Kejti's Factory - Opowiadanie

"Świat Róży"



...Joannie Będziejewskiej i Monice Ćwikiel-Tomasik za wszystko, a zwłaszcza za to, że były.

Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Nie mieli nic, oprócz swoich oczu i warg, spojrzeń, którymi się obdarowywali i pocałunków, którymi się obsypywali. Nie mieli nic, oprócz słów, które szeptali sobie do uszu tuż przed zaśnięciem, nic oprócz swoich ciał, które splatali w miłosnym tańcu. Ich mięśnie lekko grały pod skorą, ich mocne nogi długo mogły nieść ich galopem. Nie mieli nic, oprócz serc bijących w tym samym rytmie, nic oprócz swojej miłości większej i piękniejszej, niż jakakolwiek miłość przedtem. Nie mieli nic, oprócz ziemi, którą mogli przemierzać we wszystkie strony.
W upalne dni leżeli w trawie, wdychając jej słodkawy, tak cudowny zapach, pozwalali promieniom słońca pieścić ich skórę i wypełniać całe ciało przyjemnym ciepłem. Gdy wiał wiatr pobudzający ich do biegu i budzący w nich tęsknotę za otwartą przestrzenią i odległymi miejscami, do których nigdy mieli nie dotrzeć, gnali przed siebie bez opamiętania, by w końcu runąć na ziemię, tarzać się i śmiać, wyrzucając nogi ku niebu. Czasem, gdy napadał ich nostalgiczny nastrój, brodzili w wysokich, sięgających ich brzuchów trawach, mówiąc o przemijaniu, obserwowali jak wieczór wydłuża ich cienie. Czasem tylko siedzieli obok siebie i patrzyli w niebo, na doskonały, czysty błękit, białe obłoki, czy krwawiące czerwonym światłem rany, rozdarcia w nieboskłonie uczynione przez pazur zachodu. Ogromna kula słońca powoli ukrywała się za wzgórzami, zawsze inna, ale i zawsze taka sama.
Nie mieli nic oprócz rzeki. Kochali tę rzekę czasem senną, upstrzoną złotymi refleksami słońca, a czasem spienioną i gniewną, przywodzącą na myśl morze, kochali ją tak, jak trawy, ziemię i niebo, tak jak kochali siebie.
Na nic nie mieli wpływu, ale godzili się z tym. Pory roku leniwie następowały po sobie w odwiecznym rytmie, a im się to podobało. Letnie upały uspakajały i rozleniwiały. Jesienne wiatry ekscytowały, zachęcały do biegu, zabawy i śmiechu. Wirujące w powietrzu płatki śniegu także ich cieszyły i urzekały swoim pięknem. Wiosenne deszcze i burze przynosiły wręcz mistyczne oczyszczenie. W ich świecie wszystko było w porządku, wszystko było na swoim miejscu, a oni byli szczęśliwi, ona – Róża, najpiękniejsza wśród klaczy i on – Granit, najwspanialszy z ogierów.

To był zwyczajny dzień, taki jak inne. Rano poszła na zajęcia, na te same, nudne zajęcia co zawsze: angielski, na którym cała grupa ziewała i patrzyła tępo na ściany lub sufit i ćwiczenia z hodowli owadów użytkowych, chyba jeszcze nudniejsze. Już wtedy była zdenerwowana. Nie mogła się skupić, jakby przeczuwała, co ma się zdarzyć. Na angielskim napisała kolokwium zupełnie wyzuta z emocji. Strzelała, ale nie bardzo obchodziło ją, czy zaliczy, czy też nie. Już sam ten fakt należał do dziwnych. Była przecież prymuską, urodzonym kujonem. O co chodziło?
W środę widziała się ze swoim chłopakiem. Razem jeździli konno. Dużo galopowali i byłby to piękny dzień, gdyby nie jeden drobiazg. On źle wyglądał, miał podpuchnięte oczy i powiększył mu się węzeł chłonny na szyi, tak, że aż było go widać. Tego dnia był piątek, a on był właśnie u lekarza. Podejrzewała, że to może być nowotwór. Przeczytała parę książek, obejrzała parę filmów, lubiła dramaty. Bała się, ale tak naprawdę nie wierzyła, że coś takiego mogłoby się im właśnie przytrafić.
Kiedy po południu wreszcie dotarła do domu, jej matka poinformowała ją, że dzwonił dziekan. Dziekan dzwonił do niej do domu! Trochę jej to pochlebiło. Pytał, czy jest zainteresowana wyjazdem do zachowawczej hodowli koników polskich w Popielnie na obserwacje porodów. Pewnie, że była. Marzyła o tym wyjeździe od września, gdy tylko dowiedziała się, że coś takiego w ogóle będzie możliwe. Właśnie był kwiecień.
Pobiegła do telefonu. Zadzwoniła, nie do dziekana, a do swojego chłopaka, coś jej mówiło, że powinna się go zapytać, czy może jechać.
- Co powiedział lekarz? – o to jednak zapytała najpierw.
- To ziarnica – odpowiedział, waląc prosto z mostu, tak jak to zawsze robili szczerzy aż do bólu – nowotwór węzłów chłonnych.
- Ach – powiedziała tylko, stojąc przy telefonie. Mocno zacisnęła dłoń na słuchawce. Wydawało jej się, że cała scena jest niesamowicie tandetna i zupełnie niewiarygodna, jak z brazylijskiego serialu. Niestety wszystko zdarzyło się naprawdę.
- Czy mimo to, mogę jechać do Popielna? – spytała jak kto głupi po dłuższej chwili milczenia.
- Tak – odpowiedział, bo co miał odpowiedzieć.
Pożegnali się. Zadzwoniła do dziekana, poinformować go, że jedzie, potem do koleżanek, zorganizować sobie ekipę. Była spokojna, zupełnie spokojna, jak jakaś pokręcona aktorka z opery mydlanej, o twarzy wiecznie pozbawionej emocji.
- To rak – poinformowała swoją matkę lakonicznie, gdy już wykonała wszystkie telefony, a potem nagle się rozszlochała. Stanęła w progu dużego pokoju i zaczęła tłuc głową o framugę. Wszystko było bez sensu. Marzyła o wyjeździe do Popielna, ale nie w takim momencie. Najgorsze było jednak to, że mimo wszystko ją cieszył. Czuła się winna.

Na początku nic się nie zmieniło. Świat wciąż wyglądał tak samo i tak samo wyglądał Granit. Niebo było niebem, łąki łąkami, rzeka rzeką. Może wszystko tylko przez moment przybrało jakby intensywniejsze, bardziej realne barwy. Błękit nieba uderzył Różę w oczy, przygniótł do ziemi. Zieleń traw ocierała się o nią, choć one same nie dotykały jej skóry. Widok rzeki zastępował łzy, bo rzeka nimi właśnie była, granatowa, zapewne zimna i nie wiedzieć czemu słona.
Potem wszystko zaczęło się walić. Traw nie było, a raczej były, lecz ona nie mogła ich dotknąć. Kruszyły się, gdy tylko muskały je wargami, rozpadały się na miliony barwnych drobin. Tak samo było z rzeką, gdy Róża próbowała się napić Drobne fale, tak spokojnie dotąd rozbijające się o brzeg, kruszyły się pod dotknięciem jej warg. Chociaż to też nie była prawda. Róża jadła i piła. Nie widziała tylko tego, co je i pije, nie czuła też smaku. Jej świat się walił. Wszystko przestawało mieć sens, traciło realność, po tym jak przez moment było realne aż do przesady.
Była szczęśliwa, była bardzo szczęśliwa, ale to minęło. Niebo spadało jej na głowę deszczem błękitnych kryształów. Kuliła się pod nim, zamykając oczy i kładąc po sobie uszy. Myślała, że poczuje ból, ale ból też już dla niej nie istniał. Nie było niczego, oprócz ciemności. Wszystko się rozpadło, rozkruszyło w pył. Poruszała się po omacku, udając przed innymi końmi, a przede wszystkim przed Granitem, że widzi i czuje, że wszystko jest w porządku, że nic się nie zmieniło. Udawała, sama siebie zadziwiając faktem, że jest w stanie, bliska obłędu, bezgranicznie przerażona.

Nie wiedziała, kiedy zjawiła się Liścianka, po prostu pewnego dnia już była, pewnego dnia była bliska, niezastąpiona. W Popielnie powiedziała jej o Granicie i od tamtej pory stała się dla Róży podporą. Liścianka swoje też przeszła, ale udało jej się z tego wyjść bez szwanku i Róża patrząc na nią, wierzyła, że jej też się uda, tylko patrząc na nią wierzyła.
Tak, widziała ją i widziała też trawy i niebo Liścianki, bo ta niosła świat ze sobą. Była drobniutką klaczą konika polskiego, jasnomyszatą, z krótką, sterczącą grzywą. Wydawała się niepozorna, ale choć angloarabka Róża górowała nad nią wzrostem, było oczywiste, że w Liściance kryje się siła, której Róża w sobie nie widziała.
Bawiły się razem, ścigając się wśród wysokich, spalonych przez słońce traw Liścianki. Silny wiatr, który także nie należał do Róży, wiatr, który gnał chmury po stalowoszarym niebie, szarpał ich grzywy. Liścianka wiodła Różę swoimi drogami, choć i Róża czasem pokazywała jej miejsca, które należały do niej. Widziała je wtedy, ale nie tak, jak niegdyś. Nagle jej niebo i jej trawy były niebem i trawami Liścianki, do rzeki nie dotarły.
Wraz z Liścianką świat znikał. Nie miało się już nawet co kruszyć, przy Granicie miała w sobie i wokół siebie tylko pustkę, choć on zdawał się niezmienny, jak i przedtem pełen nadziei, snuł plany na przyszłość. Dla Róży jutro nie istniało, choć to on mógł umrzeć, nie ona. Zdawało jej się jednak, że jeśli go straci, sama rozpadnie się w pył, jak przedtem jej świat, stapiając się w jedno z ciemnością. Na szczęście częściej bywała w towarzystwie Liścianki, niż Granita. On musiał chodzić swoimi drogami walcząc o życie i pilnując spraw, które wciąż jeszcze nie były sprawami Róży, mimo, że żyli z sobą już od kilku lat.
Przy Liściance czasami wydawało się Róży, że jednak jakaś przyszłość będzie, przy niej czasem była szczęśliwa, czasem była spokojna. Podobał jej się świat Liścianki, choć był jej zupełnie obcy.

Latem Róża i Granit zawsze wędrowali, czasem nowymi, czasem aż do przesady znajomymi drogami. Tego lata, Róża myślała, że nigdzie nie wyruszą, że to w ogóle nie będzie możliwe. Granit nie brał tego pod uwagę. Ogromny, ciemnogniady, zimnokrwisty ogier wciąż imponował siłą, rwał się do drogi i ona ruszyła z nim. Każdy dzień nazywała cudem, bo z początku każdy dzień był cudem.
W odległym od ich traw i rzeki miejscu odnaleźli poznaną przed rokiem Rusałkę. Ta filigranowa kasztanka o długiej, falującej, złotej grzywie, pół hucułka, a pół arabka, tak krucha, że zdawałoby się, że wiatr może ją przewrócić, tak jak i Liścianka niosła z sobą świat, na jakiś czas swoją obecnością zwracając Róży wzrok.
Co miała w sobie? To było jeszcze trudniejsze do zdefiniowania niż w przypadku Liścianki. Z Rusałką nie można było się naprawdę bawić, ani rozmawiać. Jej trzeba było pozwolić być i tylko być. To wystarczało. Sama obecność tej gniewnej i na pozór szorstkiej klaczy sprawiała, żeby świat znowu był widzialny. Tak naprawdę była bardzo wrażliwa, dobra i delikatna, ale tego można było dowiedzieć się tylko żyjąc obok niej. Tak to właśnie było z Rusałką. Róża i Granit wiedzieli to doskonale.
Dobrze było im razem, dobrze było całej trójce, a także tym, których los rzucił w tamtym czasie w ich sąsiedztwo. Nie istniał lęk, nie istniała ciemność, nie istniała choroba Granita. Liścianka dawała Róży wiarę, że będzie lepiej, Rusałka sprawiła, że przez moment lepiej było naprawdę. Sielanka nie mogła trwać jednak długo. Róża i Granit musieli pożegnać Rusałkę, choć bardzo chcieli zostać z nią i ona także chciała, żeby zostali. Zdobyła się nawet, by to powiedzieć, a takie rzeczy nie były w jej stylu. Nic to jednak nie mogło zmienić.
Róża musiała zadbać o swoją przyszłość i doprowadzić do końca co jej kazano skończyć. Musiała i już, choć sama poważnie zastanawiała się, czemu tak dba o dobrą przyszłość, której i tak dla siebie nie widzi.
Granit musiał znowu wkroczyć na drogę, na której walczył o życie.
Obiecali, że wrócą, ale nie wiedzieli czy im się uda. Róże znowu otoczyła ciemność.

Niepewność była straszna, ale jeszcze gorsze było to, co się wydarzyło naprawdę. Kiedy Róża po raz pierwszy zobaczyła Granita słabym, była zupełnie sama, z dala od Liścianki i Rusałki, w obcym miejscu, wśród obcych koni, w zupełnej ciemności, w której poruszała się po omacku wciąż na coś wpadając, bliska płaczu i obłędu. Nikt nie chciał jej pomóc. Nikt nie chciał jej przytulić, czy tylko wysłuchać. Milcząc krzyczała i spojrzeniem swoich ślepych oczu prosiła o wsparcie, ale nikt nie był gotowy jej go udzielić.
Granit zjawił się u niej tylko na chwilę. Tęsknił za nią i ona także tęskniła. Całowali się i tulili do siebie. Nie pognali jednak nigdzie galopem, nie złączyli się w miłosnym tańcu. Jemu zabrakło siły. Był słaby, po raz pierwszy chyba, od kiedy Róża go poznała. Nie wiedziała co począć, jak mu pomóc, jak go nie zranić, bo on przecież chciał wciąż być tym niezniszczalnym, doskonałym Granitem z przeszłości. Kiedy Róża skubała go wargami, jego sierść zostawała jej w pysku, rozpadał się, tak jak przed nim uczynił to cały świat.
Róża nie wiedziała, czy będzie umiała na niego patrzeć, gdy straci sierść już zupełnie i czy w ogóle będzie go jeszcze widziała.
To jednak nie było wszystko. On dygotał zlany potem, udając przed nią, że to w ogóle nie ma miejsca. Róża zapomniała o obietnicy dobrej przyszłości danej jej przez Liściankę. Myślała, że będzie już tylko gorzej.
Granit ruszył w drogę powrotną. Jego wizyta zamiast podnieść na duchu, jeszcze bardziej Różę przygnębiła.

Z dala od znajomych dróg i znajomych koni, bez przyjaciół i żadnego wsparcia, błądząc w ciemnościach i obijając się o przedmioty, Róża pogrążała się w cierpieniu i lęku. Był moment, gdy stała na granicy szaleństwa, gdy tylko cienka i dla niej zupełnie niewidoczna linia dzieliła ją od przepaści, od otchłani, w której utraciłaby nie tylko Granita i swój świat, ale także i siebie samą. Nie przekroczyła jej jednak.
Jak to się stało? Takich rzeczy się po prostu nie wie. Róża wytrwała. Wykonywała swoje codzienne obowiązki ze łzami w oczach, ale wykonywała. Słuchała wyzwisk i śmiechów. Myślała o cierpieniach, jakich musi doznawać Granit i ubolewała, że nie może w żaden sposób mu pomóc. Tak mijały dni, wciąż takie same, niezmienne. To znowu było jednak tylko złudzenie. Coś się przecież zmieniało.
Któregoś dnia Róża zatrzymała się, wzniosła pysk i odkryła, że widzi niebo, że widzi las i łąki porośnięte wysokimi trawami. Wszystko to było obce i pozbawione barw, zupełnie wyprane z koloru, trochę zamazane, nieostre, ale i tak ją urzekło. Stała więc długo, patrząc przed siebie i oddychając głęboko. Powietrze było chłodne i miało rześki smak. Pojęła, że właściwie widziała już od dawna, a tylko nie zdawała sobie z tego sprawy. Świat więc istniał niezależnie od tego, co działo się z nią i z Granitem.
Wraz z tym jak odkryła, że widzi, odkryła także, że nie ma w niej już lęku. Oczywiście wciąż zdawała sobie sprawę, że Granit cierpi i, że ona sama także cierpi. Wciąż wiedziała, że kocha Granita ponad życie i że jest on najwspanialszym ogierem pod słońcem. Były to jednak fakty, za którymi nie szedł już ból w piersiach, drżenie nóg i łzy.
Nie było przeszłości, bo ta jako beztroska i piękna wydawała się Róży opowieścią o czyimś innym życiu. Nie było przyszłości, bo ta cały czas pozostawała pod znakiem zapytania. Była jednak chwila obecna, której Róża chwytała się z całych sił. Ona i Granit posuwali się w przód, docierali do miejsc, do których nie mieli już dotrzeć. Wygrywali każdym przeżytym tak jak chcieli dniem, bo przecież w końcu Róża znów mogła ruszyć z nim tam, gdzie chciała, opuszczając miejsce zesłania i wracając na swoją drogę.
Raz jeszcze spotkali Rusałkę, tym razem wraz z jej towarzyszem życia Wodnikiem. Przez moment Róża znowu widziała kolory. Kiedy z daleka przyszło parę słów od Liścianki, świadczących o tym, że nie zapomniała, że wciąż z nią jest, serce Róży zadrżało, ale to było wszystko.
W końcu dotarli do morza, ona i Granit. Dokonali cudu, który miał być niewykonalny, jak to cuda. Dotarli do bezmiaru wód, szarego, wyzutego z barw, lecz jednak realnego. Mogli galopować brzegiem, wzbijać w górę fontanny drobnych kropel, mogli bawić się w falach. Całowali się. Czasem Granit był słaby, a nawet bardzo słaby, a Róży wydawało się, że posunęli się za daleko, ale po złym dniu zawsze przychodził dobry i znowu galopowali.
Spotykali inne konie, czasem bliskie, czasem nie. To przez te spotkania Róża odkryła, że coś jest z nią jednak nie tak. Nie potrafiła dawać innym koniom tego, czego potrzebowały i na co zasługiwały. Zawiodła Norwegię, która przegalopowała wiele kilometrów, szukając swojej dawnej towarzyszki nocnych rozmów. Zawiodła, bo już nie była sobą.
Wraz z lękiem i cierpieniem opuściły ją również radość i pasja, a także jej dawny dar słuchania i rozumienia innych. To co z początku wydawało się Róży piękne, okazało się straszne. Ona nie przestała się bać, ona wyzbyła się emocji. Nawet cuda, choć wiedziała, że są cudami, nie wprawiały jej w stan euforii.
Poczuła, że musi działać. Posłała w pogoni za Norwegią, która odeszła pewnego dnia niepostrzeżenie, słowa tłumaczenia i przeprosin. Postanowiła spojrzeć w siebie. Jeszcze pamiętała, jak powinna czuć i jak powinna postrzegać kolory. Uznała, że kiedy zdoła je dostrzec, znów będzie sobą. Nie dawną sobą, bo do tej beztroskiej, szczęśliwej klaczy nie miała już dostępu, ale sobą, istotą z krwi i kości, czującą i widzącą. Tak znowu stanęła na granicy obłędu, gdy Granit spokojnie szedł swą drogą, na której walczył o życie. Dla niego było jasne, że ją przemierzy. Dla Róży, która została nagle poza nawiasem głównego wątku jego historii, nic jasne nie było.

- Całkowita remisja. Nastąpiła całkowita remisja – powiedział jej, zanim doszła sama z sobą do ładu.

Wciąż jeszcze nie umiała zachowywać się tak, jak powinna. Na szczęście jednak Norwegia usłyszała jej wołanie i wróciła. Raz jeszcze się spotkały i tym razem wszystko było w porządku, bo choć żadna z nich nie dostała tego, czego oczekiwała, obie wiedziały z góry, że tak będzie. Róża potrzebowała czasu, a Norwegia to pojęła, tak jak wcześniej pojmowała Liścianka. Czas, którego upływ kojarzy nam się z reguły ze stratą, ma także moc leczenia ran, tych prawdziwych i tych na duszy. To przecież czas, który miał Granita pochłonąć, zwracał go Róży.

Pewnego poranka obudziła się obok swojego ukochanego na ich własnej łące. Czuła się lekka i spokojna. On uśmiechał się przez sen. Niebo było na swoim miejscu, błękitne i bezchmurne, na swoim miejscu były też spalone letnim słońcem trawy. Róża patrzyła na to wszystko i nie wierzyła. Świat znowu dla niej istniał, a jej wydawało się, że istniał zawsze, jej świat, jej niebo, jej trawy i jej Granit. Znowu widziała kolory.
Wzięła głęboki oddech. Potem się roześmiała. Lekki podmuch wiatru rozwiał jej grzywę. Znowu była sobą. Nie wiedziała kiedy to się stało, ale wróciła, wróciła sama do siebie. Odzyskała wzrok. Tak jak niegdyś kochała Granita i ich ziemię. Znowu wiedziała ile znaczy miłość, choć nieśmiało, znowu patrzyła w przyszłość. Znowu się też bała, ale w rozsądny sposób. Panika i łzy zostały daleko za nią.
Norwegia powiedziała jej, że jest silna. Róża musiała się nad tym zastanowić. Nie wierzyła w to. Wiedziała, że przetrwała, ale uważała, że po prostu nie miała innego wyboru.
Uśmiechnęła się pod nosem. Może była silna? Podobałoby jej się to. Energia rozpierała jej mięśnie. Chciała galopować i rżeć donośnie, wszystkim obwieścić, że przeszła zwycięsko przez noc. Musiała jednak jeszcze trochę poczekać. Granit nie przebył całej drogi, wciąż walczył o życie, a Liścianka, która mogłaby jej wysłuchać, pozostawała daleko.

Róża wspięła się na nasyp, by spojrzeć na rzekę. Świat wokół niej wydawał się szary i zimny, ale inny być zimą nie mógł. Róża potrafiła dostrzec piękno w tym surowym, do przesady znajomym krajobrazie. Zimny wiatr uderzał ją w pysk, rozwiewał jej długą grzywę. Nie zadrżała. Uśmiechała się lekko. Jeszcze nie było po wszystkim, ale strach zniknął z jej serca zupełnie, zastąpiła go wiara. Znowu twardo stąpała po ziemi, a jej świat powrócił do dawnej formy widzialny i dotykalny, obdarzony fakturą i barwą, tak jak i dawniej trwały. Przetrwała i nie zmieniła się. Może czegoś się nauczyła, a może nie. Nie zastanawiała się nad tym. Nie wydawało się to dla niej ważne.
Uśmiechnęła się sama do siebie. Granit zmienił się, ale nie na tyle by nie mogła go nadal kochać. Znowu wierzyła w ich wspólną przyszłość i układała plany. Liścianka towarzyszyła jej w gonitwach po łąkach. Teraz swobodnie wchodziły do swoich światów, penetrowały swoje umysły. Liścianka była twarda, ale Róża i w sobie odnajdywała jej siłę. Może mogła przejść przez wszystko, a może po prostu miała w życiu szczęście. W końcu myślała, że będzie gorzej, niż było. Granit miał stracić całą sierść, zupełnie opaść z sił...
Potrząsnęła głową. O lękach z przeszłości nie było po co myśleć. Odeszły, a świat wcale się nie zmienił, choć przez jakiś czas wydawał się stracony. Na moment zamknęła oczy, zatrzymując pod powiekami obraz wody. Potem odwróciła się i puściła galopem przez czarne, nagie pola ku Granitowi i Liściance, ku tym, dzięki którym jej świat istniał.

01.12.2000 - Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...