Kejti's Factory - Opowiadanie

"Luzik"



Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Kiedy zszedł z trapu przyczepy do przewozu koni, był dumnym ogierem, gniewnie podrzucającym gęstą grzywą. Czteroletni, jeszcze nie ujeżdżony, gniady o sierści świecącej czerwonym blaskiem, mógł się podobać, choć był nieco niski, nawet jak na swoją rasę.
- Jakiego mają ogiera – powiedziało jedno z przyglądających się naszej pracy dzieci. – Jaki on śliczny, a jaki puszysty.
Luzik był hucułem o perfekcyjnym, Gładyszowskim rodowodzie, syn Piafa i Liszki, sam pewnie też mógł dostać licencję. O tym pomyślałam, widząc jak w chwale opuszcza przyczepę i idzie do swojego nowego boksu, pierwszego po prawej w długiej stajni na Wolicy, tego, który kiedyś zajmowała śliczna Karafka, a po niej siwek Wiki. Marzyłam wtedy o własnej hodowli koni huculskich.
To był dziwny dzień, dzień tryumfu i za razem końca pewnej epoki. Przejmowaliśmy obiekt. Uczelnia wreszcie pozbyła się dzierżawcy, który od lat nie chciał opuścić stajni i teraz sama miała prowadzić klub jeździecki dla studentów.
W dniu przejęcia, przy transporcie koni i sprzątaniu pracowali ludzie z Zakładu Hodowli Koni i my, czyli tak zwana „końska grupa”, dziewczęta z czwartego roku zootechniki. Po okolicy kręcili się jeszcze starzy instruktorzy i do tej pory pomagające w stajni dzieci. Koni było niewiele, stare wygi dzierżawione do tej pory razem z budynkami: Floro, Kara, Cynia i Dębnik; należące do Zakładu Hodowli Koni zwierzęta dydaktyczne mieszkające do tej pory w Brwinowie: arab o imieniu Hanower, Lancelot, chimeryczny Demon o złej sławie, roczna hucułka Nutka, Luzik i dwa świeżo kupione konie. Połowa stajni miała na razie pozostać niezamieszkana.
Początki pracy klubu nie zapowiadały się wesoło. Dzierżawca zabrał wszystko, co tylko mógł. Nie było ani taczki, ani wideł, czy grabi, zniknęły siodła, a nawet tabliczki z imionami czterech starych uczelnianych koni.
Moja przyjaciółka Joanna i ja miałyśmy pracować dorywczo na Wolicy, ale wyszło inaczej. Ktoś wkręcił się na nasze miejsce.
Nie było mnie więc przy kastracji Luzika. Nie dane było mu zostać rozpłodnikiem, taki był wymóg chwili. Uczelnia potrzebowała konia do szkółki, nie ogiera.
Dość szybko okazało się jednak, że jesteśmy w stajni potrzebne. Nasi poprzednicy nie zdawali sobie sprawy, jak ciężkie jest zajmowanie się końmi i porzucili swoje obowiązki.
Gdy stawiłyśmy się do pracy, powitała nas wyremontowana stajnia i sporo nowych wierzchowców. Do naszych obowiązków miała należeć opieka nad końmi, utrzymanie porządku w stajni i pomoc w prowadzeniu jazd dla początkujących.
- Niech któraś z was wsiądzie na Luzika, są z nim problemy – rzuciła jednego z pierwszych dni Iwona, instruktorka i nasza zwierzchniczka.
Zapłatą za pracę, którą wykonywałyśmy, była właśnie możliwość jazdy konnej, ale czasem wsiadałyśmy też na konie służbowo, gdy te wymagały rozruszania lub podszkolenia.
Hucuły są z reguły łagodne, cierpliwe, spokojne i chętne do współpracy z człowiekiem. Luzik, którego wtedy poznałyśmy bliżej, nie miał żadnej z tych cech. Chciał gryźć i kopać. Żeby go oczyścić i osiodłać musiałyśmy pracować we dwie. Jedna trzymała konia mocno przy pysku, druga oporządzała.
Nie wyglądał też już wtedy tak pięknie, jak wtedy, gdy przyjechał do stajni. Jako wałach, jakby oklapł. Stał się po prostu małym, kluskowatym koniem, który nie unosił już dumnie głowy, a na świat patrzył lekko zmrużonymi, skośnymi oczami. Zresztą dzieci nazywały go Chińczykiem lub Ogórkiem.
Pierwsza dosiadła go Joanna. Ja przechodziłam właśnie kryzys wiary w swoje jeździeckie umiejętności.
- A idź ty mi z tym koniem – skwitowała jazdę. – Ja już się z nim użerać nie będę. On jest głupi.
Dwa dni później to ja wsiadłam na Luzika. Ktoś musiał. I tak jazda na nim weszła w poczet moich obowiązków.
Męczyłam się z nim ponad pół roku, dosiadałam go przynajmniej trzy razy w tygodniu. Luzik ignorował pomoce. Trzeba było go pchać łydkami z ogromną siłą. Gdy użyło się bata, wierzgał. Płoszył się z byle powodu. Ciągnął w stronę leżących na placu opon, służących nam do ustawiania cavaletti, a choć hucuły powinny umieć pokonywał tego typu przeszkody, to gdy noga Luzika znalazła się we wnętrzu opony, nieruchomiał. Trzeba było z niego zsiąść i wystawić mu nogę.
Niepostrzeżenie jednak przyzwyczajałam się do Luzika, a jazda na nim stawała się coraz mniej męcząca.
W końcu po raz pierwszy odważyłam się dosiąść go na oklep. Lekko ruszył galopem od samego przyłożenia łydek. Nawet nie miałam palcata w ręce.
- Czy ty koni nie pomyliłaś?! – rzuciła instruktorka Iwona. – Wiesz, czasem są poprzestawiane. – Śmiała się i ja się śmiałam.
Razem spędzony czas nauczył czegoś Luzika i mnie.
Kiedy skończyłam studia przyszła pora pożegnać się z uczelnianym klubem jeździeckim. Przyszłyśmy z Joanną zabrać rzeczy z szafki. Miałam już wtedy wyznaczony termin obrony. Raz jeszcze poszłam poklepać wszystkie konie, starą humorzastą Cynię, niemądrego, ale pracowitego Hanowera, Flora, który przez lata pracy w szkółce przywykł do rozstań, Jeta Arlinera, który okazał się wspaniałym wierzchowcem, kochaną Dragę, Pabiedę, która miała w sobie coś z rycerskiego wierzchowca i oczywiście Luzika. Po raz kolejny w życiu żałowałam, że nie mam tyle pieniędzy, żeby kupić któregoś z tych koni, a raczej nie któregoś, ale tego najmniejszego i najgorszego. Pogładziłam gęstą sierść Luzika. On skubnął mnie wargami. Podrzucił głowę. Czekał, aż wejdę go czyścić, ale ja nie miałam już tego zrobić.
- Kocham cię – powiedziałam. – Bądź dobrym koniem.
Rozszlochałam się nagle.
- Nie wygłupiaj się – rzuciła Joanna, ale objęła mnie i przytuliła. – Nie płacz.
Nie mogłam jednak przestać. Żegnałam już wiele wspaniałych wierzchowców, długo mogę wymieniać imiona koni, które kochałam, a które należą do przeszłości. Nigdy przedtem jednak nie kochałam konia tak beznadziejnego jak Luzik i może dlatego nigdy nie kochałam konia tak szczerze, nie za przymioty, a za to tylko, że był ze mną.

2002.08.23 – Łacha



Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...