Kejti's Factory - Opowiadanie
"Wygnaniec"

...mojemu ojcu, który opowiadał mi o światach równoległych


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Wstęp

20.05.3692 według drugiego kalendarza zwierząt.

Oto świat. Jego historia i istot rozumnych w nim żyjących sięga wstecz dziesiątek tysięcy lat. Kalendarz jednak nie potrafi tych lat ponumerować, a zwierzęta wiedzą tylko, że przedtem był inny. Nikt nie wie, który jego rok był pierwszym rokiem obecnego, ale wiedzą, dlaczego rok pierwszy był pierwszym. Wtedy to zza oceanu przybyli młodzi bogowie. Zstąpili na ziemię z pokładu żółtego statku i zaczęli nauczać. Elbereth i Argon, Stwórcy Dźwięku i Władcy Słowa - tak ich nazwano, bo nauczyli dzikie i do tej pory wolne od wszelkich trosk zwierzęta spisywać słowa, przeszłość, co zabrało im wolność. Elbereth i Argon pokazali im też coś, co umiały odtworzyć dopiero po setkach lat - metaliczny dźwięk długo wibrujący w powietrzu, który połączony z melodyjną recytacją wierszy tworzył piosenki - muzykę.
Jak podają legendy, młodzi bogowie wybrali życie ziemskie i spłodzili dzieci, które wychowali na swoje podobieństwo. Potem umarli. Ich dzieci nauczały dalej, opowiadały o nich i o ich odległych przodkach z innego świata, którzy stworzyli muzykę. Stracili tylko ten dźwięk. Legendy nie mówią dlaczego. Czy urodzeni na ziemi nie mogli czynić tego, co boskie, czy też przedmiot wydający wibrujący dźwięk nie mógł w tym świecie zbyt długo istnieć, nie wiadomo.
Boskie dzieci połączyły się z innymi końmi, z pokolenia na pokolenie przekazując wiedzę o swych przodkach. Z czasem w żyłach prawie wszystkich koni płynęła boska krew. Tak powstały istoty dumne. To one nazwały się pierwszą rasą i one stały się władcami miast, one poprowadziły zwierzęta do pierwszych wojen, które targnęły światem. W czasach pożogi wiele koni zatraciło wiedzę o swoim pochodzeniu. Pozostały jednak dumnymi panami, chociaż już mało który mógł powiedzieć, że na pewno jest potomkiem bogów.
Wiedza ta z czasem straciła jednak znaczenie. Zwierzęta przestały patrzeć wstecz, a zaczęły wybiegać myślami w przyszłość. Zbudowały wielkie miasta i statki poruszające się z prędkością światła, unoszące się wśród gwiazd. Odkryły inne światy i teraz szykowały się do wojny międzygwiezdnej, o ile już jej nie rozpoczęły. Tego zwykli mieszkańcy miast nie wiedzieli.
Wszystkie zwierzęta po ukończeniu nauki musiały przejść szkolenie w jakiejś dziedzinie pracy na statku bojowym lub badawczym. Czasem, gdy ktoś był potrzebny do jakiejś, nigdy publicznie bliżej nie określonej misji, losowano jeden numer z pośród najlepszych. Każde zwierze miało swój numer, składał się z siedmiu cyfr, z których pierwsza oznaczała rasę, kolejne datę urodzenia i dalsze parametry znów nie do rozszyfrowania dla zwykłych mieszkańców miast. Wylosowany musiał porzucić swoje życie. Lot z prędkością światła wysyłał go daleko w przód nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Gdy wracał, z tego co znał, nic już nie pozostawało. Stawał się wygnańcem.
Mimo tak rozwiniętej techniki, międzygwiezdnych podróży, zwierzęta nie poznały całego swojego świata, nie poznały drugiego kontynentu. Bogowie im zabronili. „Tam żyje lud przeklęty” – powiedzieli. - „Nie można przerywać jego pokuty" i zwierzęta nie przerwały. Nawet w głowach dumnych koni nie zrodził się taki pomysł. Były posłuszne przodkom i bogom w jednej osobie.
Jej matka przykładała wielką wagę do historii, ona nie. Był to chyba z jej strony wyraz buntu. Nazwano ją Marią, bo według legend przypominała jakąś pradawną babkę bogini Elbereth. Matka zawsze opowiadała jej o tym, wyrzucając przy okazji niewielkie sukcesy w nauce. Klacz o legendarnym imieniu, klacz z boskiego rodu, jak to możliwe by przynosiła ze szkoły kiepskie stopnie? Wiele razy słyszała podobne rzeczy, a potem doszły pogadanki o talentach Anny-Britty. „Anna-Brytta to była taka...”, „Anna-Britta tak to robiła...” Ile razy to słyszała? Oczywiście, jej zmarła siostra była wspaniała i zginęła przez alkohol i rock' n rolla, ten gorszy, nieboski, czy wręcz grzeszny rodzaj muzyki. Oczywiście! Denerwowało ją to. Ona też mogła być kimś. Obiecała sobie, że kiedyś udowodni to matce, że rock nie jest niczym złym, że można żyć z grania rocka i być zupełnie normalnym.
Była jeszcze nastolatką, gdy wyniosła się z domu i zaczęła szukać szczęścia w wielkim mieście. Udowodni matce! Od tamtego czasu minęło osiemnaście lat... i jeszcze niczego nie udowodniła. To prawda, że sporo zarobiła, że prawie wszystkie zwierzęta znały jej imię, jej silny głos, ale w historii muzyki nie zapisała swą osobą nawet paru linijek i wiedziała, że gdy przestanie śpiewać, zostanie zapomniana. Poza tym, nie była szczęśliwa. Do szaleństwa zakochana w jedynym, z którym nie mogła być, stała się łowczynią. Gdy nie pracowała i nie próbowała upolować sobie męża, szalała wśród czterech ścian w swoim wielkim, pustym mieszkaniu. A matka tryumfowała. Rzadko wracała do domu. Matka była okrutna i zakochana w Annie-Britcie, w Lissie, a ona, to była ona, córka marnotrawna. Pamiętała jak matka zestresowała tego jedynego, mówiąc, tak by słyszał, że szczerzy zęby jak koparka, a zachowuje się jak panienka z dobrego domu. Mała, szara staruszka, jej matka, była chyba jedną z okrutniejszych istot, jakie spotkała na swojej drodze. Niestety, do czego nie chciała się przyznać, odziedziczyła po niej charakter.



1. Jednostki a system

Przez zasłonięte żaluzje wciskały się do pokoju jasne promienie słońca, padając wprost na jeszcze zamknięte powieki srokatej klaczy. Długo zamknięte jednak nie mogły pozostać. Wdarła się pod nie jasność. Rozwarły się powoli, a potem znów zamknęły. Klacz przekręciła głowę w drugą stronę, ale wtedy promienie zaczęły łaskotać jej ganasz.
Poddała się. Uniosła głowę, otworzyła oczy, ziewnęła i przeciągnęła się ocierając o kudłaty kark drugiego konia. Wstała, wyprężyła grzbiet, rozprostowała po kolei wszystkie cztery nogi. Trzepnęła głową, chcąc pozbyć się ciężaru nocy. Powoli podeszła do okna. Chwyciła zębami za sznurek i jednym szarpnięciem podciągnęła żaluzję do góry. Niezbyt już nowe skoczyły, uderzając o siebie. Spojrzała na ulice. Lubiła to robić. Samotna i rzadko szczęśliwa dłużej niż przez krótką chwilę, lubiła patrzyć na szczęście innych. Promienie słońca odbijały się od połyskliwych ścian domów. Pojazdy pędziły ku nieznanym jej celom. Jakaś matka odprowadzała swoje dzieci do przedszkola. Czemu to nie mogła być ona? No tak, kiedyś sama wybrała.
Stała tak i patrzyła, a każdy kto by ją wtedy ujrzał, uznałby za piękną. Dosyć wysoka, smukła, doskonale umięśniona, ciemna plama na tle jasnego okna. Kolory ginęły w tym świetle, tak więc jasna, biała, lśniąca sierść przybrała w nim tę samą barwę co dwie czarne łaty, pierwsza oplatająca klatkę piersiową i schodząca po przednich nogach do nadgarstków, druga na zadzie spływała po słabiźnie na brzuch i tylnych nogach, aż po pęciny. Daleko odsadzony i noszony wysoko ogon o żółtawym zabarwieniu i takaż sama grzywa, przycięta na taką długość, by tylko jej końce lekko się załamywały, też stały się ciemne. Lecz gdyby ten ktoś przyjrzałby się jej dokładniej i w innym świetle, zmieniłby zdanie. Rysy jej pyska szpeciły całe ciało – był długi, o ostro zarysowanych, wystających ganaszach, z wysuniętą do przodu dolną szczęką i wąskimi brązowo-zielonymi oczami, z reguły patrzącymi wściekle, choć potrafiącymi też uwodzicielsko. Z tych wszystkich elementów powstawał obraz brzydkiej i okrutnej łowczyni.
Nagle coś ją zainteresowało. Nad miastem sunął podchodząc do lądowania wielki statek świetlny. Często przyglądała się lądującym statkom kosmicznym. Jeszcze gdzieś we wnętrzu jej umysłu krył się dziecięcy zachwyt tymi machinami niewidywanymi na prowincji. Ale statek świetlny? One nigdzie nie stanowiły częstego widoku, wielkie, niesamowicie nowoczesne i przerażająco drogie. Co zwiastował? Dobre, czy złe wieści? Trzepnęła głową i odsunęła się od okna. Takie straszne rzeczy jak wezwanie nigdy nie zdarzają się znajomym, może być spokojna.
Nagle przypomniała sobie o Perze. Miała obudzić go o siódmej, żeby zdążył do domu przed narzeczoną. Dobrze wiedziała, że postawienie na lakier długiej grzywy, zajmowało mu zawsze ze dwie godziny. Spojrzała na elektroniczny zegar wiszący na pustej, białej ścianie. Była ósma.
No tak, zaspałam. - Poczuła ukucie paniki. Ale to trwało tylko chwilę. Szybko się uspokoiła. - Co mnie obchodzi jego awantura - pomyślała z zimną krwią.
Podeszła powoli do białego, szerokiego łóżka i wtedy się zawahała.
Po co ja się w to jeszcze bawię? – zapytała sama siebie.
No właśnie, po co? Romans między nimi skończył się dwanaście lat temu, od ośmiu lat on był zaręczony, a ona nadal miała nadzieję. Nadzieję na co? Kochała go, choć nie wiedziała dlaczego. Była jednak pewna, że po tylu latach znajomości, nie byliby już w stanie stworzyć prawdziwej rodziny. Jakby nie było, spotykali się czasem sam na sam, rujnowali swoje życie. Po co? Dla chwili szczęścia? Dla świtów, gdy jej oczy były pełne łez? Dla wiecznych pożegnań? Była głupia, głupsza od swoich sióstr, matka miała rację.
Obudziła go ostrym szarpnięciem za grzywę.
- Co się stało? - Jego głos był miękki, lekko zachrypnięty.
- Zaspałam - oświadczyła zimno.
- Która jest? - jęknął przerażony, wybałuszając swoje wielkie brązowo-zielone.
- Ósma.
- Muszę się zbierać! - wykrzyknął i wyskoczył z łóżka, potykając się o własne nogi.
Rzucił się do łazienki. Słyszała jak przekręcił zamek. Nie mogła spodziewać się go wcześniej, niż za dwie godziny, ale stała i patrzyła za nim. Wysoki, na pozór potężny, a w rzeczywistości nieco za tłusty, kudłaty, kary ogier, denerwował ją swoim wyglądem. Miękki, dokładnie przemyślany, pedantyczny krok, misternie postawiona na lakier, długa grzywa i ogon składający się z włosów różnej długości, zawsze marszczący się nadmiar skóry na szyi, mięsiste uszy, z których prawe przeszywał duży, złoty, okrągły kolczyk, wiecznie wyszczerzone w głupkowatym uśmiechu zęby - nie cierpiała tego wszystkiego. Dlaczego więc zwróciła na niego uwagę? Chyba przez oczy. Spojrzenia jego wielkich, smutnych oczu chyba żadna klacz, nie była w stanie zapomnieć.
Łzy zbierały się pod powiekami Marii. O nie, musiała być zimna. Czemu? Nie wiedziała. Musiała! Znowu podeszła do okna.
Tak jak się spodziewała o dziesiątej opuścił łazienkę. Widząc jego uczesanie chciała wybuchnąć śmiechem, zawsze pierwsze spojrzenie na niego wywoływało taką reakcję. Powstrzymała się. Stanął przed nią i czując jej zimny wzrok długo się wahał, zanim powiedział:
- Muszę już lecieć.
- Dobrze. - Zdawała się być obojętna. - Tylko zabierz swoją gitarę. Ma przyjść Hans. Nie chcę, żeby zobaczył tu coś twojego.
Skinął głową. Załadował na siebie instrument i ruszył ku drzwiom. Obejrzał się jeszcze.
- Do widzenia - rzucił i znikł.
Ona znowu stała przy oknie. Widziała jak wyszedł z klatki i poszedł w swoją stronę.

Marnuję swój czas

Pomyślała ponura, używając słów piosenki napisanej przez niego.

Patrzę na dni, które mijają,
Czuję tak mało,
Wpatruję się w ścianę,
Mam nadzieję, że ty też myślisz o mnie.

Znów pojawiła się wątpliwość. Przyjęła te teksty, utożsamiła się z nimi. Tylko czy on naprawdę zdawał sobie sprawę z jej cierpienia? Per - ogier, który gnał teraz do domu, chcąc uchronić się przed awanturą?

Rzeczywiście się spieszył. W zasadzie Lena wiedziała o wszystkim, co robił i akceptowała to, a w każdym razie, nie protestowała, ale zawsze jeśli coś udawało się ukryć, wolał to zrobić.
Wszedł na klatkę schodową i jak zwykle spojrzał na skrzynkę pocztową. Oczywiście była pełna. Podszedł i uderzył w nią szczęką. Zamek zepsuł się już dawno i jak na razie nikomu nie chciało się go naprawić. Drzwiczki odskoczyły i z wnętrza wysypała się góra listów. Pogrzebał w nich kopytem. Większość była zaadresowane jeszcze niezbyt wyrobionymi charakterami pisma. Oczywiście - fanki. Rzadko kiedy czytał, co pisały. Kochały go, to oczywiście. Sprawiało mu to przyjemność, ale właściwie nie miało znaczenia. W tej chwili tych listów nie przychodziło, aż tak dużo, więc może do paru zajrzy. Spadek popularności zupełnie go nie martwił. Tak było zawsze. Dopiero co wrócili z trasy, dopiero zaczynali myśleć o nagraniu nowej płyty. Kiedy kolejny krążek pojawi się w sprzedaży, skrzynka znowu przestanie mieścić przychodzące co dzień listy. A potem znów pojadą w trasę. Po niej świat powoli zacznie o nich zapominać, aż do wydanie kolejnej płyty. I tak to się będzie kręciło.
Szukał dalej. Może znajdzie coś porządnego? Znalazł. Jedna koperta była zaadresowana na maszynie. Rozdarł ją od razu i wyciągnął niewielki druczek. Przebiegł go oczami. Nie zrozumiał, zaczął więc czytać raz jeszcze - powoli:

„Per 1-596388 nawigator, wzywany jest do stawienia się 31 maja w jednostce nr 5 (ze szczoteczką do zębów i wszystkim, co uzna za potrzebne, nie przekraczającym 5 kg) do odbycia służby na bojowym statku świetlnym. Podpisano...”

Teraz zrozumiał. Wciąż jednak nie mógł uwierzyć, że w piśmie była nowa o nim. Takie rzeczy nigdy nie trafiały tak blisko. Co on zresztą wiedział o nawigacji? Kiedyś czegoś go uczono, jak wszystkich. Ale on był muzykiem!
Stał nie mogąc się poruszyć z wybałuszonymi oczami i otwartym pyskiem. Jak to, naprawdę to on poleci? Będzie tracił lata? Dlaczego? Wszyscy w takich sytuacjach zadają to pytanie, a odpowiedzi nie ma. Tak już musi być.
Stał zapomniawszy o świecie i czasie. Nie myślał. Często, gdy coś przeżywał, usiłował emocje ubierać w słowa. Tak rodziły się piosenki. Teraz nie mógł się na to zdobyć. Jego życie skończyło się. Nic już nie miało znaczenia. Tak mu się zdawało.
Na klatkę weszła młoda czekoladowokasztanowata, niewysoka klacz o lekko falującej, miękkiej grzywie. Spojrzała na niego.
- Per, co się stało?
- Dostałem wezwanie – wyszeptał, nie patrząc na nic, nic nie dostrzegając, a potem przypadł do niej. Drżał na całym ciele, a w oczach stanęły mu łzy. On, wielki ogier, szukał pomocy u młodziutkiej kasztanki. - Lenko, wszystko się skończyło.
Jakieś drzwi na parterze otworzyły się i wyjrzała zza nich stara, tygrysica o posiwiałym pysku. Zaniepokoił ją hałasem. Zrozumiała od razu, co się stało. Kiedyś, dawno, jej syn też otrzymał wezwanie. Nie wrócił do dziś. Cofnęła się do mieszkania, nie potrafiła im współczuć. Te wszystkie puste lata uczyniły ją zbyt twardą.

Ciemność i cisza. Setki tysięcy zwierząt spały spokojnie i tylko on - samotny i zagubiony - krążył po ciemnym pokoju. Krok za krokiem, koło za kołem przemierzał mrok. Chciał się zatracić w tym szaleńczym marszu, zwariować, przestać istnieć. Tak, tego chciał. Gdyby tak się zabił, byłby wolny. Jego umysł nie pracował jeszcze prawidłowo, po tym jak zażył LSD. Czasem coś brał. Gdy był zmęczony, czy załamany, gdy nie miał już sił. Brał by przeżyć piękną, barwną chwilę. Kiedy haj mijał, rzeczywistość wydawała się jeszcze gorsza. Wiedział, że tak jest, ale nie potrafił się wyrzec pogoni za zapomnieniem.
Zatrzymał się.
Umrzeć to jednak dobry pomysł. Zapomnieć o wszystkim raz na zawsze.
Podszedł do okna, otworzył je i wspiął się przednimi nogami na parapet. Poczuł na pysku zimny podmuch nocy, który nieco go otrzeźwił.
Co one powiedzą, gdy się zabiję? – One, Lena i Maria.
Łatwiej jest przywyknąć do myśli, że ktoś umarł, niż że żyje w innym czasie, że już nigdy się go nie zobaczy. One wolałyby jednak pamiętać go jako bohatera, niż samobójcę. Czy jednak jeśli się podda i poleci, będzie bohaterem? Nie. Będzie tylko uległym i posłusznym niewolnikiem systemu. Łatwiej jest przywyknąć do myśli... To go przekonało.
Spojrzał, przebijając się wzrokiem przez ciemność. Na niebie świeciły nieliczne gwiazdy. Ku nim nie mógł patrzeć. Ilu to wygnańców wędrowała wśród nich, gwiezdnych tułaczy, którzy nigdy nie wrócą do domu? Popatrzył w dół na ulicę zalaną bladym, mlecznym światłem latarni. Przemknął nią jakiś pojazd, potem zapadła cisza. Zaraz będzie po wszystkim. Nie bał się.
Odbił się i skoczył. Runął w mrok i chłód. Nie myślał, że to będzie tak długo trwało. Już nie chciał, wiedział, że popełnił błąd. Rzucił się, szarpnął. Nie było żadnego oparcia dla kopyt, nie było ratunku.
- Nie! – krzyknął, nie mając już czasu, nadziei, nie znajdując innych słów. Krzyknął, bo nic innego mu nie pozostało.
Nie był pewny, czy poczuł ból, w każdym razie nagle wszystko się skończyło.
- Nie. - Trzepnął głową. Wizja zupełnie go otrzeźwiła. Śmierć to ucieczka. On będzie żył, walczył, ale jeszcze nie wie jak. Powie Marii co go spotkało. Ona jest sprytna. Coś wymyśli. Robiąc karierę poznali wiele zwierząt. Może coś da się załatwić, jakoś, po znajomości.
Wrócił do łóżka i wsunął się pod kołdrę koło kasztanki. Położył jej pysk na szyi. Drgnęła, zamamrotała coś i znów zapadła w głęboki sen. Czuł ją i to było piękne. Czuł jej delikatne, miękkie włosy, ciepłą krew płynącą szybko w jej tętnicach, spokojny oddech. Czuł ją całym ciałem i duszą, to było to, co mu zostało. Tak musi spędzić te ostatnie chwile, bo to jednak mogą być ostatnie chwile. Musi być szczęśliwym. Bo choć serce stało się ciężkie i przycisnęło wszystkie organy, choć rozdarta dusza krwawiła, cieszył się tą chwilą, a jego ciało wypełniła słodycz. Czuł też jednak gorycz, gorycz także. Ta chwila i rozstanie, przeszłość i przyszłość, wszystko się zatraciło i został tylko dotyk. Ile zostało mu takich nocy? Dziesięć, jedenaście. Mało czasu, ale musiało mu wystarczyć.
- Lenko... - Skubnął klacz delikatnie w ucho.
Otworzyła nieprzytomnie oczy i chciała o coś zapytać. Nie dał jej, przytykając wargi do jej warg.
- Lenko, mamy już niewiele czasu.

Czekała jak zawsze przy oknie. Jak zawsze czekała. Z reguły na tego jedynego, z nadzieją, że przyjdzie i zostanie z nią już na zawsze. Z reguły na tego jedynego, który nie przychodził prawie nigdy, chyba, że w sprawie nagrań.
Tego dnia jednak była pewna, że ten, którego oczekiwała przyjdzie - Hans, jej następna ofiara, kolejny kandydat na męża. Czy go kochała? Chyba nie. Ale lubiła. To wystarczy by być razem, mieć dom, dzieci, to czego tak bardzo pragnęła.
Nagle rozległ się dzwonek.
- Hans! - wykrzyknęła radośnie i popędziła do drzwi. Zatrzymała się jeszcze przy lustrze. Wyglądała zupełnie dobrze, mogła przyjmować gości.
Gdy otworzyła, radość znikła zupełnie i pozostało tylko zdziwienie. W drzwiach stał Per, nieuczesany, z podpuchniętymi oczami, lekko pachnący alkoholem.
Wsunął się cicho do wnętrza i zatrzasnął za sobą drzwi tylną nogą. Stał chwilę milcząc, zanim nie zapytała:
- Co się stało?
- Dostałem wezwanie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. W oczach stanęły mu a łzy.
- Opanuj się - warknęła. Nią też wstrząsnęła ta wiadomość, ale ona wszystko przyjmowała inaczej, spokojniej, z zimną krwią. Na razie musiała załatwić swoje sprawy, potem mogła zająć się nim. Poza tym, nie mogła uwierzyć, że do tego naprawdę dojdzie. Nie byli aż tak wielcy, ale coś naprawdę znaczyli. Wiedziała, że go wybroni, nie wiedziała tylko jeszcze jak.
Zabrzmiał drugi dzwonek, tym razem to już musiał być Hans.
- Opanuj się - jęknęła. - Idź do mojego gabinetu i zamknij się od środka. Nie dotykaj gitary, nie rycz i nie wychodź, dopóki Hans nie wyjdzie. Nie polecisz, ja coś wymyślę – dodała, jakby na odczepne.
Posłuchał jej, poszedł do gabinetu i zamknął się w nim. Teraz widział przez dziurkę od klucza, jak go wpuszczała, wysokiego, tłustego siwka o grzywie obciętej na jeża. W zębach trzymał wiąchę kwiatów.
Paskuda – pomyślał, przyrównując go do siebie, po czym ruszył na wędrówkę po pokoju. Był już nieco spokojniejszy, tak więc jego wzrok często zatrzymywał się na pomarańczowo-czarnej gitarze Marii. Chyba byłby już w stanie ułożyć piosenkę o tym, co się stało.
Przysłuchiwał się głosom dobiegającym zza ściany. Maria była taka słodka i miła, jak nigdy dla niego. Trzeba przyznać, bolało go to i... I był zazdrosny.
Nadstawiał uszu, a kręgi, które zataczał niebezpiecznie zacieśniały się na biurku. Czasami trącał barkiem zwisający kabel białego telefonu.
Nagle ta słodycz przebrała miarę. Wierzgnął, chcąc wyładować narastającą w nim złość. Prawą tylną nogą zaplątała się w kabel. Telefon wzbił się w górę i pięknym łukiem przeleciał przez pokój. Uderzył o ziemię z przeraźliwym łoskotem, obudowa rozpękła się, a z wnętrza wypadło parę części.
Skulił się przerażony, jakby miał nadzieję, że stłumi tym dźwięk i, że się ukryje. Słyszał za ścianą podniesione głosy.
- Co to było?
- To u sąsiadki.
- Wyraźnie słyszałem, że za ścianą!
- Tam jest bałagan, widocznie coś spadło.
- Samo spadło?!
- Samo.
- W co ty grasz?!
No cóż, chyba sam powinien się ujawnić, zanim zostanie wykryty.
Powoli wyszedł z gabinetu. Trzeba przyznać, że miał wyrzuty sumienia. Wiedział, że spłoszył następnego kandydata na męża Marii. Pocieszał się, że go widział, że tamten nie był Marii godny.
Wszedł do salonu z bijącym sercem.
- To jest Hans. To jest Per - przedstawiła ich szybko Maria.
- To on? - jęknął siwek. - Dlaczego kłamałaś?
- On nic dla mnie nie znaczy...
- Jak bym chciał być z taką jak ty, zapłaciłbym i byłaby lepsza! - Nie słuchał jej.
- On dostał wezwanie. Przyszedł tu, bo to nasz wspólny problem...
- Takie rzeczy to możesz opowiadać... - Nie skończył, podszedł do wazonu, wyrwał z niego kwiaty rozchlapując wodę i ruszył ku drzwiom.
- Hans, wysłuchaj mnie! - krzyknęła. - My tylko razem gramy!
Nie zareagował.
- Hans! - Pobiegła za nim.
Nic go już nie wzruszało. Zatrzasnął klaczy przed nosem drzwi jej własnego mieszkania.
- Hans! - Jej krzyk przeszedł w chrapliwy jęk.
W odpowiedzi zabrzmiały tylko szybkie kroki, dudniące na schodach. Maria pochyliła głowę i zapłakała, cicho, spokojnie, zdruzgotana wydarzeniami tego dnia.
Dopiero, gdy łzy wyschły, wróciła do salonu. Per stał na środku, zwiesiwszy głowę. Podeszła do niego wyniosła i dumna. Przez chwilę panowało milczenie.
- Przepraszam, że spłoszyłem następnego - wyszeptał, a ona milczała. - On nie był ciebie godny. Był głupcem.
- Tak - powiedziała klacz cicho. - Ale ile czasu będę czekać na tego godnego mnie? Lepszy niegodny, niż żaden. - W jej głosie brzmiała gorycz.
- Przepraszam, że zepsułem telefon. - Chciał wreszcie usłyszeć słowa przebaczenia.
Pochyliła się i skubnęła go w ucho. Niepewnie podniósł wzrok.
- Per, „ty głupku” - odrzuciła głowę w tył i wybuchła szaleńczym śmiechem.

Proste, jasne korytarze o zielonkawych ścianach, w których każdy krok odbijał się echem. Nie cierpiała biur, ani urzędów, ale musiała tu przyjść, musiała przyjść dla Pera. W zasadzie jeszcze nie wiedziała, co powie. Będzie improwizować i na pewno wygra. To nie możliwe, żeby ona nie wygrała.
Dotarła do drzwi, których szukała. Szarpnęła za klamkę. Jak to miała w zwyczaju – pewna siebie i dumna - nie zapukała. Powinna być przebojowa, uprzejmość aż tak się nie liczyła. Znalazła się w miejscu, w którym normalne zwierze nigdy nie powinno się znaleźć, na korytarzu, którym nie chodzili interesanci. Dotarła tam dzięki znajomym znajomych. Zajęło jej to niewiele czasu i nie kosztowało wiele więcej, niż uśmiech. Mogło być dobrze, tak myślała.
Gdy jednak ujrzała siedzącego za biurkiem wielkiego, pięknie umięśnionego karego ogiera o lśniącej sierści cała jej pewność uleciała.
- Pani... - Był na tyle bezczelny, aby udać, że kiedykolwiek pamiętał jej imię. A przecież powinien pamiętać. Radio regularnie puszczało śpiewane przez nią piosenki, piosenki, które Per napisał.
- Maria. - Wyręczyła go. – Rozmawialiśmy przez telefon. Ja w sprawie tego wezwania...
- Tak, wiem - przerwał jej. Pochylił się nad papierami i pogrzebał w nich chwilę. – Sprawdziłem sprawę. Wszystko jest w porządku - powiedział powoli. - Wylosowaliśmy jeden numer spośród najlepszych, jak każe prawo i to właśnie był on. Do tej misji potrzebny jest dobry nawigator.
- Ale to będzie z uszczerbkiem dla kultury naszego świata - wiedziała już, że na słowa nie wygra.
- Kulturą będziemy zajmować się potem - oznajmił kary. - Teraz mamy problemy, tam w kosmosie, a on jest dobrym nawigatorem. Poza tym... Pani naprawdę uważa, że muzyka rozrywkowa to kultura?
- A jeśli zapłacę? - Chyba zbyt wcześnie do tego przeszła.
- Ile? - zabrzmiała jedyna odpowiedz.
- Milion?
Kary pochylił głowę nad papierami.
- Dwa.
Nadal był obojętny.
- Trzy. - Taką kwotą na koncie dysponowała. Nawet jeśli muzyka rozrywkowa nie była sztuką, to dobrze się na niej zarabiało.
Uniósł głowę.
- Być może - oznajmił.
- Cztery. - Per też musiał mieć jakieś oszczędności, nawet jeśli balował więcej niż ona.
- Niech mi pani poda swój numer telefonu. Jeśli się zdecyduję, zadzwonię. Być może powtórzymy losowanie bez jego numeru.
- Pięć.
- Niech mi pani poda swój numer.
Szybko podyktowała cyfry. Chyba się zagalopowała. Zbytnio podbiła cenę. Ten czarny z pewnością dostrzegł, jak bardzo jej na tym zależy, niepotrzebnie. Teraz będzie trudniej.
- Dowidzenia. - Odwróciła się i wyszła.
Póki mógł słyszeć jej kroki, poruszała się spokojnie, potem przyspieszyła. Przegrała. Przegrała Pera, czuła to. Było już po wszystkim. Oczywiście istniała jeszcze nikła szansa, że on zadzwoni. Nie, nie wierzyła w to tak naprawdę. Teraz musiała pójść do Pera. Ale co miała mu powiedzieć? „Lecisz, przegrałam cię”? Coś jednak musiała powiedzieć.
Wracając z urzędu, poszła do niego. Lena oznajmiła, że wyszedł poprzedniego wieczora z Matsem i do tej pory nie wrócił. Maria musiała odejść od jego drzwi. Potem już tylko dzwoniła. Nie wrócił też następnego dnia rano, ani po południu, a ona nie mogła znaleźć sobie miejsca w swoim wielkim mieszkaniu.

Z zadumy przy oknie wyrwał ją dzwonek. Kto to? Na nikogo nie czekała, oprócz... Ale to niemożliwe.
Pomyślała, że to zapewne sąsiadka z dołu po cukier, sól, mąkę, czy coś w tym stylu. Sąsiadki z góry na szczęście nie miała, mieszkała na ostatnim piętrze.
Od krzyków po odejściu Hansa ta z dołu bardzo często przychodziła, chcąc zobaczyć jak żyje się puszczonej w trąbę gwieździe.
Otworzyła z wyraźnie niechętną miną, zauważyła to po wyrazie pyska tego czegoś, co stało za drzwiami. W tym momencie nie można było Pera inaczej określić. Jego grzywa klapnęła i tylko gdzie niegdzie sterczał jakiś kołtun. Mrużył podpuchnięte, przekrwione oczy, chwiał się na nogach i wręcz cuchnął alkoholem.
- Coś ty z sobą zrobił? - jęknęła przerażona.
Nie odpowiedział, chciał tylko jak zwykle wsunąć się szybko do mieszkania. Tym razem mu się jednak nie udało. Zawadził przednią nogą o próg i runął jak długi, wgryzając się zębami w dywanik w przedpokoju. Odgłos upadku odbił się echem od ścian.
O Elbereth, sąsiadka z dołu - pomyślała klacz, lecz po chwili nic ją to już nie obchodziło.
Per z trudem pozbierał się z podłogi.
- Nie udało ci się, prawda? - wybełkotał i nie czekając na odpowiedz pomaszerował do salonu, obijając się o ściany i framugi. Patrzyła za nim ze zgrozą. Rzucił się ciężko na jej białą kanapę. Słysząc jęk sprężyn, zacisnęła oczy, pożałowała nowego mebla.
Podeszła do Pera.
- Coś ty robił? – spytała. Nie atakowała go, przybrała ton opiekuńczej, starszej siostry, która chce wiedzieć, co się stało, by móc udzielić pomocy.
- Balowałem z Matsem – wybełkotał, nie patrząc na nią. Mówił jakby sam do siebie. - Trochę przesadziliśmy...
- Trochę? - przerwała mu.
- Mario... - jęknął błagalnie. - Trafiłem na izbę wytrzeźwień, to było dwa dni temu. mieli niezły ubaw, że trafił się im ktoś taki, jak ja, ktoś sławny. Posłali mi parę przyjemnych słów, zlali zimną wodą i potrzymali do czasu, kiedy mogłem ustać na nogach. Potem wypuścili. Miałem strasznego kaca, więc poszedłem strzelić jednego i zacząłem od początku... Teraz jestem tu. Nie udało ci się? - zapytał raz jeszcze.
- W zasadzie nie.
- Tak myślałem.
- Ale jest jeszcze szansa.
- Nie ma. Lepiej się zapić i zapomnieć - wymamrotał.
Usiadła obok kanapy.
- Tak nie można - powiedziała cicho, spokojnie, dziwnie miękko jak na nią. - Trzeba żyć i wszystko przetrzymać, jeśli nie zboczysz z drogi, zastanie ci to wynagrodzone po śmierci, w raju. Jeśli nie osiągniesz szczęścia na ziemi, tam je znajdziesz.
- Ty... - Jego wargi wygiął uśmiech.

Tak, to prawda, dokładnie od startu.
Ja wierzę w kościół twojego serca.
Tak, to ty
Zmuszasz mnie, bym był częścią tego
I wierzył, w kościół twojego serca.

Zamamrotał słowa jednej ze swoich piosenek, a potem jego głowa opadła i pokój wypełniło miarowe chrapanie. Po cichu wyszła i przyniosła mu koc z sypialni. Gdy go przykryła, otworzył nieprzytomnie oczy i zapytał:
- Co z telefonem?
- Kupiłam nowy aparat.
Uspokojony znów zamknął oczy i zasnął na dobre.
Podeszła jak zawsze do okna.
Wielki dzieciak – pomyślała, uśmiechając się pod nosem. Nie mogła sobie wyobrazić, że za parę dni ten chłopak, którego poznała pewnej odległej nocy w rockowym klubie, wiele lat temu i który od tamtej chwili ani trochę nie wydoroślał, odejdzie gdzieś między gwiazdy. Kochała go takim, jakim był. Podejrzewała też jednak, że jeśli nadal pozostanie tak łatwowierny, ufny i uczuciowy, zginie w obcym mu świecie i czasie. Zginie, lub wreszcie stanie się mężczyzną. Może tego mu właśnie trzeba?
Kim dla mnie jest? Zastanawiała się nad tym przez chwilę, choć odpowiedź była jasna - wszystkim czego nie miała, a co pragnęła mieć: przyjacielem, kochankiem, młodszym bratem, a czasem i synem. Pamiętała chwile, kiedy odchodził i stawali się tylko współpracownikami. Zawsze potem wracał, z reguły szukając pomocy. Pamiętała szalone wypady za miasto, gdy pędzili jego czerwonym sportowym wozem, a potem parkowali na szczycie wzgórza, by kochać się w samochodzie lub za nim na trawie. Pamiętała wielkie koncerty, podróże, ale to było co innego. W trasie wszyscy żyli razem i wszyscy byli obcy. Porywał ich wir szaleństwa. Liczyła się tylko chwila obecna, a jedyną przyszłość była butelka zimnego piwa i miękkie łóżko. Najlepiej jednak pamiętała tamtą odległą noc, gdy jeszcze się nie znając, tańczyli razem.
Telefon. Kto śmie przerywać jej projekcje wspomnień?! Wszystko jedno. Skoro już przerwał, odbierze. Może to ten kary? Nie, nie wierzyła.
- Halo - burknęła wściekle w słuchawkę.
- Witaj, Mario.
O nie, tylko nie to! To jej kochana starsza siostrzyczka dzwoniła.
- Witaj, Lisso - odparło niechętnie.
- Czemu jesteś taka wściekła i czemu płaczesz?
To da się zauważyć przez telefon? - pomyślała przerażona. Prawdy oczywiście nie miała zamiaru powiedzieć. Nie ma głupich, ta kretynka i tak niczego nie zrozumie.
- Spuściłam sobie garnek na nogę - improwizowała szybko.
- A w ogóle jak ci leci?
- Źle jak zawsze.
- Może byś mi to dokładniej wytłumaczyła? Może mogę ci pomóc, jestem przecież twoją siostrą...
- Niestety. - Cisnęła słuchawkę i wtedy przyszło opamiętanie. Może Lissa nie była zła. Była tylko zwykłą, małomiasteczkową klaczą z mężem i stadkiem dzieci. Po prostu nie potrafiły się zrozumieć.
Telefon zadzwonił ponownie.
- Nie, Lisso, nie chcę z tobą rozmawiać - wyjęczała w słuchawkę.
- Nie jestem Lissą. - Poznała głos karego.
- Przepraszam pana, myślałam, że to moja siostra. - Niedobrze robiło się od tej uprzejmości, ale tak było trzeba.
- Przemyślałem sprawę - powiedział. - Niech pani do mnie przyjedzie. Mam propozycję, ale to nie rozmowa na telefon. Jeśli się pani na nią zgodzi, losowanie zostanie powtórzone.
- Dobrze, dziękuję, już jadę. - Serce skoczyło jej do góry. Tylko chwila i Per będzie wolny, zostanie na ziemi, wszystko znów będzie, jak było, a kiedyś ze śmiechem wspomną te ciężkie dni rozpaczy. - Proszę mi tylko podać adres.

Obudził się skacowany, z silnym bólem głowy. Wstał, przeszukał lodówkę Marii, ale nie znalazł niczego nadającego się na klina. Zaparzył więc sobie kawę i wrócił z nią do salonu. Dopiero wtedy zobaczył leżącą na stole kartkę zapisaną wysokimi, pochyłymi, szybko stawianymi literami.

„Wyszłam oddać pewną przysługę Karemu. Nie wiem jeszcze o co chodzi, ale zgodzę się na wszystko. Nie martw się. Jest już tak, jakbyś nie miał wezwania. Nie wiem, kiedy wrócę, ale czekaj do tego czasu. Maria.”

Najpierw nie bardzo mógł uwierzyć w to, co przeczytał. Potem nie wiedział, co ze sobą zrobić w czasie oczekiwania. Nie wiedział co zrobić, poszedł więc się uczesać. Zajęło mu to jak zwykle dwie godziny. Potem już musiał czekać bezczynnie. Włączył telewizor i gapił się na jakiś film. Nie potrafił się jednak na nim skupić. Gdy odezwał się dzwonek, zerwał się jak szalony i popędził ku drzwiom.
Stanęła w nich Maria, ale jakże inna od tej, która ostatnio opowiadała mu o raju. Jedno oko miała zmrużone, powiekę na nim spuchniętą, a tuż za łopatką skórę rozciętą od silnego ciosu. Krew kapała z rany, brudząc podłogę. Jej pysk lepił się od łez.
- Co się stało? - zapytał.
Nie odpowiedziała, odepchnęła go z przejścia i weszła do mieszkania, nie patrząc mu w oczy.
- Co się stało? - zapytał raz jeszcze, podchodząc do niej.
- Nie zbliżaj się. - Odruchowo odskoczyła w bok. - Ty nie chcesz wiedzieć, co się stało.
- Chcę.
- Czy potrafiłbyś mi spojrzeć w oczy, gdybyś wiedział, że straciłam honor, bo zbyt cię kocham?
- Tak – odparł, nie rozumiejąc jej słów. Wiedział jednak, że co by nie zrobiła, zawsze pozostanie jego Marią, jego magiczną przyjaciółką.
- Straciłam honor i chyba mam połamane żebra, bo cię za bardzo kocham. Straciłam to wszystko i jeszcze niczego nie osiągnęłam - mówiła powoli, z trudem. - Kary powiedział, że jeśli się z nim prześpię, to nie będziesz musiał lecieć. Nie wiedziałam tylko, że jest psychiczny. Zrobił to ze mną, ale potem zaczął mnie bić, od tak, bo chciał bić. Na początku i na to się zgadzałam, dla ciebie, tylko dla ciebie. Pozwoliłam połamać sobie żebra. Co za sens miało sprzeciwianie się i tak nie miałam już honoru, jeszcze trochę bólu... Co by to zmieniło? Uratowałoby ciebie. Ale byłam głupia. On bił coraz mocniej. Kiedyś by się przecież zmęczył, ale ja nie wytrzymałam. Zrzuciłam go z siebie i powiedziałam, że nie dam się katować. Splunął mi w twarz i powiedział: „Nie jesteś nawet dobrą dziwką, nie myśl, że coś dostaniesz.” Tak podpisałam na ciebie wyrok. Lecisz. - Zamilkła.
Jej słowa aż go odrzuciły. Rzeczywiście, powinna dać się pobić, wyleczyła by się, a on by został. Przemawiał przez niego egoista. Zaraz jednak poczuł, że tak nie wolno. Maria postąpiła słusznie od początku do końca. Nie! W ogóle nie powinna iść do karego. To, na co się zgodziła, to i tak było za dużo. Aż tak go kochała? Przeraziła go ta myśl.
- Mario, postąpiłaś słusznie - wyszeptał, choć słowa z trudem przeszły mu przez gardło. Podszedł do niej, teraz już nie uciekała. Przytuliła szyję do jego szyi i położyła mu pysk na kłębie.
- Powinnam to wytrzymać dla ciebie.
- Nie, nic nie jest tego warte.
Zapanowała cisza i stali tak przytuleni do siebie. Cisi, zbolali, nie myśleli o przyszłości. Byli teraz razem, a teraz wydawało się wieczne, lecz wiecznie trwać nie mogło. Odsunęła się od niego, a w jego głowie zrodził się szalony pomysł.
- Chodź! - zawołał nagle, kierując się ku drzwiom.
- Dokąd i po co? - Zdawała się być obojętna.
- Chodź. Zaufaj mi.
Popatrzył jej głęboko w oczy. Wciąż potrafił to zrobić
- Pomożesz mi się opatrzyć? - spytała szybko.
- Pewnie.
W chwilę później byli już gotowi do drogi. Maria zatrzymała się jeszcze przy drzwiach.
- Co z podłogą?
- Umyję ją, jak wrócim - obiecał.
Chwilę później czerwony sportowy samochodzik pędził ulicami. W tym nowoczesnym świecie trudno było uciec z miasta, ale po pewnym czasie tłuczenia się w korkach, wypadli na autostradę, a gdy nie było widać już domów, zjechali na pobocze i zatrzymali się. Gdzieś wysoko śpiewały ostatnie ptaki.
- Po co tu przyjechaliśmy? - spytała.
- Po to, co robimy - oświadczył, rozkładając sobie siedzenie.
- Czyli?
- Zapomnimy o wszystkim.
- Jak?
- Zamkniemy oczy i zapomnimy.
Ona także rozłożyła sobie siedzenie. Położyła mu pysk na szyi.
- Teraz już do końca zostanę z tobą - oznajmił.
- A Lena?
- A czy przez ostatnie dni nie możemy być wszyscy razem? Przecież wiemy, jak jest.
Zawahała się. Ale przecież ostatnie dni mogła tak spędzić. To będzie dziwne, mieć go i nie mieć...
- Możemy.
Milczeli, leżąc bez ruchu i czując otaczający ich świat wszystkimi zmysłami. Jakież straszne były miasta i systemy. Czy nie mogliby być wolni, wędrować pod pogodnym, błękitnym niebem wśród traw?

Czy nie możemy opuścić zewnętrznego świata tylko na chwile?
Tylko na chwilę?
I spędzić jakiś czas, ty i ja,
Pod tak pogodnym, wspaniałym niebem.

- Niczego więcej, teraz, tu, ode mnie nie chcesz? - spytał klacz.
- Nie, chcę tylko byś była ze mną.
- Dziękuję - wyszeptała cicho, zamykając oczy.

Minął czas im dany. Śmiali się i płakali przez te dni, żyjąc razem w absurdalnej zgodzie. Maria nie wiedziała, jak Per przekonał Lenę, żeby oboje się do niej wprowadzili. Nie interesowało jej to zresztą. Stworzyli razem piękną, ale bardzo tymczasową wspólnotę. Wiedzieli, że to, co mają, nie będzie trwać wiecznie, a właściwie niewiele więcej ponad chwilę. I tak nadszedł trzydziesty maja.
Siedzieli wszyscy razem przy stole w ogromnej kuchni. Powinni dzisiaj świętować, ale wszyscy chyba zapomnieli, co to był za dzień i dlaczego do tej pory zawsze się weń bawili. Teraz był to jedynie dzień pożegnania. Rano Per miał odejść, dla nich na zawsze, między gwiazdy.
Na początku usiłowali się śmieć i żartować, potem nie mieli już siły.
- Wypijmy za tych, którzy muszą odejść - wzniósł toast potężny kasztan o bujnej, długiej, falującej grzywie.
- Nie, Mats - zaprotestował Per. - Wypijmy za tą, o której wszyscy zapomnieli, a której jest dzisiaj święto.
Kasztan nie bardzo mógł sobie przypomnieć, o co chodzi, ale widząc uśmiech, który dziwacznym grymasem wykrzywił pysk srokatej klaczy, zrozumiał.
- A prawda! Dzisiaj są urodziny Marii.
Krzywy, zdeformowany wadą zgryzu uśmiech na pysku srokatej klaczy poszerzył się.
- Wypijmy za tych, którzy nie mają nadziei - zadecydowała Lena.
- Za tych, co nie mają nadziei - powtórzyli wszyscy i wychylili kieliszki, a Maria dodała jeszcze - za nas.
Potem znów zaczęli się śmieć. Alkohol uderzył im do głów. Jednak tuż przed świtem, gdy zaczynali trzeźwieć, znowu przestało być wesoło, a kiedy wzeszło słońce nie byli już w stanie zdobyć się na jakiekolwiek rozmowy.
Skacowany Mats rozwalał się na kanapie, Lena oglądała sto któryś odcinek jakiegoś kobiecego serialu, Per poszedł się uczesać, a ona stała przy oknie. Tam na dole toczyło się życie. Młode i stare zwierzęta miały swoje sprawy. A ona? Zaraz wszystko się skończy, jej miłość, jej praca. Nie powinno wszystko zależeć od jednego zwierzęcia. Nie powinno. Całe jej życie było błędem, teraz ta katastrofa jej to uświadomiła.
Gdy Per opuścił łazienkę podszedł najpierw do Leny. Niczego nie powiedział. Tylko ją pocałował. Po pysku kasztanki popłynęły łzy. Potem podszedł do Marii. Do niej też się nie odezwał i ona też milczała. Przytulił szyję do jej szyi. Bardzo chciała się rozpłakać, i nawet wydawało jej się, że powinna. Łzy jednak nie pociekły.
Per odsunął się od niej. Załadował na siebie cztery gitary i oznajmił - już czas.
- Trzymaj się, stary - powiedział Mats schrypniętym głosem. - Niech ci się wiedzie, gdzie byś nie trafił.
- Dzięki. Dbaj o dziewczyny - poprosił Per. Potem znów spojrzał na Marię. - Żegnaj - powiedział cicho. - Oby to, co mi mówiłaś, to w co wierzysz, było prawdą.
Nie odpowiedziała, tylko po jej ganaszu spłynęła pojedyncza łza. Jednak pociekła. Ucieszyło ją to w absurdalny sposób. W świecie zatopionym w bólu nawet takie rzeczy mogą cieszyć.
- Żegnaj, Lenko. - Teraz Per zwrócił się do szlochającej kasztanki. - Obyś tak naprawdę mnie nie kochała. - Wiedział, że zranią ją te słowa, ale miał nadzieję, że klacz kiedyś zrozumie co miały znaczyć i znowu kogoś pokocha. Dlaczego nie powiedział tego Marii? Ją to by bardziej zabolało. I nigdy nie przestałoby boleć. Ona już dawno się pogubiła. A Lena tylko chwilowo znalazła się na poboczu życia. Była młoda i świat wciąż jeszcze na nią czekał.
Kasztanka spojrzała na niego z wyrzutem, ale nie spuścił oczu. Leną wstrząsnął szloch.
Bardzo chciał powiedzieć: „Asiu, kocham cię, ale ten świat taki jest, musisz mnie zapomnieć.” Zamiast tego raz jeszcze zwrócił się do Matsa:
- Napisz piosenkę o tym, że ta cała cywilizacja jest zła, że... powinniśmy być wolni i dzicy.
Kasztan skinął głową.
Per odwrócił się i wyszedł. Już nigdy nie zobaczy ich pysków, ba, już nigdy nie zobaczy swojego domu. Gdy wróci, z pewnością już go nie znajdzie. W ogóle, czy będzie istniała jeszcze ta ulica, na której stał? Czy znajdzie na cmentarzu grób Marii, lub Leny?
Krok za krokiem oddalał się od wszystkiego, co znał i wstępował w nowe życie. Mijały go zwierzęta. W uszach huczały głosy silników pojazdów. Spoglądał w niebo. Jak na przekór było pogodne i jasne. Po raz ostatni widział takie niebo. Nie wiedział dlaczego tak myślał, przecież niebo zawsze było takie samo. On jednak nie zobaczy już ziemi taką, jaką teraz jest. Żałował, że drapacze chmur zasłaniały mu błękit i, że w miastach nie było już ptaków, tak chciał usłyszeć ich śpiew, jeszcze tylko raz, tylko przez chwilę.
Nagle zrodziła się szaleńcza myśl – ucieknie, zabierze Marię i ucieknie. Tak, Marię, nie Lenę. Ona lubi szaleństwo, przygody. Normalny związek między nimi nie byłby możliwy, ale szalony, w czasie ciągłej ucieczki tak. On się ostrzyże, ufarbuje włosy, zacznie nosić szkła kontaktowe zmieniające kolor tęczówek. Nie dopadną go, a jeśli nawet, to będzie przez pewien czas z Marią. Może przez rok. A teraz nie ma już czasu, nie ma niczego.
Mimo tej myśli szedł dalej. Był tchórzem. Widział kiedyś wilka rozstrzelanego na ulicy. Tamten próbował uciec. O nie, Per był zbyt wielkim tchórzem. Widział wtedy tamtego, jak biegł i krzyczał, prosił o litość. Nie było litości. Mózg wilka rozbryzgał się na chodniku.
Brama jednostki, zawahał się jeszcze, spojrzał za siebie. Potem ją przekroczył. Klamka zapadła.
Niewiele pamiętał z tego, co działo się potem. Było wiele pysków, pytali go o imię i numer, potem wręczyli łańcuszek z blaszką, na której był wypisany. Ważyli jego bagaż, kazali jeszcze raz zdawać testy z nawigacji. Zdał. Nie pomyślał nawet, że gdyby na wszystkie pytania odpowiedział błędnie, zostałby na ziemi. Kazano mu iść, więc poszedł drogą wyznaczoną przez metalowe bariery. Za nimi tłoczyły się zwierząt, które przyszły, by kogoś pożegnać, lub by tylko się pogapić. Jego nie żegnał nikt. Sam tego chciał. Odwrócił wzrok od tłumu i spojrzał na statek świetlny, wielki, szary pojazd o opływowych kształtach, uzbrojony w całą masę dział. Po co były im te działa? Mieli kogoś zabić? I on miał wziąć w tym udział?
Usłyszał stukot swoich kopyt na żelaznym trapie. Odwrócił się raz jeszcze, ostatni raz spojrzał na ziemię. Zobaczył falujący tłum i nagle... Patrzyły na niego wilgotne, wąskie, brązowo-zielone oczy, oczy Marii. Spojrzał w nie i przez chwilę wszystko przestało istnieć. To była Maria, ta, której zawdzięczał tak wiele, ta, która zawsze była gotowa go wysłuchać, ta, której zrujnował życie, ta, która miała zawsze być u jego boku. Przeszył go dreszcz. Chciał rzucić się w tył, uciec, ale to nie było już możliwe, już nie.
Klacz spuściła wzrok. Widział ją w tłumie, jasną grzywę i jasny grzbiet oznaczony dwiema czarnymi łatami, z których pierwszą rozdzielał na dwie części bandaż. Tak, to była ona.
Przekroczył próg włazu i wstąpił do chłodnego wnętrza statku, w nowy świat, czas, życie, a Maria została daleko w dole. Przez chwilę myślał, że umarł.


2. Gwiezdny tułacz

Szedł długim, niskim, wąskim korytarzem, tak wąskim, że z trudem mieścił się w nim ze swoim ładunkiem na bokach. Nie myślał już o niczym. Wszystko prysło, zmieniło się w pył. Nic nie pozostało oprócz ból. Dotarł do głównej kabiny statku, gdzie znajdowały się wszystkie komputery pokładowe. Nie było tam nikogo prócz czerwonobułanej klaczy o długiej grzywie, przeprowadzającej ostatni test. Odwróciła się, gdy wszedł.
- Witaj. Jesteś ostatni. Wszyscy są już na miejscu, zajęli więc lepsze prycze, dla ciebie jest już tylko kącik na dziobie. Chodź, zaprowadzę cię. - Bardzo szybko wyrzuca z siebie te słowa. - Jesteś nawigatorem, prawda? Ja jestem Tina, mechanik na tym statku.
- Per - rzucił cicho. Nic więcej nie miał ochoty powiedzieć.
Zatrzymali się przed niską wnęką. Klacz spojrzała na niego wąskimi, jasnozielonymi oczami. Były podobne do oczu Marii. Tylko dużo jaśniejsze.
- Trzeba mówić - zapewniła go. - To jedyne, co nam zostało. Mówiąc poznamy się, będziemy wiedzieli, czego potrzebujemy. Jesteśmy wygnańcami, wszystko już straciliśmy. Musimy trzymać się razem.
- Ja jeszcze nie mogę mówić. - Zdjął z siebie gitary i postawił je obok pryczy.
- Przywiąż to lepiej - poradziła mu. - Sznurek jest pod łóżkiem. Sztuczna grawitacja nie będzie włączona na całym statku. Oszczędzamy. Kombinezonu też nie dostaniesz, na pokładzie jest jeden na wypadek zewnętrznej awarii. Jakby było przebicie, wszyscy się wykończymy, bo ten cholerny rząd oszczędza, ale to drobiazg, prawda? W naszej sytuacji... Choć my i tak mamy większe szanse na przeżycie. Kombinezon jest na konia.
Przywiązał instrumenty, jak mu kazała i wrócili za nią do głównej kabiny. Zebrała się tam już cała załoga.
- Kapitanie, melduje przybycie nawigatora. - Klacz zwróciła się do dużego, białego psa o długim, ostro zakończonym pysku i lekko klapniętych uszach.
- Nawigator melduje się – potwierdził Per postępując krok naprzód. Wydawało mu się, że jego głos zaraz się załamie.
Co to był za świat! Ich kapitanem został pies, ale statek został wyposażony tylko w kombinezon dla konia! Konie zawsze uważały się za ważniejsze, za te, które miały władzę, pociągały za sznurki. Tylko... Skoro sam był koniem, czemu znalazł się na tym statku?
- Imię też chyba masz?
O nie, nie miał. Ci, którzy mu je nadali, ci, którzy je znali, pozostali w innym czasie, a imię wraz z nimi. Spojrzał na blaszkę, miał już tylko numer.
- 1-596388 - wyrecytował.
Gdzieś też daleko za nim pozostały tłumy, które to imię skandowały. Czemu ten pies o tym nie wiedział? Czemu go nie rozpoznał? Nie znał go? Naprawdę go nie znał?!
- Wariatem jesteś? - spytał kapitan. - Wszyscy coś straciliśmy, nie ty jeden. Wiem, że to boli, ale tak się już stało. Musimy żyć razem, jesteśmy jedynymi z naszego czasu, jacy pozostali.
- Per. - Jego własne imię, coś ze straconej przeszłości, z trudem przedarło się przez gardło. Przełknął ślinę. Poczuł drażniący ból, robiło mu się niedobrze.
- No widzisz, tak trudno było? - zapytał pies i przeszedł do przedstawiania mu reszty załogi. - To jest Piggy, lekarz - wskazał już nie najmłodszą, pulchną, różową świnkę. - Erta, pilot - młoda, czarna pantera. - Nold, obsługa dział - młodziutki wilczur. - Fox, obsługa dział - równie młody lis. - Bering, informatyk - czarny wilczur. - No i Tina, ale ją już poznałeś.
- Tak. - Skinął głową.
- Mam nadzieję, że będziesz lepiej pracował, niż mówisz. Miedzy innymi i od ciebie zależy nasze życie.
Na to nie odpowiedział. Podano im położenie celu, nie mówiąc czym był. Per obliczył tor loty. Bering wprowadził go do komputera pokładowego. Erta poderwała statek w górę. Wszyscy zobaczyli błękitny glob zostający za nimi daleko w tyle. Potem zasłonięto okna i statek ruszył z prędkością światła.

Jakich określeń używać mówiąc o tym, co działo się potem? Nie było dni, godzin, tylko chwile. Chwile, w których pracował wraz z Beringiem korygując kurs i chwile, gdy nie robił niczego. Z każdą z nich tracił kilka lat. Miał tego świadomość. Zastanawiał się, czy ci, których znał, jeszcze żyją i dochodził do wniosku, że nie. Nikt nie miał do niego żadnych zastrzeżeń, jeśli chodzi o pracę, którą wykonywał, gorzej było z tym, co robił, gdy nie było dla niego zajęcia.
- Może ty już nie chcesz żyć, ale my, mimo wszystko chcemy. A w ten sposób pewnego dnia zwariujesz - powiedział mu kapitan.
Per czuł, że tamten miał rację. Nie mógł grać. Nie bardzo radził sobie z gitarą w stanie nieważkości, a sztuczna grawitacja była włączana tylko w głównej kabinie. Unosił się więc nad swoją pryczą, a we wnętrzu jego głowy Maria śpiewała.

Hej, ty głupku. Kocham cię.

Słyszał jej głos powtarzający wciąż ten sam wers. Już nigdy nie nazwie go głupkiem. Nigdy. Kiedyś, ktoś mu mówił, że nigdy nie należy mówić nigdy. Co za absurd?

Miał zamknięte oczy, ale wyczuł czyjąś obecność.
To Maria, a ja wreszcie zwariowałem. - Uśmiechnął się sam do siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że żaden wariat nie zauważy, że zwariował.
- Mario - wyszeptał.
- Tak? - Głos, który mu odpowiedział bynajmniej nie należał do Marii.
Otworzył oczy i rzucił się w tył, a raczej w górę uderzając głową w niski sufit. Był wstrząśnięty, wściekły.
- Była ładna? - spytała Tina.
- Kto? - Na początku nie zrozumiał, o co pytała. - Dla mnie była - powiedział po chwili cicho. Nie spojrzał na Tinę. - Była smukłą, srokatą klaczą z pięknym, żółtawym ogonem, który nosiła wysoko. Mała niesamowite oczy. Gdy była wściekła, potrafiła tak spojrzeć, że można było uwierzyć, że to spojrzenie może zabić. Potrafiła być też oczywiście miła. Zawsze była gotowa mnie wysłuchać i mi pomóc. Zawsze opowiadała mi o raju. Wierzyła... Ty też wierzysz?
- Tak.
- Ja nie wierzyłem. Ale teraz czuje, że bardzo bym chciał, by to, co mówiła, było prawdą...
- Kim dla ciebie była?
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego nagle przestały przeszkadzać mu jej pytania. Może miała rację, że należy rozmawiać? Może zdołał jej zaufać?
- Magiczną Przyjaciółką, niczym więcej, niczym mniej, wszystkim i niczym, zawsze i nigdy.
- Nie bardzo to rozumiem.
- Ja też nie. – Przez moment jego pysk rozjaśnił uśmiech. - Nasz związek był taki dziwny i taki długi, nie jak miłostka. Kochałem... Kochałem inne. Byłem nawet zaręczony aż do dnia, gdy ten statek oderwał się od ziemi, ale zawsze wracałem do niej.
- Może tak się zdarza, ale ja tego nie rozumiem. Ja kochałam tylko raz. - Teraz ona zaczęła opowiadać. - Mój mąż był pierwszym i ostatnim, kogo pokochałam. Wysoki, chudy kasztan o jasnych, błękitnych oczach. On i ja byliśmy biedni. Kradłam, żeby opłacić jego operacje. Miał raka... Złapano mnie. Posiedziałam trochę w więzieniu. Pieniędzy nigdy nie odzyskali. - Zaśmiała się krotko, histerycznie. - Wydałam je na niego, a on czekał i potem już zawsze byliśmy razem, zawsze do teraz.
- Może gdybym pewnej nocy nie spotkał Marii, też miałbym uregulowane życie, jeśli chodzi o te sprawy, żył bym normalnie. - Westchnął. Nie zauważył, jak paranoicznie zabrzmiało to, co powiedział. Ona miała uregulowane życie? Ona kradła! Ona wiedziała dla kogo.
- Dlaczego tak mówisz? Przecież tęsknisz, więc chyba nie żałujesz, że ją znałeś?
- Tak, tęsknię, bo ją kocham. Kochałem - poprawił się szybko. - Moje życie było piękne. - O wszystkim co było złe już zapomniał. - Byłem szczęśliwy, ale ona... Zrujnowałem jej życie.
- Zrujnowałeś jej życie, mimo, że ją kochałeś? Dlaczego byłeś dla niej zły?
- Nie byłem. Nie ja, my oboje. Wiesz, to było dziwne. - Plątał się. – Pewnego dnia powiedzieliśmy sobie, że do siebie nie pasujemy, i że każde samo powinno ułożyć sobie życie. Właściwe to Maria tak zadecydowała. Ale czułem, że miała rację. Ona była żywiołowa i twarda. A ja... Jednak to mnie się udało. Jej nie. Polowała, ale tak naprawdę zawsze czekała, aż wrócę...
Spojrzał w zielone oczy klaczy. Coś się w nim zacięło.
- Nie pytaj więcej - poprosił.
- Dobrze.
Nie byli pewni, które zbliżyło się pierwsze. W każdym razie ich wargi w końcu się zetknęły. Zapomnieli o tym, co było. Teraz byli tylko oni.
Nagle pamięć wróciła. To głos Marii gdzieś w jego pamięci oznajmił:

Modlę się teraz o nadejście twojej miłości,
Żebyś wrócił, by zostać i żeby zaczął się wspaniały dzień.

Odwrócił pysk od Tiny. Po raz pierwszy poczuł, że zdradził. Spał już z wieloma klaczami i nawet z paroma ogierami, ale zawsze wracał do Leny, do Marii i nigdy nie czuł się tak podle jak teraz. Teraz po prostu nie mógł wrócić.
- Odejdź - wyszeptał i Tina bez słowa znikła. Czy zrozumiała co się stało? Może.
On płakał długo w ciszy i samotności, póki znowu nie wezwano go do głównej kabiny.

Długo unikał wzroku Tiny. Statek był jednak zbyt mały, by ich oczy w końcu przypadkiem się nie spotkały. Wtedy poczuł, że nie jest dłużej w stanie przed nią uciekać. Zresztą... Nie chodziło tylko o romans. Ona parła w przód. Wiedziała jak sobie radzić. Może liczył, że ochroni go przed szaleństwem, że pozwoli mu stać się kimś wartościowym.
Kiedy znaleźli się sami, znowu ich wargi połączyły się. A potem spotykały się coraz częściej. Nie szeptał jednak jej imienia, bał się, że nazwałby ją Marią. To imię tkwiło głęboko w jego sercu, choć coraz częściej łapał się na tym, że od dawna już nie myśli o tej w dole, tej, która przed paroma tygodniami, przed wiecznością płakała przy oknie. Wydawało mu się nawet, że zaczął zapominać jaka była.
Dużo myślał o Tinie. Musiała być nieszczęśliwa. Może nawet bardziej, niż on. Była jednak też niesamowicie silna i tego jej zazdrościł. Gubił się. Gdy znikała mu z pola widzenia, zostawał sam na sam ze wspomnieniem ostatniego spojrzenia Marii. Czasem jeszcze chciał krzyczeć: „Mario, przebacz, tak trzeba, to takie czasy!”. Czasem rodził się w nim bunt przeciwko całemu światu, Marii też. Wtedy chciał wołać: „Dlaczego nie pozwolisz mi o sobie zapomnieć!” Potem było jeszcze gorzej. Przychodziło opamiętanie - jak mógł tak myśleć, zdradzić, a potem oskarżać zdradzoną? Tak nie można! Znowu szeptał: „Mario, wybacz”, a potem całował Tinę i wszystko zaczynało się od początku.

Tak minął czas drogi do celu. Minął bardzo szybko. Jak mu się zdawało, zbyt szybko. Spędzony na statku ułamek wieczności nie był wart tak wielkich poświęceń. W pewnej chwili odczytał właściwe położenie. Byli na miejscu. Atak mógł się rozpocząć i rozpoczął się, choć nie wiedzieli co i dlaczego mają ostrzelać. Widzieli, że nie są osamotnieni. Były tam też inne ziemskie statki. Lasery wystrzeliły. Lasery - cicha, okrutna broń. Nie sposób zorientować się, że została użyta, dopóki czerwone światło nie dopadnie celu. Ile tysięcy spokojnych, niczego się nie spodziewających istot zabili? Może nikogo? Chyba nie było po co wierzyć w cuda.
Wojna rozpoczęła się na dobre, bo te istoty nie były bezbronne. Erta wychodziła z siebie, żeby ocalić statek. Skakali w górę i w dół w przestrzeni międzyplanetarnej.
- Opamiętaj się! - darł się kapitan, ale Per nie był w stanie. Płakał pochylony nad aparaturą pomiarową. Ile tam było kochających się istot? Ilu tam było takich jak on i Maria? Przyczynił się do ich śmierci, doprowadzając statek do celu. Był zabójcą. Już nie tylko Maria przez niego cierpiała.
Nagle wstrząs targnął statkiem. Ertę rzuciło na stery, co spowodowało następne szarpnięcie. Nikt już nie mógł utrzymać się na nogach. On sam uderzył czołem o ekran monitora.
Ta piekielna grawitacja, ale dzięki niej zginę. Wreszcie - przeleciała mu przez głowę ostatnia myśl, a potem zapadł się w ciemność i ciszę.

Trwał w nicości. Nic nie czuł. O niczym nie myślał. Jego dusza zapadła się w mrok, na dno oceanu. Na chwilę tylko zbliżył się do powierzchni. Usłyszał głosy:
- Ta piekielna sztuczna grawitacja, to wszystko przez nią. A tak w ogóle, w jakim jest stanie? - spytał kapitan.
- Czaszka nie jest uszkodzona. To tylko wstrząśnienie mózgu. Będzie żył, ale może nie wrócić do sprawności umysłowej - oznajmiła Piggy.
- Teraz to i tak nie ważne. Cała aparatura nawigacyjna poszła w diabły. Ale czy to znaczy, że zwariuje?
- Nie...
A właśnie, że zwariuję, zwariuję, zwariuję - powiedział do siebie w myślach i znów zapadł w nicość. Przez chwilę myślał, że śmierć wreszcie nadeszła.

Mrok rzedniał. Zaczynał czuć, że znowu jest przytomny. Spróbował otworzyć oczy, nie udało mu się jednak do końca unieść powiek. Przeszkadzał mu bandaż. Leżał na swojej pryczy, a nad nim pochylała się Piggy. Brakowało barw.
- Dlaczego nie widzę kolorów? - jęknął przerażony.
- Wrócą - zapewniła, a potem spytała - pamiętasz?
- Co? - rzucił nieprzytomnie, a barwy powoli zaczęły powracać, zaczynając od brązów.
- Cokolwiek.
- Z kiedy? - Nadał nic nie mógł zrozumieć.
- Z tego, co się wydarzyło, z ataku.
- Tak - wyszeptał. - Statek został trafiony. Uderzyłem głową o monitor. Potem było teraz. - Nie chciał jej powiedzieć o głosach, które słyszał.
- To wszystko? Wiesz ile minęło już czasu?
- Wszystko. - Spróbował unieść brwi w górę. Ból przeszył mu czoło.
- A sny? Nie miałeś snów?
- Nie.
- Krzyczałeś, kiedy byłeś nieprzytomny.
- Co?
Świnia zawahała się, czy powinna mu powiedzieć.
- Wołałeś na zmianę: „Mario wybacz” i „Mario daj mi spokój”.
- Co się stało ze statkiem? Czemu i tu jest włączona grawitacja? - szybko chciał zmienić temat.
- Oberwał jeden silnik. To nic poważnego. Statek byłby w stanie wrócić, ale cała aparatura nawigacyjna przepadła. Umrzemy tu. Wszystko skończone, więc już nie musimy oszczędzać.
- Nie! – krzyknął, podrywając się i waląc głową w niski sufit. Ból przeszył całe jego ciało. Opadł znowu na pryczę. - Nie – powiedział spokojniej, próbując ponownie wstać. Przypomniał sobie jedną z lekcji „co robić w razie awarii”. Dlaczego teraz chciał ich i siebie uratować? To była szansa. Zostać bohaterem... To było coś, czego nigdy w normalnych warunkach nie mógł dokonać. Uratuje ich i wróci na ziemię jako bohater lub umrze przy pracy, która będzie miała sens. Jaka piękna śmierć.
- Można wyznaczyć kurs orientując się po gwiazdach - wyszeptał z trudem utrzymując się na nogach.
- Poradzisz sobie z tym? Teraz powinieneś leżeć. - Świnia nie ufała jego obtłuczonemu mózgowi.
- Powinienem, ale najpierw was uratuję. Wy chcecie żyć. Umrę potem. - Zagryzł wargi, chcąc opanować słabość.
Ruszył do głównej kabiny. Każdy krok powodował ból rozrywający czaszkę. Zaraz upadnie, nie da rady. Zatrzymał się w połowie korytarza, wziął głęboki oddech. Ruszył dalej. Progu głównej kabiny jednak nie dał rady przekroczyć. Nogi ugięły się pod nim i upadł znowu tracąc przytomność.

O nie, nie pójdę tam - wiedział już co wiedział, widział i nie widział, ale był pewny. - Ten lot jest czymś złym.
Odwrócił się od bramy jednostki i puścił się galopem z powrotem do mieszkania Marii. Gdy tak biegł, szalony, zdyszany, z gitarami obijającymi się o boki, wydawało mu się, że już jest goniony. Serce waliło mu jak młotem. Bał się, strasznie się bał, ale wreszcie chciał być wolny.
Znajome drzwi. Tak jak się tego spodziewał, otworzyła mu srokata klacz. Zasapany na początku nie mógł wydobyć z siebie słowa. Uśmiechał się tylko i ona też się uśmiechała.
- Kto to?! - zawołała z pokoju Lena.
- Sąsiadka z dołu! - odkrzyknęła Maria. Powiedziała to, co on chciał, żeby powiedziała. Czy odgadła jego myśli? Może?
- Chodź – wyszeptał.
- Dokąd?
- Przed siebie. Będziemy wolni.
Skinęła głową. Wysunęła się cicho z mieszkania bezszelestnie zamykając drzwi, a potem popędzili ramię w ramię, w dół, po schodach.
- Gdzie ona poszła? - zapytała Lena słysząc dudnienie kroków.
- Raczej z kim? - odpowiedział pytaniem na pytanie Mats.
Kasztanka podniosła się z kanapy i podeszła do okna.
- I to tak od razu po... – Przerwała, widząc czerwony sportowy samochód wyjeżdżający na ulice.
Otworzyła okno.
- Per! - krzyknęła, lecz samochód dawno już zniknął jej z oczu.
Oni tymczasem świetnie się bawili. Klacz przytuliła pysk do jego szyi, pytając:
- Dlaczego ja?
- Bo ona - bał się użyć imienia - ułoży sobie życie. Jej będzie prościej niż tobie. A poza tym, chcę się bawić, a ty umiesz szaleć.
Nigdy nie umiał dobierać odpowiednich słów, tak więc teraz bardziej ją ranił, niż cokolwiek tłumaczył.
- A więc bawmy się! - zawołała i gdy wyjechali z miasta, kazała mu zatrzymać samochód. Weszła na maskę.
- Ruszaj! - krzyknęła.
Zaczęła się szalona, radosna podróż. Sypiali w samochodzie, a do miast wjeżdżali tylko czasami, żeby zatankować benzynę i kupić coś do jedzenia. W dzień pędzili przed siebie. Ona dosiadała samochodu i czuła na pysku wiatr. Igrała ze śmiercią, by na chwilę jej dusza mogła unieść się na wyżyny szczęścia. Wędrowali po polach wśród wysokich traw słuchając śpiewu ostatnich ptaków. Zbierali kwiaty, a Maria plotła z nich wianki. Znów byli dziećmi. Wieczorami grali dla siebie wśród morza traw pod rozgwieżdżonym niebem. Podziwiali wschody i zachody słońca. Byli jak grupiarze, zwierzęta żyjące w tym świecie przed czterema tysiącami lat, w przedczasie - cywilizowani i wolni. Wiedzieli o tym z opowieści Bogów. Zupełnie zapomnieli, że czyha na nich jakieś niebezpieczeństwo, że są ścigani.
- Tak będzie już zawsze? - zapytała Maria, gdy pewnego dnia siedzieli na brzegu rzeki.
- Zawsze – powiedział, muskając wargami jej szyję.
- A gdy nie będziemy mieć już pieniędzy? - zaniepokoiła się.
- Zostawimy samochód i nauczymy się żywić trawą jak nasi przodkowie - oznajmił, wyszczerzył krzywe zęby i uniósł w górę brwi.
- Per, „ty głupku”. - Maria zaśmiała się.
Śmiali się co wieczór.

Uniosła głowę. Zamrugała oczami, widząc konie z karabinami na stelażach przypiętych do ich karków, otaczały samochód. Wizja nie znikła. Przyszli po niego. Nie było już ucieczki, nie było ratunku. Jeden strzał z tej broni, skonstruowanej specjalnie dla koni, zabijał na miejscu, lub odrywał kończynę.
Obudziła Pera szepcząc: „Nie otwieraj oczu, pocałuj mnie.”
Nie pytał dlaczego. Uznał, że Maria po prostu wymyśliła nową grę. Chciał jej sprawić przyjemność i zagrał. Dotknął ciepłymi, wilgotnymi wargami jej warg.
Całowali się długo, namiętnie. Maria musiała zapamiętać jego dotyk na całą resztę życia. Konie z karabinami patrzyły. Gdy odsunął pysk od jej pyska, wyszeptała:
- Pocałuj mnie jeszcze raz.
Zrobił to raz jeszcze i jeszcze, i jeszcze, a potem otworzył oczy.
- Koniec tych pożegnań - warknął jeden z policjantów. - Wychodzić!
Wyszedł, jej kazali zostać.
- Niech pani nie myśli, że się pani upiecze. Jest pani współwinna, tylko, że ukaranie pani nie należy już do nas, tylko do sądu.
Jego odprowadzili kawałek od samochodu. Obejrzał się jeszcze. Zobaczyła jego wielkie, przepełnione lękiem oczy, oczy dziecka, były takie piękne. Szkoda, że musiały zgasnąć.
Chciała mu jakoś pomóc, coś powiedzieć, coś co by go pokrzepiło.
- Kocham cię! - krzyknęła. - Spotkamy się w raju!
Pilnujący jej gniadosz zdzielił ją lufą przez łeb.
- Raj nie jest dla takich jak wy.
Pozostali stanęli przed nim i odbezpieczyli broń. Salwa złożona z ośmiu strzałów wstrząsnęła światem. Jego oderwana od karku głowa odskoczyła w tył, a mózg rozbryznął się na boki. Ciało stało jeszcze przez chwilę, a potem nogi ugięły się i padło w trawę.
- Per! - krzyknęła przeraźliwie, wyskoczyła z wozu i pobiegła ku niemu, przypadła do okaleczonego ciała.
Podeszli do niej. Wbijając zęby w jej kark, ciągnąc za grzywę i ogon spróbowali postawili ją na nogi. Opierała się.
- Per - jęczała, a oni wlekli ją do granatowej furgonetki.
Wrzucili ją do tyłu, na podłogę i zamknęli drzwi. Poderwała się na równe nogi i wyjrzała przez zakratowane okienko.
- Per! – zawołała, patrząc na pozostawione samotnie ciało. Oczy zalewały jej łzy. Tak niedawno jej dotykał, patrzył na nią, spacerował z nią wśród traw i mówił, że tak będzie zawsze. Teraz? Teraz wszystko się skończyło. Nie żył.
- Per - powtarzała wciąż. - Per, Per, Per...
Nocą do ścierwa przyleciały padlinożerne ptaki.

- Te sny nie są niczym nadzwyczajnym, a raczej nie sny, tylko wizje – powiedziała młoda czarna pantera. - Istnieją tysiące równoległych światów, a w każdym z nich Per. W życiu musisz podejmować decyzje, jeśli ci inni Perowie podejmują je inaczej, niż ty, ich życie zaczyna być inne, ale nadal oni są tobą, a ty nimi. To śmierć równoległego Pera spowodowała twoją słabość. Teraz posłuchaj uważnie. Wszystkie światy są właściwe, ale Per tylko jeden...
- Ja? - spytał mało z tego rozumiejąc.
- Nie. Tego jeszcze nie wiadomo. Zobacz, to jest tak: Szedłeś do szkoły i rozbiłeś kolano. Teraz, jeden Per wróci do domu. Tymczasem w szkole była klasówka, on nie ma usprawiedliwienia i dostanie pałę. Drugi pójdzie do szkoły, będzie zajmował się swoim kolanem i przez to źle napisze klasówkę. Trzeci pójdzie do szkoły, wytrzyma i dobrze napisze. Ten jest właściwy. Ten jest właściwy, który dopnie swego celu, którego marzenia się spełnią.
- Ty w to wierzysz?
- Wierzę. To pomaga - zapewniła.
- Czy to znaczy, że jeśli umrę, to obudzę się znowu, a całe moje życie będzie wizją? Zacznę żyć jako następny Per? - Jeśli miało to być prawdą, to właściwy Per, on, nie on, odnajdzie Marię. Oczywiście jeśli dobrze to zrozumiał.
- Tak, ale źle to ująłeś...
Nie skończyła, bo właśnie przyszła Tina niosąc w pysku jakiś wydruk i gwiezdną mapę.
- Dalej chcesz spróbować? – wymamrotała i rzuciła papiery przed nim na pryczę. - Masz mapę i wydruk tego co mamy przed dziobem.
- Dlaczego nie? Spróbuję. - Mimo deklaracji jęknął unosząc głowę.
Zaczęła się praca - walka. Z trudem mógł utrzymać w górze obolałą głowę. Zdjęcia jakie mogli wykonać ze statku były pod innym kontem niż mapa, tak więc, często mylił gwiazdy. Czasami wydawało mu się, że jest bliski celu, potem znajdował błąd i znów musiał wyliczać wszystko od początku.
Tina siadywała przy nim, rozmawiali, lecz nie pocałowali się już więcej. Nie mógł. Opowiadanie Erty sprawiło, że uwierzył - on, nie on, w każdym razie Per odnajdzie Marię. Nieraz słyszał jak mówią za jego plecami:
- Ten biedak naprawdę zwariował.
- Nie powinniśmy ufać jego wyliczeniom.
Nie mieli jednak innego wyjścia.
Tina często płakała. Może i dla kogoś tak silnego, jak ona, druga strata była zbyt wielkim ciosem. Czasem marzył, żeby naprawdę być wariatem, nie dostrzegać i nie rozumieć tego, co się wokół niego działo. Bardzo chciał powiedzieć Tinie: „Kocham cię, ale odnajdę Marię, któryś Per ją odnajdzie.” To jednak było jakoś nie na miejscu i nie było prawdą. Nie kochał jej przecież tak naprawdę. Czasem miał Ercie za złe, że opowiedziała mu o światach równoległych, częściej jednak był jej wdzięczny. Teraz naprawdę miał po co żyć, miał przecież odnaleźć Marię.
W końcu kurs został wyliczony. Załoga musiała mu zaufać, a on mógł odpocząć. Pędzili ku domowi, który domem już nie był, a on mógł spać. Spał dużo, snem mocnym, krzepiącym, bez znów. Spał jak ktoś, kto po ciężkim wysiłku regeneruje siły.
Tina znów była przy nim, ale teraz już nawet nie rozmawiali, tylko patrzyli na siebie: chory wariat i wspaniała wierna klacz. Bardzo szczęśliwy musiał być jej mąż. Kochając ją nie można było kochać innej. Nigdy. Czuł to, gdy widział jej jasne, współczujące oczy i ściągnięte wargi. Zimna i czuła, delikatna i silna, same sprzeczności, lecz taka właśnie była. Ale on nie mógł jej kochać, bo zawsze kochał tylko Marię.
Tak nadeszła chwila, gdy ujrzeli błękitny glob. Nie pomylił się. Stali zawieszeni w próżni, patrząc na jeszcze odległą planetę. Dom. Wyglądał jak wtedy, gdy go żegnali. Ile minęło czasu? Dla nich coś koło miesiąca, tam setki lat. Przez moment wydawało im się jednak, że Ziemia będzie taka, jaką ją pozostawili i że zostaną radośnie powitani przez swoich bliskich.
Kapitan próbował połączyć się z kimkolwiek przez radio, ale mu się nie udało.
Otrząsnęli się ze złudzeń. To co był, skończyło się. Czekała ich nowa rzeczywistość. Erta zasiadła przy sterach, mimo wszystko postanowili spróbować wylądować. Ich statek wbił się w atmosferę.

Spał. Spał i teraz, gdy dom był już tak bliski. Obudziły go odgłosy krzątaniny i krzyki.
- Wszyscy na stanowiska! Atakują nas!
Jego to nie dotyczyło, zamknął oczy. Niczego nie słyszał. Trudno zresztą usłyszeć czerwone, laserowe światło. Statek skakał w górę i w dół. Nie dawało mu to ponownie zasnąć, ale ruszyć się nie miał zamiaru. Reszta wciąż krzyczała. Biegali, rozpaczali, on był spokojny. Jego marzenia, dla niego, nie-niego, miały się spełnić. Może naprawdę był wariatem? Nagle usłyszał huk, zbiornik z paliwem wybuch. Zacisnął oczy.
- Ja, nie ja, przeżyję - szeptał do siebie.
- Spadamy! Nie mogę go opanować! - histerycznie darła się Erta.
Przerażający dźwięk rozdarł jego uszy, a ogromny wstrząs rzucił ciałem o sufit. Potem zapadła cisza, wielka, potężna, przytłaczająca go, straszniejsza jeszcze od hałasu.
Z trudem wstał. Najpierw z jakiegoś dziwacznego, dawnego przyzwyczajenia, obecnie już niewytłumaczalnego sprawdził instrumenty. Były całe, ani jednej rysy, zadrapania - jak nowe. Zapakował gwiezdną mapę do pokrowca na gitarę. Czuł, że powinien zabrać z sobą wszystko, co do niego należało, wszystko, co rozumiał. Słaniając się na nogach opuścił swój kącik na dziobie.
Z reszty statku niewiele ocalało, jedynie kupa blach. Jego towarzysze wygnania byli martwi. Widział rozpołowione ciało Beringa, Ertę z roztrzaskaną czaszką, zmasakrowane, wciśnięte w kąt ciało młodziutkiego Foxa. Sam przeżył. Uratował go ten kącik na dziobie i wcześniejszy wypadek... O ironio! Zwierzęta zginęły, a jego instrumenty ocalały. Czy to w ogóle możliwe? Wiara, sny, wszystko się rozprysło, wszystko się skoczyło. Właściwy Per - jakaś bzdura. Czy można być szczęśliwym w takim świecie?
Ból i przerażenie spotęgowały się jeszcze, gdy zobaczył Tinę. Żyła jeszcze do połowy przygnieciona jakąś maszynerią.
- Tino – wyszeptał, siadając przy niej.
- Ireneusz? - zapytała cicho.
Chciał krzyknąć: „Nie! To ja! Wszystko zrozumiałem! Przebacz! Byłem głupcem!” Po chwili zrozumiał jednak. Ona umiera, bredzi, niech umrze szczęśliwa.
- Tak, to ja Tino. Teraz już nigdy się nie rozstaniemy.
- Za późno. Ja umieram. - Jej wargi udały uśmiech.
- Nie. Nie umrzesz. Jutro będzie lepiej i już nigdy się nie rozstaniemy - zapewnił.
- Będziemy znów spacerować po łąkach?
- Będziemy – odparł, czując jak łzy napływają mu do oczu. Nie wolno mu jednak było teraz płakać.
No proszę – pomyślał. - My wszyscy marzymy o tym samym.
- Czemu jest tak zimno? - spytała nagle.
- Masz gorączkę, to dreszcze. - Czuł, że ona odchodzi.
- Czemu jest tak ciemno?
- To noc, ale słońce niedługo wzejdzie. - Poczuł, że to ostatnia szansa, żeby jej to powiedzieć. - Kocham cię, Tino - powiedział szczerze, od siebie, nie od Ireneusza.
Jej wargi wygiął uśmiech. Nigdy już nie miała się dowiedzieć, że to nie jej mąż wypowiedział te słowa. Umarła, a jej nieruchome, zielone oczy patrzyły nadal na coś odległego i nieistniejącego. Dom?
Zamknął je, przesuwając wargami po jej pysku.
- Żegnaj, Tino - pocałował ją raz jeszcze w ganasz i wstał.
Dopiero teraz zobaczył jaki był świat, w którym się znalazł. Otaczała go naga ziemia, ruiny domów, szczątki innych statków, znad których unosiły się jeszcze dymy, sterty ciał, cisza i fioletowe niebo. Miał rację, że żegnał się z błękitem i ptakami. Teraz znalazł się w świecie zniszczonym przez wojnę, którą być może sami rozpętali. Wszystko przepadło. Został tylko on, on i jego gitary. Po co? Dlaczego?
- Dlaczego!? - Uniósł pysk i zawołał w niebo, w martwe, obce niebo.
Jak zwykle nie było odpowiedzi. Postąpił krok naprzód. Szedł, ale dokąd? Nie miał dokąd iść, wygnaniec, tułacz, który stracił drogę.
Krok, następny krok, głęboki oddech, tak głęboki, że aż rozrywający klatkę piersiową. Nie da rady, ale czy musi? Miał być bohaterem. Och, był głupcem, tylko głupcem.
Upadł. Nie próbował wstać. Po co? Poddał się. Zamknął oczy, zapłakał samotny i zbolały. Widział Marię. Biegła wśród traw z wiankiem na głowie. Czy on to przeżył, czy tylko o tym śnił? Maria śmiała się, siedząc przy nim na brzegu rzeki. On też się śmiał. Spotykały się ich oczy, ich wargi. Czerwone słońce chowało się za lasem. Zasypiali obok siebie na siedzeniach samochodu. Budziło ich łaskocząc swymi promieniami wschodzące, jeszcze młode słońce.
Inny świat, inny czas. Biała sypialnia Marii. Budziła go o godzinę za późno. Żegnali się zimno. Widział ją, znów stała przy oknie.
Potem miała podbite oko i krwawiącą raną na boku, opowiadała mu o „przysłudze”. Nie słyszał jednak słów, były tylko obrazy.
I znowu ona, o jakieś czternaście lat młodsza, długogrzywa, zbliżyła się do niego i tańczyli. Tańczyli. Nie pamiętał już melodii. Potem spali razem. Czy to była ta sama noc? Nie, z pewnością nie.
Jej matka, jej dom. O nie, tam nie pójdzie już więcej.
„Nie pasujemy do siebie” - dużo później padły słowa.
Oto oni na scenie, na szczycie. „Jedźmy na spacer”. Byli oklaskiwani, uwielbiani, kochani i nienawidzeni.
Maria śmiała się na brzegu rzeki. W tym czerwonym świetle zachodu była tak samo brzydka jak zawsze. Ta okropna szczęka. Kocha ją taką. Mówił jej to, całował ją, a ona się śmiała na brzegu rzeki. Maria się śmiała na brzegu rzeki. Maria się śmiała.


3. Samotna kobieta

Szła ulicami. Mijała zwierzęta. Patrzyła na ich pyski. Po raz pierwszy zastanawiała się, co ci obcy przeżywali. Może też cierpieli? Może też, jak ona, dziś kogoś stracili? Nie płakała. Gdy jest się samemu, łzy nie mają żadnego sensu.
- Teraz już do końca zostanę z tobą - słyszała głos Pera, brzmiący w jej głowie. Jakże bez sensu były te słowa. Nie chciała jednak o tym myśleć, nie widziała potrzeby. Teraz musi myśleć, co zrobi ze sobą. Najpierw wyda wszystkie pieniądze - sporo tego ma po ostatniej trasie. Znowu zapoluje, a jak nie będzie już miała na życie, pójdzie do pracy. Do pracy?! Co ona umie? Matka miała rację. Powinna się uczyć, a nie kończyć edukacji na liceum. Na sekretarkę się nie nadawała. Zapewne szybko zepsułaby każdy komputer. Poza tym, powinna być młoda i ładna. Nie była. Wygląd sprzątaczki jest obojętny. Zostanie sprzątaczką. Nie miała już ambicji. Chciała tylko przetrwać. Co? Nie, raczej chciała trwać, trwać, aż do śmierci i może najwyżej polować. O tym, żeby śpiewać bez Pera w ogóle nie myślała. To nie byłoby to. W studiu, przy mikrofonie, za bardzo bolałyby wspomnienia.
Dom. Powoli wkroczyła na klatkę schodową. Och, chce wrócić tam, gdzie po raz ostatni jej dotykał, zaszyć się daleko od wszystkich. No tak, ale Mats i Lena są u niej. Wyrzuci ich, nie chce z nikim rozmawiać. Poza tym, kim dla niej byli? Przyjaciel Pera, Pera narzeczona - nikim.
Otworzyła drzwi i wsunęła się cicho do środka. Zobaczyła ich. Lena siedziała w salonie na środku jej puszystego, białego dywanu. Dlaczego pomyślała: „mojego dywanu”? Lena płakała, wręcz wyła. Chciała ją pocieszyć, mówiąc: „Asiu” - zdrobniale, tak jak mówił Per, jakby przejęła jego obowiązek opieki nad nią. - „Łzy nie są potrzebne. On odszedł. Trzeba zacząć na nowo. On sam ci to powiedział. On nie chciał cię zranić.” Lecz te słowa nie dałyby pociechy, a ona była i tak zbyt dumna, by je wypowiedzieć.
Spojrzała na Matsa. Nadal leżał na jaj kanapie. Znowu w myślach podkreśliła, że to mieszkanie należy do niej. Mats był zimny, nieczuły, wpatrywał się w nieistniejący punkt na ścianie. Przeżywał po męsku, a może wciąż był tak pijany, że nic do niego nie docierało?
Weszła powoli, cicha, dumna, jak wielka pani, stanęła na środku salonu i odezwała się władczym głosem:
- Bardzo was przepraszam, ale chciałabym zostać sama.
Wstali i pomaszerowali ku drzwiom bez słowa, bez mrugnięcia okiem. Dopiero na progu Mats odwrócił się i powiedział:
- Jak coś napiszę, to przyjdę.
- Dobrze. - Skinęła głową, ale gdy znikli z pola widzenia, zupełnie o nich zapomniała.
Stała tam, gdzie żegnała Pera, znów słyszała jego głos, dziwny, delikatny, zupełnie nie męski, lekko chropowaty:
- Teraz już do końca zostanę z tobą.
Do końca, do końca, końca? - brzmiało w jej głowie jak echo.
Widziała jego oczy. Wiedziała, już wiedziała, czego brakowało wszystkim mężczyzną - jego oczu. To tego będzie teraz szukała i chyba nie tylko ona, ale każda klacz, która kiedykolwiek spojrzała mu w nie wprost, do głębi duszy.
Dlaczego przed laty powiedziała mu, że nie mogą ze sobą żyć? Per był lalusiem i mięczakiem, a w życiu wszystko przychodziło mu zbyt łatwo, by mógł wiedzieć, czym naprawdę są problemy. Nie mógł jej wesprzeć. Nawet kiedy próbował, potrafił tylko ranić. Nigdy też nie była w stanie traktować go poważnie, na pewno nie jak mężczyznę. Ale czy to było aż takie ważne?
- „Hej, ty głupku. Kocham Cię” - wyszeptała, ale nie było odpowiedzi.
- Per – powiedziała, wsłuchując się w brzmienie jego imienia. - Per - krótkie, dźwięczne, z dziwnie twardym „r” na końcu, brzmiące, jakby czegoś w środku brakowało. - Per.
Nabożeństwo dobiegło końca. Podeszła do okna. Padał deszcz. Jakby świat rozpaczał wraz z nią. Od razu nasunęło się skojarzenie:

Więdnę jak róża,
Więdnę jak róża.
Uderzone przez sztorm,
Mówię do siebie,
Spłukane przez deszcz,
To jest tak zimne, zimne miasto.

Śpiewali to kiedyś razem. Patrzyła na zwierzęta w dole uciekające przed deszczem. Co one myślały, co czuły? Parę godzin spędziła patrząc na życie innych. W końcu nie miała już siły patrzeć. Znów przez chwilę stała w tym miejscu, gdzie Per się do niej przytulił.
- Gdzie jesteś teraz? - pomyślała, a potem wypowiedziała głośno. Odwróciła się i poszła do sypialni. Rzuciła się na łóżko, czegoś jej jednak brakowało. Sięgnęła po gitarę i położyła ją obok siebie, przykryła nogą. Ten przedmiot, który spoczywał obok niej, miał w sobie cząstkę Pera, chociaż nie był jego własnością. Co przeżyła ta gitara? Widziała ich, jak stali na szczycie. Maria grała na niej rzadko, ale we wszystkich ich największych przebojach, gdy on śpiewał. Co za absurd. Przecież to on umiał grać, a ona śpiewać.
Dotykała instrumentu wargami. Muskała struny tak delikatnie, by się nie odezwały. Gdy jedną z nich trąciła zbyt mocno, wzbił się w górę metaliczny, wibrujący dźwięk. Rozdarł jej serce, był jak krzyk skrzywdzonego, małego zwierzątka, krzyk zranionego dziecka. Oto obok niej leżał Per, Per bezbronny i słaby.
Zasypiała, słysząc wciąż: „zostanę z tobą”. W głębi jej duszy pojawił się śmiech - szyderczy, wykpiwający jej głupotę, chory, śmiech nie wydostający się na zewnątrz.

Do rzeczywistości przywrócił ją dzwonek. Zerwała się z łóżka i popędziła ku drzwiom. Wiedziała, że to Per, kto inny mógł przyjść o tej porze. Otworzyła szybko.
- Per, co się znowu stało? - zapytała spokojnie.
- „Jedźmy na spacer”.
Te słowa nie istniały, była tylko pustka klatki schodowej o zielonych ścianach, pustka i cisza. Wszystko było puste i ciche.
- Wariuję. - Zadrżała. Z powrotem powlokła się do łóżka.
Z pewnym wstrętem spojrzała na gitarę w pościeli.
Co ona tu robi?
Odstawiła instrument na stojak i rzuciła się w biel. Sprężyny jęknęły. Naciągnęła sobie kołdrę na głowę. Nic to nie pomogło, nadal drżała, a on szeptał w jej umyśle: „Zostanę z tobą.” Wtedy wybrał, wtedy naprawdę należał do niej, a potem...
Spała. Sen był dziwny i piękny. Per przyszedł po nią i pojechali daleko, daleko od miast i systemów. Byli wolni. Spacerowali wśród łąk, brodząc w wysokiej trawie. Wplatała sobie kwiaty we włosy. Siadywali na brzegu rzeki, ona się śmiała, on patrzył na nią swoimi pięknymi oczami i szeptał: „Kocham cię”. Śmiała się i on się śmiał. Widziała jego krzywe zęby i te oczy. Byli razem, a słońce zachodziło. Zasypiali na rozłożonych siedzeniach samochodu. Budziło ich wschodzące, młode słońce.
Słońce, słońce, znów promień wciskał się przez żaluzje. Wstała, wyjrzała na ulicę. Poszła do kuchni i zrobiła sobie kawę. Włączyła radio, ale niczego nie zrozumiała z tego, co tam mówiono. Czuła ciężar w piersi, ale czuła go prawie zawsze. Więc właściwie było tak, jak co dzień.
Do osiemnastej przestała przy oknie, potem wzięła prysznic i poszła zapolować. Tańczyła w jednym z młodzieżowych klubów, choć była już na to za stara. Wróciła nad ranem spocona i pijana. Tak żyła: sen, kawa, okno, prysznic, polowanie i znowu od początku. Na łowach nie wiodło jej się. Nie była już młoda, a nigdy nie była piękna. Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno była sławna. Jeszcze ją rozpoznawano. Dziewczyny prosiły o autografy, mężczyźni chcieli z nią tańczyć, czasem nawet iść z nią do łóżka. Ale za szybko, za daleko się posuwała. Dlatego nie mogło wyjść z tego nic poważnego, nic, co odmieniłoby jej życie. Gdy tworzyła coś z Perem, gdy miała dokąd wracać, mogła polować dyskretniej, z wyrachowaniem.
Nie liczyła dni, nie interesował jej czas. Raz spojrzała na kalendarz, przeraziła się wtedy. Był drugi lipca. Miesiąc więc już żyła jak automat: sen, kawa, okno, prysznic, łowy. Przerwała to wreszcie wizyta gościa, którego się nie spodziewała.

Dzwonek. Podeszła do drzwi. Nie spieszyło jej się. To sąsiadka, jak zwykle. Znów będzie pytać, a ona nie odpowie. Otworzyła i ujrzała kogoś, kogo zupełnie się nie spodziewała, chociaż tak naprawdę nikogo się nie spodziewała.
Na słomiance stała spłakana Lena. Przez moment Maria zastanawiała się, jak powinna się do niej odnosić. Nic ją nie obchodziła, to tylko narzeczona Pera, to ta, która go jej odebrała. Nie przyjmie jej. Ale to była ta, którą kochał Per, ktoś taki jak ona. Poczuła, że obie przynależą... Tylko do czego? Do jednego haremu, haremu Pera? Może? Przez chwilę się wahała, a potem ta współ przynależność przekonała ją. Wysłucha i pomoże, bo Per by zapewne tego chciał. W końcu powiedziała:
- Witaj, Lenko - zaczęła mówić jak on. Czemu? - Wejdź.
Lena weszła, poszła do salonu, usiadła na dywanie i płakała dalej.
- Co się stało? - spytała Maria dobrotliwie, stając nad nią jak starsza siostra, matka. Zawsze chciała mieć kogoś, kim mogłaby się zaopiekować. Teraz miała ją.
- Mario... - Lena spojrzała jej w oczy i znowu zapłakała. Po chwili uspokoiła się i kontynuowała. - Nie wiem, co mam zrobić. Jestem w ciąży.
Gdzie tu problem? Srokata klacz odrzuciła łeb do tyłu i wybuchła śmiechem.
- To piękne – powiedziała, śmiejąc się nadal.
- Mario, ale...
Nie dała jej skończyć.
- Widzisz, więc Per nie odszedł tak zupełnie, coś nam zostawił, cząstkę siebie.
- To nie jest dziecko Pera - wyszeptała Lena i spuściła oczy.
Teraz Maria była wściekła. Dlaczego? Bo Lena zdradziła? A Per? Per i ona? Per i inne klacze? Per i ogiery? To było normalne? Dlaczego? Bo on był ogierem? Bo wracał? Bo przepraszał je obie? Opanowała się.
- Jak to? - spytała tylko, marszcząc pysk, ale bez pogardy, bardziej ze zdziwienia.
- Spotkałam kogoś. Nie ważne gdzie - zaczęła się tłumaczyć, ale kręciła coś przy tym, bo nie podnosiła oczu. - To było jeszcze zanim Per dostał wezwanie. Bo Per i ty... Więc ja... To był taki przystojny siwek i tylko raz byliśmy ze sobą, ale...
Maria już chciała jej coś poradzić, chciała być dla niej dobra. Per sam powiedział: „Obyś tak naprawdę mnie nie kochała”, ale zrodziła się w niej pewna wątpliwość, może szalona, ale realna.
- Jak on miał ma imię? - spytała szybko.
- Co? - Lena jakby na początku nie zrozumiała. Co to ma wspólnego z jej problemem? - A... Hans - rzuciła w końcu.
- No to zjeżdżaj! - Maria chciała użyć gorszych słów, ale to nie było w jej stylu. Dolna szczęka powędrowała jeszcze dalej w przód, niż zwykle, oczy rzuciły wściekłe spojrzenie i gdyby to było tylko możliwe, posypałyby się z nich błyskawice. - To twój problem! Idź stąd! Urodź mu to dziecko! Tam są drzwi! - wskazała na przedpokój.
- Mario, co się stało?
- Tam są drzwi - powtórzyła. - A ten twój Hans to idiota, znam go, dobrze go znam. Pewnie wiesz? A może jesteś tak głupia, że nie wiesz?
Lena wstała i powlokła się ku wyjściu.
- No już, już, jazda! - ponagliła ją jeszcze.
Zatrzasnęła za biedną kasztanką drzwi, kopnęła je, potem framugę drzwi do salonu i ścianę. Parę razy parsknęła wściekle, rzucając głową. Nie myślała już o Perze, o ich lojalności wobec siebie, po prostu została zdradzona, zdradzona przez głupca, którego nie kochała i może dlatego bolało ją to jeszcze bardziej, zdradzona przez palanta, który udawał świętoszka.
Nagle zadzwonił telefon. Dlaczego jeśli w jej życiu coś się działo, to wszystko na raz, a potem nastawały długie, puste dni?
Odebrała.
- Halo.
- Witaj, Mario. - Znów kochana siostrzyczka.
- Facet mnie rzucił dla innej - zaczęła recytować - duet, w którym śpiewałam, rozpadł się, bo mój partner dostał wezwanie i już odleciał. Powiedz manie, że przyjadę do niej, tylko niech o nic nie pyta. Proszę! I tak nie odpowiem. Kocham cię, Lisso, ale nie chcę z tobą rozmawiać. - Co jej odbiło?
- Mario... - Nie słyszała nic więcej, bo odłożyła słuchawkę.
Tej nocy nie wyruszyła już na polowanie. Jeśli jakiś ogier zostawi kogoś dla niej? Tamta będzie cierpiała, tak jak ona dziś. Nie. Nie zapoluje już więcej.

Przemyślała to potem. Jazda do domu, to jak podróż do jaskini lwa, ale zrobi to - obiecała. Wyciągnęła z garażu elegancki biały samochód i tłukła się bezdrożami, aż do swojego rodzinnego, małego miasteczka.
Stała chwilę przed domem. Dom? Zwyczajny, mały, parterowy domek z czerwonej cegły. Nigdy nie była w nim szczęśliwa, ale może częściowo sama temu zawiniła. Mimo wszystko był to jej dom, coś co zdawało się być wieczne, choć nie było - jak wszystko zresztą.
Odwróciła się i poszła na pobliski cmentarz, odwiedzić groby siostry i ojca. W zasadzie nie wiedziała dlaczego. Postała tam w milczeniu. W końcu wyszeptała:
- Anno-Britto, czemu nie jestem tobą?
Byłaby martwa, zginęłaby piękną i szybką śmiercią w rozpędzonym samochodzie, a przedtem byłaby piękną, inteligentną i przez wszystkich podziwianą.
Zapukała w końcu do drzwi swojego domu. Mała, szara klacz, jaj matka, przyjęła ją właściwie miło, ale Maria potrafiła zauważyć cień wściekłości w jej oczach, choć może się jej tylko zdawało.
Matka zadawała wiele pytań. Na początku próbowała je ignorować. Mówiła coś o pogodzie. Chwaliła twarde, przypalone ciasteczka upieczone przez matkę. W końcu nie dała już rady znajdować kolejnych tematów zastępczych.
- Nie wiem, co będzie ze mną dalej - wypaliła. - Pogubiłam się. Ale... Mamo, posiedźmy razem, pouśmiechajmy się do siebie. Niech będzie miło, jak wtedy, gdy była dzieckiem.
Szara klacz głośno przełknęła ślinę. Potem za głośno siorbnęła herbatę. Chyba jednak zdołała zrozumieć, czego potrzebowała jej córka. O nic już nie pytała. Zaczęła mówić, jakie w tym roku posadziła w ogrodzie kwiaty.
- Jestem taka nieszczęśliwa, mamo - wyszeptała bezgłośnie Maria. Po jej ganaszu spłynęła samotna łza. Szara klacz nie zauważyła tego lub udawała, że nie zauważa.
Po paru godzinach po prostu znów przemierzała wąskie, puste drogami. Wracała. Dokąd? Do domu? Przecież jechała z domu.

Na słomiance jej mieszkania czekał Mats.
- Wiedziałem, że kiedyś w końcu przyjdziesz - rzucił na powitanie. - Mam dwie piosenki. Możemy wydać singla.
- Dobrze, wejdź. - Była jeszcze zimna i obojętna, ale zaczęło znowu wstępować w nią życie. Znowu będzie co robić, po co żyć, znowu będzie kimś. Choć... Bez Pera chyba nie da rady. Ale jeśli Mats będzie wierzył w projekt, to ona też uwierzy.
Od razu wysłuchała wersji demo nagranych przez kasztana. Teksty były piękne, prawdziwe, takie jakie być powinny, o systemach, miastach i wolności. Jeśli chodzi o kompozycje nie podobały jej się w paru miejscach. Przedyskutowali to więc i Mats obiecał je poprawić. Teraz potrzebne było jeszcze profesjonalne studio. Wizja użerania się z wydawcami i producentami tylko na chwilę odebrała Mari chęć działania. Potem przypomniała sobie, że ma przecież klucze do studia Pera. Będą mogli więc pokazać wydawcy już gotowy produkt, tak jak to robili wiele razy dotąd.
Pojechali na przedmieścia. Do studia wkroczyli jak do świątyni. Maria marzyła, żeby, póki żyje, wszystko zostało tam takie, jakie pozostawili po nagraniu ostatniej płyty. Musiała jednak ożywić studio, śpiewać, grać, sprowadzić znów zespół, stworzyć mały krążek, znowu zaistnieć. Po co? Dla świata, dla Pera, ale przede wszystkim dla siebie, by znowu mieć co robić, miesiąc bezczynności wystarczająco ją już zmęczył i wystraszył.
Pracowali dzień i noc, dali z siebie wszystko. Po tygodniu nagranie było gotowe, najlepsze jakie tylko być mogło. Tytuł krążka nasuwał się sam, oczywiście „Ofiary”.

Ponury Mats rozwalał się na jej kanapie, a ona stała przy oknie. Chciała go pocieszyć, tak bardzo chciała wszystkich pocieszać, choć może chciała tylko znaleźć pociechę dla siebie? Zabrakło jej jednak słów. Oboje byli wściekli i załamani. Właśnie skończyło się to, co jeszcze się nie zaczęło. Ze trzy razy czytała już urzędowy druczek, nie mogąc uwierzyć w jego treść. Zabraniali im wydania płyty, bo teksty piosenek na niej zawartych podburzały klasę najniższą i średnią do wystąpienia przeciwko rządowi, co mogłoby doprowadzić do rewolucji, a tym samym upadku drugiej cywilizacji zwierząt. Co za absurd! Nieważne. W każdym razie nie mogli dalej grać. Głupie piosenki o miłości nie były już dla nich.
Nagle postanowiła, że pójdzie po butelkę. Utopią w niej smutki. Dalej będzie co da los. Nie ruszyła się jednak tak od razu. Najpierw zastygła w bezruchu i poważnie zastanowiła się nad swoim postępowaniem. Zaczynała myśleć jak Per, a sama go za to ganiła. Opowiadała mu o raju, o tym, że trzeba być silnym. Bzdury!
Gdzie podziała się maja wiara? - zapytała sama siebie, ale po chwili pojęła, że wcale jej nie straciła. Ona wierzyła nadal, że to wszystko ma sens, gdyby było inaczej, już dawno odskrobywano by ją z chodnika. Poszła.
Wracając spojrzała na skrzynkę pocztową, to było stare, już niepotrzebne przyzwyczajenie. Listy od fanów przychodziły coraz rzadziej. Dziś jednak było coś w skrzynce. Wyjęła chudą kopertę zaadresowaną na maszynie i rozdarła ją szybko, wiedziała, co to było.

„Maria 1-587431, pilot...”

Dalej nie musiała czytać, wiedziała - dostała wezwanie. Jej pysk rozjaśnił się, chyba naprawdę się ucieszyła.
Już od progu oznajmiła:
- Mats, nie ma się czym martwić. Dostałam wezwanie.
Nie skomentował tego. Zasiedli w kuchni przy stole. Było ich już tylko dwoje, choć przed dwoma miesiącami siedzieli tak jeszcze we czworo. Za parę dni miał nie zostać nikt. Cóż za ponure koleje losu.
Po paru kieliszkach zaczęli mówić.
- Wiesz, Mats, ja nawet się cieszę, że odejdę. Tam wszyscy będą obcy. - Tak o tym myślała. Za kilkaset lat będzie pełno wygnańców. Może wszyscy? Może i on? Nie, nie liczyła na to. - Będę mogła zacząć od początku, na nowo się urządzić. Będę miała przynajmniej co robić. Tu i tak jestem sama i nic mi już nie zostało.
- Może w twoim przypadku tak jest. Może masz i rację, ja jednak nadal wolę tu zostać - powiedział powoli Mats.
- Ty nie jesteś sam.
- A ty? Masz przecież rodzinę.
- Mam - przyznała. – Tylko, że to jest tylko rodzina, nikt więcej. Wszystko co było między nami dawno już się zawaliło. Oczywiście to moja wina.
Powiedziałaby coś więcej, rozwinęła ten temat, ale nagle wieczorne niebo poczerwieniało, a potem rozległ się przerażający huk. W odruchu samozachowawczym runęli pod stół. Czerwień pojawiła się jeszcze kilkakrotnie, powtórzyły się też huk i łoskot. Potem wszystko ucichło.
Jeszcze chwilę leżeli, bojąc się poruszyć, potem Maria wyczołgała się spod stołu i powoli podeszła do okna. Na początku w półmroku nie dostrzegła niczego. Potem zobaczyła dymy wznoszące się z przedmieścia. Ależ to było tam, gdzie stało studio Pera! Jej serce stało się ciężkie i runęło w dół, gorycz zalała gardło. Przez moment myślała, że zwymiotuje. Z jej oczu potoczyły się łzy. Wszystko się skończyło - tak pomyślała, nie pomogło tłumaczenie, że to tylko budynek, ani że sama ma to wszystko niedługo porzucić.
Odwróciła się od okna:
- Co to było? - spytała.
- Wojna - wyszeptał Mats.
- Jaka wojna!? - podniosła głos. - Przecież w naszym świecie nie ma państw, właśnie po to, żeby nie było wojen. Po to wszyscy są kontrolowani...
Mats też podszedł do okna. Stojąc bok przy boku patrzyli w mrok na wznoszące się dymy.
- Może przyleciał do nas ktoś z kosmosu - powiedział po chwili.
Gdyby był Perem złożyłaby mu pysk na kłębie i podzieliłaby się z nim swoim cierpieniem. On jednak Perem nie był, więc stali tylko obok siebie, przeżywając samotnie koniec swojego świata.

Niczego nie zabrała. Niczego nie zachowała z dawnego życia. Nic nie było już potrzebne, ani godne zachowania. Do bramy jednostki odprowadził ją Mats. Rodziny nie zawiadomiła o wezwaniu. Nie umiała. Kiedyś, jakoś się dowiedzą, na pewno, ale teraz nie chciała, by wiedzieli, by byli na płycie kosmodromu.
Zatrzymali się przed wejściem dla odlatujących i stali długo w milczeniu, Maria zapamiętywała. Przyglądała się potężnemu kasztanowi, który tak naprawdę nic dla niej nie znaczył.
- Takiego cię zapamiętam towarzyszu ostatniej ziemskiej drogi - wyszeptała w końcu, uśmiechając się tym wyjątkowym zdeformowanym uśmiechem.
On nie odpowiedział i stali dalej naprzeciwko siebie.
- Poszukaj Leny - poprosiła. - Powinna nadal mieszkać tam, gdzie przedtem. Przeproś ją ode mnie i życz szczęścia. Powiedź, że proszę o przebaczenie, że jest klaczą i powinna zrozumieć. - Dlaczego sama nie zrobiła tego, gdy jeszcze miała czas? Wciąż jeszcze była zbyt dumna? Może po prostu bała się reakcji Leny? Zdawała sobie sprawę z tego, jak źle ją potraktowała.
- Powiem - zgodził się. Na niego można było liczyć.
Odwróciła się i weszła do jednostki bez żadnego słowa więcej, tak jak to ona robiła, bez niepotrzebnych ceregieli.

Gdy wstępowała na trap obejrzała się jeszcze. Mats był w tłumie bardzo blisko bariery. Spojrzała mu w oczy. Tak niedawno w tej samej scenerii spoglądała w oczy Pera, tylko, że wtedy to on stał na trapie, a ona w tłumie. Teraz patrzyła w oczy kasztana, towarzysza jej ostatniej drogi. Chciała zawrócić.
Nagle spostrzegła - ktoś przecisnął się przez tłum i stanął obok Matsa. Znała go, poznała, jakby mogła nie poznać. To Per!
- Chodź! - zawołał do niej. - „Jedźmy na spacer”!
Cofnęła się, podeszła do niego. Podeszła bardzo blisko, poczuła jego ciepły oddech.
Stała w miejscu na środku trapu i była sama, a za barierą kłębił się tłum, w którym był też Mats. Nie było tam nikogo więcej. Jednak i tak chciała zawrócić, wrócić do domu, przeprosić Lenę, powiedzieć prawdę matce. Teraz już wiedziała, że straciła dany jej czas.

Marnuje swój czas.
Patrzę na dni, które mijają.
Czuję tak mało.

Jakież mądre słowa, słowa o niej. Tak by chciała wiele rzeczy naprawić. Było jednak po wszystkim. To nie prawda, że zacznie od nowa. Życie to życie i każdy dzień, każdy krok należy do niego. Tego nie da się wymazać. Och! Była głupia, głupia, głupia.
Trzepnęła głową, odrzuciła od siebie wszystkie myśli. Musi trwać, a kiedyś wstąpi do raju.

Nie znała nikogo. Nie pamiętała żadnego pyska, żadnego imienia. To prawda, służyła na dużym statku i jego załoga była liczna, ale kogoś powinna pamiętać, kogoś oprócz Ceda.
Ced był psem, białym w brązowe łaty, psem o krótkiej sierści i szpiczastych uszach. Przed paroma miesiącami skończył dziewiętnaście lat. Znała go, bo dzieliła z nim wnękę w środkowej części statku. Często opowiadał jej o sobie, bo była gotowa go słuchać. Chciała mu pomóc, jak zawsze każdemu. Mówił o swojej biednej matce - wdowie, o kochanej młodszej siostrze i o dziewczynie, która płakała, gdy odchodził. Maria słuchała go, wyrażała współczucie, rozumiała, że tego potrzebował. On wiedział, kim była, pamiętał, znał ją z telewizji i mówił nawet, że była dobra, choć wolał inną muzykę. Wiedział, a więc pytał, pytał przede wszystkim o Pera. Czasem brała głęboki oddech i już chciała zacząć mówić, ubrać w słowa swoje odczucia, opowiedzieć mu o oczach Pera. Nie mówiła jednak niczego, nie była w stanie.
- Nie, nie mogę - oświadczała. - A poza tym, ty tego i tak nie zrozumiesz.
Ced robił obrażoną minę. Wiedział, że starsi zawsze tak mówili. Wielu rzeczy potrafił się jednak domyślić. Skoro jednak sam cierpiał, ona też musiała cierpieć. Gwiazdy aż tak bardzo nie mogły różnić się od zwykłych zwierząt.
Maria jakby zapadła się w sobie. Dobra istota w niej, chciała pomóc Cedowi. Zupełnie jednak przy tym zapominała o sobie i swoich potrzebach. Zawsze chciała pomagać innym, a nie miała już siły, żeby walczyć o swoje życie.
Nie pamiętała nikogo? Chyba jednak pamiętała. Kapitan - wielki, czarny wilczur oschły w kontaktach. Jego imienia nie mogła sobie jednak przypomnieć. Może w ogóle go nie podał. Kara klacz - stara, a może w jej wieku, tylko zniszczona przez życie, Strzała, czy jakoś tak. Druga młoda, izabelowata, piękna i harmonijnie zbudowana. Tak wyobrażała sobie Anne-Brittę, swoją siostrę. Wyobrażała? Przecież ją pamiętała, chociaż, gdy tamta zginęła, nie miała chyba jeszcze dziesięciu lat, ale na pewno więcej niż siedem. Przeżyła to wtedy. Tak, pamiętała, a jednak... Nie mogła sobie przypomnieć jej ruchów, głosu, oczu, pozostało tylko mgliste wyobrażenie. Może Per w jej głowie też z czasem stanie się tylko czymś takim, cieniem?
Nie umiała myśleć o teraźniejszości. Jej umysł wciąż bardziej zaprzątała utracona przeszłość, nawet niekoniecznie ta związana z Perem.
Pracowała, pracowała najlepiej jak mogła. Wyprowadziła statek z paru strzelanin bez żadnego uszczerbku i doprowadziła do celu, który zniszczono. To dzięki niej statek był cały i mógł wracać, dzięki niej żyli.
Minęło tak niewiele czasu. Wyobrażała sobie - to było dla niej prawie oczywiste - Per już wrócił i czeka na nią wraz z Leną i może Matsem. Hans znowu dzwoni i kiedyś zastanie ją w domu. Śniła, śniła nawet na jawie. Gdy Ced mówił do niej, łapała się często na tym, że go nie słucha. Potem przez chwilę usiłowała się skoncentrować i nawet komentowała jego słowa. Ale po chwili znowu się zamyślała i czasem pies milkł, a ona i tego nie zauważała. Gdy się ocknęła, mówiła:
- Wybacz, nie chciałam.
On odpowiadał:
- Może nie chcesz mnie słuchać? Może chcesz, żebym dał ci spokój?
- Nie - protestowała potrząsając głową. - To nie tak.
- A może powiesz mi, o czym myślisz? - proponował.
Znów brała głęboki oddech, jakby miała zacząć wyznanie, ale po raz kolejny odkrywała, że nie jest w stanie.

Nieraz śniła, że umarła. Ze skrzydłami u boków i świetlistą aureolą nad głową wędrowała ponad chmurami, a Per wraz z nią. Śmiali się. Oboje wciąż się śmieli. On dotykał jej szyi swoimi delikatnymi wargami, a gdy siadali ponad światem, patrzył jej w oczy.
Tak samo patrzył jej w oczy na brzegu rzeki. Per mówił, że ją kocha, a ona się śmiała i on się śmiał, i śmiały się jego oczy, choć wcześniej, w ich utraconym żuciu bardzo często pozostawały smutne, nawet gdy szczerzył zęby. Czasem zrywali się do biegu, do bezsensownego galopu bez celu, by paść w końcu w trawę i tarzać się w niej. Czasem Per grał, zawsze jedną i tą samą melodię „Wspaniały dzień”. Obiecywała sobie, że słowami tej piosenki powita go, gdy odnajdą się w raju, pośród błękitu.

Czas było jednak pomyśleć o nowym, realnym życiu, a ona wciąż nie znała nawet imion swoich współtowarzyszy wygnania. Nie mogła, czy nie chciała zapamiętać? Wszystkim mówiła na ty, chcąc zaznaczyć, że znają się już dobrze. Komuś obserwującemu z boku, wydawać by się mogło, że wszyscy są jej dobrymi przyjaciółmi. Cóż za błąd. Maria była bardzo samotna. Miała wrażenie, że dla niej została już tylko wizja Pera i raju. Teraz miała trwać, trwać aż do śmierci, by potem go odnaleźć w błękicie.
Wreszcie ziemia. Zobaczyli ją. Znów wydawało jej się, że ci troje czekają na nią w domu, w jej białym salonie.
Weszli w atmosferę. Pojawiły się statki wroga. Nie wykryły ich radary. Gdy lecieli, wróg udoskonalił swoją technikę, minęły przecież setki lat. Znowu walczyła jak i przedtem, walczyła, dopóki nie wyrwała jednego z drążków sterowniczych. Walczyła, dopóki nie zrobiło się spięcie na pulpicie.
Statek dostał w silnik i kadłub, runął w dół. Odruchowo rzuciła się do korytarza, tam było mniej rzeczy - bezpieczniej. Czemu się ratowała? Nie, ona się nie ratowała, ona nie chciała żyć, jej ciało i podświadomość chciały.
Raj, raj - myślała. Zaraz zobaczy Pera, zaraz znów będzie szczęśliwa. Życie, to parszywe życie dobiegło końca.
Nagle poczuła ból, to jej ciało uderzyło o sufit i opadło z powrotem. Ogarnęła ją ciemność. Była spokojna i szczęśliwa. Ostatni sen przed śmiercią, sen o statku świetlnym dobiegł końca.

Wracała jej świadomość. Najpierw poczuła zapach, który bynajmniej nie był rajski, zapach paliwa, spalenizny i krwi. Otworzyła oczy. Otaczała ją sterta blach - chyba cudem przeżyła. Tylko po co? Wstała. Trochę bolały ją nogi i boki, miała parę siniaków, jakieś zadraśnięcia, bolała ją głowa, ale żyła.
Szła szukając kogoś. Łeb pięknej, izabelowatej klaczy. Zmasakrowany nie był już piękny, z pustymi oczodołami i oczami ściekającymi po ganaszach, z pękniętą czaszką, z której sączył się mózg. Inni. Rozpołowione ciało karej. Kapitan. Nie miał nóg, ani jednej, ze skroni lała mu się krew. Charczał i wił się po ziemi. Zadrżała, potem wspięła się na tylne nogi i zadała cios miażdżący mu kręgosłup, przerywając męczarnie. Czy gdyby leżał tam Per, postąpiłaby tak samo? W pierwszej chwili była gotowa odpowiedzieć - tak. Tak trzeba, ale... Nie, nie zrobiłaby tego. Usiadłaby przy nim, szeptała, czekała na śmierć do końca mając nadzieję. Na co? Na nic. Miałaby tę bezsensowną nadzieję, którą ma się zawsze, dopóki czegoś nie dostanie się czarno na białym - to koniec.
Przestąpiła nad ciałem, nie spoglądając na nie więcej. Szła dalej, szukała Ceda. Znalazła. Leżał w kałuży jakiegoś płynu. Nie wiedziała, co to było, bo i nie wiedziała co statek miała na pokładzie, nie znała się na paliwie, broni i innych tego typu rzeczach. Ced był nieprzytomny, nie krwawił. Wiedziała, że żył, jego klatka piersiowa falowała lekko.
Postąpiła krok naprzód, zanurzając kopyta w owej substancji. Poczuła ból, przerażający ból. Stała, nie wiedząc co robić, wiedząc jedynie, że stać nie powinna. To, w co weszła musiało być żrącym kwasem. Jak więc wygląda biedny Ced? Nie ważne. Nie zostawi go tak - ocali. Odpowiedź na powyższe pytanie - nie każdego by dobiła.
Podeszła do niego, pochyliła się, chwyciła za skórę, tak by nie zamoczyć w tym płynie warg i wyniosła za kałuże. Położyła go na ziemi drugim bokiem do góry. Pozbawiony sierści i skóry był jedną wielką raną, nie miał też prawego ucha, oka i warg po tej stronie - zżarł je kwas. On umrze, wiedziała, a jednak miała tę bezsensowną nadzieję, że stanie się inaczej.
Usiadła przy nim i wtedy dopiero zobaczyła otaczający ją świat pełen ruin i dymu, świat pod fioletowym niebem. W jej głowie zrodziła się myśl - Per umarł. Jego statek też musiał zostać zestrzelony, a on przecież by tego nie przeżył, skoro ona została sama. Dlaczego zawsze siebie uważała za silniejszą? Bo przecież była silniejsza!
Spojrzała na swoje nogi. Korony jej kopyt wyglądały tak samo jak bok psa. Konała, ona konała powoli, może miało to trwać dziesiątki lat.
- Ced, przyjacielu – wyszeptała, pochylając się nad nim, a potem zastygła w bezruchu jak prastary posąg przedstawiający strażnika. Dlaczego wszystko co kochała przepadało, a ona wciąż żyła, żyła stanowczo zbyt długo? Czuła się stara. Czuła się jakby jej czas już minął, a ona niepotrzebnie jeszcze pozostawała przy życiu.
- Mario - usłyszała cichy szept. Spojrzała na Ceda. Odzyskał przytomność. Patrzył na nią jednym okiem. - Myślę, że nie możemy tu zostać - powiedział słabo. - Wróg może nas wytropić. Musimy się ukryć.
- Ced, ale ty... - Chciała powiedzieć „umrzesz”. Ale takich rzeczy się nie mówi. Zawsze do końca ma się bezsensowną nadzieję, a jeśli nawet nie, to trzeba ją dać umierającemu. - Dasz radę iść?
- Tak, ale nie daleko. - Był twardy. Stał się twardy. Przestał być dzieciakiem. Stał się mężczyzną.
Rozejrzała się. Z jednego domu pozostał parter, nawet chyba zakryty dachem.
- Więc chodźmy - zdecydowała.
Wstał, a ona z przerażeniem przyglądała się jego powolnym ruchom i słuchała jego jęków. Wszystko wydawało jej się nierealne. To sen, tylko sen, ostatni sen przed śmiercią.
Wewnątrz upadł tam, gdzie kiedyś była klatka schodowa. Nie miał już siły iść dalej.
- Mario, chce mi się pić. Czy mogłabyś poszukać wody - poprosił.
- Tak, poszukam - obiecała. Nie wiedziała tylko jak ją przyniesie. Musi znaleźć jakieś całe naczynie. Przeszukała dwa posiadające jeszcze ściany mieszkania. Stały w nich meble, było w miarę czysto i porządnie, jakby lokatorzy mieli zaraz wrócić, ale oni musieli nie żyć, jak wszyscy. Pomyślała, że to czyściec, że musi tu przeżyć jakiś czas, cierpieć, zanim bramy raju się rozewrą.
W pustej szafie wisiał czarny płaszcz, gdyby go założyła, przykryłby całe jej ciało oprócz pęcin i ogona. Postanowiła, że kiedyś go założy, że założy go, kiedy przyjdzie czas żałoby.
W końcu znalazła garnki. Wybrała jeden i ruszyła na poszukiwanie wody. Prawie cały dzień spędziła, wędrując przez martwy, cichy świat. Bała się, lecz w zasadzie nie wiedziała czego. Może to wcale nie był strach? Może tylko cisza była zbyt ciężka, zbyt ją przytłaczała. Natrafiła na strumień. Najpierw sama zaspokoiła pragnienie. Woda była zimna, ale niesmaczna, zapewne czymś skażona. Zmęczona usiadła na brzegu. Promienie słońca igrały na wodzie. Zamknęła oczy. Poczuła lekki podmuch wiatru i dotyk ciepłych, wilgotnych warg na szyi. Cichy, miękki, lekko zachrypnięty głos oświadczył: „kocham cię.” Wybuchła gwałtownym śmiechem.
Ocknęła się. To nie była rzeka jej snów i nikogo przy niej nie było. Nabrała wody i ruszyła z powrotem. Ced wciąż jeszcze żył. Postawiła przy nim garnek, a on pił łapczywie. Woda wyciekała mu pozbawioną warg prawą stroną pyska. Potem rozmawiali. Tak minął dzień, a po nim następny i jeszcze jeden, a on wciąż żył. On żył, a ona mówiła, że go nie opuści, że on wyzdrowieje i być może znajdą przyjaciół i szczęście. Gdy chodziła po wodę płakała. Przy nim nie mogła. Musiała mu dawać nadzieję. Płakała, zastanawiając się czemu traci wszystkich, których pokocha.

Piątego dnia obudził ją nocą i spytał nieprzytomnie:
- Czy powiesz mojej matce i siostrze, że umarłem jak bohater?
Spojrzała na niego. Miał gorączkę i majaczył.
- Tak, powiem.
- Czy nie zapomnisz o mnie?
- Nie, nigdy.
Znów zapadł w sen i ona również zasnęła. Wiedziała, że koniec jest bliski, ale nie miała siły czekać.
Gdy obudziła się rano dostrzegła, że jego klatka piersiowa już się nie unosi. Nie żył, a obietnica, którą mu złożyła, i której w całości nie mogła dotrzymać, była ostatnimi słowami jakie usłyszał w życiu. Nieważne. Był martwy i właśnie przekraczał bramy raju.
- Żegnaj Ced - wyszeptała, a potem poszła do opuszczonego mieszkania i założyła czarny płaszcz. Z wystającymi spod niego tylko poparzonymi koronami kopyt mogła sprawiać wrażenie szpetnej. Odpowiadało jej to. Ukryła się w czerni, w żałobie nie tylko po Cedzie, ale i po Perze, Matsie, Lenie, Hansie, kapitanie, Strzale, młodej izabelowatej klaczy, po dawnym życiu, po szczęściu, w żałobie jakby już po sobie. Odeszła, nie spoglądając więcej na ciało przyjaciela, odeszła spokojna i cicha. Nie wypowie więcej ani słowa. Nie ma po co. Nie ma po co poznawać. Nie ma po co kochać. Ona i tak wszystko straci, jak zawsze. Miała tylko nadzieję, że gdy w pokorze zniesie męki czyśćca, kiedyś w końcu bramy raju otworzą się także przed nią i oświetli ją wiekuista jasność.
Śniła, śniła wciąż, gdy szła i gdy leżała w nocy na martwej ziemi. Śniła o odległej nocy, kiedy to runęła jej szansa na normalne życie, kiedy to spojrzał jej w oczy źrebiec o tlenionej grzywie i kiedy tańczyła z nim aż do świtu. Tamtej nocy umarła, choć może tamtej właśnie nocy się narodziła, taka jaką teraz była.
Czerń, czerń, czerń.
Czasami przychodził do niej i szeptał tym swoim wyjątkowym głosem. Wtedy śmiała się, śmiała się swobodnie i radośnie. Dlatego ci, których spotkała potem, którzy nie zobaczyli jej ciała i nie usłyszeli jej głosu, uznali ją za szaloną.


Epilog - Koniec drogi

Czuł. Czyjeś chrapy dotknęły jego szyi. Otworzył oczy i zobaczył. Mlecznosiwa klacz o jasnobłękitnych oczach i krótko ściętej grzywie pochyla się nad nim. Jej przednia lewa noga krzywo się zrosła po poważnym złamaniu.
- Witaj wygnańcze - wyszeptała.
- Kim jesteś? - spytał.
- Nazywają mnie Poszukiwaczką, Szperaczką, Niosącą Radość. Szukam takich jak ty, by doprowadzić ich do nas, do ogniska. Szukam też ocalałych przedmiotów, by na nowo odbudować cywilizację.
- Po co?
Klacz zawahała się, nie znała odpowiedzi.
- Powiedz lepiej kim ty jesteś, oprócz tego, że jesteś wygnańcem jak wszyscy?
- Mam na imię Per, a ty jeszcze nie podałaś mi swojego imienia.
- Lotna, ale imię nic nie znaczy. Kiedyś miały nas od siebie odróżniać, dziś jest nas tak mało, że nie są potrzebne. Poza tym, co znaczy Lotna? Nic. A Niosąca Radość? Niosąca Radość to ja, moje życie. Raczej powinnam zapytać, kim byłeś, co nam możesz dać, co ocaliłeś?
- Nic.
- A to co masz przy sobie?
- To moje gitary.
- Byłeś muzykiem?
- Tak.
- Masz coś jeszcze?
- Mapę gwiezdną.
- To nie jest nic. To jest to, czego jeszcze nie mamy. Następny umysł, następna wiedza. Chodź. Razem odbudujemy świat.
Czy oni wszyscy powariowali? - pomyślał, a głośno oznajmił:
- Jestem nikim, spokojnie mogę zostać tutaj.
- Tu często spadają statki, tu nie jest bezpiecznie - poinformowała go. - Musimy iść. Jesteś potrzebny.
On? Potrzebny? No ostatecznie, skoro już przeżył, pójdzie, wysłucha tych bredni. Zawsze jeszcze może umrzeć, ma czas, na to zawsze ma się czas. Wstał z trudem. Czuł jak nogi pod nim dygoczą. Pomyślał, że nie da rady iść. Postąpił krok naprzód, zachwiał się. Klacz podeszła do niego i pozwoliła mu oprzeć się na swoim boku. Tak razem ruszyli naprzód.
- Który jest dzisiaj? - spytał, skoro miał żyć, chciał wiedzieć w jakim świecie.
- Dwunasty stycznia 4093 roku - oznajmiła.
Jego urodziny! Wspaniały dostał prezent, nie ma co. Tylko które to urodziny? Trzydzieste czwarte, czy czterysta trzydzieste czwarte? Bardziej pasowała mu pierwsza liczba, ale obie nie były prawdziwe. Gdy opuszczał ziemię, kończył się maj. Teraz powinien kończyć się czerwiec, może lipiec. Dla niego nie minęło więcej czasu. Weźmie trzydzieści cztery, to i tak na wyrost, ale lepsze od czterystu.
- Co działo się na ziemi przez ostatnie czterysta lat? - Jakie idiotyczne pytanie.
- Była wojna. Przybyli tu, nie wiemy kto, zniszczyli miasta, najpierw nasz świat się bronił, potem nie miał już jak. Teraz wracają wygnańcy, oni, ci obcy, polują na was, chcą krwi, niczego więcej. To jakby zemsta, bo nie opanowali ziemi, nie tu w każdym razie.
Zemsta - pomyślał. - Tak, to oni rozpętali wojnę. Może nawet jego statek. A nawet jeśli nie, to co to za różnica? Zabili niewinne istoty i teraz one się mściły. Dlaczego kazano im zabijać? Po co? Och, po co?
- Ty urodziłaś się w tym świecie, to znaczy czasie? – zapytał, przypominając sobie, że powiedziała „was”.
- Tak, tu, na zgliszczach.
- Miałaś szczęście.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Bo nigdy nie znałaś czegoś innego, wielkich miast, samochodów, muzyki, błękitu, śpiewu ptaków, nikogo nie straciłaś, nikogo nie zabrał ci czas.
Spojrzała na niego marszcząc brwi.
- Myślisz, że moje życie było łatwe?
- Fizycznie na pewno nie, ale twój świat zawsze był taki.
- Mam nadzieję, że ze swoimi poglądami nie dołączysz do grona Ofiar. Większość wygnańców zamknęła się w sobie, nie robią niczego, niczego nie mówią. Chyba, że się ich o coś prosi i to też nie wszyscy.
- W ten sposób chyba nie - oznajmił i dalej już szli w milczeniu.
Widział dzieci: konie, psy, chude, lecz niektóre jeszcze ze lśniącą sierścią, dzieci tego czasu. Bawiły się, śmiały, tu były szczęśliwe, bo to był ich czas, świat, rodzinny dom. Przypomniał sobie swoje dzieciństwo, to było gdzieś daleko, jak nie w tym życiu, jak we śnie.
Usłyszał tętent. Wyprzedził ich szary, kudłaty ogier o wyłupiastych oczach. Zatrzymał się tylko na chwilę przy Lotnej.
- Znalazłeś coś Ty, Który Najlepiej Znasz Świat? - spytała.
- Nie, ale widzę, że tobie, Niosąca Radość, się powiodło - odparł.
- Tak, oto jeszcze jeden wygnaniec. Może dowiemy się czegoś nowego.
Koń ruszył galopem, wzbijając tumany kurzu, a oni szli dalej, wolno, z mozołem, gdy wielkie, czerwone słońce chyliło się ku zachodowi.
Zaraz, zaraz - coś mu się przypomniało. - Gdzie jest śnieg? To przecież styczeń.
- Czemu nie ma śniegu? - zapytał nagle.
- Śniegu? - powtórzyła klacz. Szukała znaczenia tego słowa w pamięci. - Śnieg nie padał tu od dziesiątek lat. Ten świat zniszczyła wojna.
Jego świat, jego ziemia, nie ma już nic, co znał, nawet śniegu. Dlaczego więc jemu dano przeżyć? Chciał krzyczeć, ale Lotna była przy nim i musiał się opanować.

Gdy dotarli do celu, zapadł już zmierzch.
- To Per, wygnaniec, Macieju-Gwiazdorze - przedstawiła go niewysokiemu, potężnemu kasztanowi, którego ciało pokrywały blizny. Jego oczy były spokojne i dobrotliwe.
- Witaj wśród nas, wygnańcze - zwrócił się do niego. - Jesteśmy tymi, którzy odbudują cywilizację. Znajdź sobie miejsce przy ognisku i bądź z nami.
Na tym skończyło się powitanie. Został sam. Patrzył. Oto dzieci: dwa młode ogierki, kasztan i gniadosz. Jakiś wysoki, łysiejący, kary ogier, a przy jego boku siwa, drobna klacz. Ten szary, którego Lotna nazwała Najlepiej Znającym Świat. Najbliżej niego wielki ogier, o dwie głowy od niego wyższy. Miał złotą sierść. U jego boku stała szara klacz. Rozmawiali ze sobą, coś szeptali, płomienie tańczyły na ich pyskach. Z dala od nich stała ciemna, cicha postać. Jej pysk, szyję i cały grzbiet okrywał czarny płaszcz. Wystawały z pod niego jedynie chrapy, jeszcze delikatne, jedwabiste, nie mogła być stara. Czemu pomyślał, że to klacz? Miała blizny na nogach. Może wojna zniszczyła ją tak, jak ten świat, ale kiedyś musiała być piękna. Świadczył o tym żółtawy, daleko odsadzony ogon, który nosiła wysoko, tak jak Maria.
- Kim ona jest? - spytał ogiera o złotej sierści.
- Tak naprawdę nie wiemy - wyjaśnił tamten. - Przybyła tu rok temu. - A więc to naprawdę była klacz! - Nigdy nie odezwała się słowem, nigdy nie pokazała nam swojego ciała. Myślimy, że jest niema i zeszpecona. Może też szalona, bo czasem śmieje się sama do siebie. Nazywamy ją Mroczną Damą.
Wysłuchał go, a potem zbliżył się do niej. Inne konie zamilkły, patrzyły na niego.
- Mario - wyszeptał cicho.
- Czy on naprawdę ją zna?
- Może jest szalony, jak ona?
- Biedak.
Szmer przeszedł dookoła ogniska.
- Mario - powtórzył, a ona stała nieruchomo.
Niema, szpetna, szalona, ale to jego Maria. „Per znajdzie Marię” - przypomniał sobie i uwierzył, to ona, jego magiczna przyjaciółka.
- Mario! - podniósł głos i odrzucił w tył kaptur z jej pyska.
Klacz zmrużyła oczy, wąskie, brązowo-zielone oczy Marii, te, które go żegnały. Patrzył na nią. Te same mocno zarysowane, wystające ganasze, ta sama wysunięta do przodu dolna szczęka.
- Mario. – Spojrzał jej prosto w oczy.
- Nie wierzyłam - wyszeptała i przypadła do niego.
Mroczna Dama pokazała twarz i przemówiła. Wygnaniec znalazł magiczną przyjaciółkę. Czy to w ogóle możliwe? Szmer znów przeszedł dookoła ogniska.
- Mario, ile dla ciebie minęło czasu? - spytał, chciał wiedzieć.
- Dwa lata i parę miesięcy.
- Dla mnie tylko parę miesięcy. To nie ma znaczenia. Co działo się na ziemi? Jak tu trafiłaś? - wciąż pytał.
- Wojna się rozpoczęła na dobre niewiele po twoim odlocie...
Odetchnął głęboko, a więc nie on wywołał wojnę.
- Potrzebowali wszystkich, nawet kiepskich, wzięli i mnie. Mats robił to, o co go prosiłeś - szeptała, a łzy toczyły się po jej pysku. - Zabronili nam o tym śpiewać, dostaliśmy oficjalne pismo...
- A Lena?
Klacz zadrżała, chyba zabolało ją to pytanie.
- Nie dostała wezwania przed moim odlotem i chyba nigdy go nie dostała jako matka.
- Moje? – spytał tylko.
- Jego - burknęła wściekle. - Poderwała kogoś. Lepiej nie pytaj kogo.
Nie zapytał. Zrozumiał. Przez chwilę był wściekły, ale potem pomyślał o Tinie. Powinien jej powiedzieć, kiedyś powie. Nie teraz. To nie pora. Nie chciał jej ranić. Kiedyś zrozumie, dziś nie.
- Zostaniesz już ze mną? - zapytała.
Wyczuł, że drżała. Przypomniał sobie, co powiedział przed wiecznością, gdy leżeli na rozłożonych siedzeniach jego samochodu, zanim się rozstali: „Teraz już do końca zostanę z tobą.” To samo mówił Tinie, nie jako on, jako Ireneusz, ale... Tina umierała... To zbyt proste wytłumaczenie, ale skoro tu dotarł, jest właściwym Perem.
- Zostanę - zapewnił żarliwie. - Ty i ja, cały świat, byliśmy sobie pisani, twój bóg mnie tu doprowadził. Ja jestem właściwym Perem, ty właściwą Marią...
- „Hej, ty głupku. Kocham cię” - przerwała mu, a jej oczy znów się śmiały, jak tam nad nieistniejącą rzeką. Oboje tam byli, oboje to pamiętali, wspólny sen o łąkach.
- „Przyjdźże, jedźmy na spacer. Jedźmy na spacer” - rzucił w odpowiedzi, a potem bez żadnego słowa, bez żadnego gestu zachęty, wypakował gitarę. Usiadł, ujął gryf wargami, jak robiła to większość grających na gitarze koni. Nie umawiali się. Oboje chcieli dziś to samo zagrać - „Wspaniały dzień”. Maria zaczęła śpiewać, tym samym silnym głosem, który tak dobrze znał:

Nie ma ratunku dla złamanych serc,
Nie ma powrotu dla tych, co zgubili drogę.
Modlę się o nadejście twojej miłości,
Żebyś wrócił, by zostać i żeby zaczął się wspaniały dzień.

Maria odrzuciła płaszcz i wszyscy mogli zobaczyć jej jasny grzbiet ozdobiony dwiema czarnymi łatami. Nie było na nim żadnej blizny, prócz smużki jasnych włosów wzdłuż łopatki.
Pieśń unosiła się między chmury i górowała nad światem. Jednak otrzymał prezent, najwspanialszy jaki mógł otrzymać - Marię. Inne konie patrzyły na nich z podziwem. Oto Mroczna Dama pokazała swoje ciało, zaśpiewała.
Mogli być szczęśliwi, oto był wolny świat bez systemów, a jakim się stanie, zależało tylko od nich. Od nich!
Pieśń wznosiła się w górę, a każdy wygnaniec, gwiezdny tułacz, który zgubił drogę, gdy ją usłyszał, wiedział już, gdzie powinien iść i szedł do ogniska, przy którym miało się znaleźć miejsce i dla niego.

Kara, spłakana klacz uniosła głowę. Usłyszała coś, co kiedyś znała, coś z utraconej przeszłości. Mąż, siedemnastoletnia córka, znów stali przed nią jak żywi. Ta pieśń. Co to było? Pokój jej córki, dziesiątki pysków z plakatów, nagrań, kiedyś słyszała i to. Poszła, poszła za muzyką, za słowami oznajmiającymi, że może nastać jeszcze „wspaniały dzień”. Szła utykając ciężko na lewą, tylną nogę, szła mając nadzieję, że za zasłoną mroku znajdzie znajome miejsce, znajome pyski.
Dostrzegła zwierzęta, ogień. Stanęła bardzo blisko nich, tak blisko, że mogłaby ich dotknąć.
Per śmiał się, znów odsłaniając swoje krzywe zęby. Oczy Mari patrzyły uwodzicielsko. Odblask płomieni tańczył na ich pyskach i gitarze.
- Zagraj jeszcze - poprosiło jakieś dziecko, dziecko tego świata, dziecko, które nigdy nie miało magnetofonu.
On jednak nie ujął znowu wargami gryfu gitary, wyszeptał tylko:
- Tam ktoś jest.
Lotna obejrzała się, przycisnęła do Rolsa - Tego, Co Najlepiej Zna Świat, robiąc tym samym trochę miejsca.
- Chodź - rzekła. - Przy ognisku znajdzie się miejsce dla każdego.
Teraz Per mógł grać i grał, a zwierzęta najpierw nieśmiało, potem odważniej zaczęły towarzyszyć swoimi głosami górującemu nad światem głosowi Marii.
Śpiewali już wszyscy. Sens słów nie był ważny, ważne było bycie razem i śpiewanie. Czy kiedykolwiek mieli taką publiczność?

Młoda, długowłosa spała u boku równie młodego, kudłatego, karego ogiera o tlenionej grzywie. Była szczęśliwa. Nie wiedziała i nie mogła wiedzieć, że on będzie tym, który na zawsze pozostanie już z nią, który ją zniszczy i ocali, z którym stanie na szczycie, przez którego runie w otchłań, by powstać znowu w innym czasie. Może gdyby wiedziała... Nie, lepiej, że nie wiedziała. Mogła bowiem śnić i marzyć, mieć nadzieję.

Pieśń górowała nad światem, piękna, wspaniała pieśń, która zatraciła sens. Była wspomnieniem przeszłości. Prowadziła tych, którzy zgubili drogę i pocieszała tych, którzy stracili nadzieję. A oni? Oni budowali nowy świat, dzień za dniem dając mu swoją muzykę, dając tę pieśń.

Siedzieli na nagiej ziemi pod fioletowym niebem, patrzyli sobie w oczy, a Maria się śmiała. Maria się śmiała.

28.07.1992 - Łacha

W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenek Pera Gessle (Roxette): "Spending my time", "Church of your heart", "Joyride", "Perfect day" i "Fading like a flower (every time you leave)" w tłumaczeniu autorki.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...