potem stał się muzyką. Na scenę wypadła kobieta, dzika i dynamiczna, ciągnąca za sobą srebrny płaszcz jak ogon komety. Za nią wybiegł mężczyzna z gitarą, podniesioną ręką pozdrawiając tłum. Uśmiechał się odsłaniając zęby. Reszta zespołu była już na swoich miejscach. Nie powiedzieli niczego. Kobieta wzięła mikrofon, uniosła głowę i prężąc mięśnie, zaśpiewała potężnym głosem: „jestem gorącokrwista". Aż zakręciło mi się w głowie. Próbowałem na nią patrzeć, ale nie mogłem nadążyć za nią wzrokiem. Biegała, skakała, poklepywała gitarzystów po ramionach, bardziej przypominająca żywioł, niż kobietę.
Potem zrzuciła płaszcz i zatrzymała się przed stojącym mikrofonem. Zaśpiewała smutną balladę o samotnej kobiecie, a jej głos wzbiłby się do nieba, gdyby nie strop sali. Dopiero wtedy mogłem się jej przyjrzeć. Nie była już młoda. Czas zostawił ślad na jej brzydkiej twarzy. Tak, była brzydka. Miała potężną, kościstą, lekko wysuniętą do przodu dolną szczękę, włosy utlenione i ścięte na zapałkę, ramiona przesadnie umięśnione jak u sportsmenki. Przez moment myślałem, że nigdy nie widziałem istoty brzydszej, niż ona. Potem...
Widziałem ją, jak stała w czerwonym świetle, niezniszczalna kobieta z piosenki, o ciele zdolnym znieść wszystko. Wznosiła w górę ramiona. Linie jej ciała gięły się lekko. Unosiła nogę wbitą w obcisłe spodnie, stanowiące jej drugą skórę, pocierała nią o drugą. Było coś co sprawiało, że mężczyzna nie mógł się jej oprzeć. Brzydula przestała istnieć, była seks maszyna. Dotykała dłońmi swojej nagiej głowy, zawieszała je na chwilę na szyi. Bił od niej smutek, bezgraniczny smutek. Uczucia kłębiły się w moim sercu. Chciałem ją kochać, ale zdawałem sobie sprawę, że ani ja, ani żaden inny mężczyzna nie jest w stanie jej pocieszyć. Jej nie można było dotknąć. Nie dlatego, że mogłaby rozsypać się w pył, nie dlatego, że można było znaleźć zamiast niej pustkę, lecz dlatego, że być może była tylko marmurową rzeźbą doskonałej kobiety ustawioną w czerwonym świetle. Zadrżałem.
Muzyka umilkła.
- Witajcie na koncercie Rockowego Zestawu - powiedziała, a jej głos zabrzmiał tak samo potężnie, jak wtedy, gdy śpiewała.
- Mam nadzieję, że dobrze się bawicie!
Sala odpowiedziała radosnym pomrukiem.
- Zagramy teraz naprawdę wyjątkową piosenkę, tak wyjątkową, jak ten wieczór. Chcecie tego?!
- Tak! - wrzasnęła sala.
- Pochodzi z naszej ostatniej płyty - dodał cichym, miękkim, lekko zachrypniętym głosem jej sceniczny partner. Zadziwił mnie jego głos, tak kontrastujący z jej głosem.
Znowu grali. Ona potrząsała tamburynem, co jakiś czas uderzając nim o biodro. On śpiewał. Wtedy się zorientowałem, że przez cały czas, gdy męska część widowni patrzyła na nią, on przyciągał wzrok dziewcząt i kobiet. Był wysoki, szeroki w ramionach, ale bynajmniej nie męski. Jego twarz wciąż miała chłopięcy wyraz, mimo, że czas naznaczył ją już swoim piętnem, skóra zwiotczała, a wokół oczu sypnęły się głębokie zmarszczki. Uśmiechał się jasno i szeroko, nawet, gdy śpiewał smutne słowa. Po prostu cieszyło go to, co robił, to, że tam był. Po wyrazie jego twarzy dało się rozpoznać, że muzyka była jego pasją, treścią życia i największą przyjemnością. Włosy miał jasne, z pewnością farbowane, bo nie widać było na nich nawet śladu siwizny, dość długie, obcięte nie po męsku, sterczące we wszystkich kierunkach i gęstą grzywą spadające mu na oczy. Kiedy śpiewał niewiele grał, unosił w górę ręce i rozkładał jakby chciał pokazać coś wielkiego, „taką rybę”. Jemu nie chodziło jednak o rybę, tylko o miłość, a jego miłość obejmowała cały świat, a na pewno całą salę. Kiedy grał, zamykał oczy i lekko się garbił, pochylając nad gitarą, którą trzymał na wysokości bioder. Głos miał słaby, lekko zachrypnięty, ciepły i przyjemny dla ucha, dodający otuchy. Był całkowitym przeciwieństwem swojej scenicznej partnerki i dlatego dopiero razem stanowili całość.
Następną piosenkę śpiewali oboje, ich głosy wspaniale ze sobą współgrały. Ona położyła mu rękę na ramieniu. On obdarzył ją jaśniejącym uśmiechem i ugiął nogi w kolanach tak bardzo, że zamiast z góry, jak dotąd, patrzył na nią z dołu, wielbiąc ją wzrokiem. Śpiewali równo, te same słowa, o nie mogących porozumieć się ludziach. Jej potężny głos i jego miękki i ciepły połączyły się w jeden nierealny, nierzeczywisty głos naprawdę nie mogących się porozumieć, niepodobnych do siebie ludzi. Wtedy pomyślałem, że wszyscy jesteśmy tacy jak oni, a może raczej, że oni są nami wszystkimi, że wiedzą wszystko, że wszystko przeżyli, wszystkie cierpienia i niepewności, że o wszystkim mogą opowiedzieć.
Stali razem, a światło było teraz ciemnoniebieskie. Ona trzymała rękę na jego plecach, on giął się w kolanach i pochylał. Byli razem, naprawdę razem, gdy cały świat ginął w ciemności. Pomyślałem o ich sławie, która minęła. Przypomniałem sobie, że jestem w dość dużej, ale przecież nie równającej się z żadnym stadionem, klubowej sali. Nad światem zapadła noc, a ja wiedziałem, że na ulicach są kałuże. Oni dwoje przeszli przez wszystko, a mimo to ona wydawała się niezniszczalna, a on się śmiał, tak jakby dopiero zaczynali karierę i pieli się w górę, a nie spadali w dół w odmęty niepamięci.
Przy którejś z kolei piosence także niezniszczalna kobieta wzięła gitarę. To był ostry, gitarowy utwór. On śpiewał, ona wędrowała po scenie z gitarą, bawiąc się wibrującymi dźwiękami. Refren śpiewali razem, doskakując do jednego mikrofonu, proponowali sobie szaloną przejażdżkę, z takimi minami jakby parskali śmiechem. Solówki poprzedzali gwizdaniem, gestem ręki zachęcając widownię, by gwizdała razem z nimi. On przykładał rękę do ucha, jakby chciał pokazać, że tłum wciąż gwiżdże za cicho. Widownia szalała. Ludzie wokół mnie wyprostowani i wpatrzeni w scenę wyglądali jak w transie. Wszyscy gitarzyści ustawiali się w rzędzie i wyszli na krawędź sceny: niemłody mężczyzna o długich, zebranych w kucyk, posiwiałych, rudych włosach, doskonała kobieta, jej roześmiany, sceniczny partner i niski, niezgrabny, również rudy basista. Zagrali wszyscy razem splątany gitarowy dialog, a ja doskonale wiedziałem, że choć muzyka, którą grali była dla mnie archaiczna, nigdy dotąd nie słyszałem tak dobrych na żywo muzyków.
Gięli się wszyscy w kolanach, pochylali nad instrumentami. Rudy zagryzł wargi. Kobieta zacisnęła szczęki najmocniej jak tylko mogła. Jej partner zamknął oczy, wypychając dolną wargę językiem. Basista giął się we wszystkie strony podobny do niezgrabnego krasnoluda. Przysuwali się do siebie, ustawiając tak samo nogi, by pasować do siebie jak elementy tej samej układanki.
Wydawało mi się, że czas nagle zaczął płynąć wolniej. Zobaczyłem dziewczynę o jasnych włosach wpatrzoną w partnera doskonałej kobiety, w oczach miała łzy, oddychała szybko przez otwarte usta. Spostrzegłem mężczyznę zesztywniałego, wpatrzonego w ten kobiecy żywioł o nagiej głowie.
Grający ustawili gitary równolegle, wznieśli gryfy, celując nimi w sufit. Wtedy to się stało. Jasne światło strzeliło z gryfów gitar pod strop sali. Nie potrafiłem zrozumieć tego, co widziałem. Kątem oka spostrzegłem miejsce po jasnowłosej, tylko miejsce, bo jej samej już nie było. Nie było też urzeczonego mężczyzny. Rzuciłem głową na boki szukając ich, ale nigdzie ich nie znalazłem, tak jakby przestali istnieć. Światło zgasło. Zespół grał dalej, jakby nic się nie stało, a sala tak jak i przedtem śpiewała, tylko tłum się przerzedził.
Stałem wśród tych szalejących ludzi, nagle bardzo od nich odległy. Co ja tu robię? - spytałem sam siebie. Zespół, który przedtem widziałem jak na dłoni, wydał mi się nagle bardzo odległy, a czerwone światło stało się dla mnie zimne. Muzyka już do mnie nie trafiała. Słyszałem tylko swoje myśli: „Co tu się dzieje? Jak to możliwe?" Nie mogłem tam dłużej zostać, musiałem wyjść i ochłonąć, a może po prostu byłem tak przerażony, że chciałem uciec. Zacząłem przeciskać się do wyjścia, depcząc ludziom po nogach, słuchając ich ostrych uwag: „Co ty robisz? Nie pchaj się”. Wiele łokci wbiło się w moje boki, zanim wydostałem się na zewnątrz.
Oprzytomniałem dopiero, kiedy znalazłem się na ulicy. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, dokąd idę. Zatrzymałem się. Chłodny wiatr uderzył mnie w twarz. Przecież nie mogłem tego tak zostawić. Nie mogłem po prostu uznać, że Liza znikła, a skoro znikła, to jej nie ma i nie będzie. Najpierw musiałem to zrozumieć, a może nawet znaleźć metodę odzyskania swojej niedoszłej dziewczyny.
Muszę się dostać za kulisy i porozmawiać z zespołem - postanowiłem. Okrążyłem klub i znalazłem się na wąskiej, ciemnej ulicy. Dreszcze chodziły mi po plecach, a w mroku nocy, w zupełnej ciszy czaił się strach przed tym, co nieznane. Na przytulonym do muru parkingu stało kilka ładnych, ale już nie nowych samochodów. Tylne wejście do klubu oświetlała samotna, okratowana lampka. Podszedłem do tych drzwi i niepewnie nacisnąłem klamkę. Były otwarte, więc nie zastanawiając się nad tym wiele, wszedłem do środka. Nie wiedziałem, co robić dalej, więc jak zbawienie przyjąłem fakt, że ktoś złapał mnie za ramię.
Może mnie wyrzuci i będzie po wszystkim - przebiegło mi przez głowę. - Będę mógł odejść ze spokojnym sumieniem. Może ja wcale nie chcę wiedzieć. To takie straszne, że ci ludzie po prostu znikli, a ja to widziałem.
- Co tu robisz? - spytał mężczyzna ostro, nie puszczając mojej ręki.
- Chce porozmawiać z zespołem - rzuciłem szybko.
- Wielu by chciało - odparł on.
- Ale ja wiem, że ludzie znikają - wycedziłem przez zaciśnięte zęby niewiele myśląc.
- Poczekaj w garderobie. - Mężczyzna od razu zmiękł. Na jego twarzy pojawił się cień niepokoju. - Drugie drzwi na lewo - dodał i zostawił mnie samego.
Znalazłem właściwe drzwi i wszedłem do obszernego pomieszczenia, które zapewne pełniło wiele innych funkcji, poza byciem garderobą. Było tam co prawda duże lustro, otoczone ramą z żarówek i toaletka zastawiona kosmetykami, a po starych meblach walały się przeróżne ubrania, ale była tam też cała masa spiętrzonych na stosach rzeczy.
A więc tym, którzy kiedyś byli wielcy, przyszło przebierać się w rupieciarni - pomyślałem, zsuwając na bok czarną koszulę i lokując się na zapadniętej wersalce.
Czekałem. Nie wiem jak długo, bo czas ciągnął się, jakby każda minuta była całym rokiem. Zacząłem nawet myśleć, że nikt nigdy tam nie przyjdzie, a ja zastanę sam z ciemnością i ciszą, póki śmierć mnie stamtąd nie uwolni. Zdziwiłem się więc, gdy na korytarzu usłyszałem szybkie kroki i śmiechy. Zespół wracał. Wymieniali między sobą jakieś uwagi dotyczące koncertu, parskali, przybijali piątki zadowoleni z tego, czego dokonali.
Drzwi od garderoby gwałtownie skoczyły pchnięte pewną ręką i tłum ludzi wsypał się do wnętrza. Przynieśli z sobą mdły, duszący zapach potu.
- Tylko o tym teraz marzę - oznajmiła kobieta o nagiej głowie, szybkim ruchem otwierając puszkę piwa. Przysadziła się do niej i piła, póki jej całej nie opróżniła. Basista ściągnął przepocony podkoszulek i przez chwilę się nim wachlował. Ktoś rozpylił w powietrzu dezodorant, utrudniając tym samym oddychanie.
- A ty co tu robisz? - spytał mnie nagle długowłosy perkusista.
- Chcę porozmawiać o znikających ludziach - oświadczyłem. Nie czułem wobec nich żadnego szacunku mino, że byli ode mnie dużo starsi, mimo tego co robili, kim kiedyś byli. Miałem swoje racje i trema zupełnie mnie opuściła. Chciałem walczyć. Nie mogli przecież tak bezkarnie likwidować ludzi i jeszcze się z tego cieszyć.
Znieruchomieli. Spojrzeli po sobie, potem na mnie i znowu po sobie, jakbym ich bardzo zaskoczył.
- Wyrzućcie go - nakazała kobieta, ściskając w ręku pustą puszkę. Z bliska nie była już tą wyjątkową istotą, którą podziwiałem na scenie. Zlana potem, ze złażącym, zbyt mocnym makijażem, którym przecinały zmarszczki, była już tylko starą, brzydką kobietą. Dostrzegłem, że jej przednie zęby, rozdzielone szparą, są nierównej długości. Jej ściśnięte ciasnym kostiumem piersi już dawno obwisły, a szerokie ramiona przywodziły na myśl kulturystkę, nie potrzebującą pomocy kobietę.
- Nie możemy go wyrzucić - powiedział jej sceniczny partner tym dziwnym, miękkim głosem.
- Niby czemu nie? - spytała.
- Może rozpowiedzieć o tym, co widział.
- Nikt i tak mu nie uwierzy - rzucił basista. - Chłopak się tylko ośmieszy.
- Ja chce mieć spokój - poskarżyła się ona.
- Jesteśmy winni mu jakieś wytłumaczenie - uparł się jej partner.
- Nic mu nie jesteśmy winni. To bezczelny szczeniak.
- A my to tacy nie byliśmy? Tylko tacy do czegoś dochodzą. Wyjdźcie. Ja z nim porozmawiam - postanowił partner kobiety o nagiej głowie.
- Zgoda.
- Tylko pośpiesz się i nie rozczulaj się nad nim.
Jeszcze przez chwilę kręcili się po garderobie. Mężczyźni szybko się przebierali, a ona zmywała makijaż - bez niego wyglądała jeszcze gorzej. On usiadł koło mnie na wersalce i czekał milcząc, aż pozostali się wyniosą. Bawił się złotym sygnetem z fioletowym kamieniem, obracając go wokół palca. Jego też lepiej było nie oglądać z bliska. Długie, mokre od potu włosy posklejały się w strąki i przykleiły do pobrużdżonego czoła. Oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte, zresztą cała jego twarz, ozdobiona drugim podbródkiem sprawiała wrażenie spuchniętej. Ten człowiek zbyt dobrze znał ciężką pracę, bezsenne noce, a może i dna butelek.
- Czemu chcesz mówić o znikających ludziach? - spytał tonem zmęczonego człowieka. Założył nogę na nogę i trzymając za but podciągnął najwyżej, jak to było możliwe.
- Moja dziewczyna znikła - rzuciłem.
- Przykro mi - powiedział tylko.
- Fajnie. - Byłem zły. - Moja dziewczyna znikła na twoim koncercie, a tobie jest po prostu przykro? Przecież to twoja wina.
- Uspokój się - powiedział cicho. - Jeżeli nie będziesz mi przerywał, wszystkiego się dowiesz.
Nie powiedziałem niczego, skinąłem tylko głową, mierząc go złym spojrzeniem.
- Już dość dawno odkryłem, że moja muzyka przenosi ludzi do lepszego świata...
- Do lepszego świata? - wyrwało mi się.
- ...właściwie tylko dlatego ciągle jeszcze gram - ciągnął dalej. Mówiąc nie mógł usiedzieć spokojnie, kiwał się, wykręcał sobie palce, bawił się sygnetem, pociągał w górę nogę, poprawiał włosy i co chwila pocierał palcem nos. Był spięty. Nie patrzył na mnie. Przez moment zastanawiałem się, czy jego zachowanie powoduje to, o czym mówi, czy też po prostu taki jest - nerwowy, nieśmiały ex gwiazdor.
- Jak to do lepszego świata? – spytałem raz jeszcze.
- Po prostu. - Wzruszył ramionami. - Do świata z moich piosenek. Słuchałeś ich tekstów?
- Nie wszystkich - przyznałem. Gubiłem się w tym, co się działo.
- Ogólnie są o parze ludzi, który może czasem się nie rozumieją, ale są ze sobą, są przyjaciółmi, są zawsze gotowi sobie pomóc i wysłuchać – wyjaśnił. - To doskonali ludzie. Kobieta, która nigdy się nie zmienia, której ani ludzie, ani czas nie są w stanie zniszczyć i delikatny, wrażliwy mężczyzna, który jest z nią, pomaga jej i ochrania, bo nawet niepokonani mają chwile słabości, w ich czasie ona może na niego właśnie liczyć. Czasem czują się samotni, ale to drugie zawsze w końcu przyjdzie. W tym świecie czasem ktoś płacze nocą, czasem pada deszcz, ale zawsze potem wychodzi słońce. Zdarzają się spokojne, ciepłe popołudnia i dobre chwile za miastem. To jest to, za czym wszyscy ludzie tęsknią, to o czym marzą, to w co wierzą, gdy są młodzi. Nie chciałbyś, żeby w twoim życiu były same czerwcowe popołudnia? Nie chciałbyś, żeby twoja dziewczyna była doskonałą dziewczyną, niezniszczalną i niezmienną? Wszyscy tego chcą, każdy może trochę inaczej wyobrażają sobie to, o czym mówię, ale to jest w nas wszystkich. - Jego oczy zapłonęły tajemniczym ogniem, a na twarzy pojawił się cień szalonego uśmiechu.
- O czym my mówimy? - spytałem natarczywie się w niego wpatrując.
- O znikających ludziach - odpowiedział po chwili zastanowienia.
- Tak, ale ja niczego nie rozumiem.
- Przecież powiedziałem, oni przechodzą do świata z moich piosenek, do łatwiejszego, doskonałego świata.
- Skąd o tym wiesz? - spytałem i po raz pierwszy poczułem się głupio, mówiąc mu na ty.
Wzruszył ramionami. Odwrócił ode mnie twarz.
- Po prostu, wiem.
- A jak to jest możliwe?
- Tego nie wiem, ale jest.
- Można stamtąd wrócić?
- Tego też nie wiem. Sądzę, że nikt nie chce stamtąd wracać. Ja bym nie wrócił. - Spojrzał na mnie. Jego oczy zaświeciły się przez moment, jak oczy kota. Dopiero wtedy spostrzegłem, jak były ogromne, głębokie i smutne, wręcz bezgranicznie smutne. Było w nich coś z oczu osieroconego dziecka, czy baz pańskiego, schorowanego psa.
- Czemu sam nie przejdziesz do tego lepszego świata? - Ciągle jeszcze byłem zły.
- Nie mogę - odpowiedział z żalem. - Nie każdy może przejść. Żeby znaleźć się po drugiej stronie, trzeba wierzyć w moje piosenki, wierzyć, że to wszystko, co opisałem, zdarza się naprawdę, że są tacy ludzie. Trzeba też umieć bawić się moją muzyką, ona musi dawać radość. Kiedy jakiś człowiek spełnia oba te warunki i trafi na koncert w złym dla siebie dniu, gdy będzie mu się wydawało, że nie poradzi sobie z przyszłym życiem, że nie zostaje mu już nic, poza moją muzyką i samobójstwem, wtedy znika. Może lepiej, że ktoś zniknie, niż gdyby miał się zabić. Nie myślisz tak?
- Ona by się zabiła? - wyszeptałem przerażony tą myślą.
- Może tak, może nie. - Uniósł w górę gęste brwi. - Raczej nie. Samobójców nie jest aż tak wielu. Ale z pewnością byłoby jej bardzo ciężko. Musiała mieć problemy, nie wiedziałeś?
- Nie chciała mi powiedzieć – przyznałem. - Właściwie nie znaliśmy się dobrze. To była krótka znajomość.
- Ale owocna. - Zaśmiał się przyjemnym, ciepłym śmiechem, a ja poczułem, że na przekór wszystkiemu zaczynam go lubić.
- I to jest tak... - wyjąkałem nieśmiało, nie bardzo wiedząc jak sformułować następne pytanie - ...że znikają ci, dla których tak jest lepiej. To jak rodzaj ucieczki, prawda?
- Tak. - Skinął głową.
Przez chwilę myślałem, próbując wszystko poskładać, ale nie otrzymałem żadnej, zwięzłej całości. Luki były wszędzie. Czułem do niego sympatię, ale wariat też mógł być sympatyczny, wariata też można było lubić. Skąd miałem wiedzieć, czy nie uważał się za kogoś w rodzaju mesjasza, kogoś, kto gra, by dawać ludziom lepszy świat? Choć, czy takie właśnie nie jest zadanie muzyka? Znowu się zgubiłem, chociaż... Wysyłanie ludzi do innego świata, to już była przesada. Tego byłem pewny. O ile on naprawdę to robił. Przecież to było nie możliwe. Dlaczego więc tak łatwo łyknąłem jego słowa? Poczułem zamęt w głowie.
- Czy ty nie przeszedłeś do tego innego świata, bo masz po co żyć tu, jesteś zadowolony i nie myślałeś o samobójstwie? – spytałem, zamiast domagać się powiedzenia mi prawdy. Chociaż, to, co mi powiedział, musiało być prawdą. Byłem przecież na koncercie. Widziałem, co się stało.
- Myślałem - wyszeptał patrząc na coś odległego, czego ja nie mogłem zobaczyć. - Ale to było dawno. Tak naprawdę, to nie radzenie sobie z przyszłością, to jedyny warunek jaki spełniam. - Odniosłem wrażenie, że mówił sam do siebie.
- Jak? - wyjąkałem tylko.
- Jesteś młody. – Westchnął. - Będziesz odnosił zwycięstwa. Dla ciebie droga, to jak na razie tylko droga w górę, gdy ja spadam. Poznasz to, wszyscy poznają, ale czym wyżej się wejdzie, tym spadanie jest boleśniejsze. Czy wiesz, że kiedyś miałem u swoich stóp cały świat? - Rozmarzył się. - Nie chodzi nawet o sławę, nie lubiłem jej aż tak bardzo, ale kiedy byłem sławny, moja praca miała sens. Teraz mógłbym nie pracować... - Na chwilę zawiesił głos. - Zarobiłem dość, by już więcej nie pracować, ale jestem tu, bo nie potrafię poradzić sobie z bezczynnością... - Nagle urwał. Przypominał teraz człowieka, który po alkoholu zaczyna się użalać nad sobą, nie bardzo nawet rozumiejąc, co się do niego mówi. Ale ja wiedziałem, że nie pił. Był po prostu zmęczony i smutny.
- Tak naprawdę to ja na tym wszystkim cierpię najwięcej... - powiedział i znowu zamilkł, ciężko wzdychając. Teraz siedział nieruchomo, wpatrzony przed siebie tak, jakby w mrocznym wnętrzu garderoby potrafił zobaczyć czasy swojego szczęścia, te wszystkie dobre chwile, które odeszły. Już nie mogłem być na niego zły. Sprawa z jaką przyszedłem, nagle wydała mi się błaha. Liza znikła. Cóż z tego, po prostu jej nie było. Miała problemy, nie radziła sobie z życiem. Może ja bym mógł jej pomóc? Może nie? Nie wiedziałem przecież, z czym się zmagała. Wszystko jedno. Teraz Liza nie miała już kłopotów, teraz żyła w lepszym świecie. Właściwie to dobrze, że były takie lepsze światy. Co z tego, że to tylko drogi ucieczki, a nie recepta na kłopoty, ale w sumie to dobrze, że czasem jest gdzie uciec. Gorzej jest, kiedy uciec nie można. Właśnie. Człowiek, z którym rozmawiałem, nie mógł uciec. Powiedział, że nie radzi sobie z bezczynnością, powiedział, że cierpi, że kiedyś myślał o samobójstwie. On to powiedział, ex gwiazdor, człowiek, który innych ratował od kłopotów. Dlaczego nie mógł uratować siebie? Chciałem wiedzieć. Czemu? Z próżnej ciekawości. Może? Choć właściwie chciałem dowiedzieć się wszystkiego, żeby przekonać się, że nie mogłem mu pomóc i odejść z czystym sumieniem. Coś w tym stylu. Ludzie niestety mają takie myśli.
- Dlaczego powiedziałeś, że nie spełniasz dwóch pierwszych warunków? - spytałem.
- Bo nie spełniam - odpowiedział zrezygnowany.
- Twoja muzyka nie daje ci radości?
- Nie. - Potrząsnął głową.
- Jak to? - Nie mogłem tego zrozumieć - Przecież się śmiałeś... - Spojrzał na mnie półprzytomnie. - Tam, na scenie - dodałem dla wyjaśnienia.
- Tak. - Uśmiechnął się szeroko, prezentując mi galerię pokrzywionych, ale białych zębów. - Na scenie się śmieję. Lubię to. Lubię wychodzić do ludzi i grać. To ma sens, ale nie ma nic wspólnego z muzyką, tylko z ludźmi. Oni na mnie patrzą, podoba im się to, co robię i przez moment jestem naprawdę z siebie dumny. Tyle tylko, że teraz chcą mnie słuchać tylko ludzie z tego miasta, a przecież i to może się skończyć... Poza tym, oni chcą słuchać starych przebojów, tych piosenek, które dały mi sławę, a ja przecież ciągle piszę nowe. One po prostu pojawiają się w mojej głowie i dręczą mnie tak długo, aż ich nie napiszę. A kiedy już je napiszę, dręczą mnie jeszcze bardziej. Piosenki to nie wiersze, nie wystarczy je pisać. Ktoś musi je śpiewać i ktoś musi ich słuchać. Rozumiesz? - Skinąłem głową, chociaż niewiele rozumiałem. - Inaczej są martwe - tłumaczył dalej, nie dając spokoju swoim palcom. - To tak, jakbym był kobietą, co roku rodzącą martwe dziecko. To boli. Bardzo boli. Jest we mnie tyle emocji, tyle myśli, ale nikogo z kim mógłbym się tym podzielić.
- Przecież są ludzie, którzy piszą piosenki sami dla siebie i jakoś żyją - powiedziałem cicho.
- Może są. - Wzruszył ramionami. - Może inni, nie ja. Ja zawsze chciałem, żeby ludzie słuchali, co mam do powiedzenia. Kiedy przekonałem się, że to możliwe, już tylko tego chciałem. - Coś krył, jakiś lęk, prawdziwy powód swojej niepewności, tych nerwowych ruchów i rozbieganego spojrzenia. Nie spytałem o to, to nie dotyczyło sprawy przejść do innego świata.
- A nie cieszy cię to, że pomagasz innym, że dajesz im ten lepszy świat?
- Nie wiem. - Uśmiechnął się słabo. - To, że sam chcę uciec, to nie znaczy, że uważam, że to słuszne. Z jednej strony cieszę się, że mogę coś tym ludziom dać, z drugiej... Chciałbym dać im coś innego. Chciałbym, żeby żyli tu tak, jak ludzie z piosenek, a nie uciekali w nie. Chciałbym dać im siłę i sam ją mieć.
- To tak, jakbyś powiedział, że to, o czym piszesz, nie może się zdarzyć? - Moje ciało przeszył dreszcz podniecenia. Miałem przed sobą człowieka zagadkę, smutnego cudotwórcę. Teraz chciałem zrozumieć nie tylko sprawę zniknięć, ale i jego.
- Bo nie może - odpowiedział.
- Nie wierzysz w to? - Tego naprawę nie mogłem zrozumieć.
- Nie wierzę – powtórzył. - Kiedy jest się młodym, wydaje się, że w życiu wszystko ci się uda, że świat należy do ciebie. To pomaga, ale to nie prawda. Może ci się wydawać, że ludzie umierają tylko w zimne, deszczowe dni, ale oni umierają i w słoneczne, czerwcowe popołudnia...
- A doskonałe kobiety? - przerwałem mu. - Ich też nie ma?
- Nie ma.
- A ona?
- Kto?
- Ta kobieta, która z tobą śpiewa.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - Spojrzał na mnie jakby oburzony tą myślą.
- Kiedy widziałem ją na scenie, wydawało mi się, że nie ma takich kobiet, jak ona, że jest jedyna...
Mężczyzna uśmiechnął się raz jeszcze, błyskając zębami.
- Jesteś sprytny - powiedział lekko rozbawiony - i masz trochę racji. Kiedyś myślałem, że ona jest doskonała, niepokonana, że się nie zmieni, no wiesz. - Znowu zaczął okręcać sygnet. - Ale ona się zmieniła, pieniądze uderzyły jej do głowy. - Patrzyłem na niego oszołomiony. Wiedziałem, że sam zadawałem pytania, ale nie spodziewałem się takich odpowiedzi. Dla tego człowieka nie było chyba rzeczy prostych. Wszystko co robił, płynęło z serca i dlatego tak bolały go porażki i błędy. Dziwak - pomyślałem - niezrównoważony psychicznie, inny, a może właśnie doskonały człowiek. Uważnie przyjrzałem się jego zmęczonej twarzy, ale i tam nie znalazłem odpowiedzi. Jego bezgranicznie smutne, zapadnięte oczy, czasem przecież błyszczały, a zacięte, wąskie wargi układały w szeroki uśmiech. To był po prostu on, człowiek tajemnica. - Musiała zamieszkać w stolicy, żądała urlopów i czasu dla siebie, nie chcąc zrozumieć, że w show biznesie nie ma na to miejsca. Przestało ją obchodzić, co czuję i myślę - skarżył się. - Żądała ode mnie, żebym pracował i dawał jej sławę, to, co na początku sam, z własnej woli, chciałem jej dawać. Tymczasem to ona zabiła sławę. To brednie. - Machnął ręką i na chwilę zamilkł patrząc przed siebie. - Nie ma ani odrobiny prawdy, w tym co mówię. - Męczył się. Sam chciał do czegoś dojść, zrozumieć coś tkwiącego w swoim sercu. Na mnie właściwie już nie zwracał uwagi. - Ona nigdy nie była doskonała. A może była zawsze. Może nie ona się zmieniła, tylko ja. Tak naprawdę to było tak, że kiedyś należała do mnie, była ode mnie zależna, jako kobieta i jako gwiazda. Potem przestała, a ja nie mogłem tego znieść, tego jak to napawało ją dumą...
- Ale wciąż razem gracie. Dlaczego została? - spytałem.
- Bo tak naprawdę jest taka sama jak ja - wyszeptał.
- Nie rozumiem.
- Ona mówi, że lubi niczego nie robić, ale ją też męczy bezczynność. Ona chce tego, co i ja, ale tak już jest... O tym też była piosenka... Ludzie mogą być tacy sami, chcieć tego samego, mogą być dla siebie stworzeni, ale choć będą mijać się na ulicy, rozmawiać z sobą nawet godzinami, nie odnajdą się. Będą wiedzieli, że to drugie, to właśnie to jedyne, a mimo to nigdy się nie porozumieją. Rozumiesz?
- Nie - przyznałem.
- Trudno. Kiedyś zrozumiesz. To chyba już wszystko. - Poczułem, że był znużony rozmową i czekał tylko, aż wyjdę.
- Chciałbym zadać jeszcze parę pytań.
- Tak?
- Kiedyś muzyka dawała ci radość i myślałeś, że są doskonali ludzie. Dlaczego wtedy nie przeszedłeś do lepszego świata? - Nie odpowiedział. - Chciało ci się żyć? Kiedy spełnia się te dwa warunki, to chce się żyć, tak myślę. Więc, jak to jest z tymi, co znikają?
- To za długie pytanie - powiedział powoli. - Po pierwsze muzyka, wiara w ludzi i świat nie zawsze wystarczy. Po drugie, kiedy wierzyłem, nie miałem jeszcze tej mocy. Ona pojawiła się wraz ze schyłkiem sławy. Myślę też, że nawet gdybym spełniał wszystkie warunki, nie mógłbym się przenieść. To może nie ma nic wspólnego ze mną, tylko z tymi, którzy mnie słuchają. Może to oni mają moc. Tak chyba jest, tak powinno być. Gram, daje ludziom radość, wiarę, ucieczkę, zapomnienie, lepszy świat. Czy nie taka jest rola muzyka?
- Tak. - Skinąłem głową.
- Jednym muzyka pomaga przetrwać, innych doprowadza do szaleństwa... - powiedział on - ...inni znikają. To w ludziach trzeba szukać fenomenu. Może moja muzyka jest wyjątkowa, może jest w niej więcej, niż w innych, tego czego ludzie potrzebują, ale to ich zasługa, ich dzieło, co z niej zrobią. Muzycy nigdy nie widzą i nie rozumieją tego, co porywa fanów. Ich nasza muzyka uwzniośla, ratuje, nas niszczy. Sława jest zabójcza...
- Więc dlaczego zostałeś muzykiem?
- Kiedyś nie wiedziałem tego wszystkiego.
- A potem? Nie mogłeś się wycofać?
- Mogłem.
- To czemu tego nie zrobiłeś?
- Nie wiem. – Westchnął. - Oglądałeś pewnie filmy o sławnych ludziach. Oni zawsze kończą tak samo, a przecież powinni wyciągać wnioski z losów swoich poprzedników. Nikt nie wie, jak to działa. - Potrząsnął głową. Włosy już mu wyschły i teraz posklejane sterczały we wszystkich kierunkach. - To taki sam fenomen, jak zniknięcia na naszych koncertach. Lepszy świat… - Zaśmiał się. - Ja nie wiem, czy gram dla ludzi, czy dla siebie. Ja wiem, że nie mogę nie grać. - Zamilkł nagle.
- Czyli, nikt nie jest odpowiedzialny za zniknięcia?
- Może jest, może nie. – Wzruszył ramionami. - Ale możesz tak podejść do tego: Ona znikła, bo chciała i mogła zniknąć, a ja być może pewnego dnia zapiję się na śmierć, bo tak robią gwiazdy. Fani odchodzą w uniesieniu, my w żalu.
- Ale... - wyrwało mi się.
- Nie zmienisz tego.
Skinąłem głową. Nie przyszedłem tu po wiedzę o życiu, lecz by zrozumieć nadprzyrodzone siły. Tymczasem w sprawie Lizy nie stałem ani o krok dalej. Może poza tym szczegółem, że usłyszałem, że nie ma po co dalej o niej myśleć. Była słaba. Uciekła. To wszystko.
- Pójdę już. - Podniosłem się.
- Idź - powiedział tylko.
- Dziękuję.
Na to nie było już odpowiedzi, skinął tylko głową.
Odwróciłem się i wyszedłem, powoli, bardzo powoli. Czułem się oszołomiony. Na korytarzu uderzyło mnie spojrzenie wąskich, złych oczu kobiety o ogolonej głowie. Pochyliłem się czując przed nią respekt. Jak mogła wydawać się doskonała jemu czy mnie, skoro była zła i brzydka? „Ona jest taka jak ja” - powiedział tamten mężczyzna. Wspomnienie jego słów kazało mi dodać do jej charakterystyki - samotna, przegrana. Taka była, tylko taka. Nie chciałem jej oceniać. Już nie. Podniosłem głowę i sam nie wiem czemu, ale zanim wyszedłem na zewnątrz, obdarzyłem ją uśmiechem. Wydawało mi się, że spostrzegłem zdziwienie na jej twarzy.
Przekroczyłem próg i byłem na zewnątrz, na wilgotnej ulicy w środki nocy. Przeszył mnie dreszcz. Wracałem do zwyczajnego życia. Przez pewien czas szedłem przez ciemność, nie wiedząc dokąd. Obserwowałem refleksy światła na powierzchni znajdujących się wzdłuż krawężnika kałuż. Nie myślałem o niczym. Czułem się, jak człowiek nagle wyrwany ze snu i nie mogący ustalić, co było snem, a co jawą.
Światło odbite od tafli kałuż, uderzyło mnie w oczy, przywodząc na myśl koncertowe reflektory. Znowu ich widziałem. On się uśmiechał i wznosił rękę w pozdrowieniu dla nas wszystkich. Ona w czerwonym świetle, brzydka i samotna, miała w sobie wszystkie walory antycznego posągu - doskonała kobieta. Miała się nie zmienić, ale się zmieniła. Nie wiedziała, co począć ze swoim życiem. Nie wiedziała, co jest słuszne, a co nie. Nie wiedział tego też mężczyzna o zmęczonej twarzy, moja stracona Liza, ani ja sam.
08.04.1996 - Łacha