Kejti's Factory - Opowiadanie

"Nie dogonię was

czyli Dzieje Eryka i Bandy Sztywniaka"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

5. Po schodach w górę, po schodach w dół

Nancy spoglądała gdzieś w dal ponad taflą rzeki. Był tuż koło niej, był gotowy, ale znowu coś mu się pomieszało.
- Czemu jesteś zła? – Pytanie trafiło w pustkę, a on przyglądał się jej napiętym plecom. - Czemu jesteś zła? – powtórzył raz jeszcze.
- Jesteś podły. – Odwróciła się nagle i spojrzała na niego spod ściągniętych brwi. Słowa z trudem wyrywały się z pomiędzy jej zębów. – Mówisz, że mnie kochasz, a kiedy Mary pojawia się na horyzoncie, to od razu za nią lecisz.
- Chodzi ci o tę piosenkę?
- O piosenkę?! – ryknęła. – Spotykasz dziewczynę na ulicy i od razu jesteś dla niej gotowy na wszystko. Jeszcze ją prosisz, żeby tylko czegoś od ciebie chciała.
- Jesteśmy przyjaciółmi.
- Od kiedy? Już raz mnie dla niej zostawiłeś. Ile czasu mam to znosić?
- To była pomyłka... Poza tym... Nie zostawiłem cię, to ty odeszłaś.
Nie skomentowała tego.
- Spałeś z nią?
- Nancy... – jęknął.
- Spałeś?!
- Nie! – Teraz on podniósł głos. – Jesteś naprawdę wspaniała! Dobry sobie wybrałaś dzień na awanturę! Trudno! Możesz to sobie wziąć! – oznajmił, wyciągając z kieszeni małe pudełeczko i rzucając nim w dziewczynę. Próbował się podnieść, ale to nie było takie proste.
- Co to ma być? – spytała nieco zdziwiona.
- Chciałem cię prosić o rękę – oznajmił, opadając z powrotem.
Dziewczyna patrzyła na niego wielkimi, ciemnymi oczami. Wyczytał w nich niezdecydowanie. W ręku trzymała pudełeczko. Nie otworzyła go. Milczeli. Trudno było wybrnąć z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Mierzyli się spojrzeniami. Ich oczy odbijały w sobie odrobinę smutku i żalu, odrobinę gniewu, ale szare spojrzenie było smutniejsze, a ciemne bardziej rozgniewane.
- I co? Mam ci teraz wszystko wybaczyć? – Głos Nancy brzmiał zimno i obco.
Eryk skinął tylko głową i znowu przez chwilę milczeli.
- Naprawdę nic się nie stało. – Teraz on swoim głosem zmącił ciszę. – Otwórz – poprosił.
Długie, drżące palce Wampirzycy uniosły wieczko z cichym kliknięciem. Westchnęła prawie bezgłośnie, spoglądając na bardzo delikatny pierścionek z malutkim diamencikiem.
- Kocham cię – powiedział cicho. Pocałował ją, a ona odpowiedziała pocałunkiem, tym razem nie gryząc. Potem patrzyli sobie w oczy, gdy ich wargi drżały, chcąc znów się połączyć. Musiały jeszcze chwilę odczekać, by sprawić sobie spełnieniem jeszcze większą przyjemność. Znów się całowali.
- A teraz pójdziesz prosić o moją rękę moich rodziców – oznajmiła Nancy, uśmiechając się, jakby nie było wcześniejszej awantury.
- Może nie tak od razu. – Tego spotkania się bał.
- Po co marnować czas? – Pociągnęła go za ramię. – Chodź. Akurat są w domu.
- Chcieliśmy wam coś oznajmić – poinformowała Nancy, kiedy stanęli razem w drzwiach.
- To znaczy ja bym chciał prosić... – W tym miejscu się zaciął. Położyła mu dłoń na plecach, żeby dodać odwagi. – Chciałbym prosić o rękę Nancy.
Spoczęły na nim dwa spłoszone spojrzenia. Tak, tego się przecież spodziewał.
- Nie jesteście jeszcze za młodzi?
- Myśleliście nad swoją przyszłością?
- Z czego będziecie żyć?
Nie myśleli. Niczego nie planowali. Na razie chcieli się pobrać. Na razie chcieli mieć na to zgodę. Chcieli być blisko siebie. Rodzice Nancy zadawali wiele pytań, mieli wiele wątpliwości, ale mieli też i dużo taktu. Nie usłyszał zdań, które sobie wcześniej wyobraził, choć między wierszami brzmiała informacja, że nie był dobrą partią dla ich córki. Tak, i jego ciało, i jego fundusze zostawiały wiele do życzenia. Wprost niczego im jednak nie zabroniono. Gdy wychodząc, żegnał się z Nancy, wiedział już, że spędzi z nią resztę życia.

Dom powitał go pustką, której nie potrafił zrozumieć. Kuchnia wydała się zbyt cicha. Czemu matka nie szykowała kolacji? Gdzie ona w ogóle była? Musiał jej przecież powiedzieć o tym, czego dokonał. Opowiadał o postępach, jakich dokonywali w studio, wchodząc przy tym matce ciągle pod nogi. Teraz chciał opowiedzieć o Nancy. Chciał powiedzieć, że mu się udało. Matki jednak nie było. Nie znalazł jej w sypialni, ani w salonie. Ogarnęła go panika, choć rozum podpowiadał, że wyszła po zakupy. W końcu do reszty zdesperowany zajrzał do pokoju ojca. Ujrzał plecy potężnego mężczyzny, który pochylony krył twarz w dłoniach.
- Gdzie matka? – spytał ostro.
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na niego. Miał czerwoną twarz, lecz nie jak zazwyczaj z gniewu.
- Czego od niej chcesz? – spytał jak ktoś zupełnie obcy.
- Chcę jej coś powiedzieć. – Nie rozumiał tej gry.
- Jest w szpitalu. Miała atak serca – usłyszał.
Zbladł nagle i oparł się o framugę, bo inaczej chyba od razu by runął. Trwał tak, z trudem łapiąc oddech i rozwierając szeroko oczy, żeby się nie rozpłakać. To było gorsze od uderzenia w głowę, tym bardziej teraz, kiedy miał przed sobą tego mężczyznę, którego przez wszystkie lata milczenia zdążył już znienawidzić. Czekał na atak. Nie miał siły się obronić, ani wycofać. Atak jednak nie nastąpił. Ten człowiek także miał serce.
- Co jej chciałeś powiedzieć? – spytał tylko.
- Żenię się – wydusił, jakby bez żadnego sensu.
- Musisz? – pytanie było w stylu ojca.
- Nie. Chcę.
Mężczyzna podniósł się, podszedł do niego i objął go mocno. Nie powiedział niczego. Tak wielki przełom nie mógł się dokonać od razu. Niesamowity był już sam fakt, że zamienili z sobą parę słów bez gniewu i że ten, tak by się zdawało zimny człowiek, zdobył się na odrobinę czułości. Uścisk ojca jednak wcale Eryka nie pocieszył. Znalazł się bowiem w silnych ramionach człowieka niezważającego, że kula wbija się pod żebro jego ofierze i że jeśli nie zelży uścisku, ta zaraz runie zduszona. Gdyby to nie było takie skomplikowane, Eryk spróbowałby się oswobodzić. Mimo to, gest ojca sprawił, że wybaczył mu wszystko. Mógł wreszcie wybaczyć, bo nagle obaj, w takim samym stopniu, potrzebowali pomocy.
- Jaki jest jej stan, szanse? – pytał później, plącząc się po kuchni. Rzeczą oczywistą było, że ojciec nie umiał w niej zrobić niczego, a przecież jeść musieli i nie mogli obrastać brudem. Teraz to wszystko było na jego głowie.
Zahaczył plastykową stopą o nogę krzesła, żeby przyciągnąć je do kuchenki. Usiadł na jego oparciu i mógł już zabrać się za jakąś pracę – na razie kanapki.
- Nie wiem – odpowiedział ojciec. Siedział przy stole, z głową opartą na rękach, beznamiętnie przyglądając się jego krawędzi. – Nie wiem, czy to faktycznie był atak serca. Coś z sercem. Nie znam się na tym. Mówili, że to bardzo poważne, że stan jest ciężki...
Eryk odwrócił głowę od kuchennej szafki i przyjrzał się ojcu. Czy on płakał? Czy to było w ogóle możliwe?
- Może mi wytłumaczysz, z kim się żenisz. – Ojciec zmienił nagle temat.
Teraz Eryk był już naprawdę zaskoczony.
- Od półtora roku spotykam się z Nancy – wyjaśnił. – Była tu parę razy. Widziałeś ją, taka czarna...
- Ładna dziewczyna – przyznał ojciec. – A jaka jest?
- Wspaniała – westchnął, wznosząc oczy ku sufitowi. – To bardzo dobra dziewczyna, bardzo wrażliwa...
- Więc wreszcie zrozumiałeś, jak powinno wyglądać normalne życie?
- O co ci chodzi?
- Przestaniesz się wreszcie wygłupiać z tym zespołem?
- Nie – odpowiedział stanowczo. – To moje życie. Co innego mogę robić?
- Nie ja kazałem ci skakać...
- Tato, przestań! – krzyknął nagle. – Mamy się kłócić?! Zawsze się tylko kłócimy! Chociaż teraz daj spokój! Choć i weź to, ja przecież ci jedzenia nie przyniosę. – Bał się, że teraz ojciec już naprawdę wybuchnie, ale on nie powiedział niczego. Wstał tylko i tak jak go prosił, wziął talerz. Eryk wrócił do stołu, ciągnąc za sobą krzesło, które trąc nogami o podłogę robiło niesamowity hałas. Jedli milcząc i łypiąc na siebie spode łba, ale posunęli się jeszcze o krok na drodze zgody – usiedli naprzeciwko siebie.

Nadeszła noc, powoli zatapiając świat w mroku. Dzień był za nim, a myśli kłębiły się. „Z czego będziecie żyć?” – pytali rodzice Nancy. To bolało, to, co to pytanie kryło w sobie. Chociaż niby jasno mu to wyłożyli. Nancy pracowała w firmie ojca. Dopiero wszystkiego się uczyła, nie zarabiała więc zbyt wiele, a po ślubie rodzice nie zamierzali więcej płacić za jej zachcianki. Taka była przecież normalna kolej rzeczy. „Jesteś tylko kaleką” – mówiło wyobrażenie ojca Nancy w jego głowie. „A świat jest zły” – odpowiadało jego własne ego. – „Jest mi źle, tak bardzo źle. Matka miała atak serca. Nie wyjdzie z tego.” Ojciec mówił – „przestań się wygłupiać z tym zespołem”, ojciec mówił – „nie ja kazałem ci skakać.” Znowu widział tamtego chłopca. Jemu się udało. List od Marydith jeszcze nie przyszedł, wiedział, że było za wcześnie, ale nagle zaczęło go to boleć. Wlókł się na górę po schodach, tego wieczora wydawały mu się nawet dłuższe, niż kiedy pokonywał je po raz pierwszy. Najpierw kule - ten ruch trzeba wykonać szybko, żeby nie upaść, potem nogi. Nienawidził ich. „Nie ma nogi” – myśleli ludzie. To ta, która była, sprawiała mu kłopoty. Pulsujący ból rozsadzał głowę. Nagle pomyślał – „nie warto nigdzie iść. Na górę jest tak daleko.” Usiadł na schodach i odłożył kule na bok. Jedna z nich zjechała parę stopni niżej, stukając. Strasznie nieprzyjemny wydał mu się ten dźwięk. Oparł głowę o balustradę. Sprawną nogę podciągnął w górę i objął rękami, druga bezwładnie spoczywała na stopniach. Nie zamierzał się już ruszać, nie było warto. Myślał o matce. Na pewno to, co się stało, było jego winą. To przez niego się zmieniła, zaczęła płakać. Nawet siebie nie potrafił już przekonać, że nie wiedział, jak skończy się sprawa z pociągiem. Opuszczone powieki obmyły łzy, ale nie wypłynęły na policzki. Oczy zapiekły. Dlaczego to wszystko zdarzało się właśnie jemu? Dlaczego jemu? Czy miał stanąć i wyć? Nawet po to nie chciało mu się podnieść głowy. Przeszył go dreszcz. Otrząsnął się.
Zimno – pomyślał, ale mimo to nie uznał, że warto się ruszyć. Nie było warto. Po ulicach hulał wiatr, a on siedział na środku schodów, mając w sobie żal do przeznaczenia. Takim pochłonęła go noc i takim zastał go świt.

Wpuścił Matsa do kuchni.
- Co się z tobą dzieje, chłopie? – spytał rudzielec. – Nie przyszedłeś do studia.
- Mam problemy – odpowiedział zimno, nie patrząc na przyjaciela.
- Ale nie możesz wystawiać nas do wiatru. Co ty sobie myślisz? Są terminy, umowy.
- Daj mi spokój – powiedział takim tonem, jakby mówił: „jazda z moich oczu.” – Moja matka jest w szpitalu. Wszystko mi się wali. – Potarł ręką twarz, potem się wzdrygnął. – A wczoraj nie doszedłem na górę, zostałem w połowie schodów.
- A co mnie to obchodzi?! – Mats podniósł głos. – Dobra, mnie może obchodzi, ale nikogo więcej. Jeśli podpisujesz umowę, musisz się z niej wywiązać, co by się nie działo. Jesteś nam potrzebny. Czy do ciebie to nie dociera? Na jakim ty świecie żyjesz? – Rudzielec nie mógł usiedzieć na miejscu, miotał się więc po kuchni, wymachując rękami. – Masz zamiar siedzieć tu i się umartwiać?
- A ty masz zamiar mnie codziennie nachodzić? – Wysunął w przód dolną szczękę, mierząc rudego złym wzrokiem.
- Będę cię nachodził! – wrzasnął tamten, waląc dłonią o udo. – Wtedy podziałało! To nie jest zabawa – zaczął przekonywać spokojniej. – Nie jesteśmy w szkole i nie bawimy się w zespół, jesteśmy zespołem i będziemy nim przez resztę życia, jeśli czegoś nie sknocisz...
- Jutro przyjdę – odpowiedział zimno, bardzo zimno, nakazując rudzielcowi wzrokiem, żeby sobie już poszedł.
- Powinieneś iść do psychiatry – pożegnał się Mats i wyszedł trzasnąwszy tylnymi drzwiami. Eryk został w kuchni sam, wyprostowany, wpatrzony w ścianę. Wiedział, że Mats miał rację, ale... Pomyślał, że jakby daleko nie zaszedł, jego nogi nigdy nie będą sprawne, a kiedyś i to stanowczo wcześniej, niż będzie chciał, umrze. Po co więc miał cokolwiek robić? Coś robić zawsze trzeba. Może warto było coś po sobie zostawić? Jeśli w ogóle cokolwiek jest warte wysiłku, to chyba to.
Następnego dnia zjawił się w studio.

Poszedł do matki do szpitala, z przerażeniem stwierdzając, że sinoblady sam wygląda jak pacjent. Lękiem przejął go obraz wszystkich pracujących urządzeń, do których była podłączona. Uśmiechnęła się słabo na jego widok. Jej twarz była biała, jak papier. Dopiero wtedy zrozumiał, jak wiele przeżyła lat i jak wiele spośród nich przyniosło tylko łzy. Czas wyraźnie odbił się na jej twarzy pokrytej gęstą siateczką zmarszczek. Nigdy tak na nią nie patrzył. Nigdy tego nie dostrzegał. Zawsze czegoś tylko od niej wymagał.
- Jak się czujesz? – spytał, a głos oderwał jakiś schrypnięty ton z jego gardła.
- W porządku. – Nadal usiłowała się uśmiechać.
- Przychodzę z dobrą wiadomością. – Usiłował zmusić swoją twarz, by odbiła w sobie odrobinę ciepła i wiary, ale było to trudne, nawet kiedy układał wargi w uśmiech. – Pamiętasz, mówiłem ci o Nancy. Żenię się z nią. To naprawdę wspaniała dziewczyna.
- Kiedy będzie ślub? – spytała.
- Nie wiem. Poczekamy, aż wyjdziesz ze szpitala.
- Ja już nie wyjdę. – Głos matki zabrzmiał słabo. – Ja umrę.
- Nie możesz tak mówić – zaprotestował żywo. – Wyjdziesz ze szpitala, wyzdrowiejesz. Musisz wyzdrowieć. – Tak myślał. Nie wyobrażał sobie świata bez niej.
- Kocham cię – oznajmiła, biorąc go za rękę. – Jestem z ciebie dumna, z tego jak żyjesz, z twojej muzyki. – Mówienie bardzo ją męczyło. – Boję się jednak o Marydith. Wyjechała. Co tam się z nią dzieje? Chciałabym ją jeszcze zobaczyć przed śmiercią.
- Mamo... – Jego duża, szorstka dłoń potarła jej wysuszoną skórę na palcach.
- Ja umrę – powtórzyła uparcie. – Boję się, że Marydith już nie wróci. Kto zajmie się domem? Kto zajmie się ojcem? Ty sobie ze wszystkim nie poradzisz.
- Mamo, nie powinnaś bać się o Marydith, tylko o mnie – zaczął tłumaczyć spokojnie. – Ona wróci. Ona studiuje. Jest porządną dziewczyną. Będzie kobietą z klasą. Ja jestem rockowcem. Żadna matka nie byłaby dumna z takiego syna. O moją przyszłość powinnaś się bać.
- Nie – zaprzeczyła. – Ja wiem, jaki jesteś. – Może nie zauważyła, kiedy dorósł. Może mu w tym nie pomogła i przez wiele lat bała się na niego patrzeć, ale pewnego dnia poznała go na nowo i choć wiedziała, że nie ma w tym jej zasługi, cieszyła się, że jej syn był taki, jaki był. Był dzielny, dobry i wrażliwy. Niewielu takich mężczyzn chodziło po świecie. Ona takiego nie spotkała. Eryk był tym wszystkim, czym nie był jego ojciec, mając w sobie jednocześnie jego stanowczość i siłę. – Jestem z ciebie dumna – powtórzyła raz jeszcze, a jemu chciało się płakać. Nie rozumiał dlaczego tak łatwo szło mu wybaczanie, ale tak było i jeśli miał do kogoś żal, to tylko i wyłącznie do siebie. Tak, jak zawsze. Wszystkiemu on był winny. Skoro o tym wiedział, czemu niczego w swoim życiu nie potrafił zmienić?

- Źle wyglądasz – powiedziała Nancy, zaraz po tym, jak otworzyła mu drzwi.
Skinął głową. Nie odezwał się, póki nie wszedł do jej pokoju i nie usiadł na krawędzi łóżka. Położył kule obok siebie.
- Ja to zawsze mam pecha – burknął.
- Co znowu...
- Moja matka trafiła do szpitala. Miała atak serca.
Jeszcze przed chwilą Nancy była gotowa do reprymendy, miała mu powiedzieć, żeby nie widział wciąż życia w czarnych barwach. Teraz do niego podbiegła.
- Przykro mi – wyszeptała. Usiadła obok niego. Objęła go. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Już zrobiłaś. Jesteś. – Pocałował ją w czoło. Pomyślał przy tym, że powinien przyjść do niej poprzedniego dnia, zamiast tępo wpatrywać się w ścianę w kuchni.
- Ale naprawdę... – przytuliła go mocniej. – Wiesz, nie umiem gotować. Ale gdybyś potrzebował pieniędzy...
- Nie – potrząsnął głową. – Gotować to akurat umiem.
- Ale jak...
- Mam swoje sposoby – uśmiechnął się. – A pieniądze matce w niczym nie pomogą. Ma dobrą opiekę. Brakuje jej tylko woli do walki. – Na chwilę zamilkł. – Mogłabyś ją ze mną odwiedzić – zaproponował. – Ucieszyłaby się.
Minęła chwila, zanim Nancy odpowiedziała.
- Będę się bardzo stresowała. Ale pójdę z tobą. Nie wiem tylko, co się mówi w takich sytuacjach.
- Wystarczy, żebyś się uśmiechała.

Marydith stała na środku pokoju, rozdzierając kopertę. Jacky wylegiwała się na swoim łóżku, studiując kobiece pismo, Alicja jak zwykle się uczyła. Marydith szybko rozwinęła papier listowy, lubiła dostawać listy, ale zawsze zanim je przeczytała, napawały ją lękiem.
„Marydith – pisał Eryk. – Zacznę od dobrej wiadomości. Więc, żenię się, z Nancy oczywiście. Terminu ślubu jeszcze nie ustaliliśmy, ale będzie niedługo.”
- On się żeni! – oznajmiła Marydith tryumfalnie, opuszczając w dół ręce z listem.
- Kto? - spytała Jacky. Alicja także zareagowała na tę rewelację i uniosła głowę znad książki.
- Mój brat! – Rozpierała ją radość.
- Ten od zespołu? – zdziwiła się Jacky, zwijając w rulon gazetę.
- Ja mam tylko jednego brata – odpowiedziała trochę rozdrażniona. Wiedziała, co Jacky zaraz powie.
- No, ale on jest... No... – męczyła się Alicja – kaleką. Jak to możliwe?
- Normalnie! Co z tego?! – wrzasnęła Marydith, ciskając list na biurko. – To wszystko jest naprawdę! Jacky, ty opowiadałaś te historie o zespole, też masz problem, żeby uwierzyć?
- Też mi trochę trudno – przyznała blondynka. – No, nie wiem. Człowiek na co dzień się z tym nie spotyka, w opowiadania można wierzyć, ale...
- A płyta?! – Marydith wychodziła z siebie.
- „Wampirzyca” mi się nie podobała. – Blondynka wzruszyła ramionami.
- To jeszcze raz wysłuchasz! – rozkazała Marydith, wydobywając ze swojej szuflady singla z „Wampirzycą”. – Dokładnie posłuchasz. Jak skończę czytać, idziemy do Niny. – Tylko ona jedna miała w akademiku gramofon.
Jacky nie powiedziała już nic, a Marydith oparta o biurko wróciła do przerwanej lektury listu:
„Kiedy tylko matka wyjdzie ze szpitala.” – To zdanie musiała przeczytać jeszcze raz od początku. – „Terminu ślubu jeszcze nie ustaliliśmy, ale będzie niedługo, kiedy tylko matka wyjdzie ze szpitala. Miała atak serca. Nie jest w najlepszym stanie, ale nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłoby jej się coś stać. Tak być nie może! Ona jednak ciągle mówi, że umrze. Chciałaby cię zobaczyć. Bardzo się o ciebie martwi, o to, że już nie wrócisz.”
Bo nie wrócę – pomyślała Marydith.
„Lekarze mówią, że to mógł wywołać stres, ciągłe zmartwienia. Co oni wiedzą. To my wiemy, jak się martwiła. Widzieliśmy jej łzy, ale nigdy nie przyszliśmy jej z pomocą. Myślę, że to, co się stało, może być moją winą. To przecież przeze mnie wszystko się zawaliło. Jeżeli zdecydujesz się na przyjazd, nie denerwuj się ojcem. Doszedłem z nim do jakiego takiego porozumienia. Nawet mnie uściskał. Jak na niego to wielkie posunięcie. Może wreszcie wszystko się ułoży, jeśli tylko uporam się z samym sobą i jeśli matka przeżyje. Nie wiem, co się stanie, jeśli będzie inaczej. W ogóle sobie tego nie wyobrażam. Tego dnia, kiedy się dowiedziałam o matce, nie doszedłem na górę. Zostałem na całą noc w połowie schodów. To była straszna noc. Odpisz. Potrzebuję cię. Eryk.”
Marydith zacisnęła szczęki, wielkie, słone łzy wytoczyły się jej na policzki. Głośno przełknęła ślinę, mrużąc oczy i wtedy łzy potoczyły się podobne do grochu, padając na kartkę i rozmazując litery stawiane szybkim, zamaszystym charakterem pisma Eryka.
- Co się stało? – Alicja wstała i podeszła do niej.
- Moja matka jest w szpitalu – odpowiedziała półprzytomnie. – Weźcie to – wręczyła jej singla – i idźcie do Niny. Chce zostać sama.
- Może nie powinnyśmy wychodzić – zawahała się Alicja.
- Idźcie – rozkazała Marydith, popychając ją w stronę drzwi. – Idźcie – wypchnęła ją na korytarz, zamknęła drzwi i oparła się o nie. Jej szczęki wpadły w nagłą wibrację, twarz wykrzywiła się, a łzy popłynęły jeszcze większym strumieniem. Wydając z siebie histeryczny dźwięk, będący połączeniem pisku i jęku, osunęła się na podłogę i tam już została, zanosząc się szlochem. Potrafiła myśleć tylko o śmierci. Czuła, że świat runął i coś dobiegło końca. Już czuła się sierotą. Nie zastanowiła się nad tym, czy zawali rok, czy nie. Wiedziała, że musi jechać do domu. Zamierzała być tam po raz ostatni w życiu. Jeszcze ten jeden, jedyny raz musiała tam jeszcze pojechać.

Płakała i płakała, a kiedy zabrakło jej łez, po prostu leżała na podłodze. Tak zastały ją dziewczyny. Nie wiedziała ile czasu minęło, na pewno dużo. Drzwi skrzypnęły. Podniosła głowę, by na nie spojrzeć. – Obie były czerwone od płaczu. Przestała cokolwiek rozumieć.
- Co się stało? – spytała półprzytomnie.
- Ojciec Niny zginął. Dzisiaj się dowiedziała – zachlipała Alicja, opadając na ziemię obok niej. – Miał wypadek samochodowy. Jej brat jest w szpitalu w ciężkim stanie.
- A poza tym, ta płyta... – dodała Jacky z trudem powstrzymując szczękanie zębów. – To jest takie smutne.
- Przecież to żaden problem nie mieć nogi – chlipnęła głośniej Alicja. – Naprawdę żaden. Można żyć. Życie jest ważne.
Marydith przyjrzała im się z osłupieniem. Jej twarz lepiła się od łez, ale oczy już wyschły.
- „A ja jestem, jestem na luzie” – zaczęła recytować Jacky łamiącym się głosem. – „Jeśli trzeba mogę grać, mogę nawet słowo dać, bo jestem wolny.” Wolny! – powtórzyła, sycąc się wspaniałością tego słowa. – On jest niesamowity. – Drżała na całym ciele. – „Mej duszy już nie wiąże nic, nie kryję nawet uczuć swych, tak wiele mam w pamięci wspomnień złych.”
- Znasz to na pamięć? – spytała Marydith zupełnie bez sensu.
- Słuchałyśmy tego tyle razy. – Jacky przycisnęła dłoń do głowy, marszcząc czoło. Nagły ból przeszył jej czaszkę. – To jest wspaniałe, kiedy się wie...
- Można żyć, trzeba żyć. Tylko to się liczy – powiedziała Alicja, patrząc w ścianę.

- Nancy, musimy o czymś porozmawiać – powiedział, gdy siedzieli razem w jego kuchni. – Musimy zdecydować, gdzie będziemy mieszkać. Chciałbym, żebyśmy zostali tutaj. Sądzę, że nie powinienem zostawić ojca samego.
- Nie wiem – odpowiedziała Nancy, potrząsając głową. – Wolałabym, żebyśmy mieszkali sami. Ten dom jest za duży. – Nagle skończyła się romantyczność. – Kto to będzie sprzątał? Ja? Przecież nie ty. Jak to sobie wyobrażasz?
Faktem było, że jeszcze nigdy nie splamiła rąk pracą fizyczną. Była z bogatej rodziny. Dotąd miała wszystko.
Milczał.
- Trzeba będzie sprzedać ten dom – postanowiła.
- Nie mogę - zaprotestował. – Zostańmy tu tylko do czasu, aż Marydith nie skończy studiów.
- Nie wiem. – Nancy patrzyła na niego naburmuszona. Tak trwali chwilę, zanim nie zadzwonił dzwonek u głównych drzwi.
Kto to? Wszyscy jego znajomi zawsze dzwonili od tyłu. Podniósł się i powlókł otworzyć. Nie był zadowolony z reakcji Nancy. Jeszcze nawet nie byli małżeństwem, a już dyskutowali jak ludzie, którzy mają siebie dosyć. Zawisł na drzwiach, otwierając je i zobaczył stającą na progu Marydith z torbą podróżną.
- Przyjechałaś? – powitał ją z pewną ulgą.
- Musiałam – odpowiedziała, wchodząc i od razu kierując się do kuchni.
- O! Cześć – przywitała się z Nancy. Nie podobało jej się jednak, że ta akurat u nich była. Wiedziała, że przy niej trudniej jej będzie mówić.
- Cześć – odpowiedziała Nancy. Nadal była zła.
- Muszę się czegoś napić – oznajmiła Marydith, szczękając czajnikiem. – Miałam straszną podróż. – Kiedy woda już była nastawiona, odwróciła się i dokładnie przyjrzała bratu.
- Kiedy dostałam list, przeczytałam najpierw o ślubie. Jak ja się cieszyłam, a Jacky i Alicja zadawały takie idiotyczne pytania: „jak mu się to udało?” i takie tam. Potem przeczytałam o matce. Dałam im twoją płytę i wypchnęłam je z pokoju. Potem się poryczałam. Leżałam na podłodze i ryczałam. Kiedy wróciły, płakałyśmy już razem. Nie mogę się z tym pogodzić. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Ale tak jest. To koniec. – Ostatnie słowa wydostały się z jej ust, stając się piskiem, a po twarzy znowu popłynęły łzy.
- Nie płacz. Tak już jest. Dużo o tym myślałem. Po prostu trzeba się z tym pogodzić.
- Ty to mówisz?! – Marydith podniosła głos. – Pisałeś „potrzebuję cię, nie wyobrażam sobie tego, nie doszedłem na górę!” Teraz mówisz „pogodzić się”! Mówiłeś „zabiliśmy ją”, a teraz chcesz się pogodzić! Ja nie chcę! Nie wyobrażam sobie tutaj życia bez matki! Nie mogę wrócić!
- Nie możesz wrócić?! – Teraz on także krzyczał, uderzając dłonią w stół.
- Chcę mieć własne życie! Swoje już zrobiłam! – Zdenerwowana nie znała umiaru.
- To tylko mój dom, mój ojciec?! – wrzasnął, podrywając się. Stanął na szeroko rozstawionych nogach. Naprawdę stanął. Był zbyt zdenerwowany, by o tym pomyśleć. Marydith też niczego nie spostrzegła i tylko Nancy przyglądała mu się z szeroko rozwartymi ustami, wstrzymując oddech.
- Mam to gdzieś! Ojciec mógł wcześniej pomyśleć, że będziemy mu potrzebni! Chcę żyć! Swoje zrobiłam! – powtórzyła to raz jeszcze, myśląc tylko o sobie.
- Myślisz, że odrobiłaś swoje, zajmując się bratem! Odrobiłaś?! Myślałem, że na czym innym opiera się rodzina, że mnie kochasz, a nie przy mnie pracujesz.
- Jesteś idiotą! – Odwinęła się i uderzyła go w twarz.
- Ych... – wydała z siebie Nancy, kiedy zdezorientowany Eryk runął pod stół. Nogi złożyły się pod nim. Marydith stała przez chwilę przerażona, potem przypadła do niego, czołgając się pod stołem.
- Nic ci się nie stało?
- Nie – odpowiedział kwaśno, rozcierając policzek.
- Przepraszam – wyjąkała.
- W porządku, wszyscy wariujemy. Pomóż mi teraz stąd wyjść. – Wsparła go ramieniem.
- Trochę przesadziłaś. – Nancy odezwała się po raz pierwszy.
Marydith udała, że nie słyszy.
- Ty stałeś – powiedziała Nancy, kładąc dłonie na ramionach Eryka. – Stałeś.
- Po prostu mój organizm się pomylił – odpowiedział. – To się już więcej nie powtórzy.
- Nie żartuj z tego. – Głos Nancy uderzył go z boku, gdy on patrzył w twarz siostrze. Miał dosyć ich obu.
- Nie musisz tu wracać – oznajmił. – Sam się wszystkim zajmę.
- Nie będziemy tu mieszkać – zaprotestowała Nancy histerycznie.
- Nie będziemy. Nie mówmy o tym. – Huczało mu w głowie.
Wtedy zjawił się ojciec.
- Przyjechałaś? – powitał gniewnie Marydith. – I po co? To przez ciebie i tego twojego chłopaka matka miała więcej zmartwień. Chciałaś się uczyć, to się ucz. Zabieraj się stąd. Wracaj na studia. I do swoich chłopaków.
Marydith skuliła się. Ojciec zaraz miał zacząć ją obrażać, a ona nie była wstanie nawet zaprotestować, a co dopiero się obronić. Czajnik gwizdał, a para unosiła się nad kuchenką.
- Daj jej spokój! – Zamiast niej zaatakował Eryk, chociaż najchętniej poszedłby się zamknąć na górze. – Wszystkim nam jest trudno!
- Bronisz jej! Nie jesteś lepszy! Nigdy ci rozumu nie przybyło!
- Jesteś chory! – ryknął Eryk. – Czy potrafisz tylko krzyczeć?! Komu tym pomożesz?! Daj nam spokój!
Ojciec gniewnie fuknął i poszedł do swojego pokoju.
- Odprowadź mnie – poprosiła Nancy, wstając. Pobladła, a jej oczy zrobiły się jeszcze większe, niż zwykle. – Mnie już wystarczy wrażeń. – No tak, nie zareklamował jej najlepiej rodziny. Nie myślał o tym jednak długo. Na razie miał dosyć. Wszystko nagle zwaliło się na jego barki. Czy mógł to udźwignąć? Skoro musiał, to i mógł.
Kiedy wyszli, Marydith stała jeszcze przez chwilę, wpatrując się w drzwi. Dopiero po chwili ocknęła się z odrętwienia i rzuciła do kuchenki, żeby ratować czajnik.

- To był straszny dzień – powiedziała Nancy idąc koło niego. Jej oczy wciąż nie były w stanie się zmniejszyć. – Nie mogę mieszkać z rodziną, w której tak się krzyczy. Nie wytrzymam tego. Zresztą... – Nagle zmieniła temat. – Nigdy mi nie powiedziałeś, jak to się stało, ale już się domyślam. Wokół ciebie ciągle się o tym mówi. Ty też w tym grzebiesz. To chyba ty ich prowokujesz. Może Mats miał rację. Nie wiem. Ale mam tego dość. Jest, jak jest. Po co o tym mówić? Mnie nie obchodzi przeszłość. Mnie przy tym nie było. Ja jestem teraz.
Milczał.
- No, powiedz coś u diabła – rzuciła. Nie była bardzo rozgniewana. Po prostu drażniło ją jego milczenie.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Mam tego dosyć – rzuciła, odskakując w bok i potrząsając gęstwiną czarnych włosów. – Jeśli chcesz mnie mieć, musisz mnie złapać! – Zaśmiała się i ruszyła przed siebie biegiem.
To był żart, ale wziął go zupełnie na poważnie. Musiał złapać Nancy. Musiał coś udowodnić tak jej, jak i sobie. Pognał za nią na tyle szybko, na ile mógł. Wiedział, że nie był w stanie jej dogonić. Musiał to jednak zrobić. Biegła przed nim lekko. Czasem odwracała się i śmiała do niego, a może z niego. On gnał rozpaczliwie tracąc dech. Wyrzucał przed siebie kule tak daleko, jak było to tylko możliwe. Za każdym razem z trudem ratował się przed upadkiem. Potem dostawiał nogi. Ramiona rozdzierał ból, a ta piekielna lewa stopa zawijał się do środka tak, że mało się o nią nie potknął. Zacisnął zęby. To nie miało sensu. Ona gnała przed nim tak lekko. Jaka była wspaniała. Robił wszystko, co mógł, by ją dopędzić, ale przegrywał tak, jak zawsze w wyścigu z gnającym na łeb na szyję życiem.
Nancy zagapiła się i wpadła na starszego mężczyznę. Przeprosiła z uśmiechem i ruszyła dalej. Wtedy nieco się do niej zbliżał. Postanowił zaryzykować. Nie widział innej możliwości. A taki szczęśliwy zbieg okoliczności mógł się już nie powtórzyć. Odrzucił jedną kulę i rzucił się ku Nancy. Zawisł jej na ramieniu. Dyszał ciężko. Udało mu się.
- Mam cię – wysapał. – Teraz zostaniesz?
- Zostanę – odpowiedziała, obejmując go. Byli razem. Mocno się do siebie przytulili. Jego boki poruszały się szybko. Wciąż trudno mu było złapać oddech. To był szalony świat, ale nie zły. Nie mógł być taki zły, skoro raz mu się udało.
Zostanę – pomyślała Nancy. Była tego pewna. Chciała z nim być. Kochała go. Może rzeczywiście przerażała ją jego rodzina, może on sam ją przerażał, ale kiedy trzymała go w ramionach i czuła jak unoszą się jego żebra, wiedziała, że był tym, którego chciała mieć obok siebie do końca życia. Był inny, niż chłopcy, jakich dotąd spotkała. Nie chciał tylko z nią spać. Rozmawiał z nią, wierzył w nią i nie wyrzucał przeszłości, tak jak reszta tych porządniejszych. Może to nie były wystarczające powody, ale właśnie dla niego była gotowa zmienić całe swoje życie.
Tulił się do niej oparłszy czoło o jej ramię, miał ją, zdobył. Nancy coraz trudniej było wytrzymać jego ciężar. Nie chciała jednak wypuścić go z objęć. Ta chwila nie miała się już powtórzy, chwila w której obejmowali się na ulicy, a ona zrozumiała, że chce być właśnie z nim i to na zawsze.
Nie mogli jednak trwać tak wiecznie. Odsunął się od Nancy wciąż wsparty o jej ramię.
- Trzymaj się – oznajmiła, śmiejąc się cicho i czysto. Pochyliła się, żeby podać mu kulę.
- Dziękuję. – Uśmiechał się zakłopotany.
Pocałowała go, zamiast odpowiedzieć.
- Jestem ci winien wyjaśnienie – powiedział nagle.
- Co? – jego słowa zaskoczyły ją.
- Nie udało mi się wskoczyć do pociągu.
- Co?
- Założyłem się, że wskoczą do pociągu, a potem z niego wyskoczę – słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Kiedyś szybko biegałem. Ale nie udało mi się. Tak zostałem kaleką.
Nancy nie odezwała się od razu. Skinęła głową. Pogłaskała go po plecach. Potem zmarszczyła czoło.
- Pamiętam jak pojawiłeś się w szkole na wózku. Byliśmy wtedy jeszcze mali. Chodziłam do czwartej klasy, czy coś takiego. Oczywiście, że nie postąpiłeś mądrze. Ale byłeś dzieckiem.
- Więc mnie nie potępiasz?
- O Boże – jęknęła. – Oczywiście, że nie. – Objęła go bardzo delikatnie, tak, żeby go nie przewrócić. Więcej o tym nie rozmawiali.

- Mamo, mam dla ciebie niespodziankę. – Uśmiechnął się wchodząc do niej. – Ktoś ze mną przyszedł.
- Znowu przyprowadziłeś Nancy?
- Nie. – Jego twarz pojaśniała. – Marydith.
Dziewczyna otulona burzą ciemnych włosów wysunęła się nieśmiało zza drzwi.
- Przyjechałam, ale nie po to, żeby się pożegnać – oznajmiła, kucając przy łóżku matki i biorąc ją za rękę. – Przyjechałam, żeby pomóc ci się z tego wylizać.
- Córeczko... – wyszeptała nie młoda już kobieta w odpowiedzi.
Eryk przyjrzał się jej bardzo uważnie i spostrzegł, że wyglądała stanowczo gorzej, niż kiedy widział ją poprzednim razem. Ona odchodziła. Lekarze też mówili, że nie jest dobrze. Używali jakiś fachowych słów, których nie rozumiał i których nie był w stanie zapamiętać. Wszystko się waliło.
- Córeczko, ty wrócisz. – Trudno było stwierdzić, czy pytała, czy prosiła. – Zaopiekuj się ojcem. To nie jest zły człowiek. – Jej głos brzmiał bardzo słabo.
- Wiem, mamo.
Eryk milczał. Nie potrafił się w tym znaleźć.
- Wrócę, wszystkim się zajmę – obiecywała Marydith, a on wiedział, że kłamała. Z jednaj strony uważał, że to dobrze, że matka nie pozna prawdy, z drugiej, sam chciał, żeby te słowa były prawdą. Trudno. Marydith miała trochę racji. Ona także potrzebowała własnego życia. Dlaczego miała płacić za jego błędy?

Ze szpitala wyszli w jeden z ostatnich ładnych dni jesieni. Musieli zmrużyć oczy oślepieni słonecznym blaskiem. Ciepło rozlało się im po plecach.
- To wszystko przeze mnie – powiedział nagle. – Nie mogę dłużej milczeć, to mnie zbyt męczy. Ty możesz iść, mieć własne życie, to wszystko to moja wina, więc ja to muszę wziąć na siebie.
- O czym mówisz? – Nie zrozumiała.
Odwrócił wzrok.
- W uproszczeniu historia wygląda tak: to dlatego, że skoczyłem, matka zaczęła płakać, dlatego, że zaczęła płakać, umrze.
- To nie jest takie proste – zaprotestowała Marydith. – I nie możesz mówić o winie. Przecież nie wiedziałeś, jak to się skończy.
- Ale mogłem przewidzieć.
- Jeśli kogoś skrzywdziłeś, to tylko siebie. Daj z tym spokój. Kiedy przyjechałam, mówiłeś, że musimy pogodzić się z tym, co niesie życie...
- Sam nie wiem, co mówię.
- To prawda – roześmiała się smutno. – Posłuchaj, nie ma nikogo bez winy. Wszyscy odpowiadamy za to tak samo. A może w ogóle nie odpowiadamy za nic. Przecież nikt nie mógł przewidzieć, jak te wszystkie sprawy się skończą. My po prostu nie mamy szczęścia.
Nie odpowiedział.
- Ale Nancy ma szczęście – powiedziała Marydith, zrzucając z siebie ciężar poprzednich słów. Nie poczuła się jednak lepiej. Poprzedniego dnia mówiła naprawdę straszne rzeczy.
- Niby czemu? – Spojrzał na nią, też wpadając w ten lżejszy ton.
- Bo ma ciebie. – Marydith klepnęła go w ramię. – Naprawdę ma coś wspaniałego. - Ton zazdrości zabrzmiał w jej głosie, tak jakby chciała dodać „ja wciąż jestem sama”.
Mary zjawiła się nagle, tak jak zawsze się zjawiała i bez żadnej zapowiedzi rzuciła się Erykowi na szyję. Marydith odskoczyła w bok, trochę tą sceną zaskoczona.
- Dziękuję – wyszeptała Mary wciąż go ściskając. – To dzięki twojej piosence dostałam robotę – wyrzuciła z siebie. – Zaangażowali mnie w takim małym nocnym klubie. Straszna dziura, ale na początek wystarczy. To dzięki tobie. To naprawdę wspaniale mieć przyjaciela, kogoś, na kogo można liczyć. Ja się nie spodziewałam. – Nie dało się jej przerwać. – Myślałam, że jesteś jak ci inni faceci, wtedy, kiedy za mną latałeś. – Potok słów Mary trwał nadal, ale Eryk już jej nie słuchał. „To naprawdę wspaniale mieć przyjaciela” brzmiało w jego głowie. Pomyślał o Matsie. Tak, on był jego przyjacielem, wiele razy już mu pomógł. Ale odpłacał mu się raczej w paskudny sposób. Musiał to zmienić.
- Mary, daj już spokój. – Usiłował się od niej uwolnić. – Ludzie na nas patrzą. – Śmiał się, kiedy ona ocierała łzy wzruszenia.
- Dziękuję – powtórzyła.
- Nie ma za co. Jakby co, ciągle jestem do twoich usług – zażartował.
- Wpadnę kiedyś – odpowiedziała. – Hej!
- Hej! – I już jej nie było. Tak szybko jak się pojawiła, tak też znikła.
- Kto to? – spytała Marydith, otrząsając się ze zdziwienia.
- Mary, za długa historia jak na teraz – odpowiedział, uśmiechając się. Było mu lżej. Może nie zawsze popełniał błędy. Czasem coś mu wychodziło. A gdyby potrzebował pomocy, wiedział, że znajdą się ludzie, którzy go wesprą. Nie było tak źle.
Następnego dnia, wchodząc do studia, po prostu się uśmiechnął i otrzymał w odpowiedzi ciepły uśmiech Matsa, trochę niepewny uśmiech Pit i od Yoshi’ego coś, co miało być uśmiechem, a co sprawiło, że oczy i usta Wietnamczyka zwęziły się wręcz nieprawdopodobnie.

- Czy moglibyśmy porozmawiać? – spytał, wchodząc do pokoju ojca.
- O czym mamy rozmawiać? – Głos mężczyzny brzmiał zimno.
Eryk usiadł na krawędzi łóżka ojca, odkładając na bok kule. Wsunął dłonie pomiędzy kolana i wziął głęboki oddech, to miała być trudna rozmowa.
- W zasadzie chciałbym cię przeprosić – oznajmił. – Ale wszyscy za dużo krzyczymy. Po co atakowałeś Marydith? Zrobiła parę głupich rzeczy, ale to nie powód, żeby tak ją traktować. Ty zawsze przesadzałeś. Chcę, żebyśmy doszli do jakiegoś porozumienia. To nie może polegać na tym, że wszyscy ci się podporządkujemy. Jesteśmy już dorośli. Musimy mieć własne życie. – Czuł, że to bez sensu. Ojciec nie chciał mu pomóc, milczał, a on miał wrażenie, jakby mówił do ściany. – Nie możemy dłużej milczeć. Tyle lat chyba już wystarczy? Zawsze byłeś zły, miałeś pretensje. Czy nam pomogłeś? Obwiniałeś Marydith za stan matki. Wiem, że mnie też obwiniasz.
- I mam rację! Już zapomniałeś, jakie przeżyła załamanie? I to przez ciebie!
- A co ja przeżyłem, to cię już nie obchodzi?! Spójrz na mnie! – rozkazał. – Jestem człowiekiem! A ty?! Myślisz, że przez ciebie nie płakała?! Mogłeś jej pomóc! Byłoby jej lżej! Ale nie, łatwiej było zrzucić wszystko na mnie!
Ojciec znowu zaczął coś krzyczeć. Eryk podniósł rękę, nakazując ciszę i jakby jednocześnie zasłaniając się nią przed ciosem.
- Przestań! – krzyknął, usiłując przedrzeć się przez donośny głos ojca. – Przestań! Przyszedłem się z tobą pogodzić. Nie radzimy sobie z przeszłością, więc ją zostawmy. Marydith twierdzi, że nikt nie jest winny, tylko, że nie mamy szczęścia.
Ojciec znowu milczał. Jego twarz, która poczerwieniała, kiedy krzyczał, powoli wracała do normalnego koloru.
- Teraz to już nie wiem, co powiedzieć – oznajmił Eryk. – Chyba do niczego nie dojdziemy tak, jak zawsze. Widocznie nigdy nie będziesz o mnie dobrze myślał. Spróbujmy chociaż sobie nie wchodzić w drogę.
- W porządku – powiedział w końcu ojciec, choć przyszło mu to z trudem. – Denerwuję się, a ty jesteś do mnie podobny. – Wyciągnął do niego rękę i ich dłonie złączyły się w męskim uścisku, choć żaden z nich nie wiedział, co ma to naprawdę znaczyć.
- Powinniśmy sobie pomagać, a nie sprawiać ból – oznajmił Eryk.
Ojciec skinął głową, jeszcze mocniej ściskając jego dłoń. Kiedy Eryk wychodził z pokoju ojca, zostawiał za sobą już nieco bliższego człowieka o ciężkim charakterze, którego droga przez życie też nie była usłana różami.

Kiedy wszedł do swojego pokoju, od razu zrozumiał, że ten nie jest pusty. Noc nastała nad światem, a on czuł, że to już kiedyś się zdarzyło. Marydith kuliła się w rogu jego łóżka, cicho płacząc.
- Co się znowu stało? – spytał, siadając przy niej. Totalną paranoją wydawał mu się fakt, że nagle to on wszystkich pocieszał.
- Świat jest do niczego – wyrwało się z piersi jego siostry, z trudem przedzierając się przez potok łez. – Matka i to, że ojciec jest taki dziwny i ja jestem taka samotna. Nie mam nikogo, kto by mnie rozumiał – rozpaczała.
- A ja?
- Ty się nie liczysz. – Machnęła ręką. – To co innego. Nie mam przyjaciółki, ani chłopaka. Jakcy i Alicja niczego nie rozumieją.
- Przestań. – Ostatnio za często to mówił i słyszał. – Nie jest tak źle i nie powtarzaj tego, o czym już mówiliśmy. Najpierw przeżywa się szok, potem do wszystkiego można, a nawet trzeba się przyzwyczaić. Tak musi być. Życie płynie dalej. Jeszcze wiele jest przed nami. To ty powiedziałaś. – Wiedział, że mówił rozsądnie. Wiedział też, że łatwo się załamywał. Często widział świat jeszcze gorszym, niż widziała go w tej chwili Marydith. Ale to było tylko chwilowe popadanie w obłęd. Życie pędziło i choć może za nim nie nadążał, to ciągle trwał w miarę przy zdrowych zmysłach i robił małe postępy i odrabiał stracony czas, na tyle, na ile to w ogóle było możliwe. Tak mogło być. Przecież, gdyby ciągnęło się za sobą wszystkie złe wspomnienia, koło czterdziestki musiałaby się już być zupełnym wrakiem. A przecież dojrzali ludzie jakoś sobie radzili z bólem, przez który przeszli.
Marydith milczała, ocierając pośpiesznie oczy.
Pochylił się, zdjął protezę i but. Przez chwil masował nieposłuszną mu stopę.
- Kiedyś matka opowiadała nam bajki. To było tutaj. Byliśmy jeszcze bardzo mali – powiedziała wolno i cicho Marydith.
Wyprostował się i przyglądał jej bladej twarzy. Błękitne, pełne łez oczy niepokojąco upodobniły się do oczu matki.
- Pamiętam, że zawsze stawałeś w obronie smoków. „One też mają prawo do życia” mówiłeś, chociaż oboje nie bardzo wiedzieliśmy, co to znaczy. Matka się śmiała. Tłumaczyła, że smoki muszą zginąć, bo krzywdziły ludzi. Mówiła, że zawsze giną, że tak musi być. Już wtedy nie podobał ci się świat. Nie zgadzałeś się z jego porządkiem. A teraz mówisz o godzeniu się. Nie chciałeś tego słyszeć, ale świat jest do niczego. Ja tak to widzę.
Nie powiedział niczego, wziął ją tylko za rękę.
- Dlaczego matka przestała opowiadać nam bajki? – zachlipała.
- Przyszedł dzień, kiedy przestały nas bawić – zaczął tłumaczyć. – Pewnego dnia nie opowiedziała nam bajki, a myśmy nie poczuli jej braku. Więcej więc nie poprosiliśmy o bajkę. Ona poczuła ulgę. Mogła wieczorem zająć się czymś innym. Pomyślała „moje dzieci dorastają” i była z nas dumna.
- Skąd wiesz? – Marydith wepchnęła głowę między kolana.
- Nie wiem. Tylko tak myślę.
- Ona nie umrze! – histerycznie zapiszczała Marydith.
- Nie umrze – zapewnił i mocno ścisnął jej dłoń.
Tak trwali przez chwilę. Potem Marydith otarła łzy i potrząsnęła głową. Dotknęła ręką do czoła.
- Boli mnie głowa – oznajmiła w żałosnej skardze.
- Idź, połóż się – zaproponował jej.
- Nie chcę iść do mojego pokoju – powiedziała, patrząc w ciemne okno, za którym niczego nie mogła dostrzec, prócz pustki podobnej do tej, jaka gościła w jej sercu. – Tam jest tak pusto i zimno. Boję się tam spać. Nachodzą mnie takie potworne myśli.
- Możesz zostać tutaj – zaproponował niezbyt jednak uradowany możliwością dzielenia z nią łóżka.
- Nie. – Uśmiechnęła się przez łzy – Nie mogę. Nie jesteśmy już dziećmi.
Tymi słowami odpowiedziała także na swoje wcześniejsze pytanie. Eryk zauważył to, ale nic nie powiedział.
Siedziała jeszcze przez chwilę, patrząc to w okno, to na ustawione pod ścianą gitary.
„Czas płynie i nie jesteśmy już dziećmi” powtarzała w myślach, poruszając wargami. Potem po prostu się podniosła niesamowicie majestatyczna, owinięta zwiewną tkaniną smutku. Podeszła do drzwi. Musiała wyjść, choć chciała zostać z nim. Chciała coś jeszcze powiedzieć, żeby opóźnić chwilę zejścia na dół.
- Dobranoc – przyszło jej tylko do głowy.
- Dobranoc.
Znikła za drzwiami. Słyszał jej kroki na schodach. Znalazł ją w swoim łóżku jako dziewczynkę, a kiedy wychodziła, była już kobietą.

C.D.N.
Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...