Kejti's Factory - Opowiadanie

"W kuluarach twórczości"




Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Dla dzieci wszystko jest proste. Potem zaczyna się dojrzewać i nieporadnie szukać swojego miejsca. Trzeba porzucić świat swojego dzieciństwa i ruszyć w nieznane. Choć nie, nie zawsze i nie całkiem. Można wyrosnąć na artystę i próbować przemienić to, co kiedyś było zabawą, w sztukę. Ale to nie zawsze musi się udać. A nawet, jeśli się udaje, nie zawsze bywa proste.

Odsłona I – październik 1996

Elejn stoi pomiędzy końmi z wysoko uniesioną głową.
Towarzysze patrzą na nią i ze zdziwieniem odkrywają, że nie jest już rysunkiem wykonanym ołówkiem. (Tak opisałam ją w „Paradzie cieni”, tekście zajmującym się istotą bytu wyimaginowanych postaci). Teraz została obdarzona plastykowym ciałem, jak pozostałe konie (moje stare zabawki). Jej jedyne oko patrzy w przestrzeń nie widząc. Wydaje się, że zaraz rozpocznie Pieśń Tułaczy, oczyszczającą serce i umysł. Nie odnajduje jednak własnej pieśni. Stoi więc tylko wyprostowana, jak ktoś, kto zmaga się sam ze sobą, jak ktoś, kto próbuje pogodzić się z wielkim nieszczęściem, zapanować nad cierpieniem.
Nagle spuszcza głowę i przyciska pysk do piersi. Przegrała zmaganie. Może zaraz się rozpłacze.
Nie. Zaczyna mówić głosem nieco drżącym, ale dobitnym, trochę jak aktorka wygłaszająca monolog. Wokół panuje mrok i jeśli w ogóle istnieje jakieś światło, a nie oni je sobie tylko wyobrażają, pada na nią.
- Wiecie co ona mi zrobiła? Ja już nawet nie wiem, kim jestem. Per, pamiętasz, kiedy prowadziłeś mnie do Świata Prawdziwego, powiedziałeś, że zanim zostałeś Perem, byłeś Rolsem, Starżystą? Ja powiedziałam, że miałam na imię Elejn. Pamiętasz?
- Tak – odpowiada Per, plastykowy koń, duży, kudłaty, kary ogier. (Faktycznie, zanim otrzymał imię sławnego muzyka, był młodym chłopakiem w grupie zwierząt podróżującej po pustkowiu dużymi samochodami. Miałam dwa toporne modele ciężarówek marki „Star” wykonane z żółtego i czerwonego plastyku. Długo bawiłam się w te grupy, ale nigdy o nich nie napisałam). Jego słowa nie miały żadnego znaczenia, były tylko głosem z widowni.
- To była jednak tylko część historii – ciągnie dalej Elejn. – To działo się w głowie Opowiadaczki. (Tak mnie nazywają.) Przecież ty wiesz, ja nigdy nie stałam z tobą na stole, nigdy nie miałam na imię Elejn. Ja nie. Tak miał na imię konik, którego Iwona (moja koleżanka ze szkoły podstawowej) znalazła na wycieczce w Choszczówce, a którego Opowiadaczka nazwała. Tamtego Iwona pewnie dawno gdzieś zapodziała. Teraz jednak nie jestem już tylko wytworem wyobraźni, teraz mam ciało. Ale to ciało było kiedyś kimś innym. W historii byłam nikim, będącym przedtem Elejn. Teraz jestem Elejn, która kiedyś była Bipą, księżniczką Biposławą. Arabisso – patrzy w stronę szarej klaczy noszącej czerwony koral na szyi. – Pamiętasz mnie?
- Pamiętam – szepcze tamta, w oczach stają jej łzy.
- Byłyśmy przyjaciółkami. Ja uciekłam ze Zwierzęcego Miasta, bo miałam dosyć życia, jakie tam wiodłam. Chciałam być wolna. To było w czasach, gdy po pustkowiu wędrowały wielkie grupy, oglądanie morza nie było jeszcze zakazane i nie było autostrad do nikąd. Pamiętacie? Były takie czasy. Opowiadaczka jednak nigdy wiele o nich nie napisała, porzuciła nas, którzy do nich należeliśmy, a potem... Ważniejsza stała się dla niej Elejn, niż ta prawdziwa ja. Musiała realizować chore pomysły. Postanowiła fotografować Elejn, której nigdy nie miała i spaliła mi głowę nad świecznikiem. A kiedy pewien człowiek, ważny dla niej człowiek, powiedział, że głupcem musiał być ten, kto spalił konikowi głowę, powiedziała, że na pewno, ale ona tego kogoś nie zna. Powiedziała, że ten koń został znaleziony w lesie. Zaczęła tworzyć legendę! Bo prawda była zbyt skomplikowana, lub ze wstydu, że ona sama zrobiła to dla swojej wizji.
(Faktycznie wykonałam serię zdjęć ilustrującą opowiadanie „Elejn – Nikt”, którego właśnie Elejn była bohaterką.)
- Ja też kiedyś byłam kimś innym – wchodzi jej w słowo kara klacz. – Teraz jestem Metaną, stałam się nią też dla tych zdjęć. Ale byłam Burzą, nie wędrowałam po pustkowiu, ale też miałam swoje życie, były zabawy, w których brałam udział.
- Cóż – wtrąca kasztanowata Metali. – Nikt nie wie, że prawdziwa Metana była moją bliźniaczką. Opiekunka oddała ją swojej przyjaciółce Adzie, a ta pewnie już ją zgubiła.
- Nikt nie wie i nikt się nie dowie – zawyrokowała ta, która kiedyś była Burzą. – Zdjęcia mówią co innego.
(Nie miała jednak racji, bo przecież teraz o tym piszę.)
- Mnie przemalowała – mówi gniada klacz z pasiastym rogiem na czole i naszyjnikiem z niebieskich, czerwonych i żółtych gwiazdek. – Przedtem byłam nikim, a teraz jestem Gwiazdą. Ale Gwiazda nie była mną. Opiekunka już nawet nie pamięta, co z nią zrobiła. Albo zgubiła, albo oddała towarzyszce letnich zabaw, Klaudynie. Nie było warto stać się Gwiazdą. – Klacz mówi bardzo cicho. – Mimo, że teraz jestem kimś, a przedtem nie byłam, to przecież nie ja.
- Wiem – rzuca nagle szczupły, młody koń o żółtej sierści wyłaniając się z mroku. – Byłaś taka, jak ja. Byłaś Słonecznym Koniem, ale ta legenda została zapomniana, tak jak i Taniec Wolności.
(O tym nigdy nie napisałam. Nie wszystko, co tworzyło część mitologii moich zabaw, przeszło do spisanych opowieści. Słoneczne Konie wędrowały po pustkowiu i uczyła Tańca Wolności, który stanowił sposób na przezwyciężenie słabości, a naprawdę był tylko rytmicznym podrygiwanie w tył i przód.)
- Żiżi. – Rudy, brązowo-czarny koń, o zbyt krótkiej jednak z tylnych nóg, nazywa przybysza po imieniu. – Żiżi, jesteś z nami?
- Tak, jestem. Opiekunka (tak też mnie nazywają) czasem o mnie myśli, wystarczy jej to jedno zdanie w historii, jakie dostałem. (Znalazło się ono w opowiadaniu „Uciekinierzy”.) Może da mi więcej.
- O, Żiżi, przyjacielu. – Rudy podchodzi do niego niezdarnie podrzucając zadem i przytula szyją do szui młodzieńca. – Kiedyś zawsze byliśmy razem.
- Tak, ale kiedy mnie zabrakło, nauczyłeś się sprawniej poruszać – mówi Żiżi.
(Ma racje. Kiedyś, w czasach grup, w moich zabawach, Rudy często wspierał się o jego bok.)
Arabissa chętnie też by się przytuliła do odnalezionej Bipy, ale ta, jako Elejn, tęskni do Arabis, która jest dziś Silver Blue, niewidomym synem Mari (na niego ją przemalowałam). Czarne oczy Arabissy lśnią wilgocią.

Wojowniczka Dżana, wysoka kobieta o włosach w kolorze piasku, spostrzega ruch. Podnosi się i spogląda w mrok, poza krąg, w którym siedzi z podobnymi sobie bohaterami opowieści.
Mery przychodzi z nikąd niepewnym krokiem istoty, która nie ufa swoim nogom.
Dżana z trudem przełyka ślinę.
- Zrobiła mi to – szepcze jej syn.
Jest bliski płaczu - niski, drobny, złotowłosy chłopak o owłosionych stopach, który nie dostał nagrody za czystość serca.
Dżana bierze jego dłoń w swoją naznaczoną okrągłą blizną. Próbuje rozprostować pozbawione czucia palce. Nie może.
- Taki przetrwałem w jej wyobraźni najwyraźniejszy – szepcze Mery.
- Och. – Dżana przygarnia do piersi jego głowę. – Mój dzielny Mery. A więc napisała o tobie, napisała o tym. Nie pozwoliła ci zostać czystym i nieskazitelnym.
(Cóż, faktycznie miałam o Merym nie pisać. Nie wytrzymałam. Dużo rozwodziłam się nad tą zmianą decyzji w opowieści o Dżanie.)
- Nie pozwoliła – żali się chłopak z twarzą przytuloną do piersi matki.

- Kim jesteś? – pyta ruda Tina potwornie chudego, długowłosego młodzieńca w okularach o grubych szkłach.
- Jestem jej nowym bohaterem – burczy w odpowiedzi. – Uczyniła mnie częścią historii i obdarowała AIDS, a przecież byłem prawdziwym człowiekiem i miałem swoje życie, takie jak ona. Nawet jak ona stwarzałem światy.
(Bohatera opowiadania „W zamieci” stworzyłam na wzór swojego znajomego.)
- Oni też byli ludźmi. – Tina wskazuje na Marie i Pera. (Którzy powstali na wzór prawdziwych artystów i nosili ich imiona, póki nie uznałam, że to przesada.)
- Dlaczego ona nam to robi? – rzuca gniewnie długowłosy. – Niech się bawi plastykowymi końmi. One chcą istnieć. Ale my, my istniejemy!
- Robi to, bo może zrobić wszystko. – Tina będąca bezcielesnym wytworem Opowiadaczki śmieje się.
Długowłosy chce coś jeszcze powiedzieć, ale w słowo wchodzi mu sparaliżowany Piotr, bohater opowiadań „Centaur”, „Świetlana przyszłość” i „Chcę tylko tańczyć w deszczu”.
- Myślę, że ona nie robi tego bez powodu. To musi mieć sens – mówi wkręcając palce w szprychy inwalidzkiego wózka. – Ona zmienia swój świat, ten prawdziwy. My płacimy za to wysoką cenę, ale chyba cel jest tego wart.
- Mówisz tak, bo uczyniła cię wielorazowym – zauważa Tina. W jej głosie nie ma jednak gniewu. Brzmi lekko, jakoś swobodnie.
(Tina i Piotr dyskutowali już o losie postaci z moich tekstów w „Paradzie cieni”. Wtedy Piotr był bohaterem tylko jednego opowiadania.)
- Poza tym, ona cię kocha – dodaje długowłosy, który dobrze mnie zna.
- Tak, to prawda – zgadza się Piotr. – Ja wiem, że ona chciałaby, żebym miał takie życie, jak ona, w jej świecie.

- Dżano...
Wojowniczka podnosi głowę.
Axia stoi niedaleko, ale jej twarz skrywa mrok.
- Nie zbliżaj się.
- Wybacz, Dżano – mówi Axia cicho, spokojnie. – Przecież wiesz, że to nie moja wina. Opowiadaczka posłużyła się mną, by okaleczyć twojego syna. Ja tego nie chciałam, nie mogłam chcieć.
- Wszystko jedno – w głosie Dżany kipi złość. – Zabiję cię, jeśli nie znikniesz mi z oczu.
- Tu, w wyobraźni, nadal mam Moc – oznajmia Axia pewnie.
- Może – rzuca Dżana. – Nie zapominaj jednak, że pokonałam Fioletową, mogę pokonać i ciebie.
- Ona ma Moc, a ja jestem kaleką. Nie ma sprawiedliwości. – Mery mówi sam do siebie.
- Dżano, tu mnie nie możesz zabić – tłumaczy Axia. – Nigdzie nie możesz mnie zabić, jeśli Opowiadaczka nie będzie tego chciała. Ale nawet jeśli mnie zabijesz, ja nie przestanę istnieć.
- Wiem. Co z tego? – Głos Dżany nie łagodnieje. – I tak mogę być zła. Nie chcę cię oglądać.
Axia zwiesza głowę i odchodzi brodząc w mroku.

- Witajcie. – Tina obdarza uśmiechem nowoprzybyłych. Jest wśród nich bezimienna rudowłosa dosiadająca białej pantery, szalona dziewczyna o twarzy Marii i jeździec o oczach Pera, a także inne postaci z opowiadania „Wybaczcie”.
- A więc wy też istniejecie? - pyta Tina.
- Tak – rzuca rudowłosa z karku pantery. – Ale myśmy nie chcieli. Takie istnienie nie ma sensu, takie małe i nic nie znaczące. Opowiadaczka napisała o nas, by mieć czyste sumienie, ale pisząc o nas dopiero nas skrzywdziła. Teraz możemy mówić, ale nie mamy o czym.
- Wolelibyście istnieć jak Dżana czy Piotr i znać ich cierpienie? – pyta Tina.
- Ależ oczywiście – oświadcza rudowłosa.
- Nie wiecie, co mówicie – śmieje się Tina.
- Wiemy zbyt dobrze. My chcielibyśmy by nasze istnienie miało sens, a nie tylko było istnieniem.
- Nie można mieć wszystkiego – rzuca Mery przed siebie.
- Ale Elejn powiedziała, że istnienie każdego z nas ma sens – mówi Per koń z pełnym przekonaniem – że zastajemy w ludziach, że ich zmieniamy, że to ma sens, nawet jeśli oni zapomną nasze imiona i to kim byliśmy...
(Tak narysowana ołówkiem Elejn powiedziała w „Paradzie cieni”.)
- Jeśli w ogóle mieliśmy imiona – zauważa szalona dziewczyna.
- Elejn, powiedz to jeszcze raz. – Per nerwowo przestępuje z nogi na nogę. – Elejn, powiedz im...
- Ale ja nie wiem, czy jeszcze jestem Elejn – odpowiada plastykowa klacz, niegdyś Biposława, dziś Elejn.
- Przestańcie marudzić – krzyczy nagle równie plastykowy kasztan Włóczęga wyskakując na środek i potrząsając głową.
- Właśnie. Czy nie możecie być ciszej? – szeptała Mery.
- City’i, pamiętasz jak staliśmy nad zeszytem!? – wyrzuca z siebie Włóczęga. – Płakałem, ale Strzała powiedziała, że każdy koniec jest wart historii. Chodzi o to, żebyśmy istnieli, a skoro, to że istniejemy jest pewne, czego chcemy więcej?!
City’i, naczelniczka jego grupy z opowieści „Elejn-Nikt” potakuje ruchem głowy, ale rudowłosa rzuca:
- Istnieć inaczej.
- Jeśli naprawdę istniejemy i to ma sens – odzywa się do tej pory milczący Ferro, wierny cień Dżany – czemu ona nie stanie przed nami i nie spojrzy nam w oczy?
Jest to pytanie retoryczne i Ferro ma zamiar mówić dalej, ale Per człowiek dziwi się:
- A to w ogóle możliwe?
- Tak. Możliwe – zapewnia Ferro. – Kiedyś, kiedy Opowiadaczka była małą dziewczynką, przychodziła do naszego świata.
(Tak jest w pierwszej spisanej opowieści o Dżanie – „Ostatnia ciemność”.)
- Ona nadal bierze udział w historiach – zauważa Piotr.
(Faktycznie, stworzyłam dziewczynę Piotra na swoje podobieństwo, a historie o nim piszę w pierwszej osobie, opowiadając je jej ustami.)
- Nie całkiem. – Ferro potrząsa głową. – Teraz Opowiadaczka udaje, że jest bohaterką historii, jak my, a wtedy przychodziła naprawdę i brała udział w historiach, jako ona sama. Teraz nie przychodzi, bo się boi. Zadała nam zbyt wiele ran, które się nie goją, zbyt wielu z nas skrzywdziła. Kiedyś marzyła, by spotkać się z nami wszystkimi na Rozdrożu, tam, gdzie Świat zza Morza Ognia i Krwi łączy się ze Światem Prawdziwym, z jej światem. Ale potem się z tego wycofała. Boi się nie tylko naszego gniewu, boi się też, że ma zbyt mało wiary, by nas znowu zobaczyć, by nas naprawdę dotknąć. Dlatego coraz więcej pisze, dlatego robi zdjęcia. Ona nie chce dać nam istnienia jako takiego, ona chce nas ocalić dla siebie samej, bo choć nie może już żyć między nami, boi się życia bez nas.
Co mam zrobić, po usłyszeniu takiego oskarżenia? Przecież wystarczy pstryknąć palcami, żeby znowu znaleźć się na Rozdrożu. Ferro miał wiele racji w tym, co powiedział. Nie mógł nie mieć. Przecież sama włożyłam te słowa w jego usta. Nie była to jednak cała prawda. Może nie mam już takiej wiary, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Może mój umysł nie jest już tak elastyczny, a wyobraźnia tak bujna, ale ja ciągle potrafię stwarzać światy i wiem, że tak będzie zawsze.
Pstrykam więc palcami i znajduję się na Rozdrożu, w Świecie zza Morza Ognia i Krwi.
Nie, nie pstrykam tak naprawdę. Nie potrafię. Nie znajduję jednak żadnego innego gestu, który mógłby mnie przenieść na Rozdroże. To mój tekst. Mogę napisać, że pstrykam i stanie się to prawdą.
Wszyscy tam są. Wszyscy, których opisałam i ci, których jeszcze nie opisałam, a których może opiszę, a może nie. Przygalopował też Duch, wydostając się z Międzybagna, czego zrobić nie sposób. On jeden to potrafi. Tańczy teraz przede mną na tylnich nogach i rży cicho. Jest najwspanialszym koniem ze wszystkich światów. I jest mój. Nosił mnie na grzbiecie w opowieściach o Dżanie.
- Jednak jesteś? – szepcze wojowniczka o włosach w kolorze piasku.
- Jestem – odpowiadam lekko się zacinając. Nie czuję się pewnie, chociaż to mój tekst i wszystko zależy ode mnie. – Posłuchajcie – mówię cicho – wiem, że skrzywdziłam wielu z was, ale mogę was zapewnić, że wasze istnienie ma sens i może być wieczne. To, co powiedziała Elejn, było prawdą, bo wszystko, co mówicie jest prawdą. Wy zostajecie w ludziach i to jedno jest pewne. I ja tego właśnie chcę. Ja chcę tak zmieniać ludzi... Dżano...
- Tak? – Wojowniczka spogląda na mnie badawczo wypłowiałymi, błękitnymi oczami.
- Nie proszę cię o wybaczenie. Powiedz mi tylko, że rozumiesz – szepczę.
- Rozumiem – odpowiada. – Popełniałam błędy i krzywdziłam, nie mając takiego zamiaru. Zrobiłam wiele rzeczy bez żadnego sensu. Ja rozumiem.
Zagryzam wargi. Czy to chciałam usłyszeć?
- A co z twoją wiarą? – pyta Ferro. – Skoro mówimy tylko prawdę, to prawdą jest, że opisujesz nas, bo boisz się, że nas stracisz, że przestaniesz wierzyć.
- Tak było – przyznaję. – Bałam się, ale już się nie boję. Człowiek się uczy, dojrzewa. Myślałam, że was stracę wraz z wkroczeniem w dorosłość. Tak się na szczęście nie stało. Nie wiem tylko, czy tak po prostu miało być, czy nie straciłam was, bo was opisałam. Jest jednak jedna rzecz, która się zmieniła. Ja nie mogę do was przychodzić, nie mogę żyć pośród was. Piotrze, nie mogę kochać się z tobą. Mimo, że bym chciała. Takie rzeczy były do przyjęcia, kiedy byłam dzieckiem. Gdybym nadal uważała je za możliwe, byłabym szalona.
- Więc nie możesz nas już dotknąć – stwierdza Ferro.
- Nie mogę.
- Więc nie istniejemy tak do końca? – zaniepokoił się Mery.
- Istniejecie – zapewniam. – Ale istniejecie inaczej, niż ja. Musimy to wszyscy zaakceptować. Nasze światy nie mogą się łączyć. Ja mogę was tworzyć, ale nie mogę was dotykać, a wy musicie być mi posłuszni. Tak niestety jest.
Duch spogląda na mnie mądrze i smutno. Jeszcze przed chwilą chciał nieść mnie przez pustkowie. Ale ja nie mogę go dosiąść. Zagryzam wargi. Z trudem powstrzymuję łzy. Ja też chciałabym ścigać się z wiatrem przytulona do jego grzbietu.
Podchodzę do niego. Dotykam – jednak dotykam – jego delikatnych chrap, miękkiej sierści. Nie czuję ciepła skóry. To nie jest możliwe. Koń parska cicho. Zaprasza mnie na przejażdżkę.
- Dosiądź go – podszeptuje mi Dżana, ale ja żywo protestuję:
- Nie. Są granice i trzeba je akceptować. Ja nie mogę już przemierzać pustkowia wraz z wami. Gdyby tak było, byłabym szalona, a gdybym była szalona, nie mogłabym nadać sensu waszemu istnieniu. Dopóki byłam dzieckiem, wyście żyli we mnie i ze mną, ale nie mieliście sensu. Dziś spisani, należący do historii, macie sens. Powiem wam jeszcze – dodaje. Nagle jest we mnie wiele mądrości i dokładnie wiem, co chcę im przekazać. Nie jestem już tak zagubiona, jak wtedy, gdy rudowłosa, która nie była Tiną, poprowadziła mnie na spotkanie z bohaterami opowiadania „Wybaczcie”. Zresztą, to też powinnam im powiedzieć, ale nie muszę. Skoro to teraz piszę, piszę, a nie mówię stojąc przed nimi, oni będą mogli to przeczytać, tak jak konie ze stołu na werandzie czytały o sobie w opowieści „Elejn-Nikt”. Część z nich umie też podsłuchiwać myśli, więc właściwie w ogóle nic nie muszę mówić. Tamto wydarzenie nie miało miejsca. Nie byłam tam, choć byłam na pustkowiu z Dżaną mając siedem lat. Nic, co opisałam w „Wybaczcie” nie miało miejsca. Tamta opowieść była tylko niezbyt wyszukanym sposobem na zaistnienie jej bohaterów. Ale naprawdę nic z tamtych zdarzeń się nie wydarzyło, mimo, że poprzez to, że je spisałam, miały miejsce. To zbyt skomplikowane. Wszystko, co piszę jest prawdą, ale jest też kłamstwem. Na Rozdrożu też przecież mnie nie ma, choć byłam na pustkowiu z Dżaną mając siedem lat, choć i to nie zdarzyło się w rzeczywistości. Nie dotknęłam Ducha i nie mówię do nich. Gdybym w to wierzyła, byłabym szalona, a ja przecież wiem, że oni wszyscy to tylko wytwory mojej wyobraźni lub zabawki. Nie zmienia to jednak faktu, że w jakiś sposób jestem tam to pisząc i mówię do nich, bo mnie to jest potrzebne, nie im. Bo to ja chciałam przekonać się, że to, co z nimi robię, ma sens i... Mimo wszystko, oni są żywi, a ja bawię się ich życiem i... Nie. Nie pójdę za tą myślą, bo tu zaczyna się już szaleństwo lub bluźnierstwo, a ja chcę ustrzec się od jednego i drugiego, chcę mocno stać na ziemi. Po to też jest ta rozmowa, żeby ustalić, jak ma wyglądać świat i co jest możliwe, a co nie. – Mogę zrobić z wami wszystko, ale jedne rzeczy są do przyjęcia, a inne nie. W świecie fantazji drogi mogą być raz krótkie, raz długie, lisia skóra może mówić, Dżana może sama przeciąć sobie mieczem żołądek i przeżyć to, plastykowe konie mogę myśleć i kochać, ale sparaliżowany chłopak nie może wstać z wózka inwalidzkiego, a nawet najszlachetniejszy koń zmartwychwstać. Erykowi nie może odrosnąć noga. Maria i Per nie mogą stać się kochającą, spokojną rodziną, nawet jeśli wyprawię im ślub. Gdyby tak było, wszystko straciłoby sens, a bez sensu nie byłoby i istnienia. Ludzie by was nie zapamiętywali i nie zachowali w sobie. Nie moglibyście ich zmieniać, realizować mojej wizji naprawy świata. Często bez cierpienia nie ma sensu, choć cierpienie bez sensu też może istnieć.
Duch kiwa głową, jakby rozumiał moje słowa.
- Wygrałbym na olimpiadzie, gdybym miał takiego konia – szepcze Piotr.
- Ale jego tylko ja mogę dosiadać – oznajmiam poklepując Ducha po szyi. – Poza tym... Piotr, ty wiesz, ty nigdy nie wygrasz. Ale zawsze będziesz walczył. Rozumiesz?
- Nie. Ale wiem, że to prawda – mówi, po czym zaciska szczęki walcząc z emocjami. Pochylam się i całuję go w policzek, choć nie czuję jego skóry, a potem ściskam jego dużą, szorstką dłoń, choć i jej nie czuję.
Mery patrzy na mnie z wyrzutem.
- Nie kochałabyś mnie, gdybym nie odniósł ran, bo bez nich byłbym tylko cieniem? Niech tak będzie. – Pozostał spokojny, do końca czysty, bez skazy. Tak, za to go kocham, że taki okazał się w chwili najcięższej próby.
Oni zrozumieli. Może ja zrozumiałam. Może się pogodziłam? Z czym? Nie wiem. Ja mogę robić wszystko, jestem bezkarna!
Nie jestem. Muszę pilnować, żeby to, co piszę miało sens. A mam jeszcze wiele do napisania. Nie wiem, czy po to, żeby uspokoić swoje sumienie, czy po to, żeby ocalić tych nieopisanych.
To wszystko.
Duch wrócił na Międzybagno, a i pozostali znów grają role, które im wyznaczam. Ja idę swoją drogą ku Nowemu. Innego wyjścia w życiu nie ma. Nic na tej drodze nie jest pewne, nic poza tym, co mam w sobie. Poza nimi. Bo oni są moją siłą, moim sposobem i celem.


Odsłona II – styczeń 1997

- Nie rozumiałam was kiedyś – mówi Elejn o plastykowym ciele Biposławy, do również plastikowych Mari i Pera. – Tego, co to znaczy być wyssanym, teraz... – spuszcza głowę i potrząsa rzadką, kasztanową grzywą. – Chciałam tylko istnieć. Nie zdawałam sobie sprawy, że to nie różni się wcale od trwania. Może to, że wiem, że mam sens, że nie przeminę, ale... Rozumiecie? – Znowu się prostuje i patrzy na nich. Jej jedyne oko jest wilgotne, ale jeszcze nie płyną z niego łzy.
Maria i Per milczą. Świat wokół jest ciemny i pusty.
- Mam imię. Mam dozwolone wspomnienia, ale wcale nie czuję inaczej. Nie ma przecież dni, ani nocy i w ogóle nic się nie dzieje.
- Niestety – przyznaje Per ze smutkiem. – Ciebie zresztą historie wyssały bardziej, niż nas. My mamy po kilka żyć i czasem jeszcze wracamy...
- My? – rzuca ostro Maria. – Nie my, tylko ci drudzy, my ludzie, wytwory wyobraźni nie posiadające ciał.
- A ta opowieść, w której wydałaś mnie w paszcze policji („Opowiem ci o jutrzejszym dniu”)? – pyta Per.
Klacz uśmiecha się lekko, spuszcza głowę, tak, jakby przepraszała za to, co zaraz powie:
- To było rok temu, według czasu Świata Prawdziwego.
- Wszystko jedno, ale było. Tymczasem Elejn jest zawsze tylko tą jedną klaczą, która straciła twarz. – Per wraca do swojej myśli. – Zawsze jest tą, która chciała należeć do historii i która zagubiłam się w Świecie Prawdziwym.
- No właśnie – szepcze ta, która kiedyś nie miała ciała, a potem otrzymała nieswoje. – Opiekunka rysuje mnie, fotografuje. Ludzie myślą o mnie i doszukują się we mnie treści. Wiem już, że stałam się symbolem dorastania.
- Opiekunowie każdy świat porzucą – mówi Per sam do siebie, powtarzając słowa, które już raz (w opowiadaniu „Elejn-Nikt”) wypowiedział.
- Porzucą, bo stworzą sobie nowe, bo dorastają. Wiem. – Jej jedyne oko lśni wpatrując się w Pera. – Ona nie porzuci, ona jest inna, ale w pewnym sensie...
- Bawić się już nami nie będzie – stwierdza Maria.
- Co prawda, włożyła nas do szuflady, a nie do worka, żeby nie stało się to, o czym napisała – dodaje Per.
- Dajcie mi skończyć. – Elejn potrząsa głową. – Ja jestem tylko symbolem w ludziach, zginęłam w historii, mój czas minął i ludzie nie będą o mnie myśleć, tak jak mogą myśleć o was i tworzyć historie o was na marginesie, w swoich światach.
- Chyba masz rację – przyznaje Per. – Ale zawsze możesz mieć nadzieję.
- Na pewno możesz. Przecież temu głupkowi czasem się udawało – dodaje Maria lekko.

Dlaczego to piszę? Jaki to ma sens? Nie pytajcie. Ja nie wiem. Była lekcja polskiego, bolała mnie głowa i musiałam czymś zająć myśli, żeby wytrzymać do końca. Nie wiem, o co mi chodziło. Gubię się w tym. Najpierw chciałam unieśmiertelnić „towarzyszy” dzieciństwa, potem chciałam się przekonać, czy mi się to udało. Udało się! Oni są wieczni. Należą do historii! Napisałam, że zostają w ludziach i tak jest. Ja wiem.
Potem przyszedł żad, że mój świat skostniał. Tłumaczyłam im, że tak musiało się stać, ale naprawdę tłumaczyłam to sobie. Czas płynie i trzeba się z tym pogodzić.
O co chodzi mi teraz, czemu piszę tyle słów o niczym? Czy to jest zabawa w sztukę? Jakiś eksperyment? A może sama sobie nie wierzę?

- City’i! City’i!
Kara klacz odwraca się.
Księżniczka Diana (postać, z opowiadania „Elejn-Nikt”) pędzi w jej stronę lekkim galopem. Wiatr (który skoro jest potrzebny, to wieje) czesze jej długą, szarą grzywę. Hubert, wierny towarzysz księżniczki, biegnie koło niej ciężko utykając na przednią nogę.
Hamują przed City’i gwałtownie, przysiadając na zadach i rzucając głowami. Uśmiechy tańczą na ich wargach.
- City’i, wybacz – głos Diany brzmi lekko. – Wybacz mi mój gniew. To było szalone, teraz to rozumiem, teraz gdy...
- ...należysz do historii – kończyła za nią City’i naczelniczka grupy z bezimiennego płaskowyżu.
- To pestka – parska Diana. – Zostało mi obiecane, że będzie historia o nas i tylko o nas.
- Będziemy kochankami przez wieczność – dodaje Hubert i całuje kącik jej warg.
Diana odpowiada mu pocałunkiem.

Po co piszę, że Diana będzie wieczna, skoro, żeby była, wystarczy, że po prostu ją opiszę? Chcę się upewnić? Przecież to brednie. Jeśli nie jestem pewna, i te słowa nie dadzą mi pewności.

- Oni nie zostaną wyssani – wzdychał Per patrząc na całującą się parę.
- Nie łudź się – burczy Maria. – Wszystkich to czeka.

- I ja będę wieczny. Moja zbrodnia i moje cierpienie – szepcze Grełon, krwiożerczy koń o smoczych skrzydłach. (Jeszcze o nim nie napisałam. Jego losy, tak jak i księżniczki Diany mają stanowić część historii cywilizacji zwierząt). – Ale mnie nikt nie wyssie. Bo ja już jestem pusty, jestem tylko symbolem.
- Tak – rzuca Elejn, nagle doznaje olśnienia, a może raczej ja go doznaje. – Mogłam nie być pusta, wtedy, gdy straciłam twarz i gdy Opiekunka chciała dać mi imię.
(- Ale nie mogłam cię mieć – mówię do niej usprawiedliwiając się).
- I teraz też bym mogła, mam przecież ciało, ale teraz jest za późno – kończy Elejn.
- To nie tak – rzuca Dżana. – Ciało nie jest konieczne, by być.
Kobieta i klacz gubią się w dyskusji, bo ja zgubiłam myśl. Znowu boli mnie głowa. Jest polski, tak jak był, gdy zaczynałam pisać i Elejn mówiła, że istnienie nie różni się niczym od trwania, i że ją wyssano...

- Per – głos Mari rozbrzmiewa w pustce. Przed tym jednym słowem nie było nic i nic nie było po nim. Minęła bowiem wieczność, zanim jej odpowiedział.
- Tak?
Siedzą przytuleni, on ją obejmuje, ona złożyła głowę na jego ramieniu. Patrzą w pustkę, nie ma bowiem nic przed nimi, za nimi, nad nimi i pod nimi, nic poza tą pustką i ciemnością.
- Per, dlaczego mamy coraz mniej?
- Przecież wiesz. Rozważaliśmy to już setki razy. Powiedziałem ci to, będąc koniem. Wyssano nas.
- Ale... – Unosi głowę. Patrzy na niego. Jej oczy lśnią niepokojącym blaskiem.
On pozostaje nieruchomy.
- Namiętności gasną, powoli zaczynają nudzić. My mamy dosyć siebie, Opowiadaczka ma dosyć nas.
- Tak, Per – wzdycha Maria znów przytulając się do niego. – Ja wiem. Nienawidzimy się, ale nie możemy się rozstać.
- To nie całkiem tak. To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.
- Wszystko jedno. Ja bym tylko chciała raz jeszcze odrzucić w tył głowę i wybuchnąć śmiechem.
- Wiem – zapewnia. – Ona też, by tego chciała.
(Ale „czasem trzeba odejść, tylko dlatego, że nie można zostać”. Włożyłam to zdanie w usta jednego z moich bohaterów. Nieraz do mnie wracało.)

- Co ze mną? – Enomęcie zadziera głowę i pyta otaczającej je pustki.
(A ja w tym momencie muszę je tu opisać, choć Enomęcie jak zwykle nigdzie nie pasuje. Nie ma własnej historii i mieć nie będzie. Co prawda, napisałam o nim kiedyś, ale było to w czasach, gdy mój umysł nie potrzebował logicznych przyczyn wydarzeń, ani ich skutków i dziś nie da się już tej historii nikomu pokazać.)
Enomęcie jest stworzeniem mniej więcej wzrostu owczarka niemieckiego. Ma pysk trochę lisi, a trochę psi, długi, wąski, ze szpiczastymi uszami, porośnięty pomarańczową sierścią. Grzywę wyrastającą z karku też ma pomarańczową, długą. Nie raz zaplatało ją w warkoczyki przednimi łapami zbudowanymi jak ludzkie ręce. Do łokci łapy te również porasta pomarańczowa sierść. Powyżej łokci i poniżej nasady szyi jest w grube, czarno-fioletowe pasy, układające się na przemian aż do bioder. Jego tylne łapy przypominają nogi klęczącego człowieka, z jakby odwrotnie skierowanymi stopami długości tułowia. Taka budowa uniemożliwia Enomęciu szybkie poruszanie się i przyjęcie pionowej postawy, choć jego kręgosłup byłby do tego zdolny. Nogi te porasta sierść różowa, na której pojawiają się ułożone w jednej linii, od bioder do końca stóp żółte cętki. Ogon Enomęcie ma długi i wąski, różnobarwny. Potrafi ono w tym samym stopniu posługiwać się mową zwierząt jak i ludzi, jest przy tym bardzo inteligentne i uwielbia opowiadać przeróżne historie, które samo wymyśla. Jest jedno jedyne na świecie i nikt nie wie, skąd się wzięło.
Będąc dzieckiem nieraz wyobrażałam sobie, że jestem Enomęciem. I może, to straszne być takim dziwadłem, ale jako dziecko na to nie wpadłam. Raczej byłam z siebie dumna. Enomęcie bowiem, mimo, że było jedyne, nigdy nie było samotne. Towarzyszyli mu zawsze wierni przyjaciele i teraz też stoją obok niego: Barwny Wilk, który codziennie był innego koloru, ale najczęściej bywał żółty z zielonymi i niebieskimi łatami na tylnych łapach; Zebra, która zmieniała kolor pasków w zależności od nastroju; Myping, pożyczony z książki dla dzieci; umaszczona jak dalmatyńczyk wilczyca Tina i żółto-czerwony wilk Bering. Wszyscy oni są wyjątkowi, jedyni, nie podobni do siebie, a jednak jest im razem dobrze.
- Dosiądź się do kręgu, jak inni. – Rudowłosa kobieta Tina wykonuje zapraszający ruch ręką, a potem przesuwa się robiąc miejsce dla Enomęcia. I tak przedziwne stwory, o których nikt nie przeczyta, zajmują miejsce wśród innych moich bohaterów. Jak inni, wciąż są i będą we mnie. A ja piszę to coś także po to, by utrwalić kim byłam. Razem oczekują na przyjście Nowego, które wszystko zniszczy i wszystko pozostawi takim samym, jak to się już nie raz zdarzyło. (Dosłownie w opowiadaniu „Parada cieni”). Tak to już jest z Nowym, jeśli mu się na to pozwoli. Maria i Per też kiedyś stanowili jego część, ba, nawet Dżana.


Odsłona III – czerwiec 1997

Diana, stoi z uniesioną głową. Mięśnie ma napięte i może się wydawać, że czeka na coś, co powinno się lada moment zdarzyć. Jej jedyne oko przeszukuje szarą pustkę ponad głową, tak, jakby mogło coś tam znaleźć. Tam jednak niczego nie ma i niczego być nie może, niczego, co zwiastowałoby jej przyszłości. Trwa w bezruchu całą wieczność, a może ułamek sekundy, bo tam gdzie się znajduje, czas nie ma znaczenia.
W końcu spuszcza głowę. Parska i szybkim ruchem rozrzuca na boki szarą grzywę.
- Miała o mnie napisać. - W jej głosie żal miesza się ze złością.
(Wciąż planuję napisać Historię Świata, w której wystąpi księżniczka Diana. Jakoś nie mogę jednak się do tego zabrać. O Grełonie napisałam, ale też nie za bardzo wyszło.)
- Może jeszcze nie jest gotowa – próbuje uspokoić ją Dżana, siedzi na szarej pustce ze splecionymi nogami. Lewe kolano sterczy jej bardziej w górę, niż prawe, zdradzając uszkodzenie stawu biodrowego. – Wiesz przecież, jak długo musiałam czekać, zanim napisała o mnie i jak długo czekała Tina.
- Wiem – burczy księżniczka Diana. – Ale skoro jeszcze nie jest gotowa, to po co mi obiecywała?
(Po co obiecywałam, skoro nie byłam gotowa? Po co obiecywałam, skoro nawet nie wiedziałam, czy kiedykolwiek będę? Po co? Czy nie zdawałam sobie sprawy ze swojej niemocy? Czy wydawało mi się, że jestem już bliska uchwycenia sedna historii Diany i cywilizacji koni? Nie. Właśnie nie i dlatego obiecałam, dlatego, że nie wiedziałam, czy mogę zrobić cośkolwiek więcej. Jeśli okaże się, że nigdy nie będę w stanie napisać tej historii i dać Dianie prawdziwego istnienia, niech chociaż zostanie moja obietnica, namiastka istnienia. Nie można przecież obiecać czegoś komuś, kogo nie ma.)
- Może myślała, że będzie – stwierdza Dżana. (Może faktycznie tak myślałam?) – Przecież wiecie, że ostatnio w życiu Opowiadaczki wiele się zmieniło.
- Tak – szepcze patrząc w przestrzeń Piotr, złotowłosy chłopak przykuty do wózka inwalidzkiego. – Opowiadaczka już mnie nie kocha – mówi z goryczą, często zresztą ten ton brzmi w jego głosie. – Teraz znalazła sobie nowego pupila.
- To nie moja wina – odpowiada potężny chłopak o żydowskim nosie, bohater opowiadania „Elegia o węgorzach”, czy też może Pierre z opowiadania „Niedziela”, bo ich trudno odróżnić, jeśli w ogóle jest ich dwóch. Wziął słowa Piotra do siebie, słusznie zresztą, bo do niego były skierowane.
- Pewnie, że nie jego – rzuca Per koń, filozof i głupek zamknięci w jednym ciele.
Niepełnosprawny chłopak nie chce go jednak słuchać, zaczynają chodzić mu szczęki.
(- Piotrze, przecież wiesz, że nie mogę spędzić z tobą całego życia – mówię, choć nie wiem, czy do niego. – Rozmawialiśmy już o tym. Gdybyś należał do świata prawdziwego, to co innego. Ale ty należysz do świata mojej wyobraźni, a ja potrzebuję prawdziwego mężczyzny. To nie zdrada, to normalna kolej rzeczy.
Zresztą pisząc to nie myślę o zdradzie. Ja żyję i muszę żyć. Ja się zakochałam i nie mam zamiaru zwariować. To prawda, że nie mogę już opowiadać o Piotrze i odbieram to jako dziwaczną blokadę wewnętrzną, ale widocznie tak musi być.
- „Każdy świat opiekunowie kiedyś porzucą.” – Per koń mógłby skomentować to swoim pamiętnym zdaniem, ale nie zrobi tego, bo to ja wiem, co dzieje się w jego głowie, a nie on, co dzieje się w mojej.
- Tak, Piotrze, to normalna kolej rzeczy – mówię, zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo on doskonale o tym wie.)
- Coś nowego zdarzyło się w życiu Opowiadaczki – zaczyna tłumaczyć Per koń. Nie słyszał moich słów. Tak jest lepiej. Mogę napisać coś w stylu jego opinii o mnie, żeby było ciekawiej. – To normalne, że to przeżywa i przetwarza. Kiedy myśmy się zjawili, Maria i ja, też nie mogła myśleć o niczym innym. Przebudowała swój świat. Dżana i Tina poszły w odstawkę. - Na chwilę zawiesza głos, żeby usłyszeć potwierdzenie z ust wymienionych kobiet. One nie odzywają się jednak, tylko pochylają głowy. Ten gest mu wystarcza. – Ale wróciły – kończy swoją myśl. – Może o tobie, Piotrze, też będzie jeszcze kiedyś opowiadać. Kiedy emocje opadną.
- Niepoprawny marzyciel – parska naburmuszona Maria koń.
- A myślisz, że nie opłaca się wierzyć? – Per wyszczerza krzywe zęby i wybałusza i tak ogromne oczy.
- A co? – burczy Maria. – Czy kiedyś się nam udało?
Per nie ma zamiaru przypomnieć jej, że czasem to po jej stronie leżała wina niepowodzeń.
- Nie było przecież tak źle – odpowiada zamiast tego.
- Głupek – kwituje to srokata klacz strzelając ogonem.
Piotr milczy patrząc w przestrzeń.
(Ja unoszę w górę pióro i wpatruję się w ścianę. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem przecież, co przyniesie jutro. Nie wiem, czy Per koń ma rację. Nie wiem, choć napisałam jego słowa. Prawda jest taka – ja kochałam Piotra, nawet jeśli to szalone, a teraz kocham człowieka z krwi i kości. Lepiej mi z tym.)
- Mimo wszystko nie musiała go wpychać do Świata zza Morza Ognia i Krwi – Dżana wraca do tematu Pierre’a, bo Pierre to nie tylko imię postaci z opowiadania, ale i przezwisko mojego chłopaka.
- Dżano – tłumaczę – przecież tylko dzięki niemu, dzięki nadziei, którą we mnie obudził, twój świat jeszcze istnieje, znowu przemierzałam Pustkowie, a dłonie Merego czują i są sprawne. Wiesz o tym.
Tak, Dżana wie. Dżana cieszy się z tego, że jej syn został uzdrowiony. Cieszy się nawet z faktu, że Pierre zjawił się w jej świecie. Czuje się z tym tylko trochę nieswojo, tak jak i ja. Po prostu wszystko stanęło na głowie i jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłyśmy.
Meremu tymczasem jest wszystko jedno. Unosi do oczu dłoń, podziwia ją, obraca na wszystkie strony, zwija w pięść i na powrót prostuje. Jego palce znów są proste i smukłe.
- Kto by pomyślał – mówi sam do siebie, a szarowłosa Julia ze śmiechem całuje go w policzek. Mery nie tylko jest zdrowy, nie jest też już samotny.
- Kto by pomyślał. – Dżana zapomina o swoich żalach i spogląda na Axię. – Kto by pomyślał, że ci wybaczę.
- Na pewno żadna z nas – odpowiada Axia ze śmiechem, jej winy zostały zmazane. Nie była przecież niczemu winna.

Pytanie podstawowe – po co to pisę? Miałam już z tym skończyć. Wydawało mi się, że wszystko wyjaśniłam. Tak. Wyjaśniłam wszystko. Pozostał tylko mały drobiazg. W odsłonie I Dżana chce zabić Axię, a dłonie Merego pozostają trwale zdeformowane. Pomyślałam sobie po prostu, że Ty, mój czytelniku, przeczytasz „W kuluarach twórczości” i „Dżanę” i powiesz, że to nie trzyma się kupy. Pomyślałam, że zapytasz: „O co tu chodzi? Przecież Dżana i Axia pogodziły się, a dłonie Merego odzyskały sprawność.” Przez pewien czas chciałam po prostu zostawić daty pod tekstami, żebyś mógł zauważyć, że odsłonę I „W kuluarach twórczości” napisałam wcześniej, niż ostatni (zresztą kto wie, czy ostatni) rozdział „Dżany” – „Powrót Ducha”. Potem pomyślałam, że możesz nie zwrócić uwagi na cyferki – wiesz, ja tak robię. Komu by się chciało patrzeć na daty! Jeśli obrażam cię takim rozumowaniem – przepraszam. W każdym razie, teraz wszystko jest już jasne. Każda odsłona „W kuluarach twórczości” prezentuje mój stan umysłu w momencie, gdy powstawała, nic więcej. Nie może obejmować przyszłości, bo ta nie była wtedy jeszcze znana. A z przyszłością to już tak jest – nigdy nie wiesz, co się zdarzy.

Maria i Per stoją objęci, wtuleni w siebie, podobni do pary wylęknionych dzieci.
(Co oni tu robią, jeśli piszę to coś tylko po to, by wyjaśnić sprawę Merego? A co robią tu Piotr i Diana? Nie wiem. Jakoś tak przyszli mi do głowy i zmusili mnie, żebym o nich napisała. To są po prostu moje myśli, tu i teraz, nic więcej.)
Oboje są bladzi, wycieńczeni, wyeksploatowani do granic możliwości, postarzeli i przemienieni w cienie. A mimo to stoją. Nadal jest w nich coś, co nie raz mnie jeszcze zafascynuje, siła, która ich trzyma razem. Przeznaczenie, przyjaźń i czas, które współpracowały ze sobą, na tyle, na ile mogły.
Per patrzy w górę, wiem, że będzie mówił do mnie. Szuka mnie ponad swoją głową, bo, nie wiedzieć czemu, zawsze w górze szuka się sił wyższych. Maria drży, tak jakby było jej zimno i mocniej przytula się do jego piersi.
- Chcę znowu usłyszeć jej śmiech – mówi podniesionym, lecz lekko drżącym głosem Per.
- A ja chcę zobaczyć jego uśmiech – szepcze Maria.
Ja milczę tym razem. Im niczego nie mogę obiecać. Wykorzystałam ich na wszelkie możliwe sposoby. Nie wiem, czy można wycisnąć z nich coś więcej. Oczywiście, że ja też chciałabym usłyszeć jeszcze raz śmiech Mari, posłuchać tego ich przekomarzania, błyskotliwych ripost na stawiane zarzuty. Chciałabym poczuć tę odrobinę szaleństwa, która im zawsze towarzyszyła. Dziś jednak jest to nie możliwe. Za dużo wiem o ich pierwowzorach, bym mogła się z tego w opowiadaniu wyzwolić. Poza tym, ile można napisać o dwójce ludzi? Kiedyś musi być koniec. Tak. Kiedyś musi, ale… Dżana wróciła. Może i oni wrócą. „Kiedyś, w czyjejś wyobraźni, jeszcze będzie ciąg dalszy, taki na marginesie, jak tysiące historii. Taki, który tak nas nie zmęczy, nie wyssie.” – powiedział Per koń w opowiadaniu „Elejn-Nikt”. To był rok 1993, a mnie wydawało się, że zbliża się koniec. Dziś mamy rok 1997. Ale nie o to chodzi. Chodzi o coś we mnie, coś z czym walczę w tym tekście. Bo jeśli chodzi o Marie i Pera, to wszystko jest w porządku. Stoją przecież i tulą się do siebie, mają siebie i swoje wspomnienia. „After all honey, I don’t regret anything” – napisał ten prawdziwy Per, muzyk ze Szwecji, a mój powiedział to przecież wiele razy wcześniej. Tak jest i tak będzie, bo tak zostało napisane. I to wróci, wróci tak jak wraca młodość wraz ze starymi fotografiami, wróci, bo przecież nie przeminie, nie przeminie, bo nie zostanie zapomniane. „Zawsze będziemy ożywać w tej melodii, dla wielu pokoleń” – mówił Per koń w opowiadaniu „Elejn-Nikt” myśląc o „Joyridzie”, wielkim przeboju Roxette z 1991 roku i miał rację. „A jeśli melodia przeminie?” – martwiła się wtedy Maria. „Nie przeminie, bo my ją ożywimy. Jest wieczna, bo należy do Historii”. Tak. Chyba sama o tym zapomniałam.
- Kiedyś myślałam, że historię mnie męczą… - zaczęła mówić Maria.
- Lepiej być bohaterem jednorazowym – komentuje jej niedokończoną wypowiedź rudowłosa Tina, która kiedyś była bohaterem wielorazowym, ale o której tak naprawdę napisałam tylko raz, w opowiadaniu „Przytulisko” i więcej pisać nie zamierzam.
Tina ma rację. Wiem o tym dobrze. Bohater jednorazowy może być bardziej, lub mniej udany, można go lubić bardziej lub mniej, ale nie ma się wobec niego żadnych zobowiązań. On jest wieczny, bo jest opisany i to wystarcza.
Z bohaterem wielorazowym jest inaczej, bo z takim zżywam się tak samo, jak z istotą z krwi i kości. Taki bohater staje się moim przyjacielem, towarzyszem drogi na jakimś etapie życia. On też jest wieczny przez to, że jest opisany, ale mnie samej to nie wystarcza. Chciałabym ciągle móc o nim opowiadać, co oczywiście jest niemożliwe i po prostu trudno mi się z nim rozstać.
O to właśnie tu chodzi. Słowa Pera są moim żalem, nie jego. Tyle tylko, czy w ogóle powinnam się tym martwić? Przecież przyjdzie Nowe, które wszystko pochłonie, wszystko zmieni, a jednocześnie przyjmie do siebie, w lepszy, pełniejszy świat. Przyjdzie, tak jak już wiele razy przychodziło. Świat z każdym dniem staje się pełniejszy. Wiedza, która z jednej strony krępuje, daje też nowe możliwości. Przecież nawet ja wiem, że trzeba iść w przód, że nie wolno powiedzieć – chwilo trwaj.
Wiem też, że Nowe odbiera, ale również zwraca.
Kiedyś miałam psa o imieniu Snoopy. Nazywałam go swoim bratem, bo nie miałam innego brata. Kiedy zostawaliśmy sami w domu, oglądaliśmy na video teledyski Roxette i jedliśmy parówki, a ja nie myślałam o niczym szczególnym, byłam po prostu zupełnie spokojna i przez to szczęśliwa. Potem mój brat umarł i myślałam, że spokojne, beztroskie chwile odeszły razem z nim. Tak się jednak nie stało. Mam drugiego psa, ten nosi imię Pera. Jest zupełnie inny, niż Snoopy, w ogóle teraz wszystko jest zupełnie inne, niż wtedy było, a mimo to, kiedy zostaje sama w domu z moim nowym braciszkiem, oglądamy teledyski Roxette, jemy parówki i nie myślę o niczym szczególnym, jestem spokojna i przez to szczęśliwa.
A jeśli chodzi o opowiadania (teraz pocieszam i siebie, i Pera) miałam nigdy nie pisać o Tinie, a jednak napisałam. Miałam nigdy więcej nie dosiąść Ducha, a przecież w opowieści „Powrót Ducha”, tego dokonałam. Znowu byłam w Świecie zza Morza Ognia i Krwi, byłam, tak jak wtedy, gdy miałam siedem lat. Sprawiło mi to taką samą, jak w tamtych czasach, radość, mimo, że bardzo się zmieniłam, a i Świat zza Morza Ognia i Krwi także się zmienił.
O co więc tak naprawdę mi chodzi? Czym się martwię? Cóż, ja po prostu chciałabym mieć wszystko i przeszłość, która nigdy nie odejdzie, dobrą i pełną wrażeń teraźniejszość, a także pewną przyszłość, pozbawioną zbytnich trudności. Wiem, że to niemożliwe. Trochę wiem i o przeszłości i o przyszłości – jakie są. Nie zmienia to jednak faktu, że tego właśnie chcę, i że boli mnie, że nie mogę tego osiągnąć.
- Wiesz, Per – mówię cicho – opowiem ci o twojej przyszłości. – Oczywiście chodzi mi bardziej o moją przyszłość, bo przecież cały czas piszę o sobie. – Kiedy będziesz już stary...
- To raczej niemożliwe – przypomina mi Per. – W większości opowiadań mnie uśmierciłaś.
- Tak – przyznaję. – Ale to bez znaczenia. W opowiadaniach nie możesz się zestarzeć, bo one zatrzymują czas, ale możesz zestarzeć się w mojej wyobraźni, bo przecież będziesz się starzał razem ze mną. – Per kiwa głową. – Kiedyś zrozumiesz (bo ja zrozumiem), że żal, z którym dziś się do mnie zwróciłeś, nie ma sensu. Posłuchaj... Kiedy będziesz już stary, pewnego poranka wyjdziesz przed dom i wciągniesz w płuca rześkie morskie powietrze. Usłyszysz zapewne krzyki mew, a seledynowy bezmiar wód będzie szumiał beznamiętnie, śpiewając swą odwieczną pieśń. Pomyślisz przez moment, że nie masz już nic. Dzieci dorosły i rozjechały się po świecie...
- Ja nie mam dzieci – przypomina mi.
- Ale będziesz miał – odpowiadam szybko. – A jeśli nawet nie w historii, to w ogóle. (Faktycznie, w żadnym opowiadaniu Per nie został ojcem, ale jego pierwowzór został nim w rzeczywistości.) ...starzy przyjaciele poumierali lub stetryczeli – ciągnę dalej swoją opowieść. – Mari nie widziałeś już od kilku lat. Czas pokonał waszą przyjaźń. Czasem jeszcze wysyłacie sobie kartki na święta, lub rozmawiacie przez telefon. Najczęściej z okazji Nowego Roku. Wymieniacie wtedy machinalne „co słychać?”. Mówicie, że wasze dzieci porobiły doktoraty, a szczeniaki obgryzają wam kapcie. Nic więcej. Przeleci ci wtedy przez głowę, że wszystko stracone. Przypomnisz sobie, jaki byłeś szczęśliwy podczas prób w piwnicach z twoim pierwszym zespołem. Przypomnisz sobie Marie, jak z nią tańczyłeś, jak w małej kawiarence planowaliście przyszłość. Obiecałeś jej sceny całego świata, a ona, brzydula z prowincji, wciąż jeszcze sprawiająca wrażenie niedomytej, śmiała się czystym, szaleńczym śmiechem odrzucając w tył głowę. Przypomnisz sobie, jak byłeś szczęśliwy, gdy staliście razem w czerwonym świetle, a ona śpiewała i była najlepsza, gdy tysięczny tłum falował u waszych stóp. Zrozumiesz, że to nie tryumf był ważny, tylko to, że tam staliście razem, ale to nie będzie gorzka myśl, człowieka, który zbyt późno zrozumiał, o co właściwie w życiu chodzi. Weźmiesz jeszcze jeden głęboki oddech i uśmiechniesz się sam do siebie. Pomyślisz, że nie ważne jest, że to wszystko minęło. Ważne jest bowiem to, że w ogóle było. Miałeś Marie. Miałeś jej śmiech. Niczego byś nie zmienił. Niczego nie żałujesz. Było warto to przeżyć. Odwrócisz się i wrócisz do domu, żeby sprawdzić, czy twój młodziutki jamnik nie zjadł ci kolejnej pary cowboyskich butów. Potem zjesz śniadanie ze swoją żoną staruszką. Będziesz mówić o pogodzie i o strzykaniu w kościach. Oboje będziecie się uśmiechać. Było warto. Pomyślisz, że było warto być z nią, a ona, że było warto być z tobą. Rozumiesz. To wam wystarczy.
Per milczy przez chwilę.
- Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć – odzywa się w końcu bardzo cicho. – Nawet jeśli nie będzie już historii o nas, to dobrze, że w ogóle były.
- Tak Per – przyznaję. W oczach mam łzy. – Tak jest, ale... Wiesz, że znowu dosiadłam Ducha.
- Wiem – odpowiada.
- A jaka będzie moja przyszłość? – pyta mi stąd ni zowąd Maria.
Per rzuca na nią gwałtowne spojrzenie. Czyżby nie zrozumiała?
- Taka sama jak jego – odpowiadam. – Wyjdziesz przed dom do ogrodu...
Taki los jest pisany większości z nas, a raczej tym, którzy mają mieć szczęście. Bo to jest szczęście, spojrzeć w tył i nie żałować.

Tym czasem kolejne Nowe nadchodzi powoli, bardzo powoli, jakby nie mogło się zdecydować, czy już jest na nie czas, czy jeszcze nie. Niesie z sobą jakieś obrazy, ale te są nieostre, jeszcze nie wyklarowane. Wydaje mi się jednak, że widzę w nim sylwetkę barczystego chłopaka o żydowskim nosie i przepięknych, smutnych oczach. Widzę też Ducha galopującego przez równiny. Widzę... Nie, nie widzę niczego więcej, jeszcze nie.


Odsłona IV – sierpień 1997

- Widzisz, Mario. – Oczy Pera śmieją się. – Była jeszcze jedna historia, jeszcze jedna była.
- Ale jaka – burczy Maria gniewnie. Udaje złość, ale nie ma powodu, żeby się złościć. Parę lat odmłodniała, znowu ma dłuższe włosy, a energia aż w niej kipi.
- Cóż – wzdycha Per, ale i to jego westchnienie jest tylko pozorem smutku. Jego oczy na nowo rozbłysły, świat znowu oglądał jego krzywe zęby wyszczerzone w uśmiechu. – Nie dane nam były te wspaniałe lata wspólnej pracy, ale dzieciństwo z tobą, to też było coś. No i najważniejsze było to, że znowu odnaleźliśmy dawne emocje z taką samą intensywnością. Chyba się ze mną zgodzisz?
(Jednak powstało kolejne opowiadanie z Marią i Perem - „Królowa deszczu”.)
- Tak – odpowiada Maria zamyślona. – To było coś.
- Czyżbyście doświadczyli tego co ja? – pyta Dżana. Pojawia się nagle, akurat wtedy, kiedy jej wypowiedź jest potrzebna, dokładnie tak, jak może być tylko w opowiadaniu. Maria i Per patrzą na wojowniczkę, nie pytają o nic, ale ona wie, że czekają na wyjaśnienia.
- Nie mam pojęcia, jak wam to wytłumaczyć – mówi Dżana. – Pamiętacie słowa Elejn? To, jak mówiła, że jesteśmy wieczni, bo zostajemy w ludziach, bo zmieniamy ludzi niezależnie od tego, czy dobrze zapamiętają nasze losy i imiona? – Potakują ruchem głów. – Wtedy dało nam to nadzieję, ale sami przyznacie, że brzmi to smutno. – Znowu potaknęli. - Widzicie, to jest prawda, tylko, że kiedy Elejn nam o tym mówiła, Opowiadaczka tylko tyle wiedziała i to z teorii, nie z praktyki. Teraz wie więcej. Wy na razie ciągle dostajecie nowe historie, ale to bez znaczenia. Nie ważne, czy człowiek pozna was w nowej historii, czy też po raz pierwszy odkryje starą. Dla nowego człowieka jesteście nowi, więc przyjmuje was z całą intensywnością uczuć. Wszystko może wrócić.
Tak. Taka jest prawda. Kiedy tego lata, na brzegu morza, opowiadałam o Dżanie, poczułam się tak, jak kiedy ją tworzyłam. Historia była stara i we mnie nie budziła już emocji, ale umysł mojego towarzysza był nowy i czysty. Opowiadając o tym, co dla mnie stało się już chlebem powszednim, czy może raczej zmurszałą przeszłością, odnalazłam dawne stany uczuć. Dżana znowu była młoda i niepokonana. Dosiadając Marzenia galopowała wzdłuż brzegu morza, a kopyta klaczy rozchlapywały wodę, wznosząc w górę bryzgi białej piany. Obie wróciły do domu!
Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale przeszłam przez lata wątpliwości i dziesiątki stron zapisanych drobnym maczkiem, tylko po to, by na nowo odkryć to, co wydawało mi się kiedyś oczywiste. Pisząc można utrwalić czas, dzień dzisiejszy, który musi odejść i dzień wczorajszy, który już odszedł. Dzięki pisaniu niczego się nie traci. Wieczne jest wszystko, co należy do historii. Per, plastykowy koń z opowiadania „Elejn-Nikt”, wciśnięty do worka z innymi starymi zabawkami, miał rację.
A jeśli chodzi o Nowe, to ono zbliża się wciąż. Jeszcze go tu nie ma, ale jest blisko. Nie boję się go jednak. Nie muszę się bać, skoro wiem, że nic mi nie zabierze. Zapomnianą historię wystarczy na nowo opowiedzieć.


Odsłona V – wrzesień 1997

Dżana patrzy na mnie, jest coś, o co chciałaby zapytać.
- Nie napisałaś wszystkiego – przypomina mi.
Ma rację. Ona przecież zna mnie najlepiej. Nie, Maria i Per znają mnie lepiej od niej, ale ich nie ma, są zajęci przy nowej historii - „Oni”.
- Wiele rzeczy wyjaśniłaś, ale nie powiedziałaś całej prawdy – mówi Dżana.
- Tak – szepczę. Może nie chcę się do tego przyznać, skoro nie wspomniałam o tym dotąd?
- Ty nie piszesz tylko po to, by utrwalić swoje dzieciństwo, minione stany uczuć. Zaczęłaś przecież teraz nową historię o Mari i Perze, a ona nie ma nic wspólnego z przeszłością. Nie piszesz tylko po to, by zmienić świat, bo tego, czego tyczy ta historia nie zmienisz. Czemu więc piszesz niektóre rzeczy, te okropne, smutne, pełne bólu?
Wiem, że Dżana zna odpowiedź, ale wiem też, że zmusi mnie, żebym sama jej udzieliła. Ulegam więc.
- Ja nie tylko utrwalam przeszłość – mówię zacinając się lekko. – Ja nie piszę tylko po to, by zmienić, by ulepszyć świat. Ja piszę też o tym, czego się boję, o tym są wszystkie opowieści o Mari i Perze i wiele, wiele innych.
- Właśnie – kwituje moją wypowiedź Dżana. – Ale po co piszesz o tym, co cię przeraża?
- Nie wiem. – Długo gapię się w pustkę, zanim znajduję odpowiedź. – Może po to, żeby oswoić się z bólem – mówię w końcu.
- I to pomaga?
- Nie. – Tego jestem pewna.
Przypominam sobie popołudnie na Żeraniu. Ciepłe, złote promienie słońca zachodzącego za elektrociepłownią. Miałam wtedy łzy w oczach, bo odkryłam, że nie umiem żyć tak, jak moje bohaterki, że nie umiem wprowadzać w życie idei, o których piszę. Tyle razy wałkowałam prawo do miłości niepełnosprawnych, tym czasem mnie samej trudno było znieść wygląd mojego chłopaka i złośliwe uwagi rzucane pod naszym adresem. On nie jest niepełnosprawny. On jest tylko gruby. Ale i to czasem dla mnie za dużo.
- Nie – powtarzam. – To nie pomaga. Ale ja ciągle mam nadzieję, że pomoże mnie, czy komukolwiek innemu.
- Ale to nie pomoże – Dżana podpuszcza mnie.
Ja się waham.
- Może – mówię. – Może komuś, w jakiejś specyficznej sytuacji… Wiem… - zacinam się, trudno mi znaleźć słowa. – Wiem, że to, co piszę ma sens, że czegoś można się z tego nauczyć. Czy da się to wprowadzić w życie? Jeśli się chce… Ja powiedziałam tylko, że pisanie wcale tego nie ułatwia, co nie znaczy, że nie warto próbować. Ja próbuję. Ciągle próbuję.


Odsłona VI – październik 1997

- Co znowu chcesz napisać? – pyta mnie Dżana. – Czy nie wyjaśniłaś już wszystkiego? Czy nie uczyniłaś nas już wiecznymi? Ja się na tym nie znam – dodaje – ale zapytaj Pera, on ci powie, jest w końcu artystą, jeśli tworzysz coś, co ma być dziełem literackim, nie możesz tego przeciągać w nieskończoność, znudzisz tylko ludzi.
- Wiem – mówię. – Wiem, ale doznałam olśnienia. Szukałam czegoś i nie znalazłam właściwych słów, żeby to opisać, a teraz już je znam i chcę się nimi z wami podzielić. Wiecie, na wykładzie z filozofii facet mówił o Heraklicie, a tenże Heraklit uważał, że nie ma bytu, że nie ma trwania…
- Czyli my nie istniejemy? – niepokoi się Dżana.
- I tak i nie – odpowiadam. – Ale tak samo jest ze mną. Po prostu nie ma czegoś takiego jak trwanie, a trwanie to coś innego, niż istnienie…
- To prawda – wtrąca się kara klacz City’i. – W końcu podtytuł opowiadania w którym wystąpiłam brzmiał „Opowieść o tych, którym nie dane było zaistnieć, a musieli trwać”.
- Dokładnie – mówię – i tam nie było powiedziane istnieć, a zaistnieć. To ważne. Heraklit bowiem twierdził, że nie ma bytu, jest tylko stawanie. Kiedy o was opowiadam lub piszę, kiedy ktoś o was czyta, to jest moment stawania. Wy powstajecie w mojej lub w czyjejś innej wyobraźni – mówię do postaci ze swoich opowiadań, mimo, że nie staję przed nimi, a leżę w łóżku trochę śpiąca i kontuzjowana po jeździe konnej w ramach W-F’u, a oni są wszędzie i nigdzie. – Opisałam was i możecie się stawać… Zawsze, kiedy o was pomyślę, kiedy ktoś o was przeczyta lub usłyszy. To o to chodzi. Historie na marginesie, jakich chciały plastykowe konie Maria i Per ściśnięte w worku, nie są potrzebne, są miłe, ale nie są potrzebne, myliłam się – wyjaśniam, a oni słuchają mnie w milczeniu. – Ważne jest tylko to, że możecie się stawać.
Właściwie, kiedy się nad tym zastanowię, wiem, że odkryłam to już latem tego roku nad morzem, gdy spacerując wzdłuż brzegu, nad którym powstało wiele epizodów z opowieści o Dżanie, opowiadałam o niej swojemu chłopakowi, a on słuchał mnie uważnie zafascynowany. Tak, już wtedy wiedziałam, że to jest najważniejsze, ale nie znałam jeszcze teorii Heraklita o „stawaniu”.
- I to nie ma znaczenia, że o niektórych z was nie będzie już nowych opowieści. Ważne jest to, że są stare, że można je czytać i że to też jest stawanie wciąż na nowo.
- Rozumiem – mówi Per – i jako kompozytor sam to znam, ale czy chcesz nam przez to powiedzieć, że tego miejsca, w którym trwamy, tego miejsca bez dołu, góry i barw też nie ma.
- Ależ oczywiście, że go nie ma – odpowiadam – i wy wszyscy nie trwacie.
- Ale ja w nim teraz stoję – protestuje Per i faktycznie widzę go zanurzonego w mroku, w pustce, którą przepatrują jego oczy i na której opierają się jego stopy.
- To tylko gra mojej wyobraźni – mówię. - To też rodzaj stawania.
- Więc czemu jest tak zimno i pusto. – Per wchodzi mi w słowo.
- Bo to odbicie mojej bezsilności i mojego lęku przed przemijaniem.
- A propos lęku – wtrąca Dżana. – To jakby nie na temat, ale czy rozwiązałaś swój problem z Żerania?
- Nie – przyznaję. – Brnę w niego coraz dalej i zupełnie się gubię…
Nie potrafię powiedzieć więcej. Czasem sama się oszukuję, że robię postępy i, że warto. To w sumie zależy od tego, w jakim jestem nastroju. Na pewno ciągle piszę o tym, co dla mnie najstraszniejsze i ciągle mam nadzieję, że mnie to wzmocni. Choć czuję, że racja jest po stronie Dżany. W chwili próby nic nie pomoże.

Nowe tym czasem nadeszło, ale ja nie zdążyłam się jeszcze zorientować jakie.


Odsłona VII – listopad 2015

Minęły całe lata, w czasie których nie rozmawiałam z postaciami z moich opowiadań. Człowiek dorósł i ma coraz mniej czasu na egzaltacje i rozważanie sensu swoich poczynań. Przez te lata bardzo wiele się zmieniło. Nowe przyszło nie wiedzieć już ile razy. Zmieniali się otaczający mnie ludzie i przemierzane przeze mnie drogi. Przyszedł jednak taki dzień, że odgrzebałam stare zapiski i stwierdziłam, że może coś w nich jest. Uznałam, że warto je odkurzyć i pokazać światu. Stwierdziłam też, że coś należy do nich dodać. Parę spraw jeszcze skomentować, podsumować, wyjaśnić.

W wielu życiowych kwestiach czas dzieli się na przed i po jakimś fakcie. Tak też moje historie to te sprzed wymyślenia Riauka i te po. Bohatera tak wyjątkowego, po prostu nie mogło tu zabraknąć. Białowłosy wojownik, brzydki i zły na cały świat narodził się z przemian następujących w moim życiu, choć na początku nie zdawałam sobie z nich sprawy.
Kilka lat temu spotkałam się z nim oko w oko. Nie pierwszy zresztą raz.
Wydarzyło się to w jego stajni, tuż przed jednym z rodzinnych spotkań, których był pomysłodawcą. Wszyscy zebrali się już w chacie. W tym oczywiście jego kobieta – Teena, która kiedyś była Tiną. Chyba żadna z nas nie sądziła, że jej istnienie nabierze jeszcze zupełnie innego formatu. Została przecież wepchnięta do tej historii z braku innego pomysłu na bohatera. Odnalazła się jednak w nowej roli, a nawet rozwinęła się i zmądrzała.
Riauk oporządzał jeszcze konie.
Po prostu pojawiłam się tam. Kiedy uniósł głowę z nad nóg siwego, kościstego Cienia zobaczył mnie w przejściu. Wyglądał na zaskoczonego. Zmarszczył wąskie, białe brwi. Wyprostował się. Wyszedł z przegrody konia i stanął przede mną. Milczał.
- Wiem, że czasy, kiedy było mi wolno przychodzić do twojego świata, minęły, ale nie mogłam się powstrzymać. Bardzo chciałam cię jeszcze raz zobaczyć. – Powiedziałam. Wzięłam go za rękę, tak jak przed laty, gdy spotkaliśmy się w Świecie Prawdziwym. On nadal czuł się bardzo niepewnie, stojąc oko w oko z tą, która stworzyła jego świat. Ja umiałam już patrzeć mu w twarz, nie dostrzegając szpecącej go blizny.
- Nie dałam ci łatwego życia – uśmiechnęłam się lekko, jakby przepraszająco.
- To nic – powiedział, a może tylko zdawało mu się, że to zrobił. To nie miało jednak znaczenia. Wiedziałam, co czuł. Byłam w końcu Opowiadaczką i zawsze wiedziałam, co akurat robił i myślał.
- Pewnie wiesz, że każdy świat Opowiadacze kiedyś porzucą – powiedziałam. – Tak już jest i nic tego nie zmieni. Chcę jednak, żebyś wiedział, że będę patrzeć na ciebie tak długo, jak tylko zdołam. Jesteś dla mnie ważny.
Nie odpowiedział, tylko skinął głową. Nie znalazł właściwych słów.
Objęłam go. Nie umiałam się powstrzymać. Na chwilę wtuliłam twarz w jego szyję. Byłam tylko odrobinę od niego wyższa.
Zanim zdążył zareagować, już mnie nie było.

Jaki sens miało to zdarzenie?
Ja naprawdę chciałam przytulić Riauka. I zrobiłam to! Ale czy wierzę, że to było naprawdę? Nie, oczywiście, że nie. O ile jestem w stanie wyobrazić sobie, że patrzę w jego gniewne oczy o czerwonych tęczówkach, to jednak nie jestem w stanie wyobrazić sobie wrażeń dotykowych związanych z objęciem jego wątłego ciała. Zresztą, nie jestem szalona. Wiem, że Riauk nie istnieje w realny sposób.
Dlaczego więc to opisałam?
Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Chciałam mu podziękować za to, jak wiele ze mną przeszedł i czego się od niego nauczyłam.
Jak mogłam uczyć się od wymyślonej przez siebie postaci?
Cóż, w rzeczywistości po prostu uczyłam się na podstawie swoich przeżyć i przemyśleń.
Zresztą... Tak, teksty, żeby ktoś je przeczytał, muszą mieć sens. Ale nie znaczy to, że muszą ściśle trzymać się realiów, że muszą być bardzo sztywne, pisane na poważnie i z zadęcie. Ale żeby to rozumieć, trzeba trochę dojrzeć, a może nawet się zestarzeć.

Jeśli chodzi o mój problem z Żerania, jakby nie było ciężko, kiedy naprawdę było trzeba, stanęłam na wysokości zadania. Wytrwałam przy boku mojego chłopaka, kiedy ciężko chorował. Byłam dla niego podporą. A potem problem rozwiązał się sam. Wybrał inną. Zwolnił mnie z obietnic. I... Tak jest dobrze. Rzeczy widziane z bliska bolą, ale z dystansu okazują się słuszne. Jeśli tylko człowiek choć trochę trzyma się swojej drogi, wszystko ułoży się tak, jak powinno.

Z Dżaną wolę nie rozmawiać. Nie rozumiem tego, ale wiem, że nie jest zadowolona z zostania babką kogoś takiego jak Riauk. Natomiast z Marią i Perem na pewno miałabym o czym jeszcze pogadać, ale znów są zajęci przy kolejnej opowieści. Udało im się jeszcze wziąć udział w czymś naprawdę wielkim. Co, mam nadzieję, uda mi się skończyć pisać. Jakby jednak nie było, teraz mam z pracy nad tym tekstem dużo radości. I oni ją mają. Optymizm Pera się opłacił.
Choć... Tak, nie napisałam i nie napiszę o księżniczce Dianie. Nie wszyscy mogą mieć szczęście. Tak już jest. I owszem, to boli, ale cóż, niektórych historii po prostu nie da się napisać, za mało w nich treści.
Życie artysty, nawet jeśli nie jest uznany i sławny, jest nieco inne, niż całej reszty ludzkości. Więcej w nim zmartwień i problemów, ale też i więcej radości, bo swój czas dzieli nie tylko z realnymi, ale i ze zmyślonymi bytami.

18.01.2016 – Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...