Kejti's Factory - Opowiadanie

"Świetlana przyszłość"


„Możesz zastygnąć, jak szrony, od chłodu,
Bić głową w ziemię, jak czynią szaleni,
Od wschodu słońca, do słońca zachodu
Nic się nie zmieni.”
- Maria Konopnicka

Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Tramwaj trząsł. Siedziałam z głową opartą o zaparowaną szybę. Beznamiętnie podziwiałam zamazane widoki. Był koniec września. Właśnie przestało padać, ale ulice były jeszcze pełne kałuż, a ludzie mokrzy i pachnący deszczem. Nie czułam się dobrze. Nie wiem czemu. Przecież nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że tego dnia, 15 września 1994 roku, moje życie się zmieni. Jak mogłam przypuszczać, że tak będzie? Bolała mnie głowa, było mokro i zimno. Tłukłam się przez miasto tramwajem, bo mój samochód był akurat w malowaniu. Jak taki dzień mógł mi się wydawać ważny?
Rano zadzwonił Piotr. Oznajmił, że ma mi coś bardzo ważnego do powiedzenia, że nie może tego zrobić przez telefon. Nie wiedziałam, o co może mu chodzić. W każdym razie umówiliśmy się pod fontanną przed kinem Muranów, tam, gdzie spotkaliśmy się podczas naszej pierwszej randki.
To była burzliwa znajomość. Nie mogliśmy być razem. Myślałam, że to zrozumiał. Zrozumiał? Ja nie zrozumiałam, chociaż to była moja decyzja. Starałam się przez trzy lata, stawałam na głowie, wyczyniałam cuda, tylko po to, by z nim być. W końcu się poddałam. Nakrzyczałam na niego, uciekłam i zaszyłam się w domu na parę tygodni, ale tuliliśmy się do siebie przy następnym spotkaniu. Nie mówiliśmy niczego. Myślałam, że to jasne. Nie mogę żyć ze sparaliżowanym chłopakiem, to zbyt trudne. Mimo to, gdy mnie poprosił, zgodziłam się pojechać z nim do Spotu na duże zawody.
To było szalone. Sparaliżowany jeździec i jego Ewer, koń z podrzędnej szkółki jeździeckiej, mieli startować w prawdziwych zawodach. Byli dobrzy – obaj, ale przegrali. To była rozgrywka, jechali więc na czas. Piotr przesadził. Powinien wiedzieć, że w ostrym tempie nie utrzyma się na zakrętach w siodle. Gdyby przejechał na czysto, niezależnie od czasu, byłby piąty. Tak spadł. Zdyskwalifikowano go, a on nie mógł już wsiąść na konia. Nie mógł, bo nie mógł też wstać i samodzielnie opuścić parkuru. Czułam, że go to upokorzyło, niesprawny człowiek pokazał sprawnym ludziom, że nie może im dorównać – nigdy.
Nie chciał wtedy ze mną, ani z nikim innym rozmawiać, a ja zresztą nie umiałam go pocieszyć. Nocą jednak tuliliśmy się do siebie. On miał łzy w oczach, ale dopóki tak się tuliliśmy wszystko było w porządku. Może się baliśmy, ale wtedy mieliśmy siłę, by znieść to, co nas spotykało. Wystarczyło tylko, żeby uścisk zelżał i znowu byliśmy słabi, niepewni, czy poradzimy sobie z życiem sami, a co dopiero razem. Razem miało być ciężej, niż oddzielnie. I tak mniej więcej to wyglądało przez następny rok, ale przecież nie mogło wiecznie.
Przecież ciągle mam szansę na zdrowego, przystojnego mężczyznę. Czasami próbuj patrzeć na to co robię z dystansu, ale to jest straszne, że próbuję i że mi w ogóle wychodzi.
Piotr też kiedyś był zdrowy. Kiedy go poznałam i potem przez nasz pierwszy wspólny miesiąc...
Nie będę z nim – postanawiałam już wiele razu.
To z nim kochałam się po raz pierwszy. Nie było w moim życiu nikogo oprócz niego. To, że nie chodził, nic nie znaczyło. Tak tłumaczyłam całemu światu. Nie umiałam tylko wytłumaczyć tego samej sobie. Najgorsze było to, że on czuł jak każdy mężczyzna, a ja mówiłam, że nie będę z nim, ale nie umiałam odejść.
Czego chciał tego dnia? Ja w każdym razie nie chciałam poruszać ciężkich tematów, nie był na to dobry czas, czułam się zmęczona.
Tramwaj zatrzymał się. Wysiadłam i poszłam pod fontannę, powoli, choć przecież widziałam Piotra wcześniej z okna. Był już na umówionym miejscu. Może specjalnie się nie spieszyłam, bo wtedy wyczułam już, że coś się zdarzy i moje serce zaczęło bić szybciej, uderzając o żebra i zadając mi ból. Stał czy siedział(?) wilgotny jak wszyscy, blady i spięty, wyraźnie też zniecierpliwiony.
- Spóźniłam się? – spytałam. Mój głos zabrzmiał zbyt lekko, jakoś banalnie.
- Nie. – Potrząsnął głową zagryzając wargi. – Musimy porozmawiać, poważnie.
- Mówiłeś.
Na chwilę zapadło milczenie. Przyglądał mi się uważnie, a jego palce zaciskały się na kołach i znów prostowały. Twarz miał poważną, ściągniętą. Chyba go jeszcze takim nie widziałam. Przeraziły mnie jego oczy w kolorze nieba po deszczu, też wilgotne. Było w nich coś, co zapamiętałam z naszych pierwszych spotkań, z wieczoru, kiedy postanowiłam, że zgodzę się zostać jego dziewczyną. Nigdy mu tego nie powiedziałam. On miał wypadek, ja zaczęłam się bać.
- Myślę – zaczął bardzo powoli – myślę, że w końcu powinniśmy się na coś zdecydować, ustalić kim dla siebie będziemy.
O nie – pomyślałam. Nie chciałam teraz podejmować ważnych decyzji, może w ogóle nigdy nie chciałam tego robić.
- To pewnie głupie. – Sięgnął po coś do kieszeni. Przez moment krył to w dłoni. – No i zawsze możesz odmówić, ale nic mi nie szkodzi spróbować, poprosić cię o rękę.
- O rękę? – powtórzyłam nic nie rozumiejąc. Jak? Dlaczego? Czemu dziś? Jedno widziałam, czy tego chciałam, czy nie, kochałam go, kochałam naprawdę.
- Wiem, że to trudne. – Na jego twarzy pojawił się cień.
- Tak, będę twoją żoną – rzuciłam szybko, nie mogłam patrzeć na smutek w jego oczach.
- Czy wierz, co robisz? – spytał.
- Tak – odpowiedziałam. – Zgadzam się.
- Daj rękę – poprosił.
Wyciągnęłam dłoń w jego stronę. Kiedy ujął ją w swoją dłoń, poczułam, że drżał. Wsunął mi na palec pierścionek, mały, srebrny pierścionek z czerwonym oczkiem.
- Rubin – wyszeptałam. – Skąd wiesz, że lubię rubiny?
- Nie wiem – odpowiedział. – Wybrałem rubin, żebyś wiedziała, co na siebie bierzesz. Czerwień to krew i ból...
- Piotr... – jęknęłam. – Po co mi to wszystko mówisz? Ja wiem, co robię.
Spojrzał na mnie badawczo.
- I wyjdziesz za mnie?
- Wyjdę – odparłam.
- Nie jutro oczywiście.
- W porządku. – Roześmiałam się. – Kiedy?
- Nie wiem, kiedyś. – Wzruszył ramionami. – Jak będziemy gotowi.
- Dobrze. – Skinęłam głową. – Jak będziemy gotowi.
Usiadłam mu na kolanach. Dotknął moich włosów. Już się nie broniłam, jak kiedyś. Przyzwyczaiłam się do tej pieszczoty. On ją lubił. Nasze wargi połączyły się w pocałunku, gdy tłumy ludzi wyległy po deszczu z zakamarków ulic i wędrowały we wszystkich możliwych kierunkach, zawieszając na nas zaciekawione, zdziwione, a czasem pogardliwe spojrzenia.

Dopiero w tramwaju, gdy znowu przemierzałam Warszawę oparta o szybę, tym razem na stojąco, dotarło do mnie, co zrobiłam. Było tak, jakby moje życie zaczęło się przed paroma godzinami od rozmowy z Piotrem. O tej chwili zaczynało się dorosłe życie, postanowienia i decyzje, w których nie będzie miał mi kto pomóc. Dobrze było być przyjaciółmi, razem jeździć konno, gdzieś razem pojechać, wśród życzliwych ludzi udawać, że wszystko jest w porządku, czasem się całować. Bycie razem na poważnie i na zawsze to zupełnie co innego. Z czego będziemy żyć? Gdzie mieszkać? Co w ogóle będziemy robić? Lepiej się było nad tym nie zastanawiać. Przecież ślub nie miał być następnego dnia, ani nawet nie za miesiąc. Uznałam, że zacznę się martwić, kiedy ustalimy datę.
Teraz jest inny problem – pomyślałam już w windzie. – Jak ja o tym powiem rodzicom?
Przez moment chciałam schować pierścionek i nikomu o niczym nie mówić, tak byłoby łatwiej. Potem stwierdziłam, że przecież chcę go nosić, chcę go pokazywać całemu światu, mój rubin, moją decyzję, ból i krew.
Jak to powiem rodzicom? Powiem im to od tak, po prostu.
Rzadko oboje bywali wieczorami w domu, ale tego dnia właśnie byli. Weszłam, zdjęłam kurtkę i buty, wsunęłam się do dużego pokoju. Rodzice oglądali telewizję. Oparłam się tyłem o stół i nerwowo zaczęłam obracać pierścionek na palcu, jakbym chciała zwrócić na niego uwagę.
- Zaręczyłam się – rzuciłam w końcu.
Nagle spojrzeli na mnie oboje.
- Z kim? – spytała matka zupełnie bez sensu.
- Z Piotrem – odparłam.
Przez moment trwała cisza.
- Wiesz jaka to odpowiedzialna decyzja? – Matka powiedziała to bardzo cicho. – Nie możesz go skrzywdzić. On też ma uczucia.
Skinęłam tylko głową. Zaskoczyła mnie.
- Nie mogę ci niczego odradzać – dodała matka. - To przecież twoje życie. Chciałabym tylko, żebyś była szczęśliwa.
Ja też chciałam.
- Miłość to jedno – powiedział ojciec. – Pomyśl o tych wszystkich rzeczach, których nie będziesz mogła robić. Nie będziesz mogła tańczyć...
- Nie muszę.
- Nie przejdziesz lasem z Jastarni do Juraty...
- Mogę chodzić szosą – upierałam się, ale już czułam ból w piersi. To bez sensu. Kochałam tamten las i wiele innych bezdroży. Do Łeby też już nie pojadę, a nawet jeśli, to ruchome wydmy będę oglądać tylko od dołu.
- To nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje – ciągnął dalej ojciec zupełnie spokojnie. – Tu chodzi o twoje życie, a ono jest prawdziwe. Z czego będziesz żyć, gdzie mieszkać? Nie mamy tu podjazdu dla niepełnosprawnych.
W sumie mogli to gorzej przyjąć.
Nocą płakałam, zaciskając dłoń na ręce z pierścionkiem, jakbym bała się, że ktoś mi go odbierze. To wszystko było szalone.

Przez parę następnych dni pozornie nic się nie zmieniło. Rodzice nie wracali już do tego tematu.
Z Piotrem jak zwykle spotkałam się pod Muranowem. Był zdenerwowany.
- Chciałbym wynieść się z domu – powiedział. – Mam powyżej dziurek od nosa mojej rodziny.
- Co się stało? – spytałam. Siedziałam na krawędzi fontanny. Krople wody spadały mi na twarz, a wraz z nimi zamknięte wewnątrz okruchy tęczy. To było przyjemne, ale bynajmniej nie romantyczne, nie dziś.
- Wiesz, że do nich nic nie dociera, a szczególnie to, że jestem człowiekiem i żyję. Dla nich, to wszystko co robię, to fanaberie chorego dziecka, którym zostanę już do końca życia. Nie będzie przyszłości, pracy, pieniędzy, miłości, a na pewno żony. Ciągle słyszę, że to nie dla mnie. Słyszę też, że ich spotkało nieszczęście. Ich spotkało?! – Kipiał ze złości, uderzając pięścią w oponę.
Zasępiłam się na chwilę. Nieromantyczne krople wody spadały na mnie z góry. Ciągle jeszcze było ciepło. Z czego będziemy żyć, gdzie mieszkać? Miałam pomyśleć o tym później.
- Niczego nie obiecuję – rzuciłam nagle. – Ale mam pewien pomysł.

Wieczorem zadzwoniłam do Baśki. Na początku liceum zwalczałyśmy się, ale po maturze byłyśmy już prawie przyjaciółkami.
- Cześć. Tu Marta.
- O! Cześć! Dawno się nie widziałyśmy.
- Dawno – przyznałam. – Dzwonię, bo mam do ciebie pewną sprawę... – Rodzice Baśki wybudowali sobie dom pod Kampinosem, jej zostawiając trzypokojowe mieszkanie na Żoliborzu. Co prawda było dwupoziomowe, ale od razu nie można mieć wszystkiego. Przynajmniej na treningi Piotr będzie miał blisko.
- Wiedziałam, że tak bez powodu to nie zadzwonisz. – Baśka zaśmiała się. – Z ludźmi to już tak jest. O co chodzi?
- Mój chłopak musi wynieść się z domu, szuka mieszkania. Problem polega na tym, że nie mamy pieniędzy i pomyślałam...
- Czy bym go nie przyjęła?
- Właśnie.
- Spoko – zgodziła się. – Kto to jest?
- Jak to kto? Piotr.
- Więc ciągle jesteście razem? – Zdziwiła się. – Dobrze, ale jak ty to sobie wyobrażasz? Jak on sobie poradzi? Będzie sam. Ja się uczę, pracuję...
- W porządku – rzuciłam. – O to się nie martw. Jego też często nie będzie w domu. To samodzielny człowiek i też studiuje.
- Jeśli tak mówisz... – Zawahała się.
- W zamian za pokój może ci na przykład gotować. On dobrze gotuje – zaproponowałam.
- Niezły pomysł. – Baśka parsknęła radośnie. – Jeśli sam o siebie zadba i jeszcze będzie gotował, to zgoda. Dół ma cały do dyspozycji, góra dla mnie. No i ty zaczniesz się u mnie pojawiać.
- Kiedy może się wprowadzić?
- W sobotę – rzuciła bez zastanowienia. – Muszę uprzątnąć parę rzeczy.
- W porządku.
- Czekam w sobotę.
- Cześć.
- Cześć. – Sprawa wydawała się załatwiona. Nowe życie właśnie miało się rozpocząć, choć jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy.

Po Piotra pojechałam w sobotę rano. Samochód odebrałam już z warsztatu. Teraz był czerwony i wyglądał dużo lepiej, niż w wersji srebrnej, ale jakoś nie mogłam przyzwyczaić się do jego nowego wyglądu.
Skorzystaliśmy z nieobecności rodziców Piotra. Nie obeszło się jednak bez kłopotów. Jego brat, już dziewięcio- czy dziesięcioletni, krzyczał w niebogłosy i próbował nas zatrzymać. Żeby pozbyć się natrętnego dziecka, trzeba było użyć siły. Skończyło się płaczem i waleniem pięściami w podłogę.
- Z niego nic dobrego nie wyrośnie – skomentował to Piotr. Ja się śmiałam.
Baśka powitała nas wylewnie, trochę jednak zbyt teatralnie. Uścisk rąk wypadł niezręcznie.
Czarna jamniczka obszczekała nas zajadle, długo nie mogąc się uspokoić. Zazdrościłam jej tej suczki. Mój Pędzel umarł rok wcześniej. Nigdy nie nauczyłam się używać wobec zwierząt innego słowa. Teraz nie miałam czasu da psa.
Baśka była dość ładną dziewczyną, modnie ostrzyżoną i ubraną, zawsze opaloną w wyniku częstych wizyt w solarium. Miała wielkie, ciemne, może lekko wyłupiaste oczy, dziś pełne niepokoju. Jej twarz czasem przypominała pysk małpki, tak było i teraz. Ściągnięte, grube wargi tworzyły coś w rodzaju dzióbka, przywodząc na myśl jedną z zabawnych małpich min.
- Ten pokój jest zamknięty, to raczej magazyn niż pokój. – Dziewczyna wskazała drzwi naprzeciwko wejścia. Kiedyś mieszkał tam jej brat. Pamiętałam to pomieszczenie długie i wąskie. Otworzyła drzwi obok.
- Tu możesz spać – powiedziała Piotrowi. Kiedyś był to jej pokój, z tego czasu zostały tam meble: rozkładana kanapa, szafka i biurko. – Do dyspozycji masz cały dół. – Zatoczyła ręką krąg po pomieszczeniu ułożonym w kształt litery U i będącym jednocześnie przedpokojem, jadalnia, kuchnią i miejscem, z którego biegły na górę wąskie schody bardziej przypominające drabinę.
Zadrżałam, choć przecież znałam to mieszkanie.
- Oczywiście mam zamiar egzekwować dotrzymywania umowy. – Baśka zaśmiała się sztucznie. – Marta obiecała mi obiady w twoim wykonaniu.
Piotr odpowiedział jej równie wymuszonym śmiechem.
- Może co jakiś czas.
- No, nie wiem – odpowiedziała Baśka. – Zresztą, jak nie ugotujesz, nie zjesz.

Wieczorem przyszedł Marek, wysoki, przystojny, ciemny blondyn, chłopak Baśki. Wszyscy czworo usiedliśmy do kolacji przy dużym drewnianym stole w „jadalni”. To był pomysł Baśki, coś w rodzaju wieczerzy na powitanie sublokatora. Atmosfera była gęsta. Marek nie mówił nic, łapczywie jedząc. Baśka zerkała na zebranych z nad talerza spłoszonym wzrokiem. Piotr i ja wygłupialiśmy się, mówiąc o naszych własnych sprawach. Marek w końcu nie wytrzymał.
- Jak to się stało? – Nie dodał co, ale wszyscy już wiedzieli. Ta ludzka ciekawość! Miałam ochotę dać mu w szczękę. Baśka zesztywniała.
- Wypadek samochodowy – odpowiedział Piotr najspokojniej w świecie.
Zwyczajna rzecz – wypadek samochodowy! On przyzwyczaił się już do takich pytań.
- Wiem coś o tym – rzucił Marek, w jego głosie kipiała złość. – Większości ludzi w ogóle nie powinno dawać się prawa jazdy. Wsiądzie taki wariat do szybkiego samochodu, nie pomyśli, tylko przydepnie gaz i wypadek gotowy. Żeby za to jakieś kary były, ale nie. Możesz spowodować wypadków ile chcesz, zabić i okaleczyć ludzi ilu chcesz, może cię po sądach pociągają, albo i to nie. Nie ma żadnej kary dla tych morderców...
Piotr bladł powoli. Baśka chwyciła Marka za rękę, chcąc go uciszyć. Ja już wiedziałam, co za chwilę się zdarzy. Chętnie kopnęłabym Piotra w kostkę, gdyby mógł to poczuć. Prawda nie zawsze jest najlepsza.
- To ja prowadziłem – wyszeptał Piotr.
- A więc masz, na co zasłużyłeś. Cholerny wariat! – Marek zerwał się z miejsca i uderzył pięścią w stół. Zastawa podskoczyła. – Szkoda, że jeszcze ruszasz rękami! Takich jak ty powinno się powywieszać!
- Marek, uspokój się. – Baśka spróbowała z powrotem posadzić go na krześle.
Piotr był wyprostowany jak struna, zupełnie nieruchomy. Nawet powieka mu nie drgnęła. W samochodzie było ich dwóch. Lopez zginął, Piotr wylądował na wózku. Nigdy nie myślałam, że zawinił. Wypadek to wypadek.
- Chodź – powiedziałam, wstając i wycofując się do pokoju. Piotr poszedł(?) za mną.
- Po co mu to powiedziałeś? – spytałam szeptem.
- Bo to prawda.
Z góry dochodziły nas podniesione głosy Baśki i Marka.
- Wyrzuć go stąd! Nie możesz mieszkać pod jednym dachem z takim człowiekiem!
- Z jakim człowiekiem!? On nic nie zrobił!
- Nic?! To morderca!
Usiadłam Piotrowi na kolanach. Niczego nie powiedziałam i on niczego nie powiedział. Dotknął moich włosów, a ja złożyłam mu głowę na piersi.

Rano Baśka złapała mnie w drzwiach łazienki.
- Przepraszam za Marka – powiedziała ściszonym głosem. – Ty wiesz, że on stracił w wypadku matkę i siostrę. To był dla niego szok, nie doszedł jeszcze do siebie.
- W porządku – odpowiedziałam. Wiedziała o tym. Tylko, że dla mnie to były wydarzenia z odległej przeszłości, może dlatego nie umiałam wczuć się w położenie Marka. – Mnie nie masz za co przepraszać. Ja rozumiem. Przeproś lepiej Piotra.

Zrobiła to wieczorem tego samego dnia, a właściwie już prawie nocą.
Wskazówki zegara zbliżały się do północy, a cały świat tonął w ciemności i ciszy. Prawie bezszelestnie wsunęła się do jego pokoju i usiadła na krawędzi składanej kanapy. Piotr odwrócił się od biurka.
- Możemy porozmawiać? – spytała.
- Oczywiście – powiedział Piotr, choć nie wyglądał na chętnego do rozmowy o czymkolwiek.
- Ja wiem, że Marek nie powinien tak się zachować, ale postaraj się go zrozumieć – zaczęła niepewnie. – On w wypadku samochodowym stracił matkę i siostrę. Przeżył szok. Od tamtej pory jest przewrażliwiony na punkcie nieodpowiedzialnych kierowców.
- Rozumiem. Ja też jestem. – Piotr uśmiechnął się słabo.
W dziwacznym odruchu Baśka położyła mu dłoń na kolanie. Wziął jej rękę w dwa palce i zdjął ze swojej nogi.
- Nie wiem, czemu to robisz – powiedział. – Ale ja i tak tego nie czuję.
Baśka wzdrygnęła się, przesuwając w stronę drzwi. Chciała coś powiedzieć, ale nie znalazła słów.
- Poza tym, lepiej byś zrobiła rozmawiając ze swoim chłopakiem – dodał. – Powinnaś mu wytłumaczyć, że życie nie jest takie proste, jak mu się wydaje. Trzeba nauczyć się wybaczać. Może jestem mordercą, ale najgorzej z tym jest mnie samemu.
- Spróbuję – wyszeptała przerażona. – Niestety masz rację.
- Tak czasem bywa. – Jego głos znowu brzmiał swobodnie.
Baska spróbowała się uśmiechnąć.
- Pójdę się położyć, już późno. – Podniosła się. Chciała jeszcze coś dodać. Zatrzymała się przy drzwiach. Piotr po prostu się do niej uśmiechnął. To ją spłoszyło.
- Dobranoc – rzuciła i znikła.

Wpadłam następnego dnia.
- Twoja matka do mnie dzwoniła – poinformowałam. – Krzyczała i krzyczała. Powiedziałam, że jesteś pełnoletni i robisz co chcesz. To ją doprowadziło do furii. Prawie zaczęła płakać. Chciała, żebym jej podała twój adres, albo chociaż telefon, ale powiedziałam, że jak będziesz chciał, to sam zadzwonisz.
- Dobrze powiedziałaś. – Uśmiechnął się, ale bynajmniej nie wesoło. – Zadzwonię, ale jeszcze nie teraz.
- W porządku. Ale zrób to, bo będzie na mnie, że sprowadzam cię na złą drogę. Twoja matka od tego zaczęła. „Czy ty wiesz, co robisz? Nim trzeba się opiekować...” Wiesz.
- Wiem. – Skinął głową. – Ty jesteś niepoważnym, pyskatym dziewuszyskiem i nie jesteś się w stanie mną odpowiednio zająć. – Zaśmiał się. – Też to słyszałem.
- Więc, ona zawsze mówi to samo – dodałam lekko.
Zostałam do wieczora. Mówiliśmy o różnych rzeczach, potem o przyjemniejszych, całowaliśmy się, a czas gnał, jak dla mnie, zbyt szybko.
- Już późno – oznajmiłam, patrząc na zegarek.
- Jesteś samochodem?
- Nie – odpowiedziałam. – Przyjechałam autobusem. Tak jest wygodniej. Na parking mam dalej, niż na przystanek.
- Odprowadzę ci – zaproponował.
- Dobrze – zgodziłam się i wyszliśmy w noc.
Powietrze było chłodne i rześkie, oddychałam głęboko. Zadarłam głowę i spojrzałam w niebo obsypane gwiazdami.
- Jaka piękna noc – westchnęłam, przestępując z nogi na nogę, w tanecznym kroku.
- Ty jesteś piękniejsza. – Piotr złapał mnie za ręce.
Obróciłam się w koło razem z nim. Śmialiśmy się. Czułam się swobodna i szczęśliwa. Takie chwile jak ta, są w życiu najpiękniejsze, chwile gdy jest się zupełnie spontanicznym i nie myśli się o niczym konkretnym, kiedy nie kontroluje się swoich myśli i słów. Wygłupialiśmy się, śmialiśmy „tańcząc” na pustej ulicy w srebrnym świetle latarni.
- Hej, laluniu! – Czyjś ordynarny głos wdarł się nagle w nasz świat.
Znieruchomiałam. Było ich trzech. Zastąpili nam drogę. Wszyscy wysocy, ogoleni na łyso, w luźnych dresach.
- Co, nie masz ochoty na normalnego mężczyznę? – spytał jeden z nich.
Nie wiedziałam, co zrobić i Piotr chyba też nie wiedział, bo nie zrobiliśmy niczego.
- Co jesteś taka spięta? – Drugi podszedł do mnie i dotknął mojego policzka. Jego ręka była szorstka.
Zadrżałam, cofając się.
- Nie bój się – powiedział. – Tylko cię przelecę. – Jedną ręką schwycił mnie w pasie, drugą chciał rozpiąć rozporek moich spodni.
Kopnęłam go między nogi, chcąc się wyrwać, ale chyba nie trafiłam, bo jego uścisk zelżał tylko na chwilę.
Piotr niewiele myśląc rzucił się na mojego napastnika, obejmując go w pasie i przewracając go na ziemię razem ze mną. Wierzgając rękami i nogami poderwałam się. Piotr i tamten w dresie tarzali się po ziemi, okładając pięściami. Przez moment wahałam się co robić. Uciekać czy zostać? Zostać! Zostać i co dalej? Nie wiedziałam.
Dwaj pozostali szybko pozbawili mnie możliwości wyboru. Jeden chwycił mnie za rękę, drugi zaczął kopać Piotra.
Nie wiem, jakby się to wszystko skończyło, gdyby nie Marek. Właśnie przyjechał jeden z ostatnich autobusów 118, ten, którym mogłabym pojechać do domu. Właściwie dałabym chyba radę wyrwać się i wskoczyć do autobusu. Nawet nie spróbowałam, pomyślałam, że nie mogę zostawić Piotra, choć daniem się zgwałcić wcale mu nie pomagałam. Chłopak w dresie szarpał mnie. Marek wysiadł z tego mojego autobusu i nagle wkroczył do akcji. Nawet nie wiem, co zrobił. Na pewno uderzył pięścią w tył głowy tego, który mnie trzymał. Miał silny cios. Chłopak zachwiał się. Potem...
Nie wiem, co było potem. Oni uciekli. Próbowałam jakoś ułożyć na sobie ubranie. Teraz Marek mnie szarpał, coś mówił. Trochę potrwało zanim zaczęłam go rozumieć.
- Co wy najlepszego wyczyniacie, chorzy na umyśle ludzie!? Czy wy nie macie wyobraźni? Chodzić po nocy, w obcej dzielnicy, nie mając jak się bronić...
Piotr siedział na ziemi odchylając w tył głowę. Z nosa ciekła mu krew.
- Wszystko w porządku? – podbiegłam do niego, powoli wracając do rzeczywistości.
Odpowiedział jakimś urywanym dźwiękiem, który miał oznaczać: „w porządku”. Wyciągnęłam z kieszeni chustkę do nosa i pomogłam mu zatamować krwotok.
- Będziecie tak tutaj siedzieć? – rzucił Marek. – Idź już do tego swojego autobusu, ja odholuje tego tu...
- Nigdzie nie jadę – rzuciłam i sama usłyszałam ton paniki w swoim głosie. Piotr nie mógł odpowiedzieć.
- Dałaś się pobić, a teraz nigdzie nie jedziesz?! To już naprawdę bez sensu! – Marek był zły.
- To moja sprawa – odpowiedziałam, sama czując, że może to on ma rację.
Podniosłam się i przyprowadziłam Piotrowi przewrócony wózek. Marek patrzył na nas z pogardą.

Baśka długo nie wiedziała, co naprawdę się stało. Marek znowu zaczął swój wykład, o tym, jak postępują myślący ludzie. Ja spróbowałam zdać relację z wydarzeń, ale mogłam powtarzać tylko w kółko: „pobili nas”. Piotr dodawał coś bełkotliwym głosem wydobywającym się spod zakrwawionej chusteczki. Baśka biegała z pomieszczenia do pomieszczenia, szukając jakiś środków opatrunkowych i nie słuchając żadnego z nas. To ona odholowała w końcu Marka na górę, który w swoim wywodzie przeszedł do epitetów. Mnie wszystko się pomieszało.
Może zawiniliśmy. Nie powinniśmy wychodzić wieczorem w obcej dzielnicy – dziewczyna i niepełnosprawny chłopak. Sprowokowaliśmy ich. Pewnie, tak też można myśleć. Tyle tylko, że wszyscy ludzie czasem wychodzą wieczorem i wszyscy, nawet ci sprawni i ci którzy nie są kobietami, są czasem napadani. Tak jest i już. Powinnam przejść nad tym do porządku dziennego. To mogłoby się zdarzyć zawsze, nawet gdyby Piotr nie był taki, jaki był. To ja mogłam postąpić mądrzej, ale nie trzeba nas od razu wyzywać. Nie aż tak. Mamy to, na co zasłużyliśmy! My – chorzy na umyśle! Ja – wariatka i on – morderca! „Szkoda, że go nie zabili” – tak powiedział Marek. „Co można zrobić, żeby takiego rozumu nauczyć?” – dodał potem, a Piotr przecież nie zawinił. On chciał tylko żyć, tak jak żyją inni.
- Mamo, zasiedziałam się – powiedziałam przez telefon, udając, że nic się nie stało. Po co miałam denerwować rodzinę. Zaczęliby mówić o pogotowiu i policji, gdy my potrzebowaliśmy tylko nowych żyć. – Zostanę u Baśki na noc. Wrócę jutro po zajęciach.
Na górze gospodyni piekliła się, kłócąc się ze swoim chłopakiem. Ja wróciłam do Piotra.
- Jak się czujesz? – spytałam.
- Nie jest źle. – Nawet spróbował się uśmiechnąć, chociaż ciągle trzymał chusteczkę przy nosie. – Czemu nie uciekłaś?
- Nie wiem – odpowiedziałam. – Nie mogłam. Nieważne – machnęłam ręką. – Nie mówmy już o tym. – Wzięłam się do słania łóżka. – Dzisiaj zostaję na noc – dodałam lżejszym tonem. – Teraz chcę zapomnieć o lęku.
To nie było takie proste. Znowu wpadłam w panikę, już w chwilę po tym, jak Piotr zdjął spodnie. Na jego nogach powoli ciemniały liczne sińce. Dotknęłam ich niepewnie końcami palców.
- Mogli ci coś zrobi.
- Wszystko jedno. – Wzruszył ramionami. – I tak tego nie czuję.
Nie wiem, po co mi o tym przypominał. Byłam zła.
- Tym gorzej – odpowiedziałam. – Może coś ci się z tym zrobić i nawet nie zauważysz.
- Nie przesadzaj – poprosił. – Miałaś o wszystkim zapomnieć.
Położyliśmy się objęci, wtuleni w siebie. Ja wzięłam jego nogę między swoje.
- Czemu to robisz? – spytał. Tak jak i ja nie mógł spać. – Czemu lubisz dotykać moich nóg?
- Nie wiem – odpowiedziałam. – Po prostu chcę cię czuć, czuć całego, całego cię mieć.
- Tobie...
- Nie – gwałtownie zaprzeczyłam, nie dając mu nawet tego powiedzieć. – Chcę czuć twoje nogi, takie jakie są, chcę wszystko o nich wiedzieć. Robię to dla siebie, ale nie myślę o czujących nogach.
Westchnął, głaszcząc mnie po głowie.
- Jak ja bym chciał, żeby świat wyglądał inaczej.
- A kto nie chce – odpowiedziałam, patrząc w sufit.

Obudziłam się gdzieś koło siódmej. Przez chwilę nie pamiętałam o tym wszystkim, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Leżałam w pościeli, obok Piotra. Było mi dobrze. Świat był cudowny. Promienie słońca wpadające przez okno tańczyły na mojej twarzy i ramieniu. Jeszcze dawały ciepło. Kołdra była miękka, jej dotykanie sprawiało mi przyjemność. Pocierałam nogą o prześcieradło, to też było przyjemne. Wzdychałam. Przeciągałam się.
Jednak był wczorajszy dzień. Ten drab mnie dotykał. Moje ramie pamiętało zatknięcie z chodnikiem. Dotknęłam dłonią obtartego miejsca, sprawiając sobie ból.
Czas wstać.
Wysunęłam się z pod kołdry i spuściłam bose stopy na drewnianą podłogę. Była zimna. Piotr się nie obudził.
Niech śpi – pomyślałam. – Na zajęcia idzie dopiero na dziesiątą. Niech śpi, skoro może.
Przeciągając się powędrowałam do kuchni w krótkiej podkoszulce i majtkach. Nie pomyślałam o tym, żeby coś na siebie założyć.
Baśka siedziała przy stole, podpierając głowę na łokciach. Oczy miała podpuchnięte od niewyspania. Nieuczesane włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach. Przed sobą miała kubek po kawie.
- Marek poszedł? – spytałam, siadając naprzeciwko niej.
- Poszedł – odparła. – Kłóciliśmy się. Powiedz mi, co właściwie się stało?
W tej chwili powinnam ją przeprosić. Zrozumieć, że Piotr nie powinien u niej mieszkać i wynieść się razem z nim. Baśka nie miała obowiązku się nami zajmować. Nigdy nie byłyśmy sobie aż tak bliskie.
Nie zrobiłam tego. Szłam w zaparte. Musimy żyć. Baśka to nasza jedyna szansa na wolność. Wolność nam się należy, jak wszystkim.
Niczego jednak nie powinnam żądać od innych, a zarobić na siebie i Piotra, na wolność. Powinnam studiując pracować, jak Baśka. Do niej jednak nie miałam co się porównywać. Ona miała mieszkanie. Ja mogłam pójść do rodziców.
Nie mogłam. Wiedziałam, że mnie kochają i chcą mojego dobra, że zaakceptują każdą moją decyzję, ale jeśli Piotr się do nich wprowadzi, zniszczą i jego, i mnie, i to, co nas łączy. Zrobią to, chcąc czy nie, po prostu o mnie dbając.
- Poszłam do autobusu – powiedziałam powoli. – Piotr mnie odprowadzał. Napadli nas. Nie wiem, co by się stało bez Marka...
- Piotr cię odprowadzał?
- Tak.
- I uważałaś, że to mądre?
- Nie wiem – przyznałam. – W ogóle o tym nie myślałam. Ludzie się odprowadzają. Uznałam to za normalne.
- Może dla innych – powiedziała Baśka. – Ty żyjesz jakby wszystko było w porządku. Masz chłopaka ze snu i pewnie dobrze tańczy? Ty nie starasz się żyć z nim takim, jaki jest, ty udajesz, że jest normalny.
Udaję? Może udaje, ale co mam robić? Miałam mu wtedy powiedzieć: „Nie wychodź ze mną, to niebezpieczne”? On by pewnie odpowiedział: „Tak samo dla mnie, jak dla ciebie, a razem będzie raźniej” i nie wiem, czy nie miałby racji.
- To jak mam żyć? – spytałam.
- Nie wiem – odpowiedziała Baśka. – Ja nie byłabym z kimś takim, bo z kimś takim po prostu nie można być. Nie ma się tu co złościć. Tak jest. Jakie będziesz mieć z nim życie? Z ilu rzeczy będziesz musiała zrezygnować? Zacznij od wychodzenia po ciemku. Z ilu już zrezygnowałaś?
- Z wielu – odparłam. – Ale to nie takie łatwe. Kocham go.
- Kochasz? – Baśka wzruszyła ramionami. – A co to znaczy?
- Nie wiem. No, ale co z tobą, że pytasz? Nie kochasz Marka?
- Kocham, ale to co innego. – Potrząsnęła głową. – On będzie miał dobrą pracę, no i możemy razem pojechać na narty w Alpy...
- Nie lubię nart.
- Biegówek też nie?
Tak, to prawda, zanim pojawił się Piotr, jeździłam na biegówkach.
- Wszystko jedno. – Lekko podniosłam głos. – Czy dla ciebie życie to tylko interes?
- Jaki interes? – Była zirytowana. – Życie to życie. Ale siedząc w domu nie będziesz żyła. Pochodź na dyskoteki i na imprezy. Zdążysz jeszcze kogoś poznać i pokochać, jesteś młoda.
Byłam zaskoczona.
- Nawet jeśli – powiedziałam – jeśli kogoś spotkam i pokocham, kto mi zagwarantuje, że będę mogła spokojnie zachować się przy jakimś niepełnosprawnym? Może będę musiała odwracać od nich głowę, nie mogąc im spojrzeć w oczy, a ludzie będą myśleć, że nimi gardzę? Kto mi zagwarantuje, że nie będę płakać na widok każdego jeźdźca na czarnym koniu? Jak ja to wytłumaczę mężowi? Powiem, że kiedyś byłam z mężczyzną, ale zostawiłam go, bo byłam słaba? Zresztą, jak mam odejść? Pewnego dnia przyjść i powiedzieć: „To koniec. Od dziś się nie znamy”. Pomyśl też o nim. Co się z nim stanie, jeśli ja odejdę? Skoro powiedziałam, że z nim będę, to jestem już za niego odpowiedzialna. – Nie mogąc opanować nerwów, zaczęłam bawić się pierścionkiem, obracając go na palcu. – Nigdy nie myślałaś, że jesteś Markowi potrzebna?
- Myślałam – przyznała. – Ale to co innego. Mogłam mu pomóc wyjść z załamania, bo potem był znowu normalnym człowiekiem.
- A Piotr nie jest? – przestałam obracać pierścionek.
- Nie, nie jest. Sama mówisz, że będzie nikim, jeśli go zostawisz. Jeden z tych, którzy oglądają świat przez okno. On to wspomnienie po człowieku, a ty musisz żyć dalej.
Jak ona mogła tak mówić?
- Baśka...
- Co, poranna konferencja? – usłyszałam głos Piotra.
Odwróciłam się podskakując. Czułam się jak przyłapana na przestępstwie. Ciekawe ile słyszał z naszej rozmowy? Lepiej żeby niczego nie słyszał. Nie chciałam, żeby miał wątpliwości, bo i sama nie chciałam ich mieć. Tak jak żyję, tak powinnam żyć, to słuszne.
- Wstałyście rano, ale pewnie żadna nie wpadła na to, żeby zrobić śniadanie?
- Żadna nie wpadła – odpowiedziała Baśka. – Musisz sam zrobić.

Piotr zatrzymał się u dołu schodów we wnęce udającej jadalnie.
- Wyrzuć go – prosił już któryś raz Marek. – Nie mogę patrzyć na tego człowiek. Po prostu nie mogę. To uosobienie nieodpowiedzialności. Ten wypadek... – Głos chłopaka stał się cichszy. Piotr nie mógł odróżnić słów.
Potem odezwała się Baśka, mówiła cicho, spokojnie, za cicho. Jej słów też nie dosłyszał.
- ... i jeszcze ta dziewczyna. – Marek znowu podniósł głos. – On zmarnuje jej życie. Taki... Powinien wiedzieć, gdzie jego miejsce. A jeśli nie wie, to ktoś mu to musi uświadomić. Czemu nie ty?
Piotr nie słuchał więcej. Przez chwilę przyglądał się stopniom schodów. Bardzo chciał dostać się teraz na górę, powiedzieć im, że wie, że jego nie trzeba uświadamiać, że uświadomić trzeba ich. „Zmarnuje jej życie” A nawet jeśli? To jej życie. Gdyby chciała, to by odeszła.
Przełknął ślinę. Czuł gorycz w piersi. Spuścił głowę i wycofywał się do „swojego” pokoju.

- Dzwoniłem do matki – powiedział któregoś dnia. – W końcu zbliżają się święta. – To była prawda. Drobny śnieg prószył już od paru dni, lód pokrył chodniki i oczywiście nikt nie wpadł na pomysł, żeby je odśnieżyć. Sale wykładowe były zimne tak, że czasem w trakcie zajęć trudno mi było opanować drżenie szczęk. Konie z klubu jeździeckiego Piotra porosły długą, gęsta sierścią.
- Pogodziliście się? – spytałam.
- Raczej nie – odparł. – Ale obiecałem, że odwiedzimy ją w drugi dzień świąt.
- Czemu w drugi? – zdziwiłam się.
- A czemu nie? – odpowiedział. – Chciałem, żeby to było jak najpóźniej.
- W sumie dobrze to wymyśliłeś. – Coś przyszło mi do głowy. – Rodzice jadą na Wigilię do babci pod Warszawę. Moglibyśmy pojechać z nimi.
- Myślisz, że to mądre? – Nie był pewny.
- Kiedyś musisz poznać moją babcię – rzuciłam.
Moi rodzice też nie byli przekonani do tego pomysłu. Wyczytałam to z ich oczu, bo właściwie niczego nie powiedzieli. Ojciec powtórzył tylko, żebym pamiętała, że nie mamy podjazdu dla niepełnosprawnych. To było wszystko. Jedyną osobą zadowoloną z mojej decyzji, była Baśka.
- Po co ci te deski? – zdziwił się Piotr, zaglądając do samochodu w dzień wyjazdu.
- Przydarzą się – odpowiedziałam. – Do domu babci wchodzi się po schodach, co prawda tylko trzech, ale bardzo wysokich. Nie poradzisz sobie z nimi.
Rzeczywiście deski były nieodzowne. Przeraziły tylko nieco babcie, która miała hopla na punkcie porządku i uważała, że podjazd z niedoszłej boazerii szpeci jej werandę. Piotr był za to niezadowolony z wysokiego śniegu, przez który trudno było mu się przedrzeć. Chyba tylko wielkiej, żółtej suce Azji nic nie przeszkadzało, bo powitała się ze mną tak samo radośnie, jak zawsze.
- To moja ziemia – powiedziałam przeciągając Piotra dookoła domu. – Moje dziedzictwo.
- Pewnie jest dużo warta – stwierdził.
- Warta? – podskoczyłam nagle. – Tak o tym nie myślę. Ten dom własnymi rękami zbudował mój dziadek. Tutaj umarł. Chciał, żebym tu mieszkała i kiedyś będę tu mieszkać, ja, ty, nasze dzieci...
- Jakie znowu dzieci?
- No, nie wiem, nasze, kiedyś, w przyszłości. – Nie rozumiałam, czego ode mnie chciał.
- Tutaj?
- Tak, tutaj – zezłościłam się. – Jest gdzie postawić stajnię i...
- Zejdź na ziemię! – podniósł głos. – Chcesz stawiać stajnię? Może za pieniądze, które ja zarobię?! Pewnie będą to miliardy! Chcesz tu mieszkać?! Dobrze, ale nie ze mną! Tu są tylko polne drogi i PKS, do którego nie zdołam wsiąść!
- Możesz...
- Sama z tym walcz! Ja nie chcę!
Miałam nadzieję, że nikt nas nie słyszy.
- Posłuchaj! – Ja też zaczęłam krzyczeć. – To moja ziemia! Nie mogę jej stracić! To jest coś prawdziwego! A pieniądze się znajdą, nie dziedziczę tego przecież jutro. Na razie babcia tu mieszka i nie życzę jej śmierci. Poza tym, możesz coś czasem dla mnie zrobić. Co z tego, że trudno jest ci się tu poruszać. To jest trudne, ale możliwe. Pamiętasz schody na moją klatkę? Musiałam dać ci w zęby... Mam to zrobić raz jeszcze?!
Tylko na mnie patrzył.
Z tymi schodami to była prawda. Po tym jak trafił na wózek, twierdził, że nie da rady samodzielnie opuszczać mieszkania. Tłumaczyłam mu, że wszystkiego może się nauczyć, ale nie chciał mnie słuchać. Tylko histeryzował i nic do niego nie docierało, póki go nie spoliczkowałam.
- Cholera, powiedź coś – rzuciłam bliska płaczu. – Uwierz mi. To piękne miejsce, zobaczysz je latem...
- Może zobaczę – powiedział. – Dlaczego dla ciebie zawsze i wszystko jest takie proste? Nie chcę, żebyś tak mówiła. Nie jest łatwo, nie będzie łatwo...
- Ja wiem. – Usiadłam mu na kolanach. – Ale ja mam dwadzieścia lat, ja chcę marzyć. – Błysk rubinu przypomniał mi, że nie jestem już dzieckiem.
- Po co go tu przywiozłaś? – rzuciła ciotka, wciągając mnie do łazienki.
- Zaręczyliśmy się – oznajmiłam z tryumfem w głosie.
- Naprawdę można się poświęcać, ale bez przesady – powiedziała kobieta, która całe życie była sama. Zobaczymy, która z nas okaże się szczęśliwsza.
Do wieczerzy wigilijnej siadałam już trochę pobladła. Siny kolor mojej skóry pogłębił się jeszcze po dzieleniu opłatkiem. Wypadło niezręcznie, trochę sztucznie. Potem zaczęliśmy jeść, coś mówić, bez sensu i bez znaczenia, tak jak to bywa na uroczystych kolacjach. Oczywiście jak zawsze mogło być gorzej. Właściwie sama nie wiedziałam, czego chcę. Mnie zawsze było pod górkę w święta. Wychwytywałam wszystkie drobiazgi. Szukałam dziury w całym. Jak miało być? Nikt niczego złego głośno nie powiedział. Z czasem wszyscy się przyzwyczają, i my, i oni. Może czułam się tylko zawiedziona, że życie nie wygląda jak w filmach.
Nie wyglądało jak w filmach, ale też było dobre. Nocą przytuleni do siebie leżeliśmy na niepraktycznym materacu, z którego nie było jak podnieść się na wózek. Otulała nas nieprzenikniona ciemność nie zmącona światłem latarni.
- Czy tu nie jest pięknie – wyszeptałam w tą ciemność.
Pocałunek zamknął mi usta. Sprawa ziemi została na razie nie rozstrzygnięta. Tak było lepiej. Kiedyś tu zamieszkamy i dopiero wtedy zacznę się martwić. Na razie mogłam spokojnie tkwić zawieszona w czasie między dzieciństwem, a dorosłością.
Wizyta u rodziców Piotra wypadła dużo gorzej. Mogłam spokojnie wspomnieć Wigilię jako bardzo udane święto. Tak to ze mną jest – we wspomnieniach wszystko wydaje mi się doskonałe. Może takie jest w rzeczywistości?
Nie obeszło się bez pretensji i uwag, że Piotr powinien wrócić do domu, a nie się tułać. Oczywiście usłyszałam, że jestem nieodpowiedzialna i przyczyniam się do cierpienia starej kobiety. Byłam szczęśliwa, kiedy wreszcie mogliśmy wyjść.
- Przeżyliśmy. – Piotr zaśmiał się. – Mamy spokój do następnych świąt.

Był sam w kuchni Baśki, kiedy przyszedł Marek. Zdejmując kurtkę i buty narobił hałasu.
- Spadaj stąd – z tym rozkazem wpadł do „jadalni”.
Piotr blokował mu dojście do lodówki.
- Nie mogę, gotuję – odpowiedział.
- To przestań. – Marek był zły. Coś dziwnego działo się z jego twarzą, ściągnęła się we wrogim grymasie i wykrzywiła w bok.
- Nie przestanę. – Piotr usiłował zachować zimną krew. – Umówiłem się z Baśką...
- Nie obchodzi mnie to – odpowiedział Marek. – Chcę, żebyś znikł mi z oczu, to wszystko.
Piotr obrócił się w jego stronę.
- Może porozmawiamy?
- Nie chcę z tobą rozmawiać. Po prostu zniknij mi z oczu.
- Ale ja chcę rozmawiać z tobą. Rozumiem urazy psychiczne i takie inne rzeczy, ale to trzeba leczyć. Zrozum wreszcie, że po pierwsze jestem człowiekiem, a po drugie ja niczego ci nie zrobiłem. Nie ja zabiłem twoją rodzinę. Zresztą, czasem lepiej jest umrzeć...
Marek nie wytrzymał i uderzył go w twarz. Głowa Piotra odskoczyła w tył. Wyprostował się od razu, nawet nie sięgnął ręką do policzka, choć skóra go piekła.
- Inaczej nie umiesz? – wycedził przez zęby. – Pewnie, bij mnie, nie mam jak się bronić.
Marek uderzył raz jeszcze.
Piotr wyjechał z wąskiej „kuchni”.
- No dalej! – krzyknął. – Wyżyj się! Jesteś lepszy niż ja!?
Marek chciał zadać kolejny cios, ale Piotr złapał go za rękę i w chwilę później uderzył pięścią w brzuch. Marek zgiął się, pochylając w przód. Piotr objął go w pasie, pchnął przewracając na ziemię i samemu zwalając się na niego. Przez moment tarzali się okładając pięściami. Warczeli przy tym jak dwa rozwścieczone psy. W pewnym momencie Marek znalazł się na wierzchu i spróbował wstać. Piotr złapał go za szyję. Marek dźwignął się z dodatkowym balastem na plecach. Piotr jedną ręką trzymał chłopaka podduszając go, a drugą zwiniętą w pięść okładał po głowie. Marek próbował pozbyć się go, wpadając tyłem na framugi i ściany, zagrażając całości małych akwarelek i zdjęć rodzinnych w drewnianych ramkach, którymi obwieszony był cały przedpokój.
Na to weszłyśmy z Baśką. Spotkałyśmy się przed domem. Szłyśmy bez pośpiechu, o czymś rozmawiałyśmy. Zaniepokoił nas hałas. Baśka otworzyła drzwi i zobaczyła ich, gdy Marek po raz kolejny wydawał wojnę obrazkom, a przyciśnięty do ściany Piotr próbował rozwalić mu czaszkę.
Stanęłyśmy jak wryte. Tylko jamniczka zaczęła natychmiast akcję, ujadając i obskakując walczących.
My rzuciłyśmy się na nich w chwilę później. Baśka szarpała Marka za rękę, ja zawisłam na ramieniu Piotra. Obie zostałyśmy rozpłaszczone na ścianie, Baśka twarzą, ja bokiem. Obaj nasi chłopcy wpadli w szał.
- Uspokój się, stań! – krzyczała Baśka.
- Przestań! – szarpałam Piotra.
Obrazki podskakiwały, przekrzywiając się na ścianach i chyba cud tylko sprawił, że nie pospadały. W końcu udało nam się zatrzymać Marka. Chłopak dyszał i parskał.
- Zdejmijcie go ze mnie – rzucił.
- Piotr. – Dotknęłam jego pleców. – Złap się mnie.
Nie powiedział niczego. Zawisł na moim ramieniu. Wydał mi się bardzo ciężki i przez moment myślałam, że go nie utrzymam, potem dotarło do mnie, że nie mam innego wyjścia. Mocniej przycisnęłam go do siebie, nie tylko dlatego, żeby nie upadł, ale żeby go pocieszyć, dodać mu sił. Piotr drżał. Wyglądał wtedy jak wspomnienie po człowieku, strzęp zawieszony na mnie z bezwładnymi nogami leżącymi na ziemi i zwieszoną głową.
- Co tu się stało? – spytała Baśka.
- Ten idiota... – Marek był zbyt zdenerwowany, żeby skończyć zdanie.
Piotr nie powiedział niczego. Mówienie czegokolwiek nie miało sensu. Po co? Jego nikt nie posłucha. Co kogo obchodzi, co on czuje i myśli. Zawsze liczyło się tylko to, co inni myśleli o nim.
- Piotr...? – Ja też chciałam wiedzieć.
- Później – wyszeptał zmęczonym głosem.
Marek parsknął i poprawił na sobie ubranie. Baśka podniosła wózek i podprowadziła Piotrowi. Chłopak opadł w dół z jękiem. Rozeszliśmy się w milczeniu, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Baśka i Marek poszli na górę, ściszonymi głosami rozpoczynając dyskusję. Myśmy wycofali się do pokoju Piotra. O obiedzie nikt już nie pamiętał. Dobrze, że nic nie zostało na gazie.
- Co się stało? – spytałam.
- Nie wiem. – Piotr rozcierał sobie siniejący policzek. – On mnie uderzył w twarz, ale to chyba ja zacząłem. Próbowałem z nim rozmawiać, a on po prostu nie chciał mnie oglądać.
- Mówisz, jakby on nie zrobił niczego złego? – zezłościłam się.
- Chyba nie zrobił. – Piotr odpowiadał, jakby był półprzytomny. – On ma uraz. Ja dotknąłem jego słabego punktu. Nie powinienem się stawiać. To nawet nie mój dom.
Westchnęłam, potrząsając głową.
- Nie rozumiem – powiedziałam w końcu.
- Ja też nie rozumiem. Tak czasem jest. Ludzie się nie lubią. Niektórzy się biją, niektórzy wariują i ten facet wariuje, ale... – urwał. – Nie łapię tego – przyznał. – Nie umiem połączyć tego w całość, ale to jakoś tak wychodzi, że ja nie mogę wymagać tyle co inni, wiesz... – Pokazał ręką na swoje nogi. – Ja nie mogę wymagać. Marek mówi: „znikaj” i ja muszę zniknąć, bo ja go ranię, ale to nie ważne, że on rani mnie, nie tylko dlatego, że jest chłopakiem Baśki, ale, dlatego że on jest człowiekiem, a ja połową człowieka... – Głos mu się załamał.
- Ty jesteś centaurem – wyszeptałam prawie bezdźwięcznie, siadając mu na kolanach. Złożył mi głowę na ramieniu, a ja go objęłam.
- To nie jest tak, jak mówisz – wyszeptałam. – Nie może tak być.
Tulił się do mnie. Czułam na plecach jego dłonie o grubych, zimnych palcach.
Nie wiem czemu smutni ludzie mają zimne palce, ale tak właśnie jest. Nie wiem, jak długo to trwało. Czas się dla nas zatrzymał, a cały świat wokół przestał istnieć. Mieliśmy siebie. Co innego mogło się liczyć? Mieliśmy siebie przez jedną, wieczną chwilę, wieczną dopóki trwała, bo gdy minęła, okazało się, że była tylko bardzo długa.
Czułam, że sztywnieje mi kark. Musiałam się poruszyć. Wyprostowałam się. Szukałam czegoś w bladej twarzy Piotra, szukałam zapewnienia, że słabość minęła. Napotkałam tylko oczy w kolorze nieba po deszczu w tej chwili wilgotne. Znowu się do niego przytuliłam. Nie mogłam jeszcze go zostawić bez swojego dotyku.
- Zostanę na noc – wyszeptałam.
- Nie musisz.
- Chcę.
- Przecież to środa. Rano masz wykład – przypomniał mi.
Nagle zrozumiałam, że był twardy, twardszy niż ja.
- Pojadę stąd. Jestem samochodem. Idę zadzwonić do rodzimy – podniosłam się i poszłam do telefonu.
- Zostaję – oznajmiłam, zaglądając znowu do pokoju. – Pójdę teraz zrobić nam kolację, pomożesz mi?
- Nie. – Potrząsnął głową. – Nie chcę stąd teraz wychodzić.
- W porządku.
W kuchni przyłapała mnie Baśka.
- Rządzisz się jakbyś też miała tu zamieszkać. Przyjęłam tylko twojego chłopaka – zauważyła.
- Zapłacę ci za chleb – odpowiedziałam.
- Czy mnie chodzi o chleb? – Baśka oparła rękę na biodrze. – Chodzi mi o ten zamęt, który wprowadzacie. Przykro mi, ale myślę, że Piotr powinien się stąd wynieść. Marek może źle postępuje, ale go nie przekonam, próbowałam. To przecież bardziej jego dom, niż...
- W porządku – zgodziłam się. Co miałam zrobić?
W mojej głowie rodziły się pytania. Czy gdyby Piotr był zdrowy, Baśka postąpiłaby tak samo? Gdyby był zdrowy, Marek by go zaakceptował. Gdyby był zdrowy, w ogóle nie musiałby uciekać z domu. Ale właściwie czemu ktoś miał nam pomagać? Bo Piotr był niepełnosprawny? Nie mogłam mieć pretensji do Baśki. To ja zawiniłam dając Piotrowi nadzieję. A teraz było po wszystkim.
- Najlepiej by było, żebyście wynieśli się tak za dwa, trzy dni – dodała Baśka.
- W porządku – zgodziłam się i na to.
- Nie miej do mnie żalu. – Baśka chyba miała wyrzuty sumienia. Ciekawe dlaczego? Bo Piotr był niepełnosprawny? Na takich jak on nie chce się patrzeć, ale jakoś niezręcznie jest wyrządzać im krzywdę. Chyba miałam obsesję?
- Nie przejmuj się – powiedziałam. – Chciałaś dobrze, ale nie wyszło.
Do Piotra wróciłam z kanapkami i złą wiadomością.
- Musisz się stąd wynieść – rzuciłam bez owijania w bawełnę. – Baśka dała ci trzy dni.
- Co teraz? – spytał, był bezradny. Znajdowanie rozwiązań stanowiło moje zadanie.
- Nie wiem – odpowiedziałam. – Poszukam czegoś, ale nie ma co się łudzić, że coś z tego będzie.
- Nie chcę wracać do domu. – Nie skarżył się, po prostu stwierdził fakt. – To tak, jakbym przegrał.
Szybko myślałam. Pójdę do pracy, zacznę studiować zaocznie. Pójdę do pracy, ale do jakiej? Muszę wynająć mieszkanie i zamieszkać z Piotrem. Trzeba mieć jeszcze pieniądze na jedzenie, benzynę, ubrania, nie mam butów na zimę, właśnie mi się rozpadły. Teraz utrzymywali mnie rodzice. Nie chcieli, żebym martwiła się o pieniądze, póki nie skończę studiów. Tym czasem ja koniecznie chciałam sobie skrócić dzieciństwo. Wszystko jedno, do pracy nie pójdę, bo pieniędzy będzie i tak za mało, żeby przeżyć. Piotr musiałby też pracować. Nie wierzmy w cuda. Może jak oboje będziemy mieć już dyplomy...
- Wprowadź się do mnie – zaproponowałam, innego rozwiązania już nie było.
- To bez sensu – powiedział. – Oboje będziemy źle się czuć.
- To też prawda. – Wpatrywałam się w okno, niewiele widząc przez do połowy skręcone żaluzje. – Będziemy się martwić za trzy dni – rzuciłam w końcu.
- Tak nie można. – Piotr był na mnie zły za takie podejście do życia.
- A co mam zrobić! – krzyknęłam nagle. – Wyskoczyć przez okno?! Czy myślisz, że ja nie cierpię! Niech cholera weźmie Marka! – Z moich oczu wytrysnęły łzy.
- Przepraszam – wyszeptał.
Płakałam. Złapał mnie za dłonie, pocieszył, ale kiedy nocą leżeliśmy wtuleni w siebie, to on zaczął płakać. To było dziwne. Po prostu leżał, a z jego szeroko rozwartych oczu płynęły łzy. Dopiero po chwili, zaczął mówić:
- To wszystko moja wina. Za dużo chciałem i za szybko. Nie powinienem się wynosić z domu. Teraz głupio mi wrócić. Byłem taki dumny, a przecież ten pokój to ani twoja, ani moja zasługa. Powinniśmy zacząć żyć naprawdę, ale ja nie wiem jak. Gdybym miał sprawne nogi, wtedy wszystko byłoby proste, wygrywałbym zawody, stał się sławnym człowiekiem i z domu też nie musiałbym uciekać, bo matka sama zobaczyłaby we mnie mężczyznę. Nie wiem, jak stać się mężczyzną...
- Ja mam zdrowe nogi – odpowiedziałam. – A nie wiem, jak stać się kobietą, jak żyć.
- Wszystko mi się miesza. – Piotr płakał coraz głośniej, przytulając twarz do mojej piersi.
- Cicho, to nie pomoże.
Nie mogłam dać mu niczego oprócz dotyku i niczego więcej nie mogłam dać sobie.

Cały następny dzień spędziłam na poszukiwaniu jakiegoś lokum dla Piotra. Zaczęłam od rozmowy z dziewczynami z mojego roku. Zasypały mnie dziesiątkami pytać:
- Masz narzeczonego? Nic nie mówiłaś.
- Co on robi?
- Jest sportowcem, jeździ konno – odpowiedziałam właściwie zgodnie z prawdą.
- O rany! – piszczały podniecone.
- Jeździ konno i nie ma pieniędzy? – spytała jedna z nich.
- Tak jakoś wyszło.
- Przystojny jest? – spytała inna.
- Pewnie. – Zaśmiałam się. – Wygląda jak książę z bajki.
Któraś westchnęła.
Wszystkie obejrzały mój pierścionek.
- Rubin? – zdziwiła się jedna z nich. – Pierścionek zaręczynowy powinien być z diamentem.
- Kto tak powiedział? – Cofnęłam rękę. – Ja lubię rubiny. – To akurat była prawda.
Oczywiście w sprawie mieszkania żadna nie mogła mi pomóc.
Po południu zadzwoniłam do starych znajomych, ale i tym niczego nie wskórałam. Na koniec zdecydowałam się pójść do Zosi, która nie miała telefonu, choć był to dla mnie krok ostateczny.
Kiedyś byłyśmy przyjaciółkami. W sumie nawet nie wiem czemu to się pewnego dnia urwało. Ona wpadła w złe towarzystwo. Przychodzili do niej nałogowi alkoholicy i ludzie na co dzień nie rozstający się z bronią. Palili haszysz. Beztrosko rozmawiali o włamaniach do samochodów. Większość z nich nie miała jeszcze dwudziestu lat. Jedno wiedziałam o tym środowisku na pewno, jeśli tylko stało się po ich stronie, nie mieli oporów przed zaakceptowaniem człowieka, kim by nie był. Przeprowadzali staruszki przez ulice. Dokarmiali bezdomne psy i szli z kijami bejsbolowymi na konkurencje z drugiego bloku. Wiedziałam też, że Zosia ma dużo miejsca. Jej rodzice odziedziczyli po dziadkach dom na Zaciszu i zostawili ją w trzypokojowym mieszkaniu na Bródnie, blisko mnie.
Dotarłam pod drzwi. Stanęłam na słomiance z bijącym sercem. Co wyniknie z mojej wizyty? Jak zostanę przyjęta?
Zapukałam, u Zosi nie używało się dzwonka. Zawsze był zepsuty.
Otworzył mi Artur, jej chłopak, był trochę zaskoczony.
- Cześć – rzucił i zanim zdążyłam o cokolwiek zapytać, dodał – wejdź, Zosia jest w domu.
Rzeczywiście w chwilę później wychynęła z łazienki. Miała na sobie obcisłą podkoszulkę i wytarte dżinsy, ale za to misternie upiętą fryzurę. Pewnie tym się właśnie zajmowała.
- Cześć – rzuciła. – Dawno się nie widziałyśmy. Co u ciebie słychać?
Wprowadziła mnie do dużego pokoju, który oczywiście nie był pusty. Siedziała tam Kaśka, którą znałam z widzenia, dwóch chłopców z mojego bloku i jakiś trzeci wyrostek, może przystojny, ale jakby niedomyty.
- Wiesz, mam pewną sprawę – zaczęłam prosto z mostu, siadając na krawędzi narożnika. – Mój chłopak musi wynieść się z miejsca, gdzie ostatnio mieszkał i nie ma dokąd pójść. Nie ma też pieniędzy. Pomyślałam, że ty masz duże mieszkanie i można by to jakoś ułożyć.
- No, można by – przyznała. – To zależy od niego. Kto to jest? Znam go?
- Znasz – odparłam tak twardo, że Zosia od razu znieruchomiała.
- Nie – jęknęła. – Nie wygłupiaj się, nie Piotr. Tyle czasu z nim jesteś? Ty zawsze miałaś poprzestawiane w głowie, ale nie sądziłam, że tak przesadzisz.
- Tak, Piotr – przyznałam zimno, już wiedziałam, że nic z tego nie będzie.
- I ty myślisz, że ja będę się nim opiekować?! Nie mam na to czasu.
- A ty myślisz, że on leży w łóżku i trzeba mu podawać basem?! – wykrzyczałam w końcu.
- A ja wiem, co trzeba? – Wzruszyła ramionami.
- Co z nim jest? – spytała nieśmiało Kaśka.
- Jest sparaliżowany – odpowiedziałam pewnie. – Od ud w dół.
- I wy nie możecie...
- Możemy z sobą spać. – Podniosłam się.
Kaśka była tą informacją zszokowana, Zosia mniej.
- Nie ciskaj się – powiedziała. – To ty chciałaś brać sobie taki problem na głowę. Ja nie chcę. Zawsze miałaś dziwne pomysły, wielkie plany... Byłaś prawie cudotwórczynią. Nie wiedziałaś jak, ale wiedziałaś, że pewnego dnia będziesz wielkim człowiekiem. Poczekaj na ten dzień.
- Dziękuję za nic. – Wyszłam trzaskając drzwiami. Najgorsze było to, że Zosia miała rację.
- O co jej chodziło? – usłyszałam jeszcze przez drzwi głos Artura.

Do Piotra wpadłam wieczorem. Od razu z rozpędu usiadłam mu na kolanach i przytuliłam twarz do jego piersi. Był trochę zaskoczony takim powitaniem.
- Nienawidzę całego świata. Kocham tylko ciebie jednego – powiedziałam.
- Co się stało?
- Nie ma mieszkania i nie będzie – odpowiedziałam.
Zastygliśmy w bezruchu w zupełnej ciszy. Tak było lepiej, bez słów, bez pocałunków, bez jakichkolwiek myśli. Kiedy zaczynałam o czymś myśleć, natrafiałam tylko na swoją słabość i brak wiedzy, a od tego właśnie próbowałam uciec. Tak, ja nie walczyłam, ja uciekałam. Marzyłam o chwili zapomnienia i spokoju z dala od świata. To dawał mi uścisk Piotra. On mnie tulił, ja zamknęłam oczy. Tak było najlepiej. Walczyć będę jutro, wszystko będę robić jutro, nie dziś.
- Wiesz – powiedziałam cicho – jest coś magicznego w chwili, kiedy tak się dotykamy. Jest tak, jakby to była najcudowniejsza chwila w moim życiu. Nie myślę wtedy o niczym i niczego nie mam prócz ciebie.
- To jest najcudowniejsza chwila – powiedział, składając pocałunek na moim czole.
- Gdyby tak nauczyć się czerpać z tego siłę – marzyłam. – Tulę się do ciebie, a jutro idę i dokonuję niesamowitych czynów. W życiu zdarzają się złe i ciemne chwile, wiele nieszczęść, na mojej drodze stoją nieżyczliwi ludzie, a ja mogę z tego drwić, bo wiem, że co się nie stanie i tak będę mogła się do ciebie przytulić i przeżyć tą jedną, cudowną chwilę, dla której właśnie warto żyć, a potem znowu będę walczyć z całym światem i znowu się do ciebie tulić i znowu walczyć. Tak przez wieczność. Ja i ty tak samo. Ja czerpię siłę z ciebie, a ty ze mnie i nikt nie może nas zranić, bo mamy siebie. Czy to nie byłoby cudowne?
- Byłoby? – wyszeptał Piotr. – A nie jest?
- Nie jest. – Głos mi drżał. – Właśnie nie jest. Chciałabym się tego nauczyć, ale nie mogę. Zawsze jest coś nie tak, a nawet kiedy nie jest, to mnie wydaje się, że jest. Co roku mam nadzieję, że za rok będę mądrzejsza, ale lata płyną, a ja ciągle nie czuję się gotowa na dorosłe życie.
- Ty masz tylko dwadzieścia lat. – Ujął moją prawą dłoń w swoją. Końcem palca wskazującego dotknął rubinu, tak jakby wahał się, czy mi go nie odebrać. Przerażoną tą myślą zacisnęłam dłoń w pięść.
- Ja chcę być dorosła, ale nie umiem – powiedziałam, a on mnie przytulił.
Spaliśmy obok siebie, choć moi rodzice byli już wyraźnie niezadowoleni, że po raz kolejny nie wracam na noc. Nawet gdybym im wprost powiedziała, że już dawno się nie kochaliśmy, nie uwierzyliby, ale taka była prawda. Jakoś brakowała nam na to sił.

Piotr nie wyniósł się w podanym przez Baśkę terminie. Po prostu tego nie zrobił. Powiedział mi: „zostaję” i został, chyba nawet nie tłumacząc tego swojej gospodyni. Ona też nie nalegała. Od bójki z Markiem obaj przycichli. Starali się nie wchodzić sobie w drogę i w ogóle się nie widzieć. O dziwo to się udawało. Piotr miał nadzieję, że jeśli nie spowoduje następnej awantury, uda mu się jakoś po cichu przesiedzieć i wszyscy o nim zapomną. Nie udało się. Baśka przyszła do niego pewnego wieczoru.
- Przemyślałam to – powiedziała. – Właściwie nie musisz się stąd wyprowadzać. Jakoś udobruchałam Marka i pomyślałam nawet, że twoja obecność dobrze mu zrobi. Przyzwyczai się z czasem do tego jaki jesteś, co zrobiłeś i pogodzi się z faktem, że takie rzeczy po prostu się zdarzają i nie można od razu uznawać kogoś za mordercę.
- Mądrze mówisz. – Piotr uśmiechnął się.
- Nie żartuj ze mnie – oburzyła się Baśka, a potem wróciła do przerwanej myśli. – W związku z tym, że zostajesz, miałabym do ciebie prośbę.
- Słucham?
- Czy mógłbyś noc z soboty na niedzielę spędzić gdzie indziej?
- Będzie trudno, ale da się zrobić – oznajmił. Nie zapytał dlaczego.
- Dzięki – poderwała się, klepiąc go w kolano.
Złapał ją za nadgarstek.
- Uspokój się z tymi rękami – poprosił. – Ja naprawdę tego nie czuję.
Baśka nie odpowiedziała. Była zmieszana.

- Dlaczego z soboty na niedzielę? – spytałam ją następnego dnia.
- Robię imprezę ostatkową dla towarzystwa Marka. To dziwni ludzie. Nie znają was. Mogłyby być jakieś zgrzyty.
- Rozumiem – odpowiedziałam, choć czułam się zawiedziona. Dawno nie byłam na żadnej imprezie. Nawet na sylwestra nigdzie nas nie zaproszono. Ojciec mnie ostrzegał: „Nie będziesz mogła tańczyć”, a ja odpowiedziałam: „Nie muszę”. Czy to była prawda?

Tę jedną noc Piotr miał spędzić u mnie. Rodzice się zgodzili, ale ja i tak bałam się jechać do domu. Mimo mrozu do wieczora zostaliśmy w stajni. Pojeździłam z Piotrem, a potem siedzieliśmy razem na szczycie płotu z żerdzi, podziwiając krwawy zachód słońca za blokiem Baśki.
- Trochę boję się jechać do ciebie – wyznał w końcu Piotr.
- Ja też się boję – odpowiedziałam. – Ale co mamy robić? Jest za zimno, żeby spać w samochodzie.
Roześmieliśmy się oboje, przypominając sobie nasze szalone wyczyny sprzed dwóch lat.
Tymczasem, okazało się, że nie ma się czego bać. Moi rodzice przeszli sami siebie. Oboje byli na luzie. Ojciec przygotował kolację. Opowiedział też, jak kiedyś powalił chłopskiego ogiera, żeby ratować cnotę klaczy i życie dosiadających je dziewcząt, wiele razy powtarzając, że boi się koni. Byłam dumna z moich rodziców. Zaczynałam rozumieć, że nigdy nie mieli nic do Piotra, że chcieli tylko, żeby ich córka miała lekkie życie. Córka nie chciała, więc zgodzili się na to.
Byłby to naprawdę przemiły wieczór, gdyby nie telefon, gdzieś koło dwudziestej drugiej.
- Halo. – To ja odebrałam.
- Cześć, Martusiu – zabełkotała lekko już podpita koleżanka z liceum.
- Cześć, Dorciu – odpowiedziałam zdziwiona.
- Czemu nie przyszłaś na imprezę? – spytała. – Wszyscy są, nawet Gośka. Iza już tak się wstawiła...
- Na jaką imprezę?
- Jak to na jaką? – zdziwiła się. – U Baśki. Zaprosiła wszystkich z liceum, przecież to Ostatki.
- Tak, to fajnie, zaraz przyjadę – oznajmiłam i odłożyłam słuchawkę.
- Jadę – rzuciłam, stając w drzwiach dużego pokoju.
- Dokąd? – spytali chórem wszyscy troje.
- Do Baśki. Okłamała nas. Muszę jej wygarnąć. – Byłam zła.
- Co się stało? – spytał Piotr.
- Później ci powiem. – Nie chciałam poruszać tej sprawy przy rodzicach, choć przecież i tak mieli się kiedyś wszystkiego dowiedzieć. – Jedziesz ze mną?
- Jadę.
- Nie powinniście nigdzie tłuc się po nocy – zaprotestował ojciec.
- To ważne – rzuciłam i już nas nie było. Usłyszałam jeszcze wołającego coś za mną ojca, ale nie zrozumiałam słów.
Musiałam pojechać do Baśki, musiałam działać. Ze mną tak było. Jeśli przychodziła mi do głowy jakaś myśl, musiałam ją zrealizować natychmiast. Wygarnę Baśce. Gdybym poczekała z tym do jutra, zapomniałabym, o co mi chodziło, a teraz wszystko było jasne. Baśka nas nie zaprosiła, a nawet poprosiła, żebyśmy się wynieśli. To bolało. Rozumiałam, że bała się reakcji gości na obecność Piotra, ale tak nie można było postępować. Wyłożyłam mu to w samochodzie, tą ostatnią myśl zostawiając jednak dla siebie.
- I to cię tak złości? – spytał.
- Tak.
- Powinnaś się już przyzwyczaić do wyrzucania poza nawias – powiedział spokojnie.
- Ale nie chcę – uparłam się. – Raz nie będę odkładała czegoś do jutra. Chcę żyć! Chcę żeby cały świat należał do mnie! Czas zacząć o to walczyć.
Piotr milczał.

Drzwi otworzył nam ktoś obcy i tak już pijany, że było mu wszystko jedno, czy chłopak, który mi towarzyszył, był na wózku inwalidzkim, czy wrotkach. Otoczył nas gwar głosów, głośna muzyka i dym z papierosów. Życie zaczynało upodabniać się do filmu i to nie hollywoodzkiego.
Na zakręcie przedpokoju spotkałam Dorotę. Podniesionym głosem, wywijając w połowie pełnym kieliszkiem wina, prowadziła rozmowę ze złorzeczącą z pewnością na swój mały biust Moniką. To była jedyna rzecz, o której mówiła ta zresztą wcale nie brzydka dziewczyna.
- Cześć, jesteś. – Dorota przerwała rozmowę, żeby mnie przywitać.
- Cześć. – Klepnęłam ją w ramię. – Gdzie Baśka? – spytałam, rozglądając się na wszystkie strony.
- Jest na górze. Tańczy...
- Fajnie – rzuciłam i wbiegłam na wysokie, wąskie schody, tak jakbym zapomniała, że Piotr był ze mną, albo raczej, że nie chodził. On jednak nie został na dole. Podążył za mną. Zostawił w „jadalni” wózek i na siedząco, tyłem, zaczął wciągać się na rękach i w końcu znalazł się na szczycie schodów. Po raz pierwszy w życiu zobaczyć górny pokój przemieniony w tej chwili w salę balową.
Przeciskałam się między tańczącymi. Szukałam Baśki. Byłam tak strasznie zła, że kiedy wreszcie stanęłam przed dziewczyną o twarzy małpki, z trudem się powstrzymałam, żeby nie poprawić pięścią jej fizjonomii.
- Czemu mnie okłamałaś?! – warknęłam, przekrzykując muzykę.
Parę osób zatrzymało się, przerywając taniec, żeby na nas spojrzeć.
- O czym mówisz? – Baśka udawała niewiniątko.
- Okłamałaś mnie! – powtórzyłam. – Powiedziałaś, że to impreza dla towarzystwa Marka, ale zaprosiłaś wszystkich z liceum oprócz mnie, chociaż wydawało się, że mi pomagasz, że jesteś po mojej stronie. Wiem! Dorota do mnie zadzwoniła.
- Po co miałam ci mówić, ty...
- Chciałaś mi zaoszczędzić cierpień, co?! – wyrzuciłam z siebie. – Znalazła się współczująca!
- Tak! – Ona też zaczęła krzyczeć. – Tobie trzeba współczuć! Trzeba ci współczuć, bo jesteś umysłowo chora! Wszystko ma gdzieś granice! Ty możesz udawać, że świat jest piękny, ale innych do tego nie zmusisz! Chcesz ciągać ze sobą ten szczątek człowieka, a ja go nie chcę widzieć na imprezach! Tu się różnimy! Nie będzie mi psuł nastroju! Przyznaj, że trzymasz go, bo boisz się zdrowych facetów! Nigdy żadnego nie miałaś!
- Świnia! – wrzasnęłam. – Prymitywna świnia! Ty niczego nie rozumiesz... – Mój głos cichł. – To ty jesteś wrakiem człowieka bez rozumu i serca. – Powiedziałam co chciałam i mogłam odejść. Podeszłam do Piotra.
- Idziemy stąd. Już po wszystkim. – Wtedy jeszcze do mnie nie dotarło, jakie mój postępek może mieć skutki, ale zanim zdążyliśmy się ruszyć, ukucnął przy nas jakiś chłopak.
- Mogę ją porwać do tańca? – spytał nie mnie, lecz Piotra. – To ognista dziewczyna.
- Ognista, więc uważaj na nią – odpowiedział Piotr.
Zanim poszłam tańczyć, spojrzałam mu jeszcze w twarz, szukałam przyzwolenia w jego oczach, ale nie znalazłam tam niczego.
- Ty w górę, czy w dół? – spytała chuda dziewczyna o blond włosach, stając nad Piotrem.
- W dół – odpowiedział.
- Ja też, to może się pospiesz – zaproponowała.
Piotr zaczął opuszczać się w dół. To nie było łatwe, bo nogi zaczepiały mu się o balustradę i stopnie.
- Nie możesz już wstać? – spytała dziewczyna, idąc za nim.
- Już nie mogę – odpowiedział.
- Nieźle musiałeś zabalować. Dlaczego cię jeszcze nie widziałam?
- Dopiero przyszedłem. Balowałem, ale nie tu.
Na dole usadowił się na wózku inwalidzkim. Zaskoczona dziewczyna podniosła rękę do twarzy.
- Przepraszam – wyszeptała.
- Nie ma za co. Kto by się czymś takim przejmował.
- Ja – odparła. – Ja nigdy...
- Nigdy nie spotkałaś niepełnosprawnej osoby? – Piotr uśmiechnął się. – Po prostu miałaś szczęście, ale twoje szczęście właśnie się skończyło. Poznajmy się. Piotr – wyciągnął do niej rękę.
- Justyna. – Ścisnęła jego dłoń. – Jeśli mogę zapytać, skąd się tu wziąłeś?
- Przyszedłem z dziewczyną – wyjaśnił. – Ona chodziła z Baśką do liceum.
- Z dziewczyną? – Justyna wiedziała, że nie powinna pytać, ale wszystko co mówił wydawało jej się tak dziwnie i nierealne, że nie mogła się powstrzymać.
- Tak.
- Gdzie ona jest?
- Na górze, tańczy.
- I uważasz, że to słuszne? – Justynie drżał głos.
- Nie wiem. – Piotr wzruszył ramionami. – Z jednej strony czuję się zazdrosny, z drugiej, ja wiem, że ona lubi tańczyć.
- No tak – wyszeptała dziewczyna o długich, blond włosach.
- Dobrze – rzucił Piotr. – Tyle ci powiedziałem. Teraz twoja kolej. Jeszcze niczego o tobie nie wiem.
- Cóż – westchnęła zmieszana. – Jestem znajomą Baśki i dość nieciekawą osobą.
- Nie sądzę, żebyś była nieciekawą osobą.
- Podrywasz mnie? – Uśmiechnęła się lekko.
- Nie, tylko z tobą rozmawiam, zresztą... – Machnął ręką. – Niech i moja dziewczyna poczuje się zazdrosna. Co byś zrobiła, gdybym naprawdę cię podrywał?
- Nie wiem. – Justyna zarumieniła się. – Jestem wolna.
- To może poczekamy z tym chwilę. – Piotr chytrze się uśmiechnął. – Kiedy tylko zobaczę moją dziewczynę, mam zamiar się z nią pokłócić. Nie wiem, jaki będzie wynik tej kłótni i...
- Chyba nie mam na to czasu – oświadczyła ona. – Boli mnie głowa i źle się tu czuję. Jesteś pierwszą normalną osobą, z którą rozmawiałam. Przepraszam, ale, mimo to, chciałabym już iść. – Podniosła się z zajmowanego dotąd miejsca na dole schodów.
- Odprowadzę cię – zaofiarował się Piotr, jakby niczego nie nauczyła go nasza nocna przygoda.
- Nie wygłupiaj się – poprosiła.
- Ludzie się odprowadzają.
- Jesteś niesamowity. – Zaśmiała się. – Dobrze, odprowadź mnie.
Razem wyszli w noc.

- Może nie wypada tak się wypytywać, ale opowiedz mi o sobie coś więcej. Fascynujesz mnie – powiedziała Justyna.
- Miło to słyszeć. – Piotr uśmiechnął się. – Wiesz, co jest po drugiej stronie szosy?
- Konie. Co to ma do rzeczy? – zdziwiła się.
- To, że jeżdżę tam konno.
Justyna stanęła jak wryta.
- Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?! – pisnęła. – Czy... Bo...
- Czarodziejem nie jestem – odparł ze śmiechem. – Moja dziewczyna nazywa mnie centaurem. Czasem wygrywam nawet jakieś zawody, ale rzadko.
Justyna stała bez słowa, zaparło jej dech.
- I to jest możliwe?
- Jak najbardziej. Są zresztą trudniejsze rzeczy.
Dziewczyna spytała wzrokiem.
- Z sobą łatwo jest wygrać, bo jeśli się chce, można zrobić wszystko. Trudniej przekonać do tego cały świat. Tu zaczynają się schody.
- Schody? – powtórzyła, zaszokowana brzmieniem tego słowa w jego ustach. Mogło przecież tak wiele znaczyć. – Twoja dziewczyna ma szczęście – dodała po chwili.
- To raczej ja mam szczęście – odparł.
- Jest aż tak doskonała?
- Ma wiele zalet – powiedział. – Jest piękna, silna, tylko trochę niezaradna, tak samo z resztą jak ja. Mam nadzieję, że wyrobimy się z czasem.
- Wyrobicie się – odpowiedziała Justyna. Dotarli już do przystanku i dziewczyna wpatrywała się w koniec jezdni ginący w mroku. – Jeśli czegoś ci jeszcze brakuje, to niewiele. – Nie patrzyła na Piotra. – Ja to jestem niezaradnym człowiekiem. Chłopaka nie mam, żaden nie chce ze mną zostać. Na studia się nie dostałam, w pracy nic mi nie wychodzi... Zdrowe ręce i nogi mi nie pomogły... – Ugryzła się w język. – Przepraszam.
- W porządku – powiedział. – Nie pomogły, to nie pomogły.
Uśmiechnęła się lekko.
Oczy autobusu rozbłysły w mroku. Justyna patrzyła w nie chwilę, póki ostre światło nie zakuło jej w oczy. Odwróciła się do Piotra.
- Dziękuję – wyszeptała.
- Za co? – zdziwił się.
- Warto było z tobą porozmawiać.
Autobus z głuchym pomrukiem i parskaniem wtoczył się na przystanek.
- Z tobą też. – Uśmiechnął się i ona się uśmiechnęła. Stała jeszcze chwilę, patrząc mu w twarz. To było ważne. Każde z nich zrozumiało, że można odnosić sukcesy, że są dobre chwile, dobrzy ludzie.
- Może się jeszcze kiedyś spotkamy – rzuciła.
- Może.
Odwróciła się i wskoczyła do nocnego autobusu na chwilę przed zamknięciem drzwi.

Ja tańczyłam, nie tylko z tym jednym chłopakiem, jeden utwór. Przecież cztery minuty przeciętnej piosenki to za mało, żeby nacieszyć się swoim ciałem, a było się czym cieszyć. Moje ciało było doskonałe, zdrowe i gibkie, a każdy mój mięsień doskonale rozumiał muzykę. Nie powinnam tańczyć, wiedziałam o tym, ale to było silniejsze ode mnie. Zapomniałam o Piotrze, o tym, że on z żadną nie zatańczy. Zapomniałam o swojej awanturze z Baśką i o tym, że w ogóle nie powinno mnie tam być. Chłopcy prosili mnie do tańca, jeden po drugim. Pot płynął mi po plecach. Śmiałam się. Jak dobrze było tańczyć.
Nagle mój wzrok zatrzymał się na górze schodów. Piotra nie było.
- Przepraszam. – Wyrwałam się z objęć nieznajomego. Zbiegłam na dół, rozejrzałam się po „jadalni”.
- Dorciu. – Złapałam dziewczynę za rękę. – Widziałaś Piotra?
- Jakiego Piotra?
- Mojego chłopaka.
- Jakiego chłopaka? – Do Doroty niewiele już docierało.
- Chłopaka na wózku.
- A tego... – Dorota zaczynała coś sobie przypominać. – Wyszedł z taką wysoką dziewczyną. Ja jej nie znam.
- Wyszedł?!
- No, wyjechał...
- Dobra. – Puściłam pijaną Dorotę i wybiegłam na dwór w noc. Nie wiedziałam dokąd mam biec, ale czułam, że muszę się spieszyć. Popędziłam w stronę przystanku. Wszystko mi się pomieszało, tak, że nawet nie wiedziałam, co robię. Piotr wyszedł z dziewczyną. Jaką u diabła dziewczyną? No, ale jeśli ktoś kogoś zdradził, to ja. Nie powinnam się zapomnieć. Nie powinnam tańczyć. Nigdy. On się zgodził, ale... Powiedział to, pewnie nie chcąc ode mnie za dużo wymagać. On uważał, że nie może wymagać, ale mógł, musiał, jak wszyscy. Dla każdego idzie się na ustępstwa. Tak po prostu jest. To nie on powinien mi to powiedzieć. Ja powinnam pamiętać. Zawiniłam.
Chłodny wiatr uderzał mnie w twarz. Zbyt się śpieszyłam, żeby poczuć zimno.
Powoli docierało do mnie, co zrobiłam. Pokłóciłam się z Baśką i przeze mnie Piotr stracił mieszkanie. Nie potrafiłam mu pomóc, a tylko zaszkodziłam. Przecież, na co nam imprezy? A może, moglibyśmy się tam bawić z innymi? Baśka też mogła wcześniej mi powiedzieć, co myśli. Szczerość jest ważna!
Dostrzegłam Piotra wracającego od przystanku. Kierunek był właściwy. Teraz biegłam do niego.
- Piotr... – wydyszałam zatrzymując się przed nim.
Patrzył na mnie, milczał.
- Piotr, przepraszam – rzuciłam. – Nie powinnam tu przyjeżdżać, kłócić się z Baśką, tańczyć...
- W porządku. Nic się nie stało – powiedział.
- Nie, stało się! – krzyknęłam. – Nie powinnam tego zrobić, a zrobiłam i możesz mi mówić, że ci to nie przeszkadza, ale tobie to przeszkadza, ma przeszkadzać! Zresztą... Przeze mnie, przez jakąś głupią imprezę, moją dumę, straciłeś mieszkanie. Powiedziałyśmy takie rzeczy... Słyszałeś?
- Nie, nie słyszałem.
- Piotr, czemu jesteś taki spokojny?!
- A co mam robić, rozpłakać się? – spytał. – Nic nie mogę zrobić. Ty szalejesz, a ja muszę się na to zgadzać.
- Nie musisz – odparłam.
- Właśnie... – zawahał się. – Właśnie odprowadziłem na przystanek dziewczynę. Kto wie, czy bym jej nie poderwał, gdybym się postarał. Była samotna i podobałem się jej. W końcu znam się jeszcze na tym. – Do oczu nabiegły mi łzy. Kiedy go poznałam, był uważany za najprzystojniejszego chłopaka w klubie jeździeckim Legi. Wzdychały za nim wszystkie dziewczyny. – To był rodzaj odwetu z mojej strony. Poczułem się zazdrosny i chciałem, żebyś i ty była zazdrosna...
- I jestem.
- Nie trzeba. Justyna to dobra dziewczyna. Nauczyłem się czegoś od niej i ona powiedziała, że nauczyła się czegoś ode mnie. Ale nie spotkamy się już więcej. Mam ciebie. Kocham cię. Chcę z tobą być. Z ciężkim sercem, ale ci wybaczam. Tańcz.
- Nie wiem. – Potrząsnęłam głową, łzy zalśniły na mojej twarzy. – Ja nie chcę tańczyć, nie muszę, chyba, że będę tańczyć z tobą.
- Chodź. – Wziął mnie za rękę. Usiadłam mu na kolanach, a on podniósł w górę przednie koła wózka i zaczęliśmy się kołysać w przód i w tył, kręcić w koło. Muzyka nie była nam potrzebna. Wsunęłam mu dłoń we włosy. Moje palce były zimne, teraz już czułam chłód.
- Piotr, ty nie masz gdzie mieszkać – przypomniałam mu.
- Wrócę do domu – powiedział. – Poczekamy do rana, pójdę na trening, potem zabiorę od Baśki rzeczy i wrócę do domu.
- Ale...
- Oboje przesadziliśmy. Zaczniemy od początku. Justyna uświadomiła mi, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Czy myślałaś, że może być nam tak dobrze?
- Dobrze? – zdziwiłam się.
- Może nie jest, aż tak dobrze – zgodził się. – Ale czy myślałaś, że będziesz mieć tak wiele, tego dnia, gdy się dowiedziałaś, że miałem wypadek? Ja nie myślałem. Dla mnie życie miało się wtedy skończyć.
- Ja dostałam histerii. – Po raz pierwszy się do tego przyznałam. – Czułam się, jakby ktoś dał mi obuchem w głowę i tylko płakałam.
- Widzisz. – Uśmiechał się lekko, odgarniając mi włosy z twarzy. Miał zimne ręce, ale nie ze smutku. – Ona powiedziała, że muszę być czarodziejem. Mam ciebie, będę z tobą „tańczył”. - Roześmiałam się. – Jeżdżę konno, nawet coś tam wygrałem, może jeszcze coś wygram. Dla niej to były cuda. Nie mam mieszkania, ani pracy, po co nam to teraz? Mamy rodziny, studiujemy, jesteśmy dziećmi, więc bądźmy dziećmi, póki możemy, co w tym złego?
- Nic – odpowiedziałam z uśmiechem. – Cieszę się, że to nie okazał się taki zły dzień. Martwi mnie jeszcze tylko, że wygłupiłam się, jeśli chodzi o Baśkę.
- Nie szkodzi, co nas obchodzi jakaś Baśka – powiedział, gdy nad blokami dniało.
W porannej mgle nie mogliśmy zobaczyć słońca, ale otaczający nas mrok przeradzał się powoli we wszechogarniający błękit i tonęliśmy w tym błękicie zimnym, pięknym i prawie nierealnym. Zawsze o świcie na ulicy wydaje mi się, że śnię jeden z dobrych snów dający ukojenie wszystkim zmysłom, ale to trwa tylko chwilę. Tak było i wtedy.
Błękit jednak stał się szarością, a ja nie mogłam opanować drżenia szczęk. Przypomniałam sobie, że nie założyłam ani czapki, ani szalika, ani rękawiczek i zaczęłam grzebać po kieszeniach. Czar pryskał.

Tego dnia razem jeździliśmy konno i bawiliśmy się tym. Piotr nie miał głowy do regularnego treningu, a i opiekująca się nim instruktorka, pani Mariola, nie rwała się specjalnie do pracy. Niestety nie potrafiła być konsekwentna w swoich poczynaniach. Urządzała Piotrowi trzy do czterech morderczych treningów, a potem na jakiś czas o nim zapomniała. Ale miała do niego i do mnie cierpliwość, no i w ogóle chciała inwestować swój czas w niepełnosprawnego jeźdźca.
W pewnej chwili zobaczyłam postać idącą od przystanku autobusowego. Prawie wszyscy stamtąd przychodzili, więc nie zwróciłam na nią szczególnej uwagi. Dopiero kiedy podeszła bliżej, wydała mi się znajoma.
- To Baśka – rzuciłam.
- Pewnie przyszła powiedzieć, żebym się pakował – stwierdził Piotr i odjechał na drugą stronę placu.
Baśka nie podeszła do nas, ale weszła na ogrodzoną część klubu. Zrozumiałam czego chciała i pomyślałam, że słuszne postępuje. Podjechałam do płotu, gdy właśnie zaczynała rozmowę z instruktorem.
- Ona umie jeździć! – krzyknęłam, choć wiedziałam tylko, że kiedyś zaczynała się uczyć. – Niech jej pan da konia! – Odjechałam, nie czekając na odpowiedź.
W jakiś czas później dołączyła do nas dosiadając Akryla, wielkiego, hardego siwka.
- Przemyślałam wszystko – powiedziała. – Głupio się zachowałam.
- Głupio to mało powiedziane – rzuciłam.
- Nie gadajcie – zarządził Piotr. Ewer tańczył w miejscu. – Jeśli chciała jeździć, to niech jeździ.
Ruszyliśmy w zastępie. Piotr prowadził, ja jechałam na końcu, kontrolując, czy Baśka sobie radzi. Nieźle ją zmęczyliśmy, przeciągnęliśmy wszystkimi wąskimi, zarośniętymi ścieżkami biegnącymi wzdłuż Wisły. Była obtłuczona i zdyszana. Śmiała się i myśmy się śmiali, czasem to lepsze niż słowa. Kiedy stępowaliśmy jednak znowu zaczęła mówić:
- Przepraszam, myliłam się. Nie będę tego dokładniej tłumaczyć. Piotr, jeśli chcesz, możesz wciąż u mnie mieszkać. Dajcie mi szansę.
- Zgoda – rzucił Piotr tylko.
Uśmiechnęłam się. Naprawdę więcej słów nie było potrzebnych, zawsze przecież moglibyśmy coś pokręcić. Podejrzewałam, że Baśka przyszła nas sprawdzić, tu w naszym świecie, zobaczyć nas takimi, jak my siebie widzimy z grzbietu konia. Galop po krzakach chyba ją przekonał. Przecież wszystko zależy od tego, co się wybierze. My jeździmy konno. Dziewczyna i centaur mogą razem mierzyć się z wiatrem. Baśka to zrozumiała.
- Ale... – spojrzałam na Piotra. – Co z tym, co mówiłeś nocą?
- Nic. – Wzruszył ramionami. – To było jedno z idealistycznych podejść do życia, dla silnych, ale pokornych ludzi, a ja nie jestem ani wystarczająco silny, ani wystarczająco pokorny. Baśka, zostaję u ciebie.
- Dobrze. – Uśmiechnęła się.
- A teraz zagalopujmy raz jeszcze – zaproponował. Zebrał wodze i palcatem popchnął w przód Ewera.
Trzy konie zerwały się z miejsca i pognały przed siebie: elegancki kary Ewer, gniada Pipi o nie całkiem poprawnej budowie i toporny, choć szybki Akryl. Wiatr rozwiał grzywy, piana odrywała się płatami z ich boków, kopyta lekko muskały ziemię. To było prawdziwe życie. Jeśli słowo wolność w ogóle coś znaczy, to opisuje to dziwaczne uczucie, kiedy człowiek i koń zespalają się w galopie w jedno i pędzą nie dbając o to, że ich życie w ułamku sekundy może się zakończyć. W galopie jest wszystko: szaleństwo, ryzyko, najwyższe uniesienie. A kiedy wreszcie wstrzyma się konia i zwierze zahamuje przez moment szybko robiąc bokami, albo parsknie wyładowując resztki drzemiącej w nim energii, a usta ułożą się w uśmiech, zaczyna się rozumieć, jak piękne jest życie. Można wtedy wybierać, czy chce się ryzykować raz jeszcze, stanąć nad przepaścią i cofnąć się z nad niej, po raz kolejny powstrzymując konia w galopie, czy już teraz oddać się leniwemu stępowaniu i kołysać wraz z koniem w promieniach zachodzącego słońca, wiedząc, że dziś odniosło się zwycięstwo nad śmiercią, a jutro znów będzie można podjąć wyzwanie i dobrze się bawić.

- Cześć. – Wpadłam do Piotra. – Co z tobą? – spytałam.
Leżał na kanapie szczelnie zawinięty kocem, był blady. Nie odpowiedział.
- Co się stało? – spytałam raz jeszcze.
- Ewer umiera – wyszeptał.
- Jak to? – Przypadłam do niego i ukucnęłam obok kanapy. Moja twarz znalazła się tuż koło jego twarzy.
- Weterynarz najpierw powiedział, że to kolka. Dał mu leki rozkurczowe. – Piotr wpadł w płaczliwy ton. – Czekaliśmy na poprawę. Pani Mariola cały czas z nim chodziła. Ale nie czuł się ani trochę lepiej. Weterynarz przyjechał jeszcze raz. Stwierdził, że skoro kolka nie przeszła, to musi to być skręt jelit i konia trzeba uśpić. To znaczy, moglibyśmy spróbować go operować, ale... Klubu na to nie stać. Więc decyzja zapadła. Nie chciałem przy tym być. Nie umiałem. Kim ja będę bez Ewera? To mój koniec.
- Znajdziesz innego konia. – Chciałam go pocieszyć.
- Za czyje pieniądze?
- Nie wiem.
- To musi być młody, skaczący koń. A kto nauczy go chodzić bez łydki?
- Już raz to zrobiłam.
- A ile to zajmie czasu? Co najmniej rok.
- Nie wszystko można mieć od razu.
- Mówisz, że będzie dobrze, ale nie wiesz, jak to osiągnąć. To bez sensu. – Zaczął się denerwować.
- Może się nauczę – broniłam się.
- I dokonasz cudów?
- Cuda też się zdarzają.
- To strzel palcami i wytrzaśnij sto dolarów. – Nie krzyczał, ale jego głos był stanowczy. Nie wiedziałam, jak się obronić, bo Piotr, w tym co mówił, miał rację. – Wstawiasz mi tę gadkę, bo jestem niepełnosprawny i trzeba mnie podtrzymać na duchu? – zapytał.
- Nie, Piotr, co ty mówisz?
- Nie wiem, ale chyba mam rację. Nie chcę być pocieszany. Chcę pomocy, nie durnych słów!
- Piotr. – Nie poznawałam go. Łzy stanęły mi w oczach. – Wybacz, nie umiem ci pomóc, ale kocham cię, Piotr... – Osunęłam się na kolana. On za dużo ode mnie wymagał.
- To źle, że mnie kochasz – powiedział cicho. – Lepiej by było, gdyby ci się tylko tak wydawało. Może jeszcze znajdziesz faceta, z którym będziesz mogła klepać biedę i żyć marzeniami.
- Co to ma znaczyć? – Przestałam cokolwiek rozumieć. Szeroko otworzyłam oczy, a łzy wypłynęły mi na policzki dwoma strumykami.
- Wybrałem pewną drogę – odparł. – Ja też umieram. Połknąłem proszki nasenne Baśki.
- Ile?
- Wszystkie. – Pokazał mi pusty flakonik. Wyrwałam mu go z ręki.
- Zwariowałeś, Piotr? Coś ty zrobił? – rzuciłam i pognałam do telefonu, dzwonić na pogotowie.

Na zimnym, szpitalnym korytarzu przesiedziałam czas, którego nie dałoby się nazwać godzinami, ale mnie wydał się wiecznością. Bawiłam się pierścionkiem z rubinem i beznamiętnie przyglądałam się blaskom, które rzucał. Krew i ból – tak, wybrałam swoją drogę. W końcu usłyszałam: „będzie żył” i chociaż się roześmiałam, nie byłam całkiem pewna, czy to dobra wiadomość. O dziwo, to samo powiedzieli mi w stajni. Weterynarz się pomylił. Ewer nie miał ani kolki, ani tym bardziej skrętu jelit, a problemy z wątrobą.
Nocą, w domu rodziców, w minionym świecie dzieciństwa, nie mogłam spać. Myślałam znów bawiąc się rubinem. Piotr i Ewer będą dalej walczyć, choć Piotr nigdy nie dorówna zdrowym jeźdźcom. Czy to nie potworne? Będzie gnał za marzeniami, nie mogąc ich osiągnąć. Czy jednak same marzenia nie wystarczą? Czy najpiękniejsze w nich nie jest to, że po prostu są? Póki są, warto żyć. Tak jakoś jest. Muszę to jednak poukładać i odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Na przykład, czym jest miłość i co mnie trzyma przy Piotrze? Upór? Zobowiązanie? Na pewno nie. Więc co? Nie wiem. Wiem, że z nim będę, choć nam obojgu jest źle.
Odwiedziłam go w szpitalu. Był zły. Milczał, ale dał się wziąć za rękę. Myślę, że czuł to samo, co ja. Jemu też jest trudno. Powiedziałam mu o Ewerze. Uśmiechnął się. Jaki on jest przystojny, kiedy się uśmiecha. O przyszłości nie rozmawialiśmy. Oboje musimy wiele przemyśleć i wiele się nauczyć. Ja powinnam wybiegać myślami dalej w przód, mniej marzyć, więcej planować, trzeźwo dokonując oceny naszych możliwości. On musi pogodzić się z faktem, że jak wszyscy ludzie, nie jestem doskonała, a to, że mam obie nogi, nie znaczy, że na wszystko starczy mi sił.
Baśka powiedziała, że Piotr nadal może u niej mieszkać, choć Marek wyraźnie mnie unika. Nie powinnam wykorzystywać jej gościnności, ale jestem trochę egoistką i bardziej dbam o swój, niż o jej interes.
Myślę o pracy, ale póki nie skończę studiów i tak nie dostanę pensji, za którą uda się przeżyć i wynająć mieszkanie.
Rodziców o całym zajściu nie poinformowaliśmy. Tak jest lepiej. Nie wiem, co by powiedzieli i chyba nie chcę wiedzieć.
Jutro ciągle jest zagadką, ale rubin przypomina mi, że wybrałam drogę i czy to ma sens, czy nie, moje serce należy do centaura.

19.02.1996 - Łacha

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...