Kejti's Factory - Opowiadanie

"O psie, który przyjechał autobusem"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Była późna jesień. Drzewa szkolnego ogródka od strony Ogińskiego stały nagie i ciemne na tle odległego, sinego nieba, a mimo to pozostawały bliski i znajome: zdziczała grusza i dwie zdziczałe jabłonie tworzyły niski strop nad moją głową. Wiele najedliśmy się z nich owoców, które nigdy nie zdążały dojrzeć, bo przecież zrywaliśmy je tuż przed rozdaniem świadectw. Za plecami miałam coś, co nazywaliśmy grządkami i na czym niektóre klasy próbowały sadzić rośliny, ale gdzie nigdy nic nie wyrosło. Pas gęstych krzewów przytulonych do zielonego, od lat nie odnawianego płotu po mojej lewej ręce odgradzał ogródek od ulicy, a po prawej – ukrywał go przed spojrzeniami z boiska. Przede mną, tam gdzie nie wiedzieć dlaczego usypano wzniesienie ozdobione krawężnikiem i gdzie bez problemu można było przejść przez płot na zaplecze zakładu fotograficznego, który w tamtych czasach jeszcze prosperował, ale niedługo miał już spłonąć i przez następne lata straszyć zabitymi dyktą oknami, stała potężna, stara olcha o spękanej korze. Nazywaliśmy ją Wężowym Drzewem, właśnie ze względu na tę spękaną korę, przywodzącą na myśl węże oplatające pień. Obok rosło cienkie, zupełnie okorowane przez starszych uczniów, czy może przez jakąś chorobę drzewo splatające się gałęziami z olchą, to nazywaliśmy Trupim, właśnie dlatego, że samo było martwe, tajemnicze i smutne. Wielu drzewom nadaliśmy imiona, były nam bliskie, tak samo jak ludzie i zwierzęta z okolicy. Dotykaliśmy ich i tuliliśmy się do nich, miejskie dzieci, końca lat osiemdziesiątych. Potrafiliśmy w swoich zabawach zamienić szkolny ogródek i boisko w rajską krainę.
Tego dnia jednak się nie bawiłam. Byłam sama. To była lekcja w-fu. Nasze lekcje w-fu często tak wyglądały. Albo graliśmy w zbijaka, albo skakaliśmy przez starą, długą skakankę obracaną przez dwie osoby. Nie byłam dobra ani w jednym, ani w drugim, ja, gruba dziewięciolatka, żyjąca gdzieś pomiędzy realnym światem, a światem swoich fantazji. Zawsze próbowałam uciec, gdzieś się zawieruszyć, żeby tylko nie znosić upokorzeń dostania piłką w twarz, lub skuchy przy pierwszym skoku. Zresztą, nie tylko ja uciekałam. W sumie, wykręcenie się z lekcji było w dobrym tonie wśród moich koleżanek. Zdarzało się, że we dwie, czy we trzy obserwowałyśmy grę, ukryte w Trójskale, czyli między trzema olchami wyrastającymi z jednego pnia na umieszczonym tam przez kogoś kamieniu. Przyjemne dreszcze chodziły nam wtedy po plecach i czułyśmy się lepsze od tych wszystkich naiwniaków rzucających w siebie piłką. Czasem jednak nie robiliśmy nic. Po prostu wypuszczano nas do ogródka. Zdarzało się, że siadałam z koleżankami na drabince, udawałyśmy, że to rakieta i opowiadałyśmy sobie niestworzone historie, lub chodziłyśmy dookoła boiska po do połowy wkopanych w ziemię oponach. Dziewczyny często jednak wpadały na pomysł, żeby skakać w gumę. To nie było dla mnie. W „piątki” jeszcze jakoś szło, ale kiedy klasyczną metodą miałam skoczyć żabką łydy, to było już niewykonalne. Czasem ktoś też proponował berka. To również nie miało sensu i tak jak zbijak niosło upokorzenia. Zawsze, gdy mnie zberkowano były niewielkie szanse, że moje miejsce zajmie ktoś inny. Więc kiedy koś proponował gumę, albo berka ja po prostu się ulatniałam i szłam właśnie do ogródka, żeby tam rozmawiać z drzewami lub w wyobraźni wyruszyć w dalekie podróże. Tak było też tego zimnego dzień. Byłam sama i było mi smutno.
Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Nie wiem skąd się wziął. Po prostu nagle spostrzegłam, że stoi przy mnie biało-brązowy kundel średniego wzrostu. Dzisiaj już go właściwie nie pamiętam, ale mam rysunki, jego portrety, które wtedy sporządziłam i na ich podstawie, mogę odtworzyć jego wygląd. Pysk miał długi, cały brązowy, uszy szpiczaste. Na szyi po lewej stronie trzy brązowe kropki ułożone w trójkąt. Duże łaty miał w sumie trzy, pierwszą na kłębie i barku po lewej, drugą na boku, też lewym, schodzącą na brzuch, trzecią na zadzie. Pomiędzy tymi dwiema ostatnimi łatami znajdowała się jeszcze jedna okrągła plamka. Ogon miał długi, wąski, opuszczony, sierść – szorstką, szczeciniastą. Tyle wiem z rysunków, ale cały czas w pamięci mam jego oczy. Nie były specjalnie duże i nie miały żadnej określonej barwy, może brązowe, a może szare, trochę rozmyte, smutne, ale patrzące bez wyrzutu i przez biegnącą między nimi od czubka nosa białą pręgę bardzo poważne. Ta pręga sprawiała wrażenie, że pies marszczy czoło, jakby się nad czymś zastanawiał.
- No, co piesku? – powiedziałam wtedy i pogłaskałam go po głowie.
Nie uciekł. Nie zamerdał ogonem. Nie zawarczał. Po prostu stał zupełnie nieruchomo i patrzył na mnie tymi swoimi oczami.
- Nic nie mam dla ciebie – dodałam. Taka była prawda. Nigdy nie nosiłam do szkoły kanapek. Tak się jakoś składało, że nie było czasu ich zjadać.
- Nic nie mam – powtórzyłam, jakbym się usprawiedliwiała, a on stał i patrzył. – Jutro coś ci przyniosę – obiecałam. Chciałam go minąć, wrócić do swoich myśli, ale to nie było możliwe. Jego wzrok nie dawał mi spokoju. - Chodź – powiedziałam. Nagle coś przyszło mi do głowy. Ja nie miałam kanapek, ale Bożena, moja najlepsza przyjaciółka mogła mieć. – Choć – powtórzyłam i ruszyłam w stronę furtki łączącej ogródek z boiskiem, a on o dziwo poszedł za mną, tak jakby zrozumiał, poszedł, nie pobiegł, cały czas będąc o pół kroku za mną.
Bożenę znalazłam przy górce, niedaleko płotu odgradzającego boisko od ogródka, tam, gdzie przy oponach zawsze zostawialiśmy plecaki. Właśnie zrezygnowała z jakiejś zabawy.
- Masz kanapki? – spytałam szybko.
- A co?
- Spotkałam bezdomnego psa – wskazałam na niego. – Ja nic nie mam. A on jest pewnie głodny.
- Ja też nie mam kanapek – zmartwiła się – ale mam chałkę. Myślisz, że zje?
- Zje – zapewniłam.
Faktycznie zjadł. Zjadł szybko, łapczywie pochłaniając nawet najdrobniejsze okruchy. To był jego pierwszy posiłek w naszym towarzystwie.
Reszta dziewczyn szybko zebrała się przy psie i wszystkie oddały mu swoje kanapki. Jadł nie wybierając – szynkę, kiełbasę i żółty ser, nie zostawiając po sobie ani okruszyny chleba. Naprawdę był głodny. Otoczyłyśmy go kręgiem i przypatrywałyśmy się jak zadowolony, ostatnią skórkę dojada na leżąco.
- Odejdźcie od psa – próbowała perswadować nasza wychowawczyni, która pojawiła się właśnie wtedy, gdy nikt jej nie potrzebował. – Możecie się czymś od niego zarazić.
Nikt nie posłuchał nauczycielki. Nadal stałyśmy w kręgu, dyskutując jakie nadamy mu imię. Było parę propozycji, ale w końcu wszystkie zgodziłyśmy się na Lampo. Naszą lekturą była wtedy książka „O psie, który jeździł koleją”, a ja akurat opłakiwałam poprzedniego wieczoru śmierć bohaterskiego Lampo.
- To jest wyjątkowy pies – powiedział ktoś, chociaż jeszcze nic o nim nie wiedziałyśmy. - Taki mądry.
- Taki śliczny.
- Musi mieć wyjątkowe imię.
Wtedy na podwórko wtoczył się wóz z węglem do szkolnej kotłowni, ciągną go stary kasztana z konopiastą grzywą i jasnymi frędzlami zdobiącymi kopyta. Nie raz w czasie lekcji patrzyłam przez szybę na to zwierzę. Klasę mieliśmy na parterze, akurat przy kotłowni i koń stawał pod naszymi oknami. Jak miałam na niego nie patrzeć? Konie zawsze mnie fascynowały. Zawsze marzyłam, żeby na nich jeździć. Sama nie wiem dlaczego. Nieraz głaskałam tego konia, na ułamek sekundy, zanim nauczyciele się zorientowali dotykałam jego ciepłej skory i miękkich chrap, ale kiedy tamtego dnia dziewczyny z okrzykiem „koń!” na ustach popędziły przez podwórko, ja zostałam z Lampo. W jakiś sposób on miał tego dnia pierwszeństwo.
- No, co piesku, chyba miałeś szczęście – pogłaskałam go po głowie, a on parę razy zabił ogonem w ziemię.
- Odejdźcie od konia! – krzyczała nasza wychowawczyni. – Odejdźcie od konia, może was kopnąć!
Następnego dnia przyniosłam Lampo mięso – to czego nie zjadł mój pies. Tak samo było też następnego dnia i następnego. Przyzwyczailiśmy się, że Lampo czeka na nas po lekcjach. W szkole nikt już nie jadł kanapek, wszystkie były dla niego, a on szybko zaczął wybrzydzać. Zaspokoił pierwszy głód i mógł marudzić. Przestał jeść chleb i wygryzał tylko masło, przestał jeść też ser. Pewnie, szynka, kiełbasa i surowe mięso musiały mu bardziej smakować. W czasie przerw rozmawiało się tylko o nim. Ktoś powiedział, że przyjechał pod naszą szkołę autobusem. Czemu nie. Przystanek był blisko, a my wszyscy uważaliśmy go za niezwykłego psa. Pewnie jechał do domu – wymyślił ktoś. Może zostawiono go w autobusie? Jak można było coś takiego zrobić? Ludzie są okrutni!
Szkolne kłótnie i niesnaski poszły w niepamięć, nie było na nie czasu, trzeba było pójść, zobaczyć, jak czuje się nasz pies. Tak, w jakiś sposób należał do nas wszystkich, do klasy III b roku szkolnego 1987/88.
Nosił w sumie parę imion. Dla dziewczyn był Lampo, dla chłopców Misiek, albo Jack. Nie reagował na żadne z nich, ale to nie miało dla nas większego znaczenia. Ważne było, że na stałe wprowadził się do naszego ogródka.
Kiedy zachorowałam i przez tydzień nie było mnie w szkole, bałam się, że Lampo odejdzie. Ale nie odszedł. Spędził z nami całą jesień i zimę.
Kiedy chodziliśmy na górkę za szkolnym boiskiem, zjeżdżać z lodowego toru na butach i siedzeniach (ja zawsze stosowałam tę drugą metodę, pierwsza mi nie wychodziła) on siadał na szczycie i patrzył na nas, przekrzywiając głowę, jakby się dziwił. Któregoś dnia chłopcy ubrali go w czapkę i szalik. Nie zaprotestował. Siedział i czekał, aż go rozbierzemy.
Nigdy nie warczał. Nigdy też nie szczekał. Zastanawiałyśmy się, czy nie jest niemy, jeśli pies w ogóle może być niemy. Przez te rozważania stał się jeszcze bardziej niezwykły - jedyny pod słońcem, niemy pies o anielskiej cierpliwości, pies, który przyjechał autobusem i sam sobie nas wybrał.
Kiedy zaczęła się wiosna, ciągle jeszcze był z nami i wtedy moi rodzice zrozumieli, że sprawa jest poważna, że Lampo sam nie odejdzie. Tę sytuację można było rozwiązać na wiele sposobów. Na schronisko nie chcieliśmy się zgodzić, nie dla takiego psa. Do domu nikt nie mógł go wziąć. My mieli Snoopy’ego, babcia Jacka, koleżanki z klasy albo już miały psy i koty, albo nie mogły ich mieć. Można było też zalegalizować jego pozostanie przy szkole. Moja mama poszła porozmawiać z dyrektorką, a ta powiedziała – w porządku, niech zostanie, trzeba go tylko zaszczepić na wściekliznę. Oczywiście to zadanie pozostawiła mojej mamie.
Na szczepienie wyruszyliśmy pewnego dnia po lekcjach w czasie, gdy szczepiono wszystkie psy – moja mama, Bożena, Rafał i oczywiście ja. Chciała iść z nami jeszcze Beata, ale rodzice jej nie puścili. Kończył się kwiecień, a dzień był upalny i słoneczny. Ja prowadziłam Lampo na smyczy należącej do Snoopy’ego. Szedł grzecznie, nie ciągnął się i nie opierał, tak jakby ktoś kiedyś go tego nauczył. Wszyscy byliśmy bardzo z niego dumni. Kolejka do lecznicy przy Wysockiego była długa. Ulokowaliśmy się więc na ławce na dworze, a Lampo usiadł razem z nami, wpychając się za plecy. Moja mama poszła zająć kolejkę wewnątrz budynku. Czas czekania strasznie się dłużył. Wyciągnęłam więc kartkę i napisałam sobie tasiemcowy przykład matematyczny. To był rodzaj zabawy, pisałam po kolei cyfry od zera do dziewięciu i znaki: plus, minus, razy, podzielić, wstawiając co jakiś czas nawiasy i potem to liczyłam. Tego dnia Bożena mi pomagała, także zafascynowana przykładem. Nasza niecodzienna zabawa zainteresowała w końcu dwie starsze dziewczyny, które również przyszły tu ze swoim psem. Zaczęły z nami rozmawiać i pomagać w liczeniu. Zdążyliśmy policzyć w sumie dwa takie tasiemce, zanim przyszła nasza kolej. Do gabinetu weszłam razem z mamą. Ona tłumaczyła, że to bezdomny pies, i że nie wie, jak się zachowa, ale Lampo pozwolił postawić się na stole, a przy zastrzyku nawet nie zaskomlił. Urósł jeszcze w moich oczach jeśli to w ogóle było możliwe. Weterynarz powiedział, że po zastrzyku może się źle czuć i rzeczywiście, kiedy doszliśmy pod szkołę, dziwnie dyszał.
- Przynieś mu wody – powiedziała moja mama.
Wzięłam więc miskę i poszłam. Miskę dostał, gdy zaczęły się upały, dużą, metalową, czerwoną, malowaną w polne kwiaty. Stała pod dziką gruszą, obok kłody, na której czasem siadaliśmy. Łazienka na parterze szkoły okazała się zamknięta, zdarzało się to dość często. Miałam do wyboru wyprawę na piętro, albo do drugiego skrzydła budynku długim korytarzem wyłożonym płytkami. Na przerwach ślizgaliśmy się tam czasem na butach. Sama jednak bałam się tamtędy chodzić. Korytarz był wąski i mroczny. Pośrodku miał drzwi do stołówki. Było to obce pomieszczenie dla całej mojej klasy utworzonej z dzieci niepracujących matek. My jadaliśmy w domach, ale za to prawie zawsze chodziliśmy na drugą zmianę. Kiedy przechodziłam tym korytarzem sama, wydawało mi się, że ktoś jest za mną i bałam się, że kiedyś w końcu zaatakuje. Łazienka w drugiej części szkoły miała jeszcze jedną wadę – pilnowała jej bardzo krzykliwa woźna, która nie pozwalała tam wchodzić, jeśli nie miało się lekcji w pobliżu. Lekcje w pobliżu było mieć trudno. Znajdowała się tam bowiem tylko klasa dla zerówki, świetlica, nam także obca, drzwi do okrytej tajemnicą poradni zawodowej i zamknięte czarną kratą schody prowadzące do szkoły dla dzieci specjalnej troski. Mimo wszystkich wad tej łazienki poszłam właśnie do niej. Wolałam ciemny korytarz i groźną woźną, niż niesienie miski z wodą po schodach. Wybrałam dobrze. Woźnej nie było. Oczywiście nie udało mi się donieść wody, nie rozlewając jej na samym środku korytarza.
Naszym następnym posunięciem była buda dla Lampo, duża, pomalowana na zielono, z dachem obitym papą. Mój dziadek ją zrobił, był inżynierem budowlanym. Ustawiliśmy budę pod gruszą. Lampo jednak nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany. Leżał do niej tyłem, ziewał i oganiał się ogonem od much. Może mu trochę przeszkadzaliśmy. Wokół budy zebrała się cała moja klasa, z bijącymi sercami czekając, czy Lampo wejdzie, czy zielona buda stanie się jego domem. Komuś przyszło do głowy, że może się jej boi. Ktoś inny, żeby to sprawdzić, włożył do budy coś do jedzenia. Pies wszedł, wyjął jedzenie i znowu o budzie zapomniał. Był przecież upał. Rozeszliśmy się zawiedzeni, zupełnie jednak niepotrzebnie. Następnego dnia powitał nas, wychodząc z wnętrza budy.
Wtedy wydawało nam się, że zostanie z nami na lata, ale już w parę dni później, nie znalazłam go po lekcjach w szkolnym ogródku. Smutna, trochę zawiedziona ruszyłam do domu. W połowie drogi dogonił mnie i skoczył mi na piersi, merdając ogonem.
- Lampo, mój Lampo – szeptałam głaszcząc go, a potem szybko, drżącymi z podniecenia rękami rozwinęłam mięso z aluminiowej foli.
Zjadł szybko, a potem odszedł w swoją stronę. Następnego dnia nie spotykałam go wcale. Kolejnego również. Zaczęłam się martwić. Co się stało? Czemu zniknął? Czemu właśnie teraz?
Szłam do domu wzdłuż ogrodzenia szkolnego ogródka, beznamiętnie przyglądając się sztachetą. Zobaczyłam go wtedy. Był w ogródku. Bawił się z Iwoną i Beatą. One podrzucały do góry niebieski kocyk, który ktoś przyniósł mu do budy, a on skakał, próbując go pochwycić.
- Chodź! – zawołała jedna z nich. – Lampo wrócił!
Do tej pory stałam zupełnie nieruchomo, może zbyt zaskoczona, by się poruszyć, nagle ruszyłam biegiem. Droga była długa, najpierw do warzywniaka na rogu, potem jeszcze kawałek do bramy. Tornister obijał mi się o plecy, ale to nie było ważne, ważny był Lampo, a Lampo wrócił. Przyłączyłam się do wspólnej zabawy. To był piękny dzień, beztroski. Lampo, kiedy zmęczył się już skokami, położył się na wznak z zadartymi do góry łapami, a my głaskałyśmy go po brzuchu. Podobało mu się to, nam też. Skórę miał różową, pełną brązowych plamek, takich jakby niedokończonych łatek.
W jakiś czas później dowiedzieliśmy się, gdzie znikał. Przyprowadził sobie sukę i razem zamieszkali w budzie. Była nieco od niego niższa, potwornie chuda i brzydka, szarobura, z czarną pręgą na grzbiecie i pyskiem przypominającym zminiaturyzowanego doga. Uznaliśmy jednak, że skoro Lampo ją wybrał, musiała być tak samo wyjątkowa, jak on. Nad imieniem dla niej nie było żadnej dyskusji. Skoro on był Lampo, ona musiała być Lasse. Otrzymały imiona dwóch najwspanialszych i najwierniejszych psów, jakie znaliśmy z literatury.
Lasse nieco się nas bała. Kuliła uszy i cofała się, kiedy próbowaliśmy ją pogłaskać. Jeść też nie chciała, chyba, że dawało się jej jedzenie ręką, małymi porcjami. Nam to oczywiście nie przeszkadzało, to było dla nas wyzwanie. Chcieliśmy ją oswoić. Nie zdążyliśmy.
Pamiętam jeszcze wieczór po moich dziesiątych urodzinach, wieczór ósmego maja. Zapadł zmrok, ale niebo nie było szare, a ciemnogranatowe, takie jakie bywa tylko latem. Ja wyszłam z tatą i Andrzejem, sąsiadem z piątego piętra, odprowadzić Bożenę do domu. Po hucznej zabawie została moim ostatnim gościem. Szliśmy wzdłuż ulicy Bartniczej, taj samej, na której stała nasza szkoła. Lampo i Lasse zjawiły się nagle po przeciwnej stronie jezdni. Nie podeszły do nas, ale szły równolegle z nami. Szły obok siebie, nie węszyły, ani nie rozglądały się, czasem tylko, któreś z nich spojrzało na nas, tak jakby też nas odprowadzały. Szliśmy tak razem do skrzyżowania, my po jednej stronie, one po drugiej. Przez pasy już jednak nie przeszły, zatrzymały się i dalej odprowadzały nas tylko spojrzeniem, dwa przytulone do siebie cienie ginące w gęstniejącym mroku.
Co jeszcze pamiętam? Pamiętam, że u Bożeny w bloku przy Rembielińskiej była zepsuta winda i musieliśmy wejść na piechotę na dziesiąte piętro. Pamiętam też, że kiedy zeszliśmy na dół ich już nie było, a potem... Potem nadeszły złe czasy.
Pewnej nocy na początku czerwca ktoś podpalił warzywniak na rogu obok szkoły, a przy okazji i budę Lampo. Rano znaleźliśmy resztki solidnej konstrukcji. Na szczęście psom nic się nie stało.
- Co to za ludzie?
- Po co to zrobili?
- Sprawiało im pewnie przyjemność!
Byliśmy wzburzeni i moi rodzice również. Resztę dorosłych, w tym dyrekcję szkoły i nauczycieli bardziej interesował i podniecał los warzywniaka. Lampo był przecież dla nich tylko jednym z wielu bezdomnych nierasowych psów. Najgorsze było jednak to, że w tym samym czasie zaczął chorować. Siedzieliśmy w ogródku, otaczając go dość dużym i dość luźnym kręgiem. On stał z pochyloną głową i wręcz dusił się od kaszlu. Wiem, że większość dzieci mu współczuła, ale wiem też, że zaczęły mieć wątpliwości i bać się. Czy faktycznie nie można się niczym zarazić od psa? Na domiar złego Lasse była szczenna. Co zrobimy z jej dziećmi? Gdzie urodzi? Martwiłam się. Okazało się jednak, że niepotrzebnie. Sprawa rozwiązała się bez mojego udziału i inaczej, niż bym sobie tego życzyła.
To był poniedziałek, 13 czerwca, wiem, bo zapiłam tę datę. Bożena jeszcze przed lekcjami powiedziała mi, że przyjechali po niego w piątek po południu, cała brygada, z siatką i sznurkami. Zabrali go. Podobno były na niego skargi. Podobno ugryzł jakąś kobietę z bloku obok szkoły. On ugryzł? Nasz Lampo, który nawet nigdy nie warczał? Nie mogłam w to uwierzyć. To był okropny dzień. Na lekcjach nie uważałam. Na okładce zeszytu od polskiego napisałam swój pierwszy w życiu wiersz, wiersz o tym, że dzięki Lampo nasze życie stało się lepsze, że zaczęliśmy się mniej kłócić i być lepszymi ludźmi, ale, że w sumie nie warto kochać i nie warto się w nic angażować, bo potem się cierpi. Tak właśnie napisałam, mając dziesięć lat. Na lekcji muzyki uczyliśmy się „Ballady bez tytułu”. Chyba wszyscy, którzy byli w harcerstwie, wyjeżdżali na kolonie, czy chodzili po górach, znają tę piosenkę zaczynającą się od słów ”popatrz, niebo się kłania, niebo różowe...” Nasza wychowawczyni nie pamiętała dobrze tekstu i zamiast „rzeka się cieszy dobrą nowiną” śpiewaliśmy „coś się cieszy”. Dobrą nowiną? Jaką? Tak, to było trochę pomylone, śpiewałam tego dnia, zamiast płakać, a po lekcjach poszłam wyrzucić do śmietnika paczuszkę z mięsem dla Lampo. Nie płakałam po jego stracie. Jakoś nie wyszło. Do dziś jednak nie lubię „Ballady bez tytułu” i choć zupełnie tego nie rozumiem, reaguję na nią gniewem. Może dlatego, że nauczono mnie je w dniu, w którym w ogóle nie powinnam śpiewać.

28.02.2020 - Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...