Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
1. Droga
W telewizji i radio wrzało. Z pewnością ucieczki młodzieży i młodych dorosłych z miast zwalono by na konto jakiegoś zespołu rockowego, gdyby nie to, że wiedziano co jest ich powodem, a wszystkie zespoły miały już coś na sumieniu. Władze zresztą mogły mówić co chciały i tak nikt by ich nie słuchał.
„Chart zburzy Pieśnią miasta” – zwierzęta powtarzały słowa starego wróżbity. Prawie nikt co prawda ich nie rozumiał. Ci, którzy rozumieli, nie wierzyli w nie. A ci, którzy je rozumieli i w nie wierzyli, usiłowali sami siebie przekonać, że to nie stanie się za ich życia. Niezależnie do której grupy zwierzęta należały, wszystkie odczuwały irracjonalny lęk i podniecenie. Jak dotąd przepowiednie starego wróżbity, pustelnika nazywanego Kingiem Mędrcem zawsze się spełniały. Poprzednie dotyczyły jednak spraw mniejszej wagi i były bardziej zrozumiałe.
Ci dwoje, którzy zafundowali podatnej na wpływy młodzieży przejażdżki na maskach samochodów, rozumieli słowa przepowiedni i wierzyli w nie.
W telewizji na wszystkich kanałach pytano: „dlaczego zwierzęta uciekają?”
Oni nie musieli już zastanawiać się nad odpowiedzią na to pytanie. Znali swoje pobudki. Omawiali właśnie szczegóły ucieczki.
- Pojutrze po południu przyjdziesz do mnie. Tak będzie prościej. Lenie możesz powiedzieć co chcesz, byle nie prawdę. Wystarczysz mi ty. Nie chcę mieć jej na głowie. Najlepiej powiedz, że musimy popracować nad ostatnim kawałkiem. Ona uwierzy, jest łatwowierna. Prześpimy się parę godzin i kiedy ruch ustanie, tak o drugiej w nocy, wyruszymy - informowała smukła klacz krążąc po pokoju. Jej sierść była błyszcząca, lśniąco biała na szyi i bokach. Ogon miała bujny i daleko odsadzony, o żółtawym zabarwieniu, taka sama była przycięta krótko grzywa. Spokój jasnych kolorów mąciły dwie czarne łaty. Pierwsza oplatała jej klatkę piersiową i schodziła po przednich nogach do nadgarstków, druga znajdowała się na zadzie, spływała po słabiźnie na brzuch i po nogach aż do pęcin. Klacz byłaby z pewnością piękna, gdyby nie jej pysk: długi, o mocno zarysowanych ganaszach, z lekko wysuniętą do przodu dolną szczęką. Najpotworniejsze były jednak jej oczy: brązowo-zielone, miotające pioruny. Gdyby było to tylko możliwe, zabijałaby spojrzeniem.
- Czy jesteś pewna, że to naprawdę się stanie? Nie chciałbym tracić wszystkiego niepotrzebnie. A jednocześnie jeśli to się stanie, nie chcę zostać tutaj. - Zabrzmiał nieco zachrypnięty głos, mącąc spokój umysłu, w którym zrodził się plan.
- To stanie się na pewno! Przyznaj się od razu, że nie chcesz zostawić biednej Leny samej! – zaatakowała klacz.
- To nie o to chodzi – jęknął ogier. – Ona jest kochana, dobra, taka opiekuńcza. Zawsze słucha tego, co mówię i zawsze rozumie, co czuję, nie tak jak ty, ale... Po prostu boję się stracić ten świat.
- Czyżbyś jej już nie kochał? - spytała zdziwiona klacz, przerywając wędrówkę po pokoju.
- Tak. Nie. Nie wiem. Chyba kocham ciebie. Mam taki bałagan w głowie, że nie wiem już, co jest prawdą – poczuł się zmieszany. Źle się wyraził. Przecież kochał je obie. Życie z Leną było bardziej przewidywalne, spokojne i bezpieczne. Dlatego był z nią. Ale jeśli miał porzucić miasto i wszystko co znał, chciał mieć przy sobie kogoś, kto podzielał jego pasję, kogoś, kto tak jak on, chciał ocalić muzykę. Musiał uciec z Marią.
Klacz przez chwilę zastanawiała się nad tym, co usłyszała, wpatrując się wprost w jego smutne, brązowo-zielone oczy. Był wysokim, kudłatym, karym ogierem. Wydawał się potężny, choć w rzeczywistości był nieco zbyt tłustych. Jego delikatny pysk miał garbonosy profil, a w prawym, mięsistym uchu tkwił złoty kolczyk. Długą grzywę stawiał w nienaturalny sposób do góry, na lakier. Uśmiechał się teraz przepraszająco, odsłaniając zęby. Czy można było ufać komuś o wyglądzie kompletnego idioty? Jednak ucieszyły ją jego słowa.
Było późne popołudnie. Maria krążyła wciąż w kółko, co jakiś czas spoglądając wściekle na zamknięte drzwi. Per umówił się z nią w studiu nagrań. Mówił, że chciał coś przemontować w ich ostatnim kawałku. Tej nocy miał opuścić miasto i życie jakie znał, a jednak ciągle myślał o zespole. Planował wydanie singla, który miałby pojawić się w sprzedaży po ich zniknięciu. Maria zupełnie nie rozumiała, po co mu to było. Przecież, jeśli naprawdę zdarzy się to, o czym mówiono w telewizji, świat ich nie zapamięta.
Nie rozumiała też, czemu nie wpuścił jej do środka, czemu nie mogła usiąść obok niego przy konsoli i służyć radą, jak to kiedyś nieraz robiła, ani dlaczego też posadził na straży asystentkę.
Młoda, czarna pantera siedziała wpatrując się tęsknie w telefon, marzyła o czymś, co przerwałoby ten straszliwy, rytmiczny łomot kroków klaczy. Niech będzie to cokolwiek, byle nie to!
- Kiedy on się tam zamknął? – padło pytanie zadane stanowczym tonem. Maria była zła i musiała się na kimś wyładować.
- Rano – powiedziała pantera cicho.
A więc tym razem o dziwo nie zaspał. Czemu więc jeszcze nie skończył? Mówił tylko o małych poprawkach.
- Lena z nim była – dodała pantera zbyt późno uświadamiając sobie, że powiedziała za dużo.
- Drań!
Pomieszczenie znowu wypełnił odgłos szybkich, rytmicznych kroków. Pantera wzięła się za obgryzanie trzymanego między palcami ołówka. Wypiłaby chętnie czwartą kawę, ale nie było już czystych misek, a nie chciało jej się zmywać.
Ile czasu spędziły w ten sposób? Stanowczo zbyt dużo! W końcu jednak drzwi się otworzyły. Stanął w nich Per z taśmą w zębach. U boku miał Lenę, niska czekoladowokasztanowata klacz o pięknej, bujnej, długiej, lekko układającej się grzywie. Uśmiechała się słodko. Trudno było sobie wyobrazić, że potrafiła powiedzieć coś nieprzyjemnego, a potrafiła.
Per podszedł do biurka na pozór nonszalancko. Maria jednak dostrzegała, że każdy jego ruch był dokładnie przemyślany. Denerwował go ten jego pedantyczny sposób poruszania się.
Rzucił taśmę mówiąc:
- Daj to Klarensowi, niech to puści w świat.
- Uprościłeś to? – Maria zadała pytanie takim tonem, że lepiej było nie odpowiadać. Na takie pytanie nie było dobrej odpowiedzi.
- Nie. Dodałem efekty specjalne – uśmiechnął się szelmowsko. Lata współpracy ze srokatą klaczą przyzwyczaiły go do awantur.
- Ależ to się nie sprzeda! – Maria samo nie wiedziała czemu odgrywa tę szopkę. Czyżby sama też chciała coś po sobie zostawić? Czy może była na niego zła, za to, że spędził ten dzień z Leną. Doskonale wiedziała, co naprawdę robił w studiu.
- Mówisz, jakbyś w ogóle się na tym znała – rzuciła kąśliwie Lena.
- A skąd akurat ty wiesz na czym ja się znam? – odcięła się Maria. Najgorsze było to, że Lena trafiła w jej czuły punkt. Faktycznie to Per wiedział lepiej, czego oczekują ich słuchacze i jaki utwór może wedrzeć się na szczyt listy przebojów.
- Znam cię dość dobrze, by wiedzieć, że na niczym się właściwie nie znasz. – Lena uśmiechnęła się złośliwie.
- Niech panie przestaną – poprosiła zrozpaczona asystentka. - Albo niech się panie kłócą na zewnątrz, bo ja chcę wreszcie wrócić do domu.
- Per, zbieraj się - rzuciła Maria.
Ogier zaczął ładować na siebie gitary, a Lena znowu zaatakowała, była dzisiaj widocznie w wyjątkowo złym nastroju. Choć przecież po tym, co działo się tego dnia w studiu nie powinna.
- Dlaczego ty wszystkim rozkazujesz?
- Żeby oni nie rozkazywali mnie - oświadczyła Maria i odwróciła się w stronę Pera gotowego już do wymarszu. – Wszystkie są ci potrzebne? Mieliśmy tylko popracować nad jednym nowym utworem.
Nie poczekała na odpowiedź Pera. Szybko przekroczyła próg studia.
- Ale... - Lena chciała coś powiedzieć.
- Twój chłop sam decyduje, o tym co robi. Jeszcze go nie sterroryzowałam do tego stopnia – krzyknęła Maria.
- Pa kochanie. Nie powinnaś się tak denerwować - powiedział Per całując kasztankę na pożegnanie. Za progiem słychać było nerwowe parsknięcie.
Spał rozciągnięty na jej białej kanapie. Oboje uznali, że przed wyruszeniem w drogę należy po raz ostatni porządnie odpocząć. Maria nie mogła jednak zasnąć. Kilka razy okrążyła mieszkanie, żegnając się z każdą ścianą, każdym meblem, książką i płytą. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że nigdy już tego wszystkiego nie zobaczy, a przecież Per twierdził, że nie była romantyczna. Nie spędziła w tym mieszkaniu zbyt wielu miłych chwil. Ciągłe byli w trasie. A kiedy akurat nie koncertowali, wtedy była sama, straszliwie samotna wśród tych ścian. Per przychodził i odchodził kiedy chciał. Nazywał się jej przyjacielem. Za kogo ona go uważała? Za dupka, w którym kiedyś się zakochała. Teraz to była sprawa miniona. Czemu więc zdecydowała się z nim uciec z miasta? Może dlatego, że nie miała nikogo innego? A może powinna machnąć ogonem na muzykę, zostać i spróbować zacząć od początku, bez niego.
Nie mogła już dłużej myśleć o swoim mieszkaniu, ani życiu. Jeszcze chwila, a nie będzie umiała odejść. Tym którzy zawsze mieli wszystko, o wiele łatwiej było to porzucić. Ona nie miała.
Szybkim krokiem ruszyła do sypialni, rzuciła się na łóżko i naciągnęła sobie kołdrę na głowę. Może to faktycznie był dobry pomysł, żeby się wyspać. Postanowiła raz jeszcze spróbować zasnąć. Tym razem się jej to udało. Nie potrzebowała nastawiać budzika, zawsze budziła się, kiedy chciała.
Po przebudzeniu pod powiekami miała łzy. Do salonu weszła cicho, nie zapaliła światła. Stanęła nad śpiącym Perem i przyjrzała mu się uważnie. Dlaczego w ogóle się w nim kiedyś zakochała? Może był przystojny, ale wydawał się słaby i nieporadny. Nie, to nie było wrażenie, on taki był. Ale był jeż marzycielem i wizjonerem. To ją w nim urzekło. Niezależnie jednak od tego ile razy śnił o życiu poza granicami miasta, czy był mu w stanie podołać? A może ona chciała, żeby nie podołał czekającym go trudom?
Nagle obudziła się w niej bestia. Chciała zemścić się za wszystko, czemu nie był winien, a co jednak stało się z jego przyczyny, a przede wszystkim, za te godziny oczekiwania w studiu. Wbiła mu zęby w szyję i odciągnęła skórę. Poderwał się od razu, pytając:
- Co się stało?
- Nic. Tylko czas już wyruszać. Spakuj swoje papiery, jeśli chcesz je zabrać, są porozwalane po całym moim mieszkaniu.
Często pracowali u niej nad nowymi utworami. On dzielił przecież mieszkanie z Leną, a Maria w jej obecności nie umiała się skupić. Nie mogła jednak wymagać, żeby Per kazał swojej dziewczynie gdzieś się ulatniać, bo to Lena była właścicielką mieszkania.
Per ziewając zwlókł się z kanapy i wyruszył na poszukiwanie. Ona wzięła ołówek w zęby, żeby napisać list pożegnalny. Szybko stawiała litery o ostrych kształtach:
„To był wspaniały świat, lecz nadszedł jego kres. Odchodzimy, by ocalić muzykę. Nie umiemy żyć bez niej, a tym samym bez przedmiotów. Nie martwcie się, bo będziemy szczęśliwsi, niż wy tutaj.”
- Oby - mruknęła do siebie.
„Możecie zrobić co chcecie, ze wszystkim co zostawimy. Maria."
- Chcesz coś dopisać! – krzyknęła, odwracając głowę.
Przybiegł prawie natychmiast, niosąc w pysku stertę papierów. Stanął przy niej. Przebiegł oczami te kilka wierszy, które napisała.
- Cała ty – burknął.
Ujął wargami ołówek i dopisał dużymi, okrągłymi literami:
„Swój samochód zastawiam Lenie. Kluczyki są pod słomianką mieszkania Marii. Per."
Na tym skończył i powrócił do zbierania swoich mordopisów. Po chwili był już gotowy do wymarszu, objuczony trzema gitarami. Klacz załadowała na niego jeszcze czwartą – swoją, a on nie zaprotestował.
- Rozumiem, że twojego wozu nie ruszymy, żeby Lena mogła go znaleźć, ale przecież moglibyśmy pojechać moim – stwierdziła Maria, choć już parę razy rozmawiali na ten temat.
- Moglibyśmy – zgodził się. – Ale gdybyśmy zostawili go na przedmieściach, od razu byłoby wiadomo, w którą stronę wyruszyliśmy.
- W stronę morza. Na to chyba każdy i tak wpadnie.
- Może - zgodził się Per. – Ale skoro od dziś mamy być wędrującymi na własnych nogach Grupiarzami, to możemy przejść też na piechotę przez miasto.
Maria uznała, że był stanowczo zbyt beztroski, ale nie powiedziała tego głośno.
Zeszli na dół i stanęli na ulicy w bladym, mlecznym świetle latarni. Maria po raz ostatni obejrzała się na dom, a potem ruszyła naprzód. Ogier szedł za nią.
Na ulicy było zupełnie cicho. Wiedzieli, że w bogatych dzielnicach nie spotkają nikogo. Urzędnicy, naukowcy, artyści, wszyscy dawno już spali, a jeśli balowali to nie tam, tylko w swoich posiadłościach na obrzeżach miasta.
Kiedy opuścili eleganckie centrum miasta, zaczęli mijać grupki zataczających się, śpiewających lub drących zwierząt. Spowita w welon mdłego światła stała oparta o latarnię młoda, gniada klacz. Omiotła Marię zazdrosnym spojrzeniem, myśląc, że i ona pracuje w tej samej branży. Nie rozpoznała w niej gwiazdy, bo przecież gwiazdy nie zapuszczały się w te okolice, a na pewno nie na piechotę.
Środkiem ulicy wędrowała czwórka zwierząt: wysoki gniadosz, tłusty kasztan, osioł i stary, siwiejący lew. Wszyscy byli pijani, chwieli się na nogach i śpiewali jakąś barową piosenkę. Nie były to pierwsze istoty w tym stanie, jakie widzieli, ale te pierwsze się nimi zainteresowały.
- Ślicznotka – oznajmił gniadosz zwracając pysk w stronę Marii i cmokając.
Serca uciekinierów zabiły nerwowo. Per zatrzymał się, przytulając do muru. Nie wiedział dlaczego to robi. Nie potrafił teraz jasno myśleć. Jego umysłem zawładnął strach i myśl, że do granic miasta powinni jednak pojechać samochodem. Maria pewnie szła na przód, więc po chwili i on ruszył.
Grupa pijaków nie zamierzała jednak ich minąć. Zostali otoczeni.
Maria powoli nadal szła przed siebie. Per znowu stanął i powolnymi ruchami zaczął zdejmować z siebie gitary: Marii, białą, czerwoną...
- On na pewno dużo płaci, ale ja będę lepszy na noc - rzucił gniadosz. Stanął dęba, po czym zarzucił Marii nogę na grzbiet. On też nie rozpoznał w nich gwiazd muzyki rozrywkowej, ale trafnie ocenił Pera jako bogatego fircyka.
Maria wierzgnęła, podrzucając zadem. Jej prawa pięta trafiła prosto w genitalia gniadosza. Ogier skulił się. Wyrwała mu się i pogalopowała przed siebie. Gdy gniadosz złapał oddech popędził nią.
Per pomyślał, że niesłusznie zdejmował z siebie gitary, szykując się do walki. Każde starcie i tak by przegrał. Nawet jako dzieciak nie umiał i nie lubił się bić. Sam też spróbował czmychnąć. Drogę zatarasował mu jednak masywny kasztan, który chwycił w zęby ostatnią, pozostałą jeszcze na jego szyi czarną gitarę, zdarł mu ją przez głowę i cisnął za siebie. Uderzyła w latarnię, wydała z siebie jęk i upadła na ziemię. Wtedy Per stanął dęba i zwarł się z grubasem w uścisku. Gdyby byli sami, we dwóch i tak byłoby pewne, że Per przegra, atakowało go jednak trzech mężczyzn, bo z pomocą kasztanowi natychmiast przyszli mu jego równie nietrzeźwi, lecz zaprawieni w bojach towarzysze.
Mimo obudzonej w Perze furii, walka zakończyła się szybko. Ostre kopyto kasztana rozcięło mu głowę, pazury lwa rozorały bok, kopniak w biodro wymierzony przez osła powalił na ziemię. Wszystko zawirowało i zapadła ciemność, przez chwilę jeszcze tylko słyszał głosy:
- Pobawimy się jeszcze?
- Po co? Tego już może nie przeżył.
- Dajcie spokój! To artysta.
- Artysta?
- Tak. Moja córka ma jego zdjęcie na ścianie.
- Powinieneś kazać jej zdjąć. Kochać się w takim cherlawym facecie.
Więc jednak go poznali? A może nie? Może był to już sen, a on słyszał tylko swoje własne kompleksy i lęki, które teraz, na skraju świadomości mogły przemówić z wielką wyrazistością i siłą. Nie znalazł odpowiedzi na te pytania, bo zapadł się w ciemność bez lęku i bólu.
Maria pędziła skręcając i klucząc w labiryncie małych, ciemnych uliczek. Jedna z nich okazała się ślepa. Tu gniadosz dopadł ją po raz drugi. Powtórzyła swój cios i znów była wolna i mogła galopować.
Nie wiedziała, gdzie go zgubiła, po prostu nagle zdała sobie sprawę, że nikt jej nie goni. Stanęła dysząc ciężko, zwiesiła głowę. Przypomniała sobie o Perze. Gdzie był? Co się z nim stało? Zawróciła, lecz nie umiała odnaleźć miejsca, w którym widziała go po raz ostatni. Miasto było wielkie. Niedługo miał nadejść świt. A przecież przed wschodem słońca powinni zniknąć, jeśli w ogóle mieli odejść. Może powinna zawrócić, wymyślić opowieść o jakiś pijackich ekscesach, do których przecież gwiazdy mają prawo, powędrować do najbliższego posterunku policji i polecić im szukać Pera. Zaczęła mieć poważne wątpliwości, czy sama zdoła go odnaleźć. Obleciał ją strach.
Per niepojętą drogą wydostał się z nicości. Otworzył oczy. Powoli, bardzo powoli zaczął rozpoznawać otaczające go kształty. Kręciło mu się w głowie, a na skroni czuł ucisk. Spróbował wstać, tylne nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Biodro przeszył ból. Jęknął. Przez chwilę leżał bez ruchu. Potem znowu spróbował dźwignąć się na nogi. Gdy wreszcie udało mu się stanąć, naszły go mdłości i zwymiotował. Przez moment wydawało mu się, że teraz może być już tylko lepiej. Pochylił się, by załadować na siebie gitary. Zawroty głowy powróciły z nową siłą, zwymiotował ponownie wprost pod swoje kopyta.
Przeszedł parę kroków, w stronę spoczywającej pod latarnią gitary. Znowu musiał się schylić, żeby rozpiąć suwak pokrowca i sprawdzić, czy z instrumentem nic się nie stało. Mocno zacisnął zęby i tym razem udało mu się nie zwymiotować.
Okazało się, że gryf gitary był złamany. Nie podniósł instrumentu. Nie było warto.
Ruszył przed sienie. Nogi pod nim drżały.
Nieźle się zaczyna – pomyślał. - Straciłem gitarę. Jest ze mną źle i nie wiem, gdzie jest Maria, a do tego… - Tego nie umiał wyrazić słowami. Nawet sam przed sobą nie potrafił się przyznać, że jest słabeuszem i tchórzem, ale taka była prawda.
Oboje przemierzali miasto nie wiedząc dokąd tak naprawdę zmierzają. Oboje też nie wiedzieli, czy ma to sens i czy nie powinni się wycofać. Zaczynali sądzić, że nie są w stanie żyć poza miastem.
Świt wstawał powoli. Niebo najpierw stało się szare, a potem blado różowe.
Gdy zupełnie stracili nadzieję, że kiedykolwiek się jeszcze zobaczą ich drogi znowu się połączyły. Wargi Pera wykrzywił uśmiech. Maria ruszyła galopem pędząc mu na spotkanie i po chwili stali już przytuleni do siebie, zetknięci szyjami. Po raz pierwszy od bardzo dawna oboje niczego przed sobą nie udawali.
- Jest ze mną źle – wyszeptał Per płaczliwie.
- Chcesz się wycofać? – spytała Maria. W jej głosie nie słychać było wyrzutu.
- Nie.
- To musimy się pośpieszyć – stwierdziła stanowczo.
- Wiem.
Gdy słońce zaczęło wyglądać zza horyzontu, a niebo stało się bladobłękitne, znaleźli się wśród skał, kilometr od linii ostatnich domów. Maria zdjęła z Pera trzy ocalałe gitary i postawiła opierając o kamienie. Wtedy ogier runął na ziemię. Nie stracił jednak przytomności. Był też zbyt obolały, bo zasnąć. Maria położyła się przy nim. Obojgu było zimno i niewygodnie. Choć ich przodkowie żyli pod gołym niebem, oni przywykli do ciepłych mieszkać i miękkich łóżek.
- Dziękuję – wyszeptał Per. Nie myślał tylko o tym, że bok Marii ogrzewał jego bok, ale przede wszystkim o tym, że była przy nim, mimo, że tej nocy nie potrafił jej obronić i musiała radzić sobie sama.
- Nie ma za co – odparła oschle.
Zegar wskazywał szesnastą. Zespół już dawno się spakował, wiedząc, że tego dnia nic nie wyjdzie z nagrania. Lena, która miała nadzieję, że wcześniej wyciągnie Pera ze studia, z wściekłości zaczęła wdzięczyć się do wszystkich ogierów, które znajdowały się w pobliżu. Nieszczęsna asystentka wpatrując się w telefon, prosiła o zbawienie, gdy kierownik produkcji wyładowywał na niej złość.
- Zadzwoń do niej jeszcze raz. Czuję, że wczoraj balowali, zamiast pracować.
- To już dziesiąty raz. To nie ma sensu. Jej nie ma... – powiedziała niepewnie pantera.
- Co ja ci powiedziałem? Dzwoń! - wydarł się kierownik, tak jak wszyscy wyprowadzony z równowagi. Co prawda od dawna przywykli, że Per zawsze się spóźniał, ale tym razem solidnie przesadził. Mieli rozpocząć nagrania o jedenastej.
Panterze nie pozostawało nic innego, jak naprawdę wykonać polecenie. Telefonu nikt jednak nie odebrał.
- Nic - wyszeptała asystentka.
- A więc niech się panna zbiera, panno Erto, idzie do Marii i nie wraca tu bez nich!
Posłuchała. Wróciła mniej więcej po pół godzinie. Wpadła zdyszana z jakąś kartką w zębach.
- Mieszkanie okradzione. Choć drzwi ktoś otworzył z klucza, albo Maria ich nie zamknęła… Wezwałam policję, podając się za anonimową sąsiadkę i ulotniłam się, bo… Ich nie ma, ale jest to – zameldowała podając papier kierownikowi.
Ogier położył kartkę na biurku i przebiegł ją wzrokiem.
- Uciekli – oznajmił przerażony.
Lena podeszła do niego i także przebiegła list wzrokiem.
- A to cham! – wyrwało się z jej piersi. – Oszust! – W oczach Leny zaświeciły łzy. Nie rozpłakała się jednak, nie mogła przy koniach z zespołu. Miała klasę. Wypadła galopem ze studia.
Około dwudziestu minut później czerwony, sportowy samochód Pera stał rozbity o latarnię, a wściekła klacz kopała go i skakała po jego masce, dopełniając tym samym dzieła zniszczenia.
Było już po południu, gdy Maria wreszcie się obudziła. Wstała, przeciągnęła się, trzepnęła głową. Trochę zmarzła i właśnie uświadomiła sobie, że zawsze już będzie marzła pozbawiona czterech ścian swojego mieszkania. Zbudziła Pera w ten sam brutalny sposób co poprzednio, po czym oświadczyła:
- Musimy iść.
Spróbował wstać, ale nie mógł unieść zadu. Ból przeszywający lewe biodro był zbyt silny. Maria przez chwilę z przerażeniem przyglądała się jego męczarni. Potem podeszła i uklękła przy nim, wsunęła szyję i kark pod jego brzuch. Powoli wstała, dźwigając ciężar jego ciała. Postąpił krok przednimi nogami, pozostawiając zadnie w tyle. Teraz już nie mogły się złożyć.
- Dasz radę iść? - spytała niepewnie, wysuwając się spod niego.
- Tak - wyszeptał, mimo, że miał pewne wątpliwości.
Zawsze wszystko było odwrotnie, niż być powinno. Maria była silna i przebojowa, ona podejmowała decyzje i wydawała polecenia. Nikt nie zauważał, że to on był mózgiem zespołu. Właściwie mu to nie przeszkadzało. Nieraz jednak marzył, żeby Maria dostrzegła w nim ogiera. Miał nadzieję, że na nowej drodze życia, na którą właśnie wkraczali, uda mu się udowodnić, że jednak jest coś wart. Zwycięstwo nad słabością mogło być tego początkiem.
Załadowała na niego dwie gitary, swoją niosła teraz sama. Chciała mu ulżyć, lecz nie była na tyle miła, by nosić coś, co nie należało do niej.
Wędrowali wąską ścieżką, po prawej mając urwisko, po lewej skalną ścianę. Nie wiedzieli, czy istniała inna droga łącząca świat miast ze światem grup. Nie wiedzieli nawet, czy ścieżka, którą podążali doprowadzi ich do upragnionego celu. Woleli jednak nie myśleć o tym, że być może będą musieli zawrócić znad jakiejś przepaści i znowu wrócić w okolice miasta. Perowi mogło nie starczyć na to siły.
Maria szła pierwsza. Wiele razy, gdy zbytnio zapędziła się naprzód, musiała zatrzymywać się, czekać, lub zawracać po niego. On wlókł się noga za nogą. Wielu innych, w jego stanie, dawno położyłoby się i czekało na śmierć, lub Chart wie na co. To trzeba było mu przyznać, nie był silny, ale umiał się zawziąć i walczyć, a siła jego ducha nie raz rekompensowała słabości ciała. Maria nie przekonywała się o tym teraz, ale sobie o tym przypominała. Przecież, gdyby nie upór Pera, ich zespół nigdy nie wdarłby się na listy przebojów.
Wreszcie minął dzień i klacz oświadczyła, że mogą się zatrzymać. Per zdjął z siebie gitary i stał niepewnie, bojąc się położyć. Bał się, że następnego dnia już nie wstanie. Maria chwilowo nie zwracała na niego uwagi. Podziwiała zachodzące słońce i myślała, że świat do którego wkracza, choć zupełnie obcy, jest naprawdę pięknym światem. Wolała nie patrzeć na Pera, ani nie zastanawiać się nad tym, jak się czuł. Próbowała odrzucić od siebie lęk o niego i myśleć tylko o tym, że będzie jej brakowało wielkich miast, gwaru kawiarni i świateł neonów. Będzie jej brakowało tego, że była podziwiana i kochana, że proszono ją o autografy. Może nawet natrętnych reporterów będzie jej brak, gdy pozostaną jej już tylko zimne noce wśród Grupiarzy, wszystkich sobie równych. Jeśli w ogóle pokonają góry. Jak by się nie starała o nim zapomnieć, lęk o Pera powrócił z nową siłą. Co będzie jeśli on umrze? A jeśli zostanie kaleką?
Odwróciła się i podeszła do niego. Przytuliła szyję do jego szerokiej szyi i położyła mu pysk na kłębie.
- Boję się - powiedziała zadziwiając go tym. Była przecież tą, która nigdy nie odczuwała lęku, która zawsze dopinała swego. Chciał powiedzieć coś, co by ją uspokoiło, jednak jedyne słowa jakie znalazł, brzmiały bezsensownie:
- Nie bój się, jestem przy tobie.
Odskoczyła nerwowo i krzyknęła:
- Jeśli ja nie mogę sobie poradzić, ty tym bardziej nic mi nie pomożesz!
- Co miałem powiedzieć? - spytał, unosząc w górę brwi i odsłaniając krzywe zęby w przepraszającym uśmiechu. Wyglądał przy tym jak zupełny głupek.
- Ty błaźnie – parsknęła. Zaśmiała się, zapominając na chwilę o strachu.
Oddziały Poszukiwaczy zawsze składały się z psów, kotów i przynajmniej jednego, młodego, szybkonogiego konia. Do ich zadań należało odnajdywanie uciekinierów z miast, śledzenie ich i podejmowanie prób zawrócenia ich z wybranej drogi. Oczywiście nie za wszystkimi wysyłano Poszukiwaczy, tylko za tymi, których zniknięcie mogłoby wywołać skandal. Teraz pędzili śladem Marii i Pera, z godziny na godzinę zbliżając się do nich, bo chociaż ci wciąż wędrowali naprzód, pokonywali codziennie zaledwie kilka kilometrów. Per czuł się nieco lepiej, lecz nadal ciężko mu było iść, a wieczorami jego głowę rozsadzał ból.
Już po kilku dniach Poszukiwacze dogonili ich, lecz pozostali w ukryciu, obserwując każdy ich ruch i analizując każde słowo. Wreszcie zdecydowali się na rozmowę. Otoczyli ich, podczas snu, tak, by Maria i Per nie mieli szansy uciec. Czekali, aż się obudzą, lecz jak na przekór nastał świt, a oni nadal spali. W końcu potężny, podpalany wilczur, dowódca oddziału, spróbował obudzić Marię szarpnięciem za grzywę.
- Per, daj mi jeszcze pospać – wybełkotała.
Wilczur raz jeszcze szarpnął ją na grzywę. Tym razem klacz poderwała głowę.
- Kim jesteście? - spytała nieprzytomnie. - Grupiarzami?
- Ależ skąd - zaprzeczył pies. - Jesteśmy z miasta, chcemy zasugerować ci, żebyś wróciła.
- Macie prawo mnie aresztować? – spytała siadając.
- Nie – stwierdził pies. – Aresztować nie. To też wywołałoby skandal, a my chcemy go właśnie uniknąć.
- W takim razie nie ma mowy, nie wrócę – stwierdziła spokojnie. – Ja i Per dużo o tym dyskutowaliśmy. Tak jak my, wiecie, że dotąd wszystkie przepowiednie Kinga Mędrca się spełniły. Miasta zostaną zburzone, a zwierzęta zapomną, że mieszkały w murach i posługiwały się przedmiotami. Chart chce żebyśmy znów stali się podobni do naszych praprzodków. Mnie nie podoba się jednak ten pomysł. Postanowiłam więc skorzystać z furtki, jaką Chart nam zostawia. Ponoć Grupiarze będą mogli odpłynąć za ocean i objąć we władanie mistyczne ziemie, które niegdyś należały do dwunogów. Dlatego chcę stać się Grupiarką.
- To nie musi stać się za twojego życia. Zresztą to nie musi stać się wcale – powiedział wilczur.
- Nie wierzysz w Charta? – zdziwiła się klacz.
- Nie.
- Ale ja wierzę.
- W porządku, potrafię to uszanować, ale pomyśl o swoim przyjacielu. On potrzebuje pomocy lekarskiej. Na pewno ma wstrząs mózgu, a może...
- On nic mnie nie obchodzi. Nie jest też moim przyjacielem. Graliśmy razem w jednym zespole, ale to nic nie znaczy. Poszedł ze mną na własne kopyto, jeśli wróci, to jego sprawa, ja mam to gdzieś - kłamała. Czuła, że tak będzie lepiej. Podejrzewała, że gdyby powiedziała prawdę, wilczur spróbowałby zagrać na jej uczuciach. Może wtedy w końcu by się poddała.
Dowódca oddziału skinął głową. Cztery psy i tygrys opuściły szereg.
- Pani pójdzie z nami - poprosił jeden z nich.
Odprowadzili ją tak daleko, by nie mogła słyszeć słów wypowiadanych przez ich dowódcę, który teraz obudził Pera. Ten nieprzytomnie zadał to samo pytanie, co przedtem ona i otrzymał taką samą odpowiedź. Maria pomyślała, że nie powinna zostawać Pera samego, że wcale nie musiała słuchać rozkazów wilczura. Niczego nie mógł jej zrobić, chciał przecież, żeby wróciła do miasta cała i zdrowa.
- Pomyśl - powiedział pies do Pera – możesz mieć pękniętą czaszkę. Odłamek może wbić ci się w mózg. Umrzesz, a w najlepszym razie oślepniesz albo ogłuchniesz...
- Ale to nie wasza sprawa – głos Pera drżał. - Umrę, a nie zawrócę.
- Czy warto tak ryzykować?
- Dla muzyki warto – zapewnił. – Jestem artystą. Piszę piosenki. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez gitary – mówił to, co czuł, ale nie była to cała prawda. Gdyby chodziło tylko o muzykę, być może dręczony bólem, by się poddał. Ale chodziło też o Marię, o to kim był w jej oczach.
- Wierzysz w Charta?
- Nie powiem, że nie.
- Wiedź jednak, że wasze zniknięcie nie zostało jeszcze oficjalnie ogłoszone. Jeszcze możecie zawrócić.
- W porządku.
Wilczur dał znak głową, psy i tygrys odstąpiły od Marii. Cały oddział połączyła się i odmaszerował z powrotem w stronę miasta.
Maria podeszła do Pera powoli.
- Co ci mówili? – spytała, gdy Poszukiwacze znikli za zakrętem.
- Że mogę mieć pękniętą czaszkę i umrzeć.
- A co ty im odpowiedziałeś?
- Że nie zawrócę.
- Więc wszystko w porządku.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo ja naprawdę boję się, że umrę. Boję się też, że nigdy nie pokonamy tych gór i że świat, do którego zmierzamy wcale może się nam nie podobać. – Zapewne nie powinien mówić jej tego wszystkiego, ale nie wytrzymał. O dziwo Maria ani go nie skrytykowała, ani nie spróbowała pocieszyć.
- Ja też się boję – powiedziała tylko.
- Ona jest silna psychicznie, ale on nie - wilczur głośno myślał. – Musimy więc ją unieszkodliwić. Wy dwie - zwrócił się do panter - postarajcie się zrobić jej jakąś krzywdę, cokolwiek, tylko uważajcie na szyję. Ona śpiewa, nic więcej nie ma w niej ważnego oprócz strun głosowych. Dobrze by jednak było, gdyby straciła przytomność, albo nie mogła dalej iść. On zawróci, jeśli tej kobyle coś się stanie. Tylko ostrzegam, jeśli uszkodzicie przy tym jego przednie nogi, możecie pożegnać się z pracą. Połamany nie jest już potrzebny. To gitarzysta.
- Tak jest!
Maria i Per, prawie nigdy nie szli obok siebie. Klacz wciąż pędziła naprzód, mówiła, że bada drogę, lecz tak naprawdę nie wytrzymywała żółwiego tempa obolałego ogiera. Może też nie chciała patrzeć na jego cierpienie. Gdy znajdowała się obok niego, oblatywały ją wątpliwości. Może nie powinni przeciwstawiać się woli Charta? Może faktycznie powinni zawrócić?
Nagle usłyszała łoskot. Zatrzymała się, nastawiła uszy, rozejrzała dookoła. Niestety nie przyszło jej do głowy spojrzeć w górę.
- Mario! - usłyszała przeraźliwy, chrapliwy krzyk Pera. – Uważaj!
Odwróciła się. Zobaczyła co się dzieje. Było już jednak za późno. Skoczyła w tył i w bok. Lawina w zasadzie przeszła przed nią, lecz jeden z kamieni ugodził ją w bark, inny w głowę. Upadła.
- Mario! – Nie zważając na ból w biodrze Per pognał do niej galopem. Przy każdym zetknięciu kopyt z ziemią, w jego głowie rozbrzmiewał huk, a przed oczami robiło się ciemno. Pokonał wał powstały w wyniku osunięcia się kamieni i stanął jak wryty. U jego stóp rozciągało się zakrwawione ciało srokatej klaczy.
- Mario… – wyszeptał, podchodząc do niej.
Nie poruszyła się. Delikatnymi ruchami warg osypał żwir z jej ciała, a ona wciąż leżała nieruchomo. Oddychała, ale nie reagowała na dotyk jego warg. Nie wiedział, co ma zrobić, więc nie zrobił niczego. Nie umiał udzielić jej pomocy.
Wypakował gitarę i ujął gryf wargami, zaczął grać. Wiele zwierząt używało specjalnej nakładki, umożliwiającej pewne chwytanie akordów, on też jej używał, kiedy musiał śpiewać, ale stanowczo wolał grać posługując się wargami.
...całe moje życie,
Całe moje życie, jak akwarele w deszczu.
Słyszał śpiewane niegdyś przez Marię słowa. Jakże absurdalne było granie o życiu w obliczu śmierci.
Ile minęło czasu? Chwila, wieczność, dla Pera nie miało to znaczenia. Nagle ciszę, zmącił głos, wyrwał go z zadumy i przywrócił rzeczywistości:
- Usłyszeliśmy lawinę i przyszliśmy sprawdzić, czy nie potrzebujecie pomocy - powiedział dowódca Poszukiwaczy, a w jego głosie koń wyczuł obłudę. - Teraz chyba zawrócisz? Nie dasz jej umrzeć?
- Ona już umarła, więc nie mam po co wracać – oświadczył.
- Nie sądzę – powiedział wilczur. – Popatrz, jej boki unoszą się. Ona oddycha, żyje. Jeśli weźmiesz ją teraz na plecy, może zdołasz ją donieść do miasta. A tam ją wyleczą. Wiesz o tym.
- Wiem, że nie mam tyle siły, żeby ją nieść. – Per naprawdę tak myślał. – I… Dziękuję za troskę, ale wolałbym, żebyście zostawili mnie samego. A w mieście możecie powiedzieć, co chcecie. Ja pewnie i tak umrę tu z nią.
- Ale wśród nas też znajduje się koń. Możemy ci pomóc.
- Nie. – Per powoli pokręcił głową. – Nie chcę niepotrzebnie zadawać jej bólu. –Zupełnie się załamał i nie wierzył już w pozytywne zakończenie wypadków ostatnich dni. Bez Marii do niczego się nie nadawał.
Wilczur powarkując wściekle wycofał się ze swoim oddziałem, faktycznie zostawiając go samego.
Per znowu ujął gitarę i zaczął grać tę samą melodię.
- „...całe moje życie. Całe moje życie, jak akwarele w deszczu" - usłyszał melodyjny szept.
Przestał grać i spojrzał na Marię. Miała otwarte oczy.
- Niedługo pójdziemy dalej – wyszeptała. - Daj mi chwilę odpocząć.
I rzeczywiście, w jakiś czas później znów szli wąską ścieżką wśród górskich szczytów. Maria jednak nie wybiegała już w przód wyprzedając Pera. Mocno kulała nie mogąc mocniej oprzeć się na przedniej lewej nodze.
Dobrze, że nie zawróciłem – myślał Per. – Ale… Nie mogę więcej okazać się takim słabeuszem i tchórzem. Nie mogę wątpić ani w nią, ani w siebie. Muszę walczyć, przeć naprzód. Potrafiłem walczyć o zespół, pewnie też jestem wstanie nauczyć się walczyć o swoje życie i o życie Marii. Przecież tu chodzi właśnie o życie.
- Oni ciągle idą za nami – stwierdził Per, gdy wieczorem ułożyli się obok siebie do snu. – Od kiedy znowu ruszyliśmy, cały czas słyszałem za nami ciche kroki.
- Może ci się wydawało. Przy urazach głowy miewa się omamy.
- Pewnie też bym tak pomyślał, ale kroki ucichły, kiedy i my się zatrzymaliśmy.
- Więc może marsz wywołuje u ciebie omamy.
- Naprawdę myślisz, że dobrze robimy? Może niepotrzebnie narażamy swoje życie?
- Idąc przez te góry? Nie. – Maria wydawała się zirytowana jego pytaniami. – Wszystko omówiliśmy. Tylko w mieście to wydawało się łatwiejsze. Co myśmy wiedzieli o zimnie i o bólu.
Per nie odpowiedział. W duchu przyznawał Marii rację, ale bał się o nią.
Rano klaczy było jeszcze trudniej wstać, niż jemu.
To był ciężki dzień. Jednak, choć słaniający się ze zmęczenia i prawie nieprzytomni, wieczorem stanęli na równinie. Daleko na horyzoncie ujrzeli światła ognisk. Jak to dobrze, że nigdy nie zdecydowali wyprowadzić się ze swojego rodzinnego miasta leżącego na obrzeżach terenów cywilizowanych. Gdyby mieszkali w jakiejś położonej bardziej centralnie metropolii musieliby pokonać znacznie dłuższą drogę. Ale wtedy pewnie przynajmniej jej część, przejechaliby samochodem.
- Jeszcze chwila wysiłku i znajdziemy się wśród Grupiarzy – rzucił Per. Na moment zapomniał o zmęczeniu i lęku. Euforia wypełniająca jego pierś dodała mu sił.
- Odłóżmy to do jutro – poprosiła Maria. Nie uniosła nawet głowy.
- Miłych rzeczy lepiej nie odraczać – powiedział Per pozornie lekko. Tonem głosu próbował zamaskować drzemiący w nim strach. Nie udałoby mu się, gdyby Maria była tylko w nieco lepszej formie.
- Więc chodźmy. - To, że uległa mu bez żadnych protestów, przeraziło go już na dobre. Z Marią musiało być naprawdę źle. Wolał tego jednak nie roztrząsać. Powolutku szli przed siebie, a to było najważniejsze. Kiedy już dotrą do Grupiarzy, ktoś zapewne udzieli im pomocy. Liczył, że wśród Grupiarzy są jeśli nie lekarze, to przynajmniej znachorzy.
Nagle nagi pod Marią ugięły się, runęła na nadgarstki. Per obejrzał się. Nie ukrywał już lęku. Nie był w stanie.
- Dasz radę wstać?
Nie odpowiedziała, ale udało jej się znowu dźwignąć na nogi. Zrobiła jednak tylko kilka kroków. Tym razem przewróciła się na bok.
- Przepraszam – wyszeptała. W jej zawsze wściekłych oczach malował się żal, strach i prośba o przebaczenie.
- Wystarczy, że podniesiesz głowę – powiedział tylko.
Maria podciągnęła nogi pod siebie i jak prosił Per uniosła głowę.
- Przepraszam, że namieszałam ci w głowie. Gdyby nie ja, nie miałbyś odwagi uciekać. Pewnie zresztą nie uwierzyłbyś w przepowiednie – mówiła, kiedy przeładowywał na nią gitary.
Potem przykucnął przy niej.
- Wejdź na mnie - rozkazał.
Nie zaprotestowała. Posłusznie wykonała polecenie. Per szarpnął się, tylne nogi przez moment znowu nie chciały go posłuchać, głowę rozerwał mu ból.
- Nie dasz rady - oświadczyła Maria smutno.
Nie odpowiedział. Raz jeszcze spróbował wstać. Musiał jej udowodnić, że był mężczyzną. Nie. Po prostu musiał ją uratować. Udało mu się stanąć. Jeszcze musiał zrobić krok, potem drugi i trzeci. Zaczął brnąć przez ciemność. Ogniska płonące na horyzoncie wypełniły jego umysł. Przednie nogi parę razy ugięły się pod nim. Raz upadł na nadgarstki. Wstał. Szedł naprzód, lecz wydawało mu się, że stoi w miejscu, że ta droga nigdy się nie skończy. Zwiesił głowę. Zamknął oczy. Zaczął mieć mdłości, a ucisk na skroni stał się nie do wytrzymania. Czas przestał dla niego istnieć. Pozostało tylko cierpienie.
Nagle jego chrapy dotknęły czegoś. Otworzył oczy. Zobaczył kopyta nieznanego konia.
- Dotarłem - uśmiechnął się sam do siebie i już spokojny runął na ziemię, zapadając się w nicość.
2. U Kinga
Per nie miał świadomości upływu czasu. Trwał w nicości póki ponownie nie wypełniły jej znajome doznania. Czuł pod sobą ciepłą, nagrzaną słońcem ziemię, a z daleka do jego uszu dolatywał gwar rozmów. Nozdrza wypełniał mu oszałamiający zapach trawy. Wędrując przez góry po raz pierwszy musiał jeść trawę samodzielnie ją zrywając. Nie było to przyjemne, a i smak sucha, górska trawa miała nieszczególny. Teraz po raz pierwszy pomyślał, że pasienie się może być przyjemne.
Poruszył się. Ciągle czuł ból w biodrze, a jego mięśnie były zesztywniałe. Miał jednak wrażenie, że bez trudu mógłby wstać. Zwłaszcza, że z głową było znacznie lepiej, a ucisk na skroni zelżał do tego stopnia, że wydawał się pieszczotliwym dotykiem.
Otworzył oczy i uniósł głowę. Ujrzał ogromne obozowisko pełne krzątających się, zajętych swoimi sprawami zwierząt. W większości były to konie, znajdowały się jednak wśród nich także psy, wypatrzył również tygrysa, panterę, świnię i osła. A więc udało im się dotrzeć do świata Grupiarzy. Naprawdę się im udało.
Tuż przy nim leżała odwrócona do góry dnem łódź, jakby odgradzając jego i Marię od reszty zwierząt. Czy położono ich w takim miejscu, by zapewnić im spokój? A może, żeby podkreślić, że są obcy? Tym nie zaprzątał sobie jednak głowy. Spojrzał na klacz. Spała, albo była nieprzytomna. Zawsze była szczupła, ale miał wrażenie, że przez ostatnie dni jeszcze schudła. Lęk znowu zagościł w jego piersi. Postanowił wstać. Podwinął pod siebie nogi.
- Leż spokojnie! Jesteś jeszcze słaby! - Usłyszał stanowczy głos i zamarł bez ruchu. Potem zobaczył niską, korpulentną, już niemłodą, zebrę.
Posłusznie znowu położył pysk na ziemi i wyprostował nogi.
- Czy z Marią wszystko w porządku? - spytał.
- Z kim? – Zebra zmarszczyła pysk.
- Z tą klaczą, którą przyniosłem?
- O nią pytasz? - Ironia brzmiała w głosie zebry. - Pęknięcie kości ramieniowej. Trochę zapaskudzonych zadrapań. Śpi. I niech śpi. Ty też przespałeś całą dobę. I bardziej powinieneś martwić się o siebie, a nie o nią. Ta kobyła wszystkich nas przeżyje. Jest naprawdę silna. Ale ty powinieneś zacząć dbać o zdrowie.
- Kiedyś dbałem.
- Widzę jak dobrze! Miałeś wstrząs mózgu. Jesteś wycieńczony. W sumie nic w tym dziwnego, w ogóle nie masz mięśni. A jak już mówimy o zdrowiu, po co wsadziłeś sobie ten drut w ucho?
- Co? - spytał zdziwiony. Nosił kolczyk od kilkunastu lat i tak do niego przywykł, że przestał go zauważać.
- Masz kółko z drutu w uchu.
- Yyy... – Nie wiedział, co powiedzieć. Zrozumiał, że zebra nie zaakceptuje informacji, że z kolczykiem miał wyglądać ładniej i atrakcyjniej.
- Zebrin, przestań męczyć pacjenta. Porozmawiacie o tym później. Teraz ja muszę zadać mu parę pytań. - Uratował go niski, drobny, kary ogier o błyszczącej sierści. Jego pysk zdobiła szeroka łysina, a nogi wysokie skarpetki. Na głowie nosił plątaninę pasków, którą Per uznał za rodzaj biżuterii.
Zebra parsknęła gniewnie, ale odeszła na bok.
- Ona nie jest taka zła. – Kary uśmiechnął się. - Jestem King, syn Kinga, syna Kinga, naczelnik tej grupy, powiernik uprzęży drugiego stopnia. Kim wy jesteście i czego tu szukacie?
Per zamrugał oczami.
- Ja…
- Czegoś nie rozumiesz? – Głos Kinga był spokojny i miły dla ucha.
- Co to jest uprząż?
- To co noszę na głowie. Oznaka mojej pozycji społeczne i wspomnienie tego, czym kiedyś byliśmy. Jesteście uciekinierami z miasta?
- Tak. Mam na imię Per, a moja towarzyszka Maria.
- Kim tam byliście?
Chociaż sam King od pierwszej chwili wydał mu się kimś dobrym i godnym zaufania, to jednak sam proces odpytywania był dla niego nieprzyjemny. Czuł się jak w czasie jednego z idiotycznych wywiadów, lecz wiedział, że tym razem musi odpowiadać z sensem i pozostać miły. Od tego co powie, nie miał zależeć tylko jego wizerunek prezentowany przez prasę, a jak podejrzewał, całe przyszłe życie.
- Byliśmy muzykami.
- A więc niczego tak naprawdę nie umiecie – powiedział King jakby sam do siebie, a Per nie zaprzeczył. Sam musiał przyznać, że zupełnie nie wiedział jakie umiejętności przydawały się w koczowniczym życiu, a tym samym, zapewne ich nie posiadał. - Co graliście?
- Znasz muzykę? - zdziwił się.
- Ja też wychowałem się w mieście. Moja matka była stamtąd - wyjaśnił kary.
Pera nieco to uspokoiło, pomyślał, że dzięki temu Kingowi będzie łatwiej go zrozumieć i wybaczyć mu jego braki.
- Głównie pop-rock, ale nie tylko - oświadczył i chciał powiedzieć coś jeszcze, o coś zapytać, lecz przerwała im zebra:
- King, mówiłeś o nie męczeniu pacjenta, a co ty robisz?
- W porządku. Zebrin ma rację - zwrócił się do Pera. – Teraz śpij. Porozmawiamy o wszystkim jutro.
Umysł Pera pełny był wątpliwości, lęków i pytań, ale sam musiał przyznać, że wciąż był bardzo słaby. Zasnął natychmiast po tym, jak tylko zamknął oczy.
Kiedy obudził się ponownie, był środek nocy.
- Czemu nie śpisz? – spytał histerycznie brzmiący głos. Nie jemu jednak zadano to pytanie.
- Myślę. – Odpowiedzi udzielił dziewczęcy szept. - Wszystko jest takie dziwne. Ci obcy przyszli tu, by żyć jak my, a ja zastanawiam się, czy nie odejść, by żyć tak, jak oni by żyli po oczyszczeniu w pieśni.
Per wstrzymał oddech. Nie chciał, żeby rozmawiająca para zdała sobie sprawę, że ich słyszał.
- Myślałem, że już dawno wyzbyłaś się dzikości, że jesteś jedną z nas – powiedział histeryczny męski głos.
- Nie. Nigdy nie będę jedną z was. – Głos dziewczynki brzmiał smutno. – Ani ja nie zapomnę, że żyłam wśród wilków, które odrzuciły prawa cywilizacji i piły krew, ani wy o tym nie zapomnicie. Tak samo, jeśli ten obcy z nami zostanie, nie zapomnimy, że to laluś z miasta.
- Mógł nie pchać sobie tego drutu w ucho.
- Rudy, przecież to drobnostka.
- Ale powoduje, że wygląda jak idiota.
Ogier i klaczka coś jeszcze do siebie mówili, ale Per nie mógł już odróżnić słów. Znowu odpływał.
Otworzył oczy i uniósł głowę. Czuł się naprawdę dobrze.
Dosyć blisko siebie zobaczył Kinga rozmawiającego z trójką innych koni. Pierwszy z nich miał potężną klatkę piersiową i mocne przednie nogi, ku tyłowi jednak jego ciało zwężało się, a jedna z jego tylnych nóg nie dotykała ziemi, była zbyt krótka. Sierść miał matową, skudloną, w brązowo-czarne łaty, oczy jasne, wąskie i wściekłe. Gdy mówił parskał i podrzucał na czole rudą grzywkę opadającą mu na oczy. U jego boku stała zgrabna, wysoka, srokata klacz. Z rozkładu łat przypominała Marię, lecz przednia wchodziła jej po szyi na pysk. Nosiła złotą obręcz z grubym łańcuchem opadającym łagodnie na jej piersi i między przednie nogi. Trzeci z koni był bardzo szczupły, ale mimo to urodziwy. Jego grzywa naturalnie sterczała w górę, a sierść miała złoty odcień. Tak, jak King nosił uprząż, choć jego wyglądała nieco inaczej.
Per wstał. Był lekki i świeży, jakby wszystko co się stała, nie stało się naprawdę. Szedł powoli w stronę rozmawiających, a wszystkie jego kończyny, choć wciąż bolał, były mu posłuszne.
- Rudy, niestety nic nie mogę zrobić. Ares-pilona musi iść z nami, nie będąc jedną z nas. Wszystko zależy od Ziuty, ale myślę, że zanim odpłyniemy, wyrazi zgodę, by jej córka złożyła przysięgę - powiedział King. Widząc zbliżającego się ozdrowieńca, dodał - nie ma już o czym rozmawiać, a teraz muszę zająć się uciekinierem.
Wyszedł Perowi na spotkanie, a rudzielec pożegnał go burknięciem:
- Tak, wiem.
- Cieszę się, że już wstałeś. Teraz nadszedł czas, żebyśmy coś omówili - powiedział King. – Masz siłę się przejść?
- Tak. - Per skinął głową. – Choć najchętniej poszukałbym czegoś do jedzenie.
- To da się załatwić przy okazji. – King uśmiechnął się. – Pokażę ci, gdzie tu jest najlepsza trawa.
Powoli poszli w stronę rzeki, płynącej niedaleko obozowiska grupy.
- Jesteś przytomny i nieźle się czujesz, musisz więc zadecydować, co zamierzasz robić dalej. Rozumiem, że możesz nie wiedzieć, jakie masz możliwości…
- Faktycznie, nie wiem – zgodził się Per. – Maria i ja chcieliśmy dotrzeć do Grupiarzy i stać się jednymi z was, żeby móc odpłynąć za ocean. Ale żadne z nas nie wiedziało jak się tu żyje. W miastach niewiele o tym wiadomo. Głównie się was potępia, uważa za wywrotowców.
King zaśmiał się.
- A my po prostu żyjemy inaczej. My, tu, pod otwartym niebem, wszyscy jesteśmy sobie równi. Przedstawiłem ci się jako naczelnik grupy, jestem naczelnikiem, ale to nie znaczy, że mam jakąkolwiek władzę. Ja tylko koordynuję działania grupy, prowadzę Zebrania Kręgu i służę innym zwierzętom radą. Zanim podejmujemy jakiekolwiek działania, najpierw Krąg poprzez głosowanie musi się na nie zgodzić. A w obradach Kręgu biorą udział wszyscy, którzy są członkami grupy. Nie używamy tu pieniędzy, ani innych form płatności. A członkowie grupy są zobowiązani nieść sobie pomoc i udzielać wsparcia do takiego stopnia, do jakiego są zdolni. Nie akceptujemy jednak, by ktokolwiek nadwyrężał swoje siły, nawet po to, by ratować swoich bliskich. Jeśli chcesz być Grupiarzem, musisz zaakceptować taki stan rzeczy i złożyć przysięgę wierności wobec praw grupy, które nazywamy Prawami Pustkowia. Oczywiście, jeśli u nas ci się nie podoba, możesz też poszukać sobie innej grupy. Gdybyś miał umiejętności mogące się przydać przy budowie statków, sam bym cię odesłał na brzeg, gdzie powstaje nasza flota. Również gdybyś władał Mocą tam bym cię wysłał. Chodzą słuchy, że niektórzy Grupiarze uważają, że my też powinniśmy oczyścić się w pieśni, a nie odpływać, że dostaliśmy szansę, ale to nie znaczy, że powinniśmy z niej skorzystać. Podejrzewamy, że mogą chcieć nas zatrzymać. Dlatego władający Mocą zbierają się, żeby pilnować statków. Ale wy w miastach, nawet nie wiecie czym jest Moc.
- Trochę się w tym pogubiłem – stwierdził Per z pyskiem pełnym trawy. Dopiero teraz zaczynał zdawać sobie sprawę, jak bardzo był głodny. Zauważył też, że choć od dawna się nie mył, ostry zapach jego ciała już mu nie przeszkadzał. W górach nie miał siły o tym myśleć. Teraz uznał, że chyba polubi ten zapach, a także, że rygorystyczne przestrzeganie zasad higieny najwidoczniej nie jest potrzebne jego gatunkowi. I choć od lat misternie układał sobie grzywę na lakier, po znalezieniu się w górach jego własny wygląd zupełnie przestał mieć dla niego znaczenie. Te spostrzeżenia bardziej zaprzątały jego myśli, niż słowa Kinga. – To znaczy… Na pewno nie znam się na statkach, ani tej jakiejś Mocy. Ale czy według was źle postąpiłem przynosząc tu Marię, gdy nie byłem pewny, czy mnie samego to nie zabije?
- To nie tak. – King pokręcił głową. – Twój czyn był piękny i szlachetny. Musisz mieć jednak świadomość, że jeśli znajdziemy się w ciężkim położeniu, grupa może zadecydować, że porzucimy rannych. Takie sytuacje zdarzają się jednak bardzo rzadko. Tak rzadko, że nie warto poświęcać im dużo uwagi.
- Jesteście okrutni.
- Nie. Musimy przeżyć na Pustkowiu.
Obaj przez chwilę milczeli.
- W każdym razie dziś wieczorem powinieneś stanąć przed Kręgiem i powiedzieć nam, jaką podejmujesz decyzję.
- Ale ja nie mogę teraz podjąć decyzji.
- Dlaczego? – tym razem zdziwił się King.
- Muszę poczekać, aż Maria odzyska przytomność. Naradzić się z nią…
- Nie możesz, czy nie chcesz sam o sobie decydować?
- Wy też nie decydujecie sami o sobie, a pytacie o pozwolenie Kręgu. – Zauważył Per. –Ja przeszedłem tu z Marią i nie będę o niczym decydował bez niej.
- Jest twoją żoną? – Kingowi nagle coś przyszło do głowy.
- Nie. – Per potrząsnął głową. – Zresztą, to bez znaczenia. Jestem z nią.
King przyjrzał mu się uważnie.
- Ja to rozumiem - powiedział w końcu. - Innym jednak będzie trudno zrozumieć - wskazał na obozowisko. – Ale tak, możesz powiedzieć Kręgowi to, co mnie. Może pozwolą ci czekać. Ostrożnie jednak dobieraj słowa. Dziś wieczorem grupa wyrobi sobie o tobie opinię i trudno potem będzie ją zmienić.
Stali ustawieni w koło, cała, licząca sobie ponad czterdzieści zwierząt grupa, pozostawiając jedynie małą lukę jako przejście. Wkroczył między nich. Spoglądały na niego oczy: wściekłe, niechętne, ciekawe i dobrotliwe, oczy dzieci i oczy dorosłych. On też przyglądał się ich pyskom. Na chwilę jego spojrzenie przykuła szara klacz. Miała czarne, smutne oczy, jej pysk zdobiła łysina, a nogi skarpetki. Na szyi nosiła duży, okrągły, czerwony koral na zielonym sznurze. Wyglądała jakby przeszła długą i ciężką chorobę. Tylko blask czarnych oczu zdradzał, że była już zdrowa. Ich spojrzenia na chwilę połączyły się, przez tę chwilę przekazała mu swoją siłę.
Szedł dalej. Teraz jego uwagę zwróciła para nastolatków. Delikatna kasztanka z konopiastą grzywą, pod okiem miała dwie białe łatki, dodawały jej powagi, lecz wyglądały również jak łzy. Przy niej stał kary ogierek z białą plamką na nosie. Przypominał w pewien sposób Kinga, lecz brakowało mu jego spokoju i dystansu. Nagle usłyszał głos: „Nie bój się. Na początku nam wszystkim jest trudno.”
Rozejrzał się. Nikt nie poruszał wargami, a on słyszał teraz następne głosy:
„Kłarin, czy on może odebrać nas wszystkich?”
„Nie jestem pewien.”
„Jeśli tak, trzeba będzie go wtajemniczyć.”
„Jestem przeciw.”
„Kto to mógł powiedzieć?”
„Rudy, a kto.”
„Tu Tait. Rudy! Myślałam, że już wczoraj o tym rozmawialiśmy! On jest tak samo obcy, jak ja i jeszcze bardziej zagubiony.”
„Przestańcie! Jeśli nas słyszy, musimy pozostać z nim na przyjacielskiej łapie. Nie chcecie przecież, by wszyscy znali nasze prywatne rozmowy.”
Rozglądał się nerwowo. Zwierzęta wokół niego milczały, a głosy istniały tylko w jego umyśle. Zdziwiony i zaszokowany szedł naprzód, by stanąć naprzeciw Kinga. U nóg naczelnika grupy stała sześcienna bryła z kryształu górskiego.
- Czy chcesz być posłuszny Prawom Pustkowia i potwierdzisz to przysięgając na Kryształ? - zapytał King.
Komuś wychowanemu w mieście cała ta sytuacja mogła wydać się śmieszna. Perowi nie było jednak do śmiechu. Takie było prawo świata, do którego przybył.
- Chciałbym móc być posłuszny Prawom Pustkowia i potwierdzić to przysięgą, ale w tej chwili nie wiem, czy będę mógł – oznajmił.
Przez tłum przeszedł szmer.
„Chyba popełniłeś błąd” - zabrzmiał mu w głowie czyjś głos.
Młoda gniada klacz o czerwonawej sierści wystąpiła z szeregu.
- „Nie wiem, czy będę mógł” – powtórzyła za Perem. - Każdy sam decyduje o sobie. A ty? Co na Pustkowiu może cię powstrzymać, przed podjęciem decyzji o swojej własnej przyszłości?
- Nie przyszedłem tu sam – wyjaśnił Per. Wszystkie konie mogły zauważyć, że się denerwował. Niespokojnie przestępował z nogi na nogę, a na jego boki wystąpił pot. – Przyszedłem tu z Marią i dopóki z nią nie porozmawiam, nie podejmę żadnej decyzji.
- To ona żyje za ciebie?
- Tina! - Rudy skarcił ją głosem.
Per wziął głęboki oddech.
- A co cię to właściwie obchodzi? – spytał ostro. – Kocham ją. I będę żył tam, gdzie ona zechce żyć. – Pierwszy raz powiedział to głośno i sam był zaskoczony swoimi słowami. Jeśli naprawdę kochał Marię, czemu wcześniej nie był z nią? Może dlatego, że życie z Marią było trudne, a on kiedy tylko mógł, szedł na łatwiznę. A teraz? Teraz już nie mógł. Teraz nic nie miało być już łatwe.
- Spokój! – zażądał King. Klacz cofnęła się do szeregu, a Per spuścił głowę. – Chyba wiecie już wystarczająco dużo, by zdecydować, czy pozwolimy temu obcemu poczekać przy naszym obozowisku, aż jego towarzyszka odzyska przytomność? Kto jest za, niech wystąpi.
Per z bijącym sercem czekał na decyzję. Zdawał sobie sprawę, że nie zachował się właściwie i nie zdziwiłby się, gdyby Grupiarze kazali mu odejść.
- Pięć głosów przeciw. W porządku. A czy zgadzacie się, by mógł jeszcze raz stanąć przed Kręgiem i jeśli tak zdecyduje, później złożyć przysięgę?
- Siedem przeciw. Per, decyzja została podjęta. Gdy będziesz gotów, możesz raz jeszcze stanąć przed Kręgiem.
- Dziękuję – rzucił. Nie czuł jednak wdzięczności. Był zły tak na siebie, jak i na nich z ich Prawem Pustkowia. Szybkim krokiem opuścił krąg zwierząt. Poszedł za leżącą do góry dnem łódź. Już wiedział, że wyznaczała granicę obozowiska, a więc i terytorium grupy. On był obcy, powinien więc pozostać poza obozowiskiem. Chwycił gitarę, usiadł koło nieprzytomnej Marii. Zaczął grać „Akwarele w deszczu”.
Rudy chciał iść za nim. King powstrzymał go ruchem głowy:
- Nie teraz.
- Moja córka to zaczęła, ja muszę skończyć.
Rudy ruszył w stronę Para. Utykał, więc szara klacz z koralem na szyi wyprzedziła go. Stanęła obok Pera i zaczęła śpiewać, towarzysząc wokalizą granej przez niego melodii. W jej głosie drzemała ogromna silny.
Per przestał grać i spojrzał na klacz. Nigdy nie słyszał, żeby ktoś śpiewał tak, jak ona. Nawet głos Marii, choć silny i doskonale wyszkolony, tak nie poruszał.
Rudy wykorzystał chwilę ciszy.
- Przepraszam za moją córkę. Przepraszam za to, co powiedziałem wtedy nocą.
Per przeniósł wzrok z klaczy na rudzielca i spojrzeli w wąskie, jasne oczy. Nie znalazł w nich gniewu, a współczucie.
- Dlaczego…
- Życie tu jest trudne – powiedział Rudy przewidując o co Per chciał zapytać. – Nasze prawa ułatwiają przeżycie, ale utrudniają relacje. Wielu, w tym ja, chciałoby, żeby było inaczej. Ale jest, jak jest. A jeśli masz w co wierzyć, to wierz w to na przekór innym. Najważniejsze, żebyś nie żałował podejmowanych wyborów.
Na brzegu rzeki zebrali się już wszyscy: szara klacz z koralem na szyi, przy niej kasztanka o wyłupiastych oczach nosząca wymyślną uprząż, piękna, srokata Ares-pilona, ogier o błyszczącej, żółtej sierści, para nastolatków: kasztanka z konopiastą grzywą i kary ogierek. Przy nogach klaczki stał niewielki, biały wilk, był też jeszcze mały, gniady źrebiec. Rudy i Per przyszli jako ostatni.
- To Arabissa, Biposława, nazywana Bipą - przedstawiał po kolei Rudy. – Bipa tak jak ty, uciekła z miasta, ale wiele lat temu, zanim ktokolwiek słyszał o przepowiedni Kinga Mędrca. Zresztą Arabissa też była kiedyś w mieście. To Ares-pilona, Żiżi, Tait, Sylas i Kłarin...
- A Goj? - spytała Tait.
Per poznał głos tej, która nocą go broniła i która uważała się za obcą.
- Przepraszam. – Rudy nie wydawał się zmieszany. – Jakoś zawsze traktuję was jak jedną osobę.
- Ale nie jesteśmy jedną osobą, nawet jeśli Goj nie mówi. On jest wilkiem, ja koniem.
- Tak… - Rudy spojrzał tęsknie na Ares-pilonę. - My wszyscy Lśnimy. - Po chwili znów rozpoczął wyjaśnienia. - To znaczy, niezupełnie wszyscy, ale to Lśnienie nas łączy. Niektórzy z nas mogą tylko odbierać myśli, inni potrafią nadać nawet do tych, którzy sami nie są Lśniącymi. Wydaje nam się, że jesteś Odlśniewaczem, lub początkującym Lśniącym.
- Co to znaczy?
- Że możesz odebrać nas wszystkich i z czasem być może, będziesz mógł coś nadać.
- Tylko, że ja nie wiem, co to jest Lśnienie.
Rudy parsknął ubawiony.
- To te głosy, które słyszałeś, porozumiewanie się bez słów, myślami...
- Proszę się położyć! - Zabrzmiał wściekły głos starej zebry.
Per nie słuchał już słów rudzielca.
- Przepraszam, będziemy musieli skończyć to później – rzucił. Odwrócił się i popędził galopem do obozowiska.
Rudy spoglądał zazdrośnie za nim.
Gdybym miał choć takie nogi, jak on - pomyślał.
Per pędząc, widział, co się dzieje. Przytomna już Maria usiłowała wstać, awanturując się:
- Chcę rozmawiać z dowódcą tej grupy!
Przeskoczył łódź, podbiegł do Zebrin i poprosił:
- Zostaw nas samych. Ja się z nią dogadam. - Chciał coś udowodnić innym, ale przede wszystkim sobie.
- Mario, połóż się. Masz dużo czasu. A tak w ogóle, o czym chcesz rozmawiać z Kingiem?
Opadła na ziemię.
- Czasem, kiedy na chwilę odzyskiwałam przytomność, słyszałam różne rzeczy i…
- Ja ci wszystko wyjaśnię – obiecał.
Po rozmowie z Marią wziął gitarę i odszedł z nią tak daleko od obozowiska, żeby nikt nie słyszał, jak gra. Chciał być sam. Nie sięgnął tym razem po jedną ze starych melodii. Próbował stworzyć coś nowego. Z pod jego kopyta wypływała jednak melodia zbyt splątana, by mógł kiedyś napisać do niej sensowny tekst. Szybko się poddał i zrezygnował z próby komponowania i po prostu grał, żeby się wyżyć, żeby wyładować emocje.
Tak się w tym zapamiętał, że nie zwrócił uwagi, że jest obserwowany. A przecież Poszukiwacze czaili się tuż obok niego. Obserwowali go również Tait i Goj.
Mały, biały wilk spojrzał znacząco na klacz.
- Nie, Goj. – Potrząsnęła głową. - Pamiętasz te chwile, gdy załamana i samotna, stałam i patrzyłam w przestrzeń, czując na pysku wiatr, a potem wracały mi siły? On musi być sam. Musi wszystko przemyśleć i tylko sam może sobie z tym poradzić. Nie wiemy też, co usłyszał od tej swojej Marii i dlaczego, go to boli.
Wilk tylko patrzył. Nie Lśnił, a jednak Tait mówiła do niego, jakby odgadywała jego myśli.
- Nie. Są rzeczy, o które się nie pyta. Konie są zbyt dumne, by odpowiadać, na niektóre pytania.
Maria nie stanęła przed Kręgiem. Następnego dnia tylko Kingowi oznajmiła, że chcą odejść. Na prośbę Pera, nie umotywowała dokładnie swojej decyzji.
- No cóż - rzekł na to tylko naczelnik grupy. Tylu przyszło i tylu odeszło. Jeszcze jedni niczego nie zmieniali.
Gdy odchodzili, pierwszego dnia nowej wędrówki, Pera dogoniło Lśnienie:
„Tu Rudy. Oby ci się udało lepiej, niż mnie.”
Och, gdyby Rudy wiedział, jakim był mięczakiem i tchórzem.
3. W poszukiwaniu siebie
Wiele dni szli w stronę morza, lub tam, gdzie według wskazówek Kinga morze mogło się znajdować. Niewiele rozmawiali o celu wędrówki. W ogóle niewiele rozmawiali. To co musieli, powiedzieli sobie jeszcze u Kinga.
Mijały dni. Przyglądali się sobie. Podróż zaczęła zmieniać ich ciała. Kości Marii stały się jeszcze bardziej wystające niż zwykle, a mięśnie i ścięgna lepiej widoczne. Per też wychudł, lecz jego nogi i szyja pozostały mięsiste, po prostu takie już były i nic nie mogło ich zmienić.
Wieczorami grali sami dla siebie. Maria wolała wracać do starych melodii. Per próbował komponować nowe. Wciąż jednak w jego głowie powstawały tylko splątane melodie pełne niepewności i lęku, nic, co chciałby zapamiętać.
Wreszcie natrafili na spore obozowisko.
Na spotkanie wyszedł im strażnik: wysoki, przewyższający Pera co najmniej o dwie głowy ogier o złotej sierści noszący wymyślną uprząż.
- Kim jesteście i czego szukacie? - zapytał.
- Jesteśmy uciekinierami z miasta. Szukamy Maciejem-Gwiazdorem - poinformowała Maria, a Per stał w jej cieniu, zupełnie zagubiony i zrezygnowany.
- A więc dobrze trafiliście. Chodźcie. - Strażnik poprowadził ich do jednego z ognisk płonących na równinie. Otaczała je grupka dzieci, a wśród nich stał potężny i nieco zbyt tłusty, kasztanowaty ogier. Jego ciało pokrywały blizny, lecz oczy patrzyły dobrotliwie.
- Macieju-Gwiazdorze - zwrócił się do niego strażnik – tych dwoje cię szukało.
- Możemy rozmawiać tutaj? Czy przyszliście w jakiejś osobistej sprawie? – spytał kasztan, szukając czegoś we wściekłych oczach klaczy. Maciej-Gwiazdor był nie tylko tym, który zbierał wokół siebie władających Mocą, by w razie konieczności bronić statków. Był też ich nauczycielem, a przede wszystkim mędrcem jak nikt inny rozumiejącym porządek rzeczy.
- W sumie nie wiem – stwierdziła Maria przez moment lekko zmieszana.
- Więc odejdźmy na bok – zadecydował Maciej-Gwiazdor i tak też zrobili. – Powiedzcie mi kim jesteście i czego szukacie. Nie musicie się śpieszyć.
- Jesteśmy uciekinierami. Ja mam na imię Maria, on Per – powiedziała klacz.
Per milczał.
- Władacie Mocą?
- On włada.
Maciej-Gwiazdor spojrzał na Pera.
- Jestem Odlśniewaczem – powiedział ten cicho.
- I myślisz, że twoje umiejętności mogłyby nam się do czegoś przydać?
- Może do szpiegowania…
Maciej-Gwiazdor milczał.
- Przecież nie uciekł z miasta, żeby umrzeć. – Stwierdziła Maria. – A sam widzisz, że gdyby przyszło walczyć o statki…
- W porządku. – Maciej-Gwiazdor skinął głową. Spojrzał na Pera. – Tak. Faktycznie mógłbyś tu zostać i dla mnie szpiegować. A skoro dopiero co uciekłeś z miasta, to i Moc pewnie dopiero się w tobie obudziła. Może mógłbym nauczyć cię znacznie więcej. – Przeniósł wzrok na klacz. – Ale skoro ty nie władasz mocą, dla ciebie nie ma miejsca wśród nas. Musisz gdzie indziej poszukać grupy dla siebie.
- W porządku – zgodziła się Maria. Zdjęła z szyi Pera pokrowiec ze swoją gitarą. - Żegnaj. – Nie powiedziała niczego więcej. Odwróciła się i odeszła.
Ale to nie tak miało być – przebiegło przez głowę Pera. Maria snując swoje plany zawsze mówiła my. Mówiła: „coś wykombinuję, żebyśmy oboje mogli zostać u Macieja-Gwiazdora”. To było jednak oczywiste, że niczego nie mogła wykombinować. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Odrzucał rzeczywistość? A może był głupcem?
Maciej-Gwiazdor mówił coś do niego, ale Per go nie słuchał.
- Mario! - krzyknął nagle.
Drgnęła, ale się nie obejrzała.
- Mario!
Odwróciła się i zatrzymała na chwilę. Potem jednak ruszyła dalej.
- Mario! - Jego schrypnięty głos przeszedł w chrapliwy jęk.
- Co się stało?! – Nie mógł uwierzyć, że jednak zdecydowała się mu odpowiedzieć.
- Ja nie chcę! Nie mogę! Nie uciekłem, by ocalić muzykę! Zbyt bym się bał, robić to tylko dla gitary! - wykrzyczał raz jeszcze zadziwiając sam siebie, tak jak wtedy gdy stał przed Kręgiem w grupie Kinga. - Uciekłem bo cię kochałem! A ty chcesz się mnie pozbyć! - Jego głos nagle się załamał. - Czego ty naprawdę chcesz? Powiedz mi, zanim odejdziesz.
Maria podeszła do niego kilka kroków. W oczach miała łzy.
- Chcę żebyś przeżył. – Jej odpowiedź zaskoczyła go.
- I dlatego...?
- Nie nadajesz się na wojownika. Sam wiesz. Nie chcę, żebyś zginął w walce o statki.
- Do niej wcale nie musi dojść – zauważył. – A ja… Jestem mężczyzną.
- Nikt nie powiedział, że nie. – Maria potrząsnęła głową. Po jej ganaszach płynęły łzy. – Ale jak wszyscy mężczyźni jesteś dumnym głupkiem. I do tego niepoprawnym optymistą.
- Mam do tego podstawy. Dotarliśmy tu i wciąż żyjemy.
Podeszła do niego. Przytuliła szyję do jego szyi.
- I chcę, żebyśmy żyli jak najdłużej. Ja też cię kocham, głupku. Nie mogę cię stracić.
- Ale chciałaś mnie porzucić – przypomniał jej.
- Potem byśmy się odnaleźli.
Położył jej łeb na kłębie.
- Dziękuję za twoje chęci, ale nie mogę się na coś takiego zgodzić.
- Więc zacznijmy jeszcze raz – zaproponowała słabym głosem. - Ale jeśli zginiesz, znienawidzę cię.
Maciej-Gwiazdor nie skomentował ich zachowania. Uśmiechnął się tylko, a potem wrócił do ogniska zostawiając ich samych sobie.
Długo stali przytuleni do siebie. Nie mogli jednak stać tak wiecznie. Trzeba było się poruszyć, coś zrobić. Wrócili do ogniska. Maria chciała się odezwać, ale Per wymierzył jej tylną nogą kopniaka w nadpęcie.
- Rezygnuję z tego zadania – powiedział. – Jeśli będzie trzeba chcę walczyć jak inni.
- Słusznie – powiedział tylko Maciej-Gwiazdor.
- Mimo wszystko dziękuję – dodał Per.
Wtedy mędrzec się uśmiechnął.
- Nie musisz.
- A więc wracamy do Kinga? - spytała Maria niepewnie, kiedy oddalili się od obozowiska Macieja-Gwiazdora.
- Tak, ale jeszcze nie teraz – oznajmił Per. – Na razie musimy jeszcze wrócić do miasta.
- Czyś ty naprawdę oszalał?!
- Nie. – Per potrząsnął głową. – Wielu rzeczy przed ucieczką nie przemyśleliśmy. Nie wiedzieliśmy jak życie tutaj wygląda. Może inaczej je sobie wyobrażaliśmy. Ja na pewno.
- Ja też – zgodziła się. – Chyba myślałam, że zwierzęta w grupach niezbyt różnią się od tych z miast, poza tym, że mają mniej.
- Ja o tym wcale nie myślałem – przyznał Per. – Ale sądziłem, że jednak mają i potrafią nieco więcej. Chodzi mi o umiejętności mieszkańców miast, bo na przykład Moc jest czymś niezwykłym.
- Nie myślałam też, że będziemy musieli walczyć o prawo odpłynięcia.
- Jeśli pomyśli się o naszej naturze, to tego akurat można się było spodziewać – stwierdził Per.
- No dobrze, ale wróćmy, do twoich planów. Czemu chcesz wrócić do miasta?
- Żeby kupić zapas strun, no i może jeszcze jedną gitarę. W końcu jedną straciłem.
- Ale to spore ryzyko.
- Pewnie tak – zgodził się. – Poszukiwacze twierdzili jednak, że jeszcze możemy wrócić. Więc oni będą myśleć, że wracamy. A poza tym, uciekliśmy, żeby ocalić muzykę. Czyż nie?
- Głupek z ciebie – stwierdziła Maria, ale nie próbowała odwieźć go od tego pomysłu. Zdawała sobie sprawę, że po tym, co zrobiła, już nie mogła.
Z powrotem powędrowali w stronę gór. Nie byli całkiem pewni, czy uda im się podążać dokładnie tą samą drogę, którą przybyli do Macieja-Gwiazdora. Zwłaszcza, że pojęcie drogi istniało tylko w ich głowach. Wokół siebie mieli po prostu bujne, wysokie trawy. Kiedy jednak zobaczyli z daleka ogniska uznali, że nie zmylili kierunku i znów odnaleźli grupę Kinga. Per stwierdził, że nie chce się tam na razie pokazywać. Maria nie wymagała od niego wyjaśnić. Podejrzewała co planował i co czuł. Dopiero teraz uświadamiała sobie, że od lat doskonale go zna i wie jakimi torami wędrują jego myśli. Jak więc mogła podejrzewać, że zechce zostać bez niej u Macieja-Gwiazdora? Może dlatego, że snując ten plan koncentrowała się tylko na swoich uczuciach. Tak też zresztą robiła przez większą część życia. Czy to dlatego wcześniej im nie wyszło i choć się na to zapowiadało, nie zostali parą?
Okrążyli dużym łukiem teren zajmowany przez grupę Kinga i znowu wkroczyli w góry. Pokonanie ich w drugą stronę okazało się znacznie łatwiejsze. Po wielu dniach wędrówki, przez porośnięte soczystą trawą równiny, może i byli chudzi, ale za to znacznie silniejsi i sprawniejsi, niż kiedy wyruszali w drogę. Ich ciała przypomniały sobie, że zostały stworzone do tego, by co dzień przemierzać ogromne przestrzenie.
Do miasta weszli rano, gdy pokonanie na piechotę przedmieścia wydawało się najbezpieczniejsze. Potem skorzystali z komunikacji miejskiej. Zwierzęta obrzucały ich niechętnymi spojrzeniami. Teraz trudno było rozpoznać w nich gwiazdy muzyki rozrywkowej. Wyglądali raczej na biedaków. W mieście wszystko wydawało się nieco inne, niż było w istocie. Per zdał sobie sprawę, że zapach jego ciała, który tak zdążył polubić, we wnętrzu tramwaju stawał się nieprzyjemnym smrodem, powodującym, że współpasażerowie w miarę możliwości się od niego odsuwali.
Bez większych problemów odnalazł mały sklep muzyczny, do którego chadzał jako chłopiec. Istniało niebezpieczeństwo, że sprzedawca, go rozpozna. Choć może nie było się czego obawiać. Oficjalnie nikt nie wiedział o ich ucieczce. Taką w każdym razie mieli nadzieję.
Maria przepakowała cały sprzęt na siebie i została na rogu. Per uznał, że w ten sposób jego zakupy będą wyglądały mniej podejrzanie. Wszedł do wnętrza. Nie było tam nikogo, prócz sprzedawcy.
- Pięćset kompletów strun do gitary, proszę - oznajmił.
Sprzedawca popatrzył na niego dziwnie, oczy wyszły mu na wierzch.
- Co pan chce robić z tymi strunami? - spytał w końcu.
- Nic. Grać. Muszę mieć zapas. Niech pan zapakuje i nie pyta.
- Metalowe, czy nylonowe?
- Metalowe.
Stary, siwy kuc faktycznie o nic więcej nie pytał. Artyści, nawet tacy, którzy ze swoją sztuką nie wychodzili z czterech ścian własnego mieszkania, bywali chimeryczni. Widział już w swoim sklepie nie jednego dziwaka.
Per rozejrzał się po małym pomieszczeniu, spróbował kilku gitar. Szukał tego brzmienia, które stracił tamtej nocy na latarni. Wreszcie znalazł coś podobnego i wtedy usłyszał krzyk Marii:
- Policja!
Podbiegł do lady, cisnął w sprzedawcę wszystkimi pieniędzmi, jakie jeszcze posiadał.
- Powinno wystarczyć, za gitarę też - krzyknął, zarzucił sobie na szyję instrumenty i paczkę ze strunami. Wypadł na ulicę.
Pognali obok siebie, klucząc, by zgubić pościg. Żadne z nich nie pomyślało, że nie ma to najmniejszego sensu. Owszem, ucieczki z miast były zakazane, ale policjanci najpierw musieliby w ogóle wiedzieć, że oni kiedykolwiek opuścili miasto. Zapewne, gdyby zachowali się spokojnie, nikt nie zwróciłby na nich uwagi. W tym wypadku struże prawa, tak samo jak Maria i Per, zareagowali odruchowo. Skoro ktoś uciekał, widać miał coś na sumieniu, należało go więc gonić.
Policjanci mieli przewagę. Poruszali się przecież samochodem.
U uciekinierów zaczęły odzywać się zapomniane urazy. W barku Marii zapulsował kłujący ból, a Per znów czuł się, jakby ktoś ściskał mu głowę w imadle.
Radiowóz wyprzedził ich i stanął w poprzek chodnika. Ze środka wyskoczyły uzbrojone konie.
Maria i Per zatrzymali się. Wszystko wydawało się stracone. W umyśle klaczy zrodziła się jednak szalona myśl. Szarpnęła Pera za kark.
- Chodź! - krzyknęła i wbiegła na klatkę schodową budynku za nimi.
Zmęczenie osiągało punktu kulminacyjnego. Wbiegając na górę mało nie zabili się o własne nogi i instrumenty, którymi byli obwieszeni. Maria prowadziła na dach. Policjanci biegli za nimi.
Wydostali się znowu na powietrze. Przegalopowali po dachach kilku połączonych ze sobą kamienic. Gdy dotarli do skrzyżowania, udało im się odnaleźć wejście na inną klatkę schodową i po prostu parę domów dalej wrócili na dół. W ten sposób pozbawili ścigających ich policjantów samochodu. Teraz mieli już równe szanse. Do granic miasta było jednak jeszcze daleko.
Pędzili. Serca waliły im mocno i nie mogli złapać oddechu. Jeszcze chwila, jeszcze krok. Ostatni dom. Byli już poza miastem, tu nie mogło dosięgnąć ich prawo, a jednak...
- Stać, bo strzelam! - krzyknął bułany ogier ze stelażem zakończonym pistoletem przypiętym do szyi. Tak, to wolno mu było zrobić.
Stanęli dysząc ciężko. Nie było warto się tak męczyć skoro i tak przegrali. Maria schyliła głowę i wybuchła szaleńczym śmiechem.
Pójdziemy do więzienia - pomyślał Per. - Byliśmy kimś, ale nie tak wielkim, by udało nam się uniknąć kary. Dziesięć lat samotności, bez Marii, bez gitary. Czy rozpoznamy się po dziesięciu ciężkich latach? A może dostaniemy jeszcze więcej? O nie. Tyle lat bez instrumentu. Już nigdy bym nie zagrał. Trzeba ryzykować, nawet śmierć będzie lepsza niż to.
Postąpił parę kroków w stronę granicy miasta. Stanął na przeciw bułanego ogiera na szeroko rozstawionych nogach. Wpatrywał się w lufę. Wargi konia zacisnęły się na spuście. Kaliber był ogromny, jeden strzał mógł zabić na miejscu, lub oderwać kończynę.
- Strzelaj - powiedział Per.
Wargi bułanka zadrgały. Per rzucił głową, dając klaczy znak. Powoli zaczęła cofać się w stronę skał. Miała do pokonania zaledwie sto metrów, by być bezpieczną. Per rzucił głową raz jeszcze, przynaglając ją.
- Strzelaj – powtórzył, patrząc policjantowi prosto w oczy.
Bułanek nieraz już użył swojej broni. Ci jednak, do których strzelał uciekali, lub atakowali go, a kary stał prosząc o strzał. Był albo bardziej szalony, albo bardziej rozważny, niż tamci. Po chwili zaczął śpiewać:
Znaleźć drogę do nikąd,
Chcę skoczyć do mojego samochodu
I być jeźdźcem w czasie miłosnej gry
Fałszował. Nie mógł jeszcze opanować głosu po długim biegu.
Podążać za gwizdami,
Nie potrzebować książki mądrości
I o pieniądzach nie mówi już wcale.
Nie potrafił przypomnieć sobie ani jednego słowa więcej. Powoli, bardzo powoli zaczął się odwracać i iść w stronę skał. Wiedział, że szybszy ruch mógłby być jego ostatnim ruchem. Od początku zaczął śpiewać to samo.
Wargi bułanka drżały. Rozpoznał piosenkę, którą słyszał jeszcze całkiem niedawno w radio. Wydawało mu się też, zresztą słusznie, że naprawdę ma przed sobą jej autora. Takie rzeczy, jak przepowiednie zawsze najsilniej działały na dzieciaki i artystów. Strzeli. Rozerwie mu głowę, a potem wróci do domu i powie córce: „zabiłem twojego idola”. Przez miesiące będzie widział jego oczy, patrzące na niego z wyrzutem z plakatu. W końcu to był dobry facet. Chciał oddać życie za ukochaną klacz. Bułanek puścił spust.
- Wiesz, myślałem, że jesteś inny! - krzyknął.
Per przestał śpiewać i odwrócił głowę.
- Jaki? - spytał.
Bułanek był już pewny, kogo miał przed sobą.
- Że jesteś mięczakiem!
- A nie jestem?
- Nie!
Nagle w polu widzenia Pera pojawił się drugi policjant, który zamarudził z tyłu, zapewne ze względu na podeszły wiek i sporą nadwagę. Kary ogier wyczuł, że ma ostatnią szansę na ucieczkę. Rzucił się w stronę skał. W momencie, gdy osłoniło go kamienne usypisko, rozległy się dwa strzały. Zrozumiał, bułanek zawsze może mówić, że nie trafił.
- Ty idioto, szaleńcze, durniu - zaatakowała go klacz. - Mogliśmy zginąć przez ciebie.
- Ale żyjemy – oświadczył, osuwając się na ziemię. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. – I jesteśmy wolni – dodał cicho.
- Tak, żyjemy – zgodziła się. – Dzięki tobie.
Uśmiechnął się, a oczy mu zabłysły.
Miasto oszalało, gdy oficjalnie ogłoszono informację o ich ucieczce. Setki wściekłych i zawiedzionych fanów tłukły płyty, lub właśnie ich słuchały.
Nie obchodziło to jednak tych dwoje. Na zawsze mieli już zostać uciekinierami, stracili prawo wstępu do miasta, ale przecież i tak mieli odpłynąć za morze. Wędrowali, śmiejąc się i żartując. Osiągnęli to, co chcieli i oboje znali już prawdę.
Grupę odnaleźli obozującą bardziej na zachód niż poprzednio. Pera powitało Lśnienie:
„Nie udało się wam?”
Bardzo chciał powiedzieć Rudemu: „Udało się. Poznałem prawdę.” Wysilił umysł i słowa choć niewyraźne zabrzmiały w głowie rudzielca.
King pytał o to samo i on znowu zaprzeczył, a parę godzin później zwierzęta na prośbę Pera zebrały się w Kręgu. Teraz wstępował między nie już pewnie. Maria szła o pół kroku za nim. Naczelnik, który wydawał się mniej majestatyczny, bo znajomy, zapytał:
- Czy chcesz być posłuszny Prawom Pustkowia i potwierdzisz to przysięgając na Kryształ?
Per ustawił przednią lewą nogę na przejrzystej bryle. Nie wiedział, że to właśnie powinien uczynić, ale intuicja podpowiedziała mu takie zachowanie.
- Obiecuję być posłuszny Prawom Pustkowia – powiedział, pochylił się i ucałował kamień.
- Czy nie macie nic przeciwko, by pozostał z nami? - King zwrócił się do grupy. Zwierzęta milczały, a Rudy powiedział głośno:
- Nie.
Per podniósł głowę i stanął obok naczelnika. Teraz Maria ustawiła przednią lewą nogę na przejrzystej bryle.
- Obiecuję być posłuszna Prawom Pustkowia.
Słowa te nie pasowały do jej oczu i wygiętych grymasem warg. Pochyliła się jednak i także ucałowała kamień. Jej bark przeszył ból, szybko znów ustawiła nogę na ziemi.
- Czy nie macie nic przeciwko, by została z nami? - zabrzmiał głos Kinga.
Przez tłum przeszedł szmer. Niektórzy po cichu protestowali. Głośno nikt nic nie powiedział.
- Od teraz jesteście jednymi z nas. Jesteście Grupiarzami!
Grupa powoli przemieszczała się na zachód. Dzień opuszczenia starego świata był coraz bliższy.
Perowi i Mari udało się wprowadzić nowy zwyczaj, do codziennego życia Grupiarzy. Co wieczór występowali prezentując tym, którzy chcieli ich słuchać, kilka swoich utworów. Grali tak stare piosenki, jak i nowe opowiadające o życiu na pustkowiu. I z dnia na dzień mieli coraz więcej słuchaczy.
Po wieczornych koncertach, gdy większość Grupiarzy zasypiała, Per opuszczał obozowisko. Jeśli naprawdę miało dojść do jakiejś bitwa o statki, chciał ją przeżyć. Trenował więc, by poprawić kondycję, o którą nigdy nie dbał i by wzmocnić mięśnie.
Rudy patrzył zazdrośnie na jego poczynania. Marzył o tym, żeby pobiec z nim. Jemu jednak nie było w życiu dane zakosztować galopu.
Per jednak nie co wieczór biegał. Czasem wieczorem zaszywał się z dala od grupy, żeby komponować.
Pewnego razu wyczuł czyjąś obecność obok siebie. Przestał grać. Spojrzał na przybysza. To była szara klacz z koralem na szyi.
- Nie zwracaj na mnie uwagi – poprosiła. - Przyszłam posłuchać jak grasz. Ja też zawsze będę obca, nawet bardziej niż ty. Byłam narkomanką – wyznała. - Oni mnie uratowali. Zmieniłam się, ale tu nie ma szans pozbyć się piętna pierwszego wrażenia. – Per wreszcie zrozumiał dlaczego jej ciało sprawiało wrażenie zniszczonego. - Nie mówmy o tym. Graj, a ja, jeśli mogę, zaśpiewam z tobą.
- Oczywiście, że możesz.
Znów uderzył w struny gitary. Arabissa towarzyszyła mu silnym głosem śpiewają bez słów.
Zanim dotarli nad morze spotkali inne grupy, zmierzające w tą samą, co i oni stronę. Gdy ujrzeli w końcu przystań i kołyszące się na wodzie ogromne, żółte statki było ich już kilkaset. Kolejna setka złożona z budowniczych i uczniów Macieja-Gwiazdora czekała na nich na miejscu. Czekał też ktoś jeszcze, rzesze Grupierzych nie planujące nigdzie wyruszyć.
- Czy nie po to Chart chce nas oczyścić w Pieśni, byśmy odrzucili co ludzkie, byśmy stali się lepsi – mówił podniesionym głosem przywódca buntowników do Macieja-Gwiazdora. Maria i Per, ani nikt z grupy Kinga nie mógł tego usłyszeć. – Nie wywyższajmy się. Nie udawajmy, że jesteśmy lepsi. Zostańmy wszyscy! My też oczyśćmy się w Pieśni!
- Chart nazwał nas ludem wybranym – zagrzmiał w odpowiedzi Maciej-Gwiazdor. – To on pozwolił nam odpłynąć! Pozwólcie nam więc odejść w pokoju!
Przez jakiś czas dwaj liderzy przerzucali się frazesami, których członkowie przeciwnych obozów nawet nie próbowali analizować. Grupa fanatyków spróbowała dostać się na statki.
- Będą chcieli je spalić! Nie pozwólcie im! – krzyknął ktoś.
Ktoś komuś zastąpił drogę. Ktoś kogoś popchnął. Ktoś pociągnął za sierść.
Liderzy próbowali jeszcze dyskutować, gdy pierwsze zęby i pazury poszły w ruch.
- Przestańcie! Wszyscy jesteśmy braćmi! Wszyscy jesteśmy dziećmi Charta! – Maciej-Gwiazdor próbował powstrzymać walczących. Nic to jednak nie dało.
Ci, którzy uważali, że mają prawo odpłynąć za morze i ci, którzy uważali, że wszyscy, niezależnie od słów przepowiedni, powinni pozostać w starym świecie zwarli się w zaciętej walce. Do bitwy jednak doszło.
- Musimy walczyć!
- Brońcie statków!
W tłumie przekazywano sobie te dwie informacje.
Pera obleciał strach. A więc nic nie jest jeszcze pewne – pomyślał. – Oboje możemy tu zginąć zupełnie bez sensu.
Potem nie miał już czasu na myślenie. Chcący zatrzymać ich fanatycy zaczęli wciskać się pomiędzy ich szeregi. Skoczyło na niego kilka psów i uczepiło się jego boku. Rzucił się na ziemię, druzgocząc im karki. Wykorzystał to inny pies, przypierając go do ziemi. Per zacisnął zęby na jego szyi zupełnie jak drapieżnik pozbawiając życia i czując w gardle ciepło cudzej krwi.
Trup słał się gęsto. Per kręcił się w kółko, kopał i gryzł. Był sam i nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Tylu wokół niego ginęło, dlaczego ktoś miał by bronić akurat jego? Pot zalewał mu oczy i znowu czuł ucisk na skroni. Nie widział niczego oprócz kolorowych kół kręcących mu się przed oczami. Nie miał już siły się ruszać, lecz wiedział, że bezruch znaczy śmierć.
W końcu ktoś powalił go na ziemię, ktoś inny wgryzł mu się w kark, a jeszcze inny w tylną nogę. Próbował bronić się tarzając. Wiedział, że śmierć jest bliska, jeszcze minuta, sekunda, nie liczył na więcej. Zapomniał o strachu. W głowie huczały mu melodie, których nie zdążył spisać i tylko ich było mu żal. Wtedy zobaczył Marię. Stała dęba, waląc przednimi kopytami masywnego niedźwiedzia zaciskającego zęby na jej szyi.
Umrzemy razem - pomyślał, a po chwili poczuł, że nie tego pragnie. Śmierć była ucieczką. Przyznaniem się do klęski, a to przecież nie było w jego stylu.
Poderwał się ostatkiem sił. Mocno zaciśnięte zęby rozorały mu tylną nogę od stawu skokowego po koronkę. Zaatakował. Niedźwiedź puścił Marię i opadł na ziemię ze zgruchotanym kręgosłupem. Per zobaczył uśmiech klaczy, a potem znów rozdzielił ich wir walki.
Już wiedział, że się nie podda. Chciał żyć, chciał żyć dla niej. Zęby szarpały jego ciało, on szarpał inne i miażdżył kości. Krew, pot i pył były jedyną rzeczywistością. Jak dziki szaleniec walił na oślep kopytami i gryzł każdego, kto się do niego zbliżył.
Nagle zrozumiał, że nie ma już kogo kopać i gryźć. Rozejrzał się. Na równinie leżały setki ciał. Zadrżał.
Jesteśmy głupi i puści – przebiegło mu przez głowę. – Czy ci, którzy chcieli, nie mogli po prostu odejść, a ci którzy nie chcieli zostać? Czy tak mają wyglądać ci szlachetni Grupiarze, wybrani przez Charta?
Nie poświęcił tym myślą jednak dużo czasu. Żył i zmierzał ku nowemu życiu. Musiał tylko odnaleźć Marię. Nie dostrzegł jej nigdzie w pobliżu. Nie zobaczył zresztą nikogo, kogo by znał.
Ruszył na poszukiwanie. Jego ociekające krwią ciało przestawało być mu posłuszne. Bolało go wszystko, a przed oczami robiło mu się ciemno. Może jedna nie miał rozpocząć nowego życia, a zakończyć je na brzegu morza.
- Mario! – wołał.
Nikt nie odpowiadał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Dziesiątki zwierząt szukały swoich bliskich, tak jak on.
- Mario!
W oczach stanęły mu łzy.
Tułaczka po polu walki wydawała mu się wiecznością. Wreszcie wśród tylu umarłych i żywych odnalazł Kinga.
- Nie widziałeś Marii? - spytał.
- Nie. - King potrząsnął głową. - Idź na przystań, do pierwszego statku. On jest nasz. Tam będą wszyscy.
Nie posłuchał i włóczył się dalej po polu bitwy, szukając Marii wśród zabitych.
Jeśli jest ranna - myślał - nie da rady sama dotrzeć do statku. Nie zdawał sobie sprawy, że zaraz on sam nie będzie w stanie tego zrobić.
Wciąż wołał jej imię. Przestawał cokolwiek widzieć. Nie było kolorów, a kształty stały się rozmazane. Musiał się poddać. Ze zwieszoną głową i łzami kapiącymi z oczu poszedł na przystań. Wszedł na pierwszy drewniany pomost. Tam upadł. Spróbował się podnieść, ale mięśnie już go nie posłuchały.
Zostałem sam, ale już nie na długo. - To była jego ostatnia myśl. Potem pochłonęła go ciemności.
Gdy się ocknął leżał na rufie statku. Na nogach miał bandaże, a ranę na jego boku przemywały właśnie delikatne wargi białej zebry. Jeśli to w ogóle można było nazwać raną. Był po prostu zupełnie pozbawiony skóry od kłębu po słabiznę.
- Co stało się z Marią? – zapytał, nie próbując się nawet poruszyć. Wiedział, że Zebrin zdenerwuje to pytanie, a ruch doprowadziłby ją do pasji.
- O nią pytasz? - znów zaczęła swoją grę. - Martw się o siebie, ta kobyła wszystkich nas przeżyje. Teraz wstań. Muszę opatrzyć ci bok.
Wstał z pewnym trudem, w głowie mu się kręciło. Zebra zarzuciła na niego płachtę materiału i zawiązała ją pod brzuchem. Przewiewny opatrunek nie dawał nic poza częściowym zabezpieczenia rany przed zanieczyszczeniem. Bandaż jednak w tym przypadku, przy każdej zmianie sprawiałby, że rana otwierałaby się na nowo. Kosztowałoby to Pera wiele bólu i zaowocowałoby powstaniem większych blizn.
- Teraz się połóż - powiedziała Zebrin. - A jeśli chodzi o tę twoją Marię, to przyszła tu pół żywa. Opatrzyłam ją. Teraz miota się po całym statku. Była tu chyba ze cztery razy, pytała o ciebie. – Zebra bez żadnej zapowiedzi odwróciła się i poszła do następnego rannego. Coś sobie jednak przypomniał. Zatrzymała się i obejrzała na Pera. - Dziwię się, że ci nikt ucha nie wyrwał, ale teraz nie mam już czasu rozmawiać o twojej głupocie. Zrobimy to kiedy indziej.
Per nic nie robił sobie z jej słów. Zamknął oczy, był spokojny i szczęśliwy.
- Przeżyłem - powiedział sam do siebie, a słowo to wydało mu się niesamowicie piękne.
- Nie bądź tego taki pewien. – Jego spokój znowu zmącił głos zebry lekarza. - Te rany jeszcze mogą cię wykończyć.
Zebrin była pesymistką, dlatego jej nie uwierzył. Musiał żyć. Musiał żyć dla Marii. Chciał też dotrzeć do zapomnianego, zniszczonego, niegdyś należącego do ludzi kontynentu, do Ameryki. Był przekonany, że starczy mu sił, by realizować swoje marzenia.
Chyba zasnął, miał w każdym razie wrażenie, że obudziły go stanowcze kroki i wołanie:
- Zebrin!
Poznał głos Marii. Otworzył oczy. Skórę klaczy w wielu miejscach zdobiły krwawe linie, lecz nie odniosła żadnych poważniejszych ran, poza tą na szyi.
- Już nic! – krzyknęła, widząc, że jest przytomny.
- Cieszę się, że już się obudziłeś - zwróciła się do niego. - Czułam się taka samotna na tym wielkim statku, a Zebrin powiedziała, że może nigdy się już nie obudzisz.
- Mnie też powiedziała, że jeszcze mogę umrzeć - oświadczył, a widząc smutek w spojrzeniu Marii, szybko zmienił temat. - Czy ktoś z grupy zginął? – To pytanie też nie wypadło dobrze.
- Parę osób, ale nikt bliżej nam znany.
- Kiedy odpłyniemy?
- King, Boxer i Robotek poszli po wóz z rzeczami. Jak wrócą, odbijamy - oznajmiła.
- Mam nadzieję, że naszym gitarom nic się nie stało – stwierdził Per uświadamiając sobie, że od początku bitwy, aż do teraz, w ogóle nie myślał o instrumentach.
- Też mam taką nadzieję.
Usłyszeli nagle turkot kół na trapie.
- Już są. – Maria ucieszyła się. – Pójdę sprawdzić, co z gitarami.
- Wszystko w porządku – zakomunikowała, gdy po chwili znowu była przy Perze. – Gitary są całe. Dasz radę wstać na chwilę?
- Chyba. Czemu?
- Właśnie zdejmują cumy. Za chwilę odbijemy. To więc ostatnia szansa spojrzeć na ten świat.
Per podniósł się z trudem i wsparł o jej bok. Podeszli powoli do bariery otaczającej pokład. Wiele innych zwierząt też w ten sposób żegnało dawno życie. Ujrzeli przystań, a na niej dwie samotne figurki. Młoda zebra i starsza kasztanowata klacz.
- Czemu one nie wsiadły na żaden ze statków? – Per rzucił pytanie w powietrze, licząc, że ktoś mu odpowie. Nie pomylił się.
- To Tina i Hegemonia – zaczęła wyjaśniać Arabissa. Miała bandaże na wszystkich nogach, ale wydawało się, że czuje się dobrze. – To, że Tina, ta młoda zebra, nie odpłynie, było postanowione od początku. Maciej-Gwiazdor ją wybrał. Ma opowiadać o Grupiarzach przyszłym pokoleniom, żeby pomięć o nas przetrwała. A Hegemonia była kochanką Macieja-Gwiazdora. On poległ. Nie wiecie?
- Nie. – Maria potrząsnęła głową.
- Szkoda go – powiedział Per sam do siebie.
- Szkoda – powtórzyła Maria. – Wiele mu zawdzięczamy.
- A przecież to tej bitwy wcale nie musiało dojść – dodał Per.
- Aż się zastanawiam, czy jesteśmy godni, żeby wyruszyć do nowego świata – westchnęła Arabissa. – A wracając do Hegemoni, to nie chciała odpłynąć po tym, jak została sama.
Po pysku stojącej na nabrzeżu klaczy płynęły łzy. Za nią rozciągało się pole bitwy. Makabryczne cmentarzysko tonęło w promieniach zachodzącego słońca. Za nim były góry o różowych teraz szczytach. Gdzieś daleko, daleko za nimi znajdowały się miasta.
- Też nie odpłynęłabym bez ciebie – stwierdziła Maria patrząc na Pera.
- Ale jesteśmy tu razem.
- Było warto uciekać?
- Było – stwierdził. - Poznaliśmy siebie.
Arabissa odsunęła się nieco na bok czując, że powinna zostawić ich samych. Zbierało jej się zresztą na płacz. Bardzo chciała, tak jak Maria, mieć u swego boku przystojnego ogiera. Chociaż, nie musiał być przystojny. Wystarczyłoby, żeby chciał stać u jej boku.
- Tak. – Maria zaśmiała się cicho. - Nigdy się po tobie nie spodziewałam, że jesteś taki, jaki naprawdę jesteś, błazen-rycerz. Zaczynam żałować, że nigdy nie pojechałam z tobą na tę przejażdżkę za miasto, na którą kiedyś mnie namawiałeś.
- Jeszcze pojedziemy. Tam gdzie płyniemy są ruiny wielkich miast. Na pewno znajdziemy jakiś samochód na chodzie.
- „Halo. Ty błaźnie. Kocham cię.”
- „Przyjdźże, jedźmy na spacer. Jedźmy ma spacer.” - Bawili się słowami swojego największego przeboju, a w oczach Marii świeciły łzy.
Gdy nie było już niczego do powiedzenia, ich pyski zetknęły się w pocałunku, w pierwszym prawdziwym pocałunku. Pewien etap się skończył, lecz życie dopiero się rozpoczęło. To co, że zawsze już będą obcy i jak mówiła Arabissa, nigdy nie pozbędą się piętna pierwszego wrażenia. Mieli siebie, miłość i muzykę, szczęśliwi i zjednoczeni. Już nic nie było w stanie ich zniszczyć i ich tyle razy wystawianej na próbę miłości.
Czerwony krąg chował się wśród fal, malując je na różowo i pomarańczowo. Ląd przestał już prawie być widoczny i tylko cienie gór majaczyły na horyzoncie. Oni stali wciąż połączeni cudownym pocałunkiem, a wszystko naprawdę było jeszcze przed nim.
11.02.1992 - Warszawa
W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenek
Pera Gessle (Roxette): |
"Watercolours in the rain" i "Joyride".