Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Erta wierzyła w światy równoległe i Per również w nie uwierzył. Jeśli mieli rację, istniał gdzieś w czasie i przestrzeni świat, w którym Erta nie zginęła i taki, w którym Per nigdy nie poznał Erty, nigdy nie wyruszył na gwiezdną tułaczkę, ale nie zginął rozstrzelany wśród morza traw pod pogodnym niebem. Musiał gdzieś w czasie i przestrzeni istnieć świat, w którym po prostu nigdy nie otrzymał wezwania do odbycia służby na statku świetlnym.
1. Miłość, samotność i ogień
Przejrzysta kropla powoli wytoczyła się na ostrze igły. Zawisła na nim przez krótką chwilę, zanim nie spadła na dno umywalki i nie zastygła w bezruchu, udając kroplę wody. Kary, kudłaty ogier uniósł powoli prawą przednią nogę i oparł ją o krawędź umywalki. W chwilę potem igła wbiła się w żyłę. Trochę go to zabolało.
Powinien zacząć robić sobie zastrzyki w lewą nogę.
Opuścił kopyto na ziemię, po czym znowu uniósł. Jeszcze parę razy powtórzył tę czynność. Ciepło rozlało się po ciele. Przemożna siła potężniejsza od jego umysłu zaczęła przejmować władzę. Nie wiedział już, czy naprawdę tego pragnął. Dzięki temu jednak żył. Tylko, czy to jeszcze było życie?
Paroma szybkimi ruchami owinął nogę czarnym, elastycznym bandażem, by zamaskować ślady dziesiątek wkuć. Wyrzucił strzykawkę. Mimo, że już od paru dni mieszkali w tym samym hotelu, nie musiał się aż tak bardzo kryć. Któryś z sąsiadów musiał mieć cukrzycę, bo większość strzykawek w koszu nie należała do niego.
Uniósł głowę i spojrzał w lustro. Nie wyglądał dobrze. Miał spuchnięty pysk. Jego niegdyś wielkie oczy ginęły pod nie dającymi się do końca unieść powiekami. Nic już nie pozostało z ich dawnej świetności. Kdyś czyste i czujne, dziś z przekrwionymi białkami, o mętnym, czy może nawet nieprzytomnym spojrzeniu. Trudno, przegrał. To jak wyglądał nie miało żadnego znaczenia. Założył ciemne okulary, by ukryć za nimi stan swoich oczu. O tym jeszcze myślał.
Jedna rzecz go denerwowała, zupełnie bezsensowna i oderwana od jego prawdziwych problemów. Wszystkie urządzenia hotelowe były za nisko. Wieszak na okulary też. To prawda, że musiały z nich korzystać zwierzęta różnych gatunków, ale piętro z apartamentami mogłoby być przystosowane tylko i wyłącznie dla koni. Inne gatunki przecież nigdy niczego nie osiągały.
Poprawił sobie jeszcze długą, postawioną na lakier grzywę i odkręcił kran, po czym zakręcił go z powrotem. Chciał by z łazienki dochodziły w miarę normalne odgłosy.
Wyszedł na korytarz. Szedł powoli. Nie panował do końca nad swoim ciałem. To co płynęło w jego żyłach, odcięło połączenie między mięśniami a mózgiem.
Korytarz był długi - na ziemi leżał czerwony, nieco wydeptany dywan, ściany do połowy wysokości zostały obite boazerią - był też na szczęście zupełnie pusty. Nie spotkał żadnego zabłąkanego reportera.
Szedł, tak naprawdę nie wiedział dokąd i dopiero, gdy zatrzymał się przed jakimiś drzwiami, zrozumiał, dokąd zmierzał. Uderzył w nie dolną szczęką. Nikt mu nie otworzył, więc powtórzył to raz jeszcze.
- Otwarte! - zawołał silny i stanowczy kobiecy głos.
Wszedł. Nie zobaczył nikogo. Z drugiego pokoju apartamentu dochodziły łomoty, których źródła nie potrafił zidentyfikować. Po chwili wypadła stamtąd mocno zbudowana, srokata klacz i stanowczym krokiem ruszyła w stronę sypialni. Nie spojrzała nawet na gościa. Znikła i znowu rozległ się potworny łoskot. Z sypialni z powrotem przewędrowała do drugiego pokoju. Wypadła stamtąd z torbą w zębach i znowu znikła w sypialni. Po chwili rozległ się dźwięk, jakby skakała po walizkach.
Dużo minęło czasu zanim wyszła powitać gościa. Nie zrobiła tego jednak w najmilszy sposób:
- Znowu w tych okularach! - rzuciła wściekle.
- Przecież wiesz, że mam zapalenie spojówek - powiedział bardzo powoli. Gdyby mówił szybciej, język by mu się poplątał. Nad nim też nie panował.
- To idź do okulisty!
- Nie mam czasu. Poza tym gdzie? Poszukaj lekarza w obcym mieście. No i ci wszyscy fani...
- Może by cię zadeptali i miałabym spokój.
Odwrócił się, chciał odejść. Ta rozmowa donikąd nie zmierzała. Zatrzymał się jednak i zapytał zupełnie bez sensu:
- Zagrasz ze mną w szach?
- Nie.
- To i tak nie ma znaczenia. Lena zapakowała szachownicę.
- To po co pytasz?
- Bo to nie ma znaczenia. Ty i tak zawsze odmawiasz.
Klacz parsknęła i znowu zaczęła wędrować między pokojem, a sypialnią, wynosząc kolejne rzeczy.
On stał jeszcze chwilę i patrzył na nią. W końcu wyszedł nie żegnając się. Znowu szedł korytarzem przed siebie, donikąd. Przed jego oczami przetaczały się obrazy z przeszłości. Och, kiedyś było inaczej. Pamiętał jak Maria się uśmiechała. Jej uśmiech był wyjątkowy, choć zdeformowany wadą zgryzu, a może właśnie dlatego. Pamiętał jej spojrzenie pełne radości i żaru. Wszystko to należało do niego. Byli jednością. To znaczy, w życiu Marii zawsze był jakiś inny ogier, ale jemu to nie przeszkadzało. Chciał jej szczęścia, a poza tym, miał jej oczy, jej wargi i jej dotyk zawsze, gdy tego potrzebował, a gdy stawali na scenie, u ich kopyt szalały tysiące istot, gdy oni dobrze się bawili – bezgranicznie szczęśliwi szaleńcy.
Dziś już tak nie było. Dlaczego? Chyba zrobił coś głupiego, coś co przebrało miarę, ale nie był pewny. Nie pamiętał. Moc i żądza, które nim władały, to, że tak często marzył i śnił na jawie, sprawiło, że wszystko się zatarło i dziś już nie wiedział, czemu to co było piękne, skończyło się. W każdym razie, przegrał swoje życie. Czemu? Czy to miało znaczenie? Chciał zapomnieć i dzięki narkotykom zapominał.
Zatrzymał się. Uświadomił sobie, że nie miał już dokąd pójść. Zawrócił do siebie. Moc słabła, lecz ciepło wciąż trwało w jego wnętrzu. Do wieczora mu wystarczy.
Wszedł do swojego apartamentu i usiadł w kącie. Tu czekało go to, co i u Marii. Lena - jego narzeczona - również wędrowała między sypialną, a drugim pokojem, ale z mniejszą werwą. Była piękną, drobną, czekoladowokasztanowatą klaczą o miękkiej, jedwabistej sierści. Kochał ją, a więc czemu tak szalał? Czemu robił te wszystkie głupstwa? Czemu było mu źle? Stanowcza, zimna, okrutna, silna i pewna siebie Maria była jak żywioł. Kto raz dotykał jej ciała, kto raz otrzymał od niej uśmiech, nie był w stanie tego zapomnieć. On pragnął tego żywiołu. Czy była to tylko fizyczna fascynacja? Nie był pewien. Podziwiał ją, choć tak naprawdę jej nie znał. Zdawał sobie sprawę, że na co dzień Maria przywdziewała różne maski. Nigdy nie zadał sobie jednak trudu, żeby dowiedzieć się, jaka była naprawę. Zbyt koncentrował się na sobie. Więc chodziło tylko o dotyk? Była pierwszą klaczą, której dotykał. Czy to miało znaczenie?
Kasztanka skończyła i podeszła do niego powoli. Usiadła obok i przytuliła pysk do jego szyi. To było miłe, ale spowodowało, że poczuł się zupełnym głupkiem.
- Per, co ci jest? - spytała cicho.
- Mam dosyć tego życia - odparł, a mówił tym coś zupełnie innego, niż Lena usłyszała w tych słowach. Ale przecież ona nie mogła wiedzieć, co działo się w jego sercu i co płynęło w jego żyłach.
Długo siedzieli obok siebie, bardzo długo, oni, Per i Lena, on i towar zastępczy, a wszystko było zupełnie bez sensu, tak jak i te szachy, w które nawet z sobą przegrywał, z nikim innym zresztą nigdy nie grał.
W końcu spokój został zmącony, cisza przerwana. Trzeba było się ruszyć, tak jak zawsze staszczyć na dół cały sprzęt, który zresztą niepotrzebnie się wcześniej wnosiło, bo nikt z niego nie korzystał.
W czasie trasy miała zostać nagrana nowa płyta. Na początku nawet coś przy tym dłubali, ale od wielu tygodni niczego już nie nagrywali. On nie był w stanie o tym myśleć, a Maria od dawna nie przejmowała się ani nim, ani zespołem, planując karierę solową. Wszystko się skończyło. Nie musiało tak być. Nikt poza nim jednak nie ponosił za to winy. Sam doprowadził swój świat do ruiny.
Na dole czekała przeszkoda trudna do pokonania - tłum fanów. Mimo licznej ochrony, jaką dysponowali, dotarcie do samochodu nie było rzeczą prostą. Kiedy jednak znaleźli się już w środku, mogli patrzeć z pewnym pobłażaniem na bandę uganiających się za nimi idiotów.
Za miastem rozciągały się puste przestrzenie, morza traw, wciąż tak samo monotonne. Siedział przy oknie, a Lena tuż koło niego. Nie działo się zupełnie nic. Reszta czytała jakieś nudne książki, czy tak jak on, patrzyła wciąż na ten sam od wielu dni pejzaż. Był piękny, ale tylko wtedy, gdy można było pieszo przemierzać te przestrzenie, cieszyć się słońcem i wiatrem, gdy można było galopować przed siebie i tarzać się w trawie, a nie gdy trawy widziało się tylko migające za oknami samochodu. No, może, gdyby był to mały, czerwony sportowy wozik i gdyby było się w nim z klaczą, której by się pragnęło i która umiałaby także podziwiać ten pejzaż, widok zza okna tak by nie nudził.
Maria spała w drugim końcu autobusu. Chciała być jak najdalej od niego.
Vicki, izabelowata klacz, niewątpliwie ładna, ale potwornie niezgrabna, układała z zawzięciem pasjansa - jednego po drugim, ale mimo oszustw, żaden jej jeszcze nie wyszedł.
Tak wyglądały wszystkie dni. Kiedyś było inaczej, ale po co o tym mówić. Następnego wieczora znowu stali na scenie. Latali po niej jak para idiotów, wykrzykując swoje tekst, a światło było czerwone, czerwone jak krew. Dopiero gdy na koniec ich szyje się zetknęły, gdy przez chwilę czuli zapach swojego potu i słyszeli bicie serc, było jak niegdyś, a oni znowu byli szczęśliwi. Gdy bisowali po raz kolejny, świat wydawał się piękny, a oni należeli tylko do siebie. Lecz za kulisami wszystko znowu pryskało, a następnego ranka Per sfrustrowany i z własnej winy samotny, znowu robił sobie zastrzyk w łazience, przybliżając się o krok do śmierci.
Wszystko toczyło się jak co dzień. Srebrny autobus nadal przemierzał tak samo monotonne pustkowie. Tylko Vicki nie układała już pasjansów. Część zespołu, z Marią na czele, odebrała jej talię kart i teraz grali w pokera. Vicki nudziła się więc paskudnie, ale udawała, że tak nie jest, niby to z zainteresowaniem patrząc w okno. Czasem, gdy głosy grających zbytnio się unosiły, widać było jak podskakiwała wyrwana z zadumy. Marzyła, ale jej wyczulone uszy wciąż rejestrowały dźwięki.
Per patrzył na nią. Była w końcu ciekawszym obiektem obserwacji, niż równiny za oknem. Na pewno jednak nie wpadłoby mu do głowy, żeby kochać się w Vicki. Miała zbyt cienką szyję, za szeroki zad i zbyt krótkie nogi.
Gdy głosy grających znowu się uniosły, a Marii górował nad nimi wykrzykując: „Co wy chrzanicie!? Moje są wyższe!", Vicki nie zareagowała. Cała była pochłonięta czymś innym. Jej mięśnie napięły się.
Per spojrzał w okno, w które ona patrzyła. Nie dostrzegł niczego, oprócz snopów czerwonego światła opadających z nieba. Nie rozumiał tego, co widział, ale to go pochłonęło, urzekło. Wstał. Lena, która niczego jeszcze nie spostrzegła, była zdziwiona, lecz coś kazało jej podążyć za nim. Oboje stanęli przy oknie, obok Vicki.
Gdzieś na horyzoncie, nad jakimś miastem, drobny, ciemny punkcik miotał czerwonym światłem, a miasto płonęło. Miasto nie mogło jednak od tak sobie płonąć. Takie rzeczy się nie zdarzały. Nie w ich czasach. I to światło... Przywodziło na myśl multimedialny pokaz, lub sceny z filmu. Było piękne, piękna była łuna, która powstała na niebie, piękne były czerwone linie kładące się na ziemi. Ale przede wszystkim było to straszne i zupełnie niewiarygodne. Choć trudno było im to zaakceptować, to nie był film, ani żaden pokaz.
Per poczuł lęk. Serce waliło mu coraz szybciej i szybciej, tak że myślał, że zaraz rozerwie klatkę piersiową. A jednak... Nie pojmował tego, ale i w tym szaleńczym biciu serca było coś wyjątkowego, coś pięknego, tym bardziej, że wyczuł, że serca Leny i Vicki biją w tym samym rytmie.
Oszalałem – pomyślał.
Grający spostrzegli, że coś było nie tak, jak być powinno. Oni też podeszli do okna.
Maria wstała ostatnia i oczywiście obejrzała karty swoich przeciwników, zanim spojrzała tam, gdzie patrzyli wszyscy. Jednak jej w końcu także zabrakło zimnej krwi, ją też obleciał strach.
Długo patrzyli w okno, bardzo długo, aż nieznane im płonące miasto nie zostało daleko za nimi. Kierowca włączył radio. Spodziewał się, że usłyszy coś o tym, co się stało. Co się jednak stało? Nie potrafili stwierdzić, czego byli światkami. Brakowało im odwagi, żeby o tym mówić. Wiadomości też zresztą milczały, a raczej przekazywały nieważne informacje, jak choćby tą o aukcji charytatywnej, na której miały być sprzedane wełniane kapcie ex królowej. Coś było nie tak.
Jedynie Maria potrafiła myśleć jeszcze o pokerze. Żałowała, że nikt nie chciał wrócić do gry, bo miała najlepsze karty i chciała wygrać.
Tego wieczora Per wziął podwójną dawkę. Chciał zapomnieć co widział. Może kiedyś umiałby napisać piosenkę o tym świetle. Dziś jednak, gdy jego umysł nie działał prawidłowo, pozostał mu tylko strach, którego nie umiał wyartykułować, paniczny strach przed czymś mu nieznanym.
Rano Lena nie mogła go dobudzić. Co prawda wrzeszcząc i szturchając go doprowadziła do tego, że nieprzytomnie odpowiadał na pytania, ale nie otworzył oczu.
- Zabierasz się do tego niefachowo - stwierdziła spokojnie Maria, gdy ta odchodziła już od zmysłów, poczym sama przystąpiła do dzieła. Nie zrobiła wiele, po prostu wbiła mu zęby w szyję i odciągnęła skórę.
Odpowiedział jej przeciągły jęk. Spojrzała na Pera. Patrzył na nią podpuchniętymi, zrujnowanymi oczami. O Elbereth, jak dawno nie patrzyła mu w oczy. Pamiętała je, gdy były wielkimi oczami wiernego psa. Urzekły ją kiedyś, zafascynowały. Nigdy ich co prawda nie pokochała. Czy na pewno? Kiedyś coś czuła, tylko że teraz chciała o tym zapomnieć. A przecież... I dziś coś tliło się w tych oczach. Wciąż spoglądały jak oczy psa. Wiedziała, że patrzyły tylko dla niej, bo oczy i serce psa do końca są wierne jednemu panu.
Historie z przedczasu wiele o tym mówiły. Istniała ponoć kiedyś dziwaczna rasa dwunogów, ludzie, których szczątków jednak nigdy nie znaleziono. To oni panowali nad światem i uważali się za jedyne istoty rozumne. Gdy zwierzęta ich pokonały, do końca nie byli w stanie w to uwierzyć. Obok ludzi żyły psy. Nie szanowane, źle traktowane, za głodzenie i bicie odpłacały wiernością. Dlaczego? Czy były aż tak głupie? Nikt nie wie dlaczego, ale psy takie były. Dlatego i dziś zwierzęta niezbyt je szanowały, a one same wolały trzymać się z dala od zgiełku wielkich miast i zaszczytów. Dumne konie nigdy nie dały się poniżać, nigdy nie kochały ludzi i strasznie były za to karane, lecz psy za ich wierność nieraz karano tak samo.
Psy były tak wierne, że nawet gdy pan odpędzał niechcianego już psa, ten wracał. Człowiek unosił kamień i rzucał w psa, on znikał wśród zarośli, lecz chwilę potem znowu się pojawiał z przypłaszczoną głową i ogonem podkulonym pod siebie, wciąż i wciąż podążał za panem. Wiele razy człowiek musiał rzucić kamieniem, by pozbyć się psa, a on nie był już potem w stanie przywiązać się do nikogo innego. Raz odpędzony, zawiedziony, nie umiał pokochać na nowo. Psy prawie nigdy nie były szczęśliwe.
Ona wiedziała, Per był psem, a ona jego panią. Źle postępowała odpędzając go, raniąc, nie potrafiła jednak inaczej, jeśli chciała jeszcze sobie zapewnić szczęście. Zadrżała.
- No tak, nie obchodzi mnie, co robiłeś wczoraj wieczorem, ale jeśli się nie pośpieszysz, to nie będziesz miał po co iść do okulisty. Z tymi oczami niczego nie będzie można już zrobić, tylko wydłubać. A to mogę zrobić sama! – Podniesionym głosem i wyszukanymi tekstami broniła się przed wewnętrznym lękiem, który zrodził się, gdy spojrzała w oczy Pera, gdy znowu po tak długim czasie w nie spojrzała.
Zarzuciła pięknym, żółtawym ogonem i wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Musi przestać z nim pracować, inaczej się wykończy!
Nad jakimś następnym miastem zapadał zmierzch. Poprzedniego dnia tam grali, następnego mieli ruszyć dalej. Per odprawiał ten sam co zawsze obrządek. Przejrzysta kropla wytoczyła się na ostrze igły, spadła i zastygła na dnie umywalki. Pochylił się i wbił igłę w żyłę.
Okno rozbłysło czerwonym światłem. Usłyszał hałas. Wydawało mu się, że wszystko wokół zaczęło się walić. Ktoś krzyczał. Zęby w bezsensownym odruchu zwarły się na strzykawce. Głowa opadła w dół. Igła rozerwała żyłę. Splunął plastikiem. Wyrwał sobie igłę z nogi i na oślep rzucił się do ucieczki. Światło znowu rozjaśniło okno.
Nie zastanawiał się, co inni o nim pomyślą, gdy dowiedzą się, co robił ukrywając się w łazience. Po prostu chciał uciec jak najszybciej. Chciał przeżyć. Jeszcze nie wiedział, co się naprawdę działo, ale podskórnie czuł, że zagraża mu ogromne niebezpieczeństwo i że powinien wydostać się z hotelu na zewnątrz.
Ogarnięty paniką wpadł do swojego pokoju i zaczął ładować na siebie gitary, jedną po drugiej.
Skulona Lena siedziała w kącie przytulona do ściany. Dygotała.
Wypadając na korytarz, szarpnął ją za grzywę.
- Chodź – rzucił.
Posłuchała go. Zobaczyła krew na jego nodze. Przyszło jej do głowy, że on już wie, co się dzieje. Pobiegła za nim do schodów. Nie byli na nich sami. Wiele innych zwierząt też próbowało ratować się ucieczką w dół, choć nikt nie wiedział dokąd biegną, ani tak naprawdę dlaczego. Czerwone światło rozjaśniało niebo. Gdzieś pojawił się ogień. Per kierował się w stronę parkingu. Ale parkingu już nie było. Na jego krawędzi płonęło kilka wraków, a w głębi ział pustką ogromny czarny krater. Pera opuściła wszelka nadzieja i werwa. Nie wiedział, czy na skraju tego, co niegdyś było parkingiem zebrali się wszyscy członkowie ich ekipy. Może nawet ktoś coś do niego powiedział. Nie zarejestrował tego. Ruszył przed siebie, byle znaleźć się jak najdalej od czerwonego światła i płonącego, walącego się miasta. Większość postąpiła zresztą dokładnie tak, jak on.
Biegł, a raczej dawał unosić się przez tłum. Uszy rozdzierał mu łoskot walących się murów.
- Szybciej! – krzyczał do Leny, choć sam nie słyszał swojego głosu. Była tuż za nim.
Przed oczami mignęła mu jasna grzywa Marii. Jej też się udało. To dobrze. Przez chwilę był spokojny. Potem...
Lena została za nim daleko w tyle. Nie mógł się jednak zatrzymać, poczekać na nią. Rwąca rzeka tłumu niosła go zbyt szybko.
- Lena! - krzyknął ochryple, oglądając się w tył. – Szybciej!
Ale ona też nic nie mogła zrobić. Brakowało jej sił. Coraz więcej ciał wpychało się pomiędzy nich hamując ją, a jego pchając w przód.
- Lena!
- Per! - wyczuł rozpacz w jej głosie. On też był zrozpaczony. Wydawało mu się, że zaraz straci ją na wieczność.
- Lena! Kocham cię! Odnajdę cię! – wrzeszczał, choć wiedział, że to bez sensu. Miał jednak wrażenie, że musi ją o tym zapewnić. Tłum niósł go w przód coraz dalej od niej. Słyszał jak w ścisku pękła jedna z jego gitar. Ogarnięty szałem świat odbierał mu wszystko, co kochał.
Nastał świt. Już nie biegł. Wokół niego nie było ścisku. Szli autostradą ku jakiemuś celowi, którego on nie znał. Nie obchodziło go zresztą dokąd szedł. Myślał o Lenie, która została sama, gdzieś za nim. Teraz już mógł zawrócić. Czemu tego nie zrobił? Bał się, że może jej nie zauważyć? A może chciał dotrzeć tam, gdzie zmierzali wszyscy? Był ważnym i bogatym koniem. Wierzył, że na końcu drogi wynajmie pokój w hotelu. A potem pójdzie na policję i poprosi, żeby poszukali Leny. Nie. To wszystko zrobi potem. Najpierw musi znaleźć dilera. Musi wziąć. Głód rodził się w nim powoli, z ogromną siłą opanowywał jednak jego umysł.
Dziesiątki zwierząt szły autostradą, tak jak on. Niektóre przysiadały na jej skraju, by odpocząć, niektóre nawet zasypiały. Tylko czemu nie było tam żadnych samochodów? Na autostradzie powinny być samochody. Ich spłonęły razem z miastem lub zostały zdmuchnięte z powierzchni ziemi przez czerwone światło. Czy to w ogóle było możliwe? Nie nadjeżdżały jednak żadne z naprzeciwka. To znaczy, pojawiły się dwa, czy trzy. Te jednak wyraźnie coś sprawdzały lub szukały kogoś konkretnego, bo wracały potem tą samą drogą.
Per przypadł do każdego z nich. Pukał żuchwą w szybę kierowcy.
- Lena. Kasztanka. Widzieliście kogoś takiego? – pytał schrypniętym głosem, ale kierowcy nie opuszczali szyb. Przydeptywali tylko pedał gazu.
- Co się tu dzieje!? – darł się. – Powiedzcie mi, co się tu dzieję?! – A potem znowu szedł autostradą cichy i otępiały, jak wszyscy inni.
Maria trzymała się z boku. Wolała nie przyznawać się, że go zna. Wciąż miała go jednak na oku. Sama siebie nie bardzo potrafiła zrozumieć. Czuła się jednak za niego odpowiedzialna. Nie rozumiała tylko, co się z nim działo. A może nie dopuszczała do siebie prawdy.
Słońce wspięło się już wysoko. Per wyraźnie opadł z sił. Wlókł się noga za nogą ze zwieszoną głową. Nagle się jednak wyprostował. Daleko przed sobą zobaczył gęsty czekoladowy ogon.
- Lena! – Ryknął. Puścił się ku niej galopem. Gitary obijały mu się o boki. Brakowało mu tchu. Zdołał ją jednak wyprzedzić. Zatrzymał się przed nią.
- Lena – wyszeptał.
Klacz zatrzymała się. Spojrzała na niego. Jej oczy były zupełnie puste. Spojrzenie nie wyrażało niczego. Miała rozciętą głową. Silnie krwawiła i chwiała się na nogach.
- Lenka?
Nie odpowiedziała. Upadła.
Runął przy niej na kolana. Szarpnął ją zębami za grzywę.
- Wstawaj – przynaglił ją. – Musimy iść.
Klacz nie odpowiedziała. Nie mogła już odpowiedzieć.
Maria podeszła do nich powoli.
- To nie jest Lena - powiedziała spokojnie i stanowczo.
Spojrzał na nią. „Nie kłamiesz?" – pytały jego oczy. On sam nie był już w stanie sformułować sensownego pytania.
- To nie jest Lena – powtórzyła.
Potrząsnął głową. Nie był gotowy jej uwierzyć. Jednak wstał z trudem i ruszył pzed siebie. Teraz szli już koło siebie.
Znowu zapadł zmierzch. To wszystko zaczęło się o zmierzchu. Od jakiegoś czasu Per silnie się pocił. Drżały mu też wargi. Teraz położył się po prostu na asfalcie i zamknął oczy. Maria podeszła do niego, dźgnęła go nosem w zagłębienie między ganaszem, a szyją.
- Wstawaj – powiedziała. – Musimy iść. Dasz radę.
- Nie – wyszeptał o dziwo całkiem przytomnie. – Jestem na głodzie. To mnie rozwala. Nie pójdę dalej. Znajdź mi coś i wróć do mnie. Oddam ci pieniądze.
- Zwariowałeś. Nigdy już nie weźmiesz - powiedziała powoli, z naciskiem na każde słowo. Dopiero w ułamek sekundy później zdała sobie sprawę, jak w ich sytuacji było to niedorzeczne.
- Ja muszę! - ryknął. Nie wiedzieć skąd wykrzesał z siebie tyle sił, że zerwał się na nogi i rzucił się na nią z zębami.
Uskoczyła. Wspięła się na tylne nogi i całą siłą oparła się przednimi o jego bark. Z plaskiem runął na ziemię, a chwilę potem odezwał się znowu całkiem przytomnie:
- Mario, proszę, pomóż mi.
Usiadła na asfalcie, w takiej odległości, by nie mógł jej łatwo dosięgnąć.
Idące wciąż przed siebie zwierzęta zaczęły omijać ich łukiem.
- Nie wytrzymam tego - powiedział cicho. - Muszę wziąć. Inaczej zwariuję z bólu. Proszę, poszukaj czegoś dla mnie.
Wstała i parsknęła.
- Jeżeli chcesz jeszcze kiedyś coś wziąć i zobaczyć Lenę, musisz wstać i dojść do jakiegoś miasta, bo ja nie mam zamiaru się tobą zajmować. Sam się w to wkopałeś i teraz to jest tylko twój problem.
Odwróciła się i poszła dalej. Co jakiś czas oglądała się za siebie w nadziei, że zobaczy go też idącego. Cholerny narkoman. Dlaczego się nim przejmowała? Powinna przede wszystkim pomyśleć, jak siebie wydostać z beznadziejnego położenia, w jakim się znalazła. Kiedy obejrzała się po raz trzeci zobaczyła go. Szedł chwiejąc się. Na moment mogła odetchnąć z ulgą.
Może powinnam pójść do psychoanalityka – pomyślała.
Stała na głównej ulicy miasta, którego nie znała. Dotarła tam i jakimś cudem dowlokła nawet to coś, co pozostało z Pera. Tyle razy jeszcze na nią krzyczał, próbował ją pogryźć, potem płakał i prosił, a teraz jednak byli tu. Co z tego wynikało?
Wciąż nie wiedziała, co się wydarzyło, a sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż z początku sądziła. Na autostradzie w końcu pojawiły się samochody z naprzeciwka. Same ciężarówki. Ich kierowcy pytali idących, czy widzieli czerwone światło. Ładowali do środka tych, którzy odpowiadali twierdząco. Pytali tylko o światło. Nie interesowało ich, że ktoś był ranny, że komuś brakowało już sił.
Maria nie wiedziała dlaczego, ale poczuła, że nie powinni znaleźć się w żadnej z tych ciężarówek. Pociągnęła Pera w bok. Dalej nie poszli szosą, a przez pola. W ten sposób zdołali dotrzeć do miasta i jak dotąd nikt nie zwrócił na nich uwagi. Tak było dobrze. Teraz Maria chciała w końcu dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło. Nie wiedziała tylko jak, a na dodatek nie miała przy sobie pieniędzy. No i coś musiała zrobić z Perem.
- Chodź - rzuciła i weszła do pierwszego z brzegu budynku. To był impuls. Postanowiła przestać myśleć, a zacząć działać. Zatrzymał ją jednak domofon.
Nacisnęła pierwszy dzwonek. Nikt nie odpowiedział.
Nacisnęła drugi.
- Kto tam? - Tym razem odezwał się dziewczęcy, psi głos.
Pies. Maria nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle.
- Jeśli ci powiem, nie uwierzysz.
- To nie wejdziesz - roześmiała się suczka. - Obcych i świrów nie wpuszczam.
- Maria - burknęła wściekle. Co miała powiedzieć? Nigdy nie była w takiej sytuacji.
- Jaka Maria?
- Znasz taki zespół jak Rockowy Zestaw?
- Wygłupiasz się?
- Nie.
- To niemożliwe.
- A jednak. Mówię serio. Jestem Marią.
- Ale co ty tu robisz? I dlaczego dzwonisz do mnie?
- Miałam pecha. Wpuść mnie.
Rozległ się charakterystyczny dźwięk i klacz pchnęła drzwi, były otwarte. Na klatce schodowej rozległo się radosne wycie.
Maria potrząsnęła głową.
O Elbereth, fanka - pomyślała.
W drzwiach na pierwszym piętrze czekała młodziutka długowłosa suczka, która ze szczęścia, wychodziła z siebie. Za to Marii do szczęścia było daleko.
Nie zwracając uwagi na suczkę, wepchnęła się do mieszkania. W przedpokoju zdjęła instrumenty z Pera, a widząc zdziwienie w oczach gospodyni, wyjaśniła:
- To był mój przyjaciel, jakbyś tego nie rozumiała.
- Ależ to jest Per - wyjąkała suczka doskonale znająca ich nagrania.
- To kiedyś był Per - poprawiła ją Maria.
Oczy suczki rozszerzyły się.
- Masz jakiś mocny sznur? - Maria przeszła do spraw praktycznych, wiedziała, że musi działać szybko.
- Mogą być kajdanki?
- Pewnie. – Maria nie zapytała skąd dziewczynka je miała. To nie miało teraz znaczenia. – A jakiś rzadko używany pokój?
- Sypialnia rodziców? - zawahała się gospodyni.
Maria nie spytała o nic więcej. Wepchnęła Pera do sypialni i zanim się zorientował, przykuła do komody.
Trójbarwna suczka zaczęła żałować, że ich wpuściła. W co ona się wplątała?
- Co mu jest? - spytała nieśmiało.
- Jest na głodzie.
- To mu przejdzie? – spytała suczka.
Ćpun charczał ochryple wijąc się po podłodze.
- Nie mam pojęcia. Po raz pierwszy mi się to przytrafiło. W każdym razie nic mu nie dawaj, jak by nie wyglądał i o co by nie prosił.
- Wody też nie?
- Wodę możesz, ale żadnych leków. Więcej już nie weźmie.
Maria wpadła do salonu i usiadła na środku miękkiego dywanu. Pomyślała o swoim wygodnym życiu, do którego zdążyła się już przyzwyczaić. Czy jeszcze do niego wróci? Po chwili już leżała. Suczka z niewyraźną miną stanęła nad nią. Chyba chciała wyjaśnień, ale Maria nie miała już na nie siły, zasypiała.
- Nie zbliżaj się do niego. Mógłby zrobić ci krzywdę, a potem by żałował. To dobry facet, w normalnych warunkach nie skrzywdziłby nawet muchy... – wybełkotała jeszcze.
Dopiero rano miała zdać sobie sprawę, co powiedziała. Gdyby nie zmęczenie... Tak, nie chciała się przyznać, że wciąż jeszcze coś do niego czuła. Wciąż?
Gdy ich znajomość zaczęła się, nie czuła jeszcze niczego. Najwyżej fascynowały ją jego ogromne oczy. Potem było już za późno. Zresztą... Różnili się od siebie wszystkim, czym tylko mogli. A przy tym, tak naprawdę nigdy się nie znali. Nie wiedzieli czego potrzebują i czego chcę.
Suczka krążyła nerwowo po salonie wokół śpiącej klaczy. Miała tu swoją idolkę. To było coś, o czym nigdy nie mogła nawet marzyć. Ale jak ją miała! Miała kłopoty i tyle! Rodzice niedługo wrócą z imprezy i co wtedy?
Rodzice suczki wrócili około piątej nad ranem. Wchodząc do mieszkania, potknęli się oczywiście o wciąż stojące w przedpokoju instrumenty i przeżyli niemały szok widząc, że ich córka wciąż jest na nogach, a za to na dywanie śpi jakaś obca klacz.
- Kto to jest? - warknął wściekle ojciec, ale jego córka już wtedy się nie bała. Była zdecydowana bronić Marii i Pera. Skoro los dał jej taką szansę, ona mała zamiar ją wykorzystać.
- Maria z Rockowego Zestawu - oznajmiła w odpowiedzi.
- Oczywiście, że Maria - ojciec stwierdził drwiąco. - A co ona w takim razie tu robi?
- Potrzebowała pomocy - wyjaśniła córka.
- Z tobą to ja porozmawiam później. Do pokoju, Liza. Teraz z nią pogadam - rzucił pies.
- Nie budź jej, jest zmęczona.
- Do pokoju! - zabrzmiało w odpowiedzi, ale Liza nie ruszyła się z miejsca.
Pies podszedł do śpiącej i szarpnął ją za grzywę. Poderwała nieprzytomnie głowę i wykrzyknęła:
- Dajcie mi spać, mam jeszcze pięć minut!
- Nie masz - stwierdził pies.
Zamrugała oczami, odzyskując przytomność umysłu. Jeszcze przed chwilą wydawało jej się, że jest w studiu Pera i właśnie odbywają kolejną sesje nagraniową.
- Gdzie jestem? - spytała.
- U mnie w domu. A skąd się tu wzięłaś, to sam chciałbym wiedzieć.
- Nie miałam dokąd pójść – wyjaśniła. - To miasto ze czterdzieści kilometrów stąd... – Nie była pewna, czy powinna o tym mówić. – Ono spłonęło zeszłej nocy.
- Gdyby spłonęło, mówiono by o tym.
- Wiem – przyznała. - Ale parę tygodni temu widzieliśmy inne miasto, które płonęło. Radio milczało na ten temat.
- Zadzwonię na policję - oznajmiła matka Lizy.
- Proszę nie - jęknęła Maria. - Wszystko wam wytłumaczę. Czy nie widzieliście łuny? Czy autostrada w kierunku tego miasta nie jest zamknięta?
Psy spojrzały na siebie. Teraz obca mówiła rozsądnie.
- Ale skoro to prawda, policja pani tylko pomoże - stwierdziła suka.
- Nie wiem. Boję się. - Zawsze tak opanowana, teraz traciła zmysły. No cóż, nigdy nie znajdowała się w tak ciężkim położeniu. - Skoro radio milczy, to może rząd chce ukryć fakt, że miasta płoną. Może mnie zamkną, żebym nie mówiła, że widziałam to światło. Kiedy szłam tutaj razem z innymi uciekinierami, przyjeżdżały ciężarówki. Kierowcy pytali, kto widział światło i zabierali zwierzęta, które odpowiadały twierdząco. Gdzie one są teraz? Gdzieś je zamknięto?
W tym co mówiła, dało się doszukać śladu logiki, ale jednocześnie było to zbyt absurdalne. Obca mogła być przecież bandytką o wybujałej wyobraźni.
- O jakim świetle mówisz? – spytał pies.
- O czerwonym. Ono uderzało z nieba i powodowało, że miasto stawało w ogniu.
- Może lepiej zadzwonię po policję - powtórzyła suka, cofając się ku drzwiom.
- Dajcie mi szansę - poprosiła Maria, prosząc po raz pierwszy od wielu lat. - Rano zadzwonię do przyjaciela. Przyjedzie po nas i będziecie mogli raz na zawsze o nas zapomnieć.
- O was? - spytał pies.
- O mnie i o Perze - wyjaśniła.
- Kim? - Tego było za wiele.
- O Perze. Per to jest to coś w waszej sypialni.
- W sypialni - jęknęła suka i wybiegła z pokoju. W chwilę później wróciła. Wyglądała na wyraźnie przerażoną. - To szaleniec - wyszeptała.
- Obecnie tak, ale jeśli nie będziecie się do niego zbliżać, niczego wam nie zrobi. Skułam go.
To wcale nie było pocieszające, a wskazywało na to, że obcy nie mogli być zupełnie w porządku. Maria była wściekła na Pera. Postanowiła, że kiedyś go zabije. Choć może lepiej po prostu odejdzie. O ile on oczywiście dojdzie do siebie. I jeśli oni oboje wydostaną się kiedyś z tego miasta.
- Nie wiecie, czy mówię prawdę, czy nie – powiedziała, chwytając się ostatniej deski ratunku. - A więc dajcie mi czas do jutra. Jeśli mówię prawdę to policja może zamknąć i was, bo wy też już wiecie, że spłonęło miasto.
Spojrzeli na siebie. Może ich to przekonało.
- Tylko gdzie będziemy spać? - spytała suka.
- Nie macie kanapy? - Maria ziewnęła i znowu zapadła w sen.
- Miasto spłonęło - rzuciła do telefonu. - Zostałam bez zespołu, bez pieniędzy i bez możliwości powrotu. Nawet nie wiem, gdzie jestem...
- Morze byś się przespała. Mówisz od rzeczy – stwierdził jej rozmówca.
- Nie, George. Spałam do południa, jestem trzeźwa, bez kaca i w ogóle, a zaraz będę wściekła, jeśli mnie nie wysłuchasz. Tak to jest, nikt mi nie wierzy, ale to prawda. Rząd chce chyba ukryć ten fakt. Dlatego boję się iść do banku. Zresztą, nie musisz mi wierzyć. Po prostu trasa skończyła się tutaj. Przyjedź po mnie.
- Posłuchaj, może jeszcze się wam ułoży. – George nadal myślał, że kłamała, że mieli po prostu sporą awanturę i Maria postanowiła dać nogę.
- Nic się nie ułoży! – wrzasnęła. - Ja wracam, a ty mi w tym pomożesz. - Niech będzie jak on chce. Była gotowa grać w tę grę.
- Już dobrze. Gdzie jesteś?
- Gdzie jestem?! – krzyknęła w stronę salonu psów i w chwilę później dostała dokładny adres, który przedyktowała George’owi.
- Kiedy będziesz? - spytała na koniec.
- Postaram się dotrzeć do jutra rana.
- Dobra - burknęła i odłożyła słuchawkę. - Kretyn – warknęła wstając. Miała wielką ochotę coś kopnąć, a może nawet kogoś. O tym pomyślała przechodząc obok sypialni. Była to jednak tylko przelotna myśl. To co się działa, nie było przecież winą Pera. A jej naprawdę było go żal, gdy widziała go leżącego na podłodze z rozwartym pyskiem, całego zlanego potem. Oddech miał płytki. Jego czerwone oczy wciąż prosiły o pomoc. Czy bez żadnej pomocy medycznej mógł przeżyć głód i jakoś się z tego otrząsnąć? Czy może właśnie go zabijała? Ile czasu będzie musiał się męczyć, zanim umrze?
Nie była w stanie o tym myśleć. Rozsadzała ją złość na los, na Pera, na Georga.
Psy też nie były najszczęśliwsze, gdy im powiedziała, że wyjedzie dopiero następnego dnia. A jednak usiłowały być miłe. Chyba jej w końcu uwierzyły. Liza tymczasem śledziła ją uwielbiającym spojrzeniem. Myślała, że zwariuje.
Suka spytała:
- Zje pani z nami obiad? - jakby miała jakikolwiek wybór. Nie miała i zasiadła wraz z nimi przy potwornie niskim, psim stole.
Na obiad było oczywiście mięso. W zasadzie nie było to problemem. Układ pokarmowy koni już dawno przystosował się i do takiego pokarmu. Ona też często jadała mięso, życie w wielogatunkowym społeczeństwie tego wymagało. Nie była więc niechętna potrawie przygotowanej przez sukę. Jednak po spróbowaniu, splunęła w talerz.
- To końskie mięso - jęknęła.
Psy spojrzały na nią ze zdziwieniem.
- Co w tym dziwnego?
Oczywiście, że nic. Wszystkie osierocone i niechciane niemowlęta trafiały do sklepów mięsnych. Końskie też. Maria o tym wiedziała.
- Nic – wyszeptała, z trudem powstrzymując drżenie warg. - Ale nie jadam końskiego mięsa. Ja jestem koniem. Rozumiecie?
- Tak. Przepraszam - powiedziała suka. - Powinnam o tym pomyśleć.
To był koszmar. Leżała w środku nocy w łóżku Lizy, wpatrując się w ścianę. Myślała o ostatnich dniach, o swoim minionym życiu. Kto by pomyślał, że tak to się skończy? Czy popełniła jakiś błąd?
Wśród wielu innych wisiał na tej ścianie także ich plakat. Stali obok siebie, ona i ten wielki, kary ogier szczerzący krzywe zęby w głupkowatym uśmiechu. Jego ogromne oczy, wtedy jeszcze nie przekrwione, pozostały smutne. Jak to było dawno.
Zacisnęła powieki. Stała przed tłumem zwierząt, na scenie w ruinach zamku. Była młoda, tańczyła w białym świetle. Niedawno odnieśli pierwszy sukces.
Śniła.
Około siódmej rano zadzwonił dzwonek u drzwi. Psy nie zdążyły jeszcze wyjść do pracy.
- Nie otwierajcie - zarządziła Maria tknięta nagłym przeczuciem. Nie potrafiła uwierzyć, że George jechał całą noc, żeby stawić się po nią tak wcześnie. Nie po tym, jak wyglądała ich rozmowa. - Na którą stronę wychodzą wasze okna?
- Na ulicę.
Wyjrzała. Poznała George’a. Nie był jednak sam. Nie przyjechał też swoim samochodem.
- Nie otwierajcie – jęknęła. Wpadła do kuchni, złapała pierwszą z brzegu ścierkę i pobiegła do sypialni. - Zastawcie te drzwi szafą - nakazała.
Psy niczego nie zrozumiały, ale postąpiły jak kazała.
Nie wiedziała, czy ma jakąś szansę. Policjanci nie byli chyba tak głupi, by udało się ukryć przed nimi jeden pokój. Może mogłaby uciec przez okno? To tylko pierwsze piętro. Musiałaby wtedy jednak zostawić Pera. Nie mogła. Tyle chociaż chciała dla niego zrobić, dać mu siebie do wspólnego końca.
Zawiązała mu ścierkę na pysku.
- Jeżeli wydasz z siebie choć najmniejszy jęk, nigdy niczego nie weźmiesz. Będziesz martwy - warknęła.
Dzwonek wciąż dzwonił. Psy musiały otworzyć.
Wstrzymała oddech.
Do mieszkania wpadło pięć potężnych, gniadych ogierów uzbrojonych po same zęby. Prowadziły z sobą skarogniadego, skutego, smętnego wymoczka. Przeleciały wszystkie pokoje. W końcu padło pytanie:
- Gdzie ona jest?
- Kto? - odpowiedział pytaniem na pytanie pies.
Nie otrzymał odpowiedzi.
- Dlaczego ta szafa tak dziwnie stoi?
- To nowy mebel. Jeszcze go nie ustawiliśmy - powiedziała suka, a jej głos lekko zadrżał.
Dali się nabrać, a jeśli nawet nie, to widocznie chwilowo nie było im wolno podjąć żadnych działań.
Jeden z policjantów, chcąc dać upust narastającej złości, wspiął się na tylne nogi w pokoju Lizy, a przednimi przeorał ich zdjęcie.
- Jeszcze tu wrócimy - powiedzieli wychodząc.
Psy poczekały przez chwilę, potem odsunęły szafę.
- Kim jesteś? – głos ojca Lizy brzmiał ostro.
- Nie wiem – wyszeptała. - Widziałam jak spłonęło miasto. Teraz nie mogę już wrócić. Nie mam przeszłości, nie mam domu. Możecie mnie wyrzucić, to i tak bez znaczenia. - Znowu grała i faktycznie tym tekstem wzruszyła serca psów. Nie powiedziały już niczego więcej. W domu panowała grobowa atmosfera, ale ona mogła na razie zostać.
Wszystko wesoło się układa - myślała w środku nocy.
George sprowadził na nią policję, a ona jego wsadziła do więzienia. Ale jak do tego doszło? Ktoś podsłuchał ich rozmowę? Dlaczego?
Bardzo chciała zadzwonić do matki, powiedzieć staruszce, że jeszcze żyje. Nagle przestało mieć znaczenie, że nie umiała się z nią dogadać. Przecież i tak nie mogła zadzwonić. Nie zamierzała jeszcze matki posłać do więzienia.
Ciekawe tylko jak rządowi uda się ukryć fakt, że ich turnee zostało przerwane, skoro przestaną grać? Będzie afera. A może nie? Może nie byli aż tak ważni, żeby ktokolwiek zauważył ich zniknięcie.
Znowu patrzyła na ich zdjęcie, poklejone i pogięte nadal wisiało na swoim miejscu. Liza, żeby je posklejać, poświęciła kilka godzin. Teraz chyba wierniej oddawało jacy byli. Tylko tyle z nich pozostało - strzępy - cienie.
Pomiędzy księżycem kochanków, a drżącym niebem
Jest pęknięty sen twojej świadomości
I głos niosący miłość, którą straciłeś.
W jej umyśle brzmiała stara, zapomniana piosenka. Dziś jednak znaczyła tak samo mało, jak każda inna. Była tylko głębokim uczuciem Pera, którego nikt nie potrafił zrozumieć.
Żałowała, nawet nie wiedząc dokładnie czego. Musiała jednak popełnić jakiś błąd. Inaczej wszystko by się tak nie potoczyło. Chyba, że takie było jej przeznaczenie.
Szła powoli wąskimi, szarymi uliczkami nieznanego miasta. Było tam prawie tak jak w domu, jak w jej prawdziwym domu, tym z przed lat, może z tym wyjątkiem, że nie spotykała koni. Dokąd szła? Nie wiedziała. Chciała po prostu chociaż przez chwilę znaleźć się daleko od domu psów. Źle się u nich czuła. Górowała wzrostem nad nimi i nad ich meblami. Był też Per. Leżał półprzytomny i jęczał. Wydawało się, że jego koniec jest bliski.
W budce na rogu kupiła bułkę i marchewkę za drobne, które dostała od Lizy. Wreszcie jakieś normalne żarcie.
Stary osioł sprzedawca przyglądał się jej uważnie.
- Czy ja pani skądś nie znam? - spytał w końcu.
- Nie. Ja pana nie znam, więc i pan nie zna mnie - stwierdziła niezbyt uprzejmie. Uprzejmość nie była jej mocną stroną.
Poszła dalej, nie mogła dać się rozpoznać.
Komisariat. Zatrzymała się, zawahała. Nie powinna tam wchodzić, ale jak inaczej miała odnaleźć Lenę? Musiała to przecież zrobić. Musiała sprawdzić, czy Lena żyła. Musiała to zrobić dla Pera, nawet jeśli on nigdy się już o tym nie dowie.
Może nie poznają jej w ciemnych okularach. A może dobrze się stanie, kiedy ją aresztowano. Nie miała pomysłu na życie bez tożsamości i pieniędzy.
Na komisariat wkroczyła stanowczo z wysoko uniesioną głową.
- Chciałabym zgłosić zaginięcie - oznajmiła.
- Tak. Proszę tutaj.
- Dane. Rysopis.
- Klacz. Czekoladowokasztanowata. Mojego wzrostu. Lena 1-62... Dalej nie znam numeru - powiedziała powoli.
- Nie z rodziny?
- Nie. Przyjaciółka.
- Kiedy zaginęła?
- Cztery dni temu.
- Gdzie?
- Tutaj.
- Pod jaki adres zgłaszać wiadomości?
Podała adres psów. Wyszła i nagle... Jakaż ona była głupia. Jeśli Lena będzie mówiła o płonącym mieście, to ją też wsadzą. Czy nie mogła najpierw myśleć, potem działać? Trudno. Już się stało, nie ma nad czym się zastanawiać. Tak trudno pojąć, że jest się poszukiwanym, że jednej nocy można było wszystko stracić. Matka miała rację. Gdyby była kasjerką w jakimś sklepie, miałaby przynajmniej poukładane życie - praca od tej, do tej, potem wolne i żadnych niespodzianek.
Kościół. O tak, jej zbolała dusza potrzebuje ukojenia.
Starała się wejść cicho do wnętrza, lecz jej kroki na marmurowej posadzce zadudniły donośnie, na co, jeszcze potęgując hałas, odpowiedziało echo. Wierni zgromadzeni na mszy zwrócili oczy w jej stronę. Nie było tu żadnego konia. Zadrżała.
Wielki czarny wilczur po chwili milczenia, znowu rozpoczął kazanie. Odetchnęła.
Uklękła i modliła się długo za siebie, za Pera, George’a, Lenę i za wszystkich innych, którzy widzieli płonące miasta. Przez chwilę znowu miała nadzieję. Rzadko chodziła do kościoła, wydawało jej się, że nie ma czasu, ale wierzyła. Bardzo mocno wierzyła.
- Córko... - zabrzmiał koło niej głos kapłana.
Uniosła głowę. Kościół był pusty.
- Zgrzeszyłam ojcze - wyszeptała cicho. - Chciałabym prosić, nie o rozgrzeszenie, ja nie dostanę rozgrzeszenia, chcę prosić o wysłuchanie. - Tak, jej wiara i postępowanie to były dwie rzeczy, których nie umiała pogodzić. Zdarzały się w jej życiu dni ofiarności i dobroci, ale także dni pełne ślepej złości. Była zbyt nerwowa, zbyt pobudliwa i czasem zbyt samotna, by wszystko znosić z pokorą.
- Chodź, córko, wysłucham cię – rzekł, kierując się do konfesjonału.
- Czy mogę być pewna, że to co powiem, nie wyjdzie poza to miejsce? - spytała.
- Obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi.
- Nawet gdybym zabiła?
- Nawet wtedy, córko.
Zmówiła krótką modlitwę, potem zaczęła szeptać:
- Wszyscy widzieliśmy, jakiś miesiąc temu, płonące miasto, ale radio milczało na ten temat. Potem spłonęło i to, w którym byliśmy. W zasadzie skrzywdziłam trzy osoby. To zaczęło się o wiele wcześniej. Mój przyjaciel... On był głupcem, kompletnym świrem. Nie umiał zrozumieć, że niektóre rzeczy muszą mieć swój koniec. Denerwowało mnie to. Byłam dla niego niedobra, nawet chyba okrutna. Przeze mnie zaczął brać. Potem było to miasto. Wyszliśmy z niego my dwoje. Jego dziewczyna tam została - opowiadała chaotycznie. - Mnie szuka policja, bo powiedziałam, że widziałam to miasto. To moja wina. Przez to mój narzeczony chyba trafił do więzienia. A ja jeszcze poszłam na komisariat i powiedziałam o zaginięciu tamtej. Jeśli ona powie, że widziała, to może też ją wsadzą. Albo zdarzy się coś jeszcze gorszego. Może ich zlikwidują. Nie wiem, tak myślę, przecież ja w ogóle nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
- Czemu nie zostawiłaś tej sprawy przyjacielowi?
- On nie jest teraz w stanie o niczym decydować. Jest na głodzie. Jest z nim naprawdę źle. Myślę, że może umrzeć.
Wilczur milczał przez chwilę. Potem głęboko westchnął.
- Módl się córko. Módl się za siebie i swojego przyjaciela i na przyszłość myśl zanim zaczniesz działać - rzekł, a potem zaczął szeptać słowa rozgrzeszenia.
Zapalała świece przed ołtarzem, monumentalną rzeźbą biało-brązowego, ukrzyżowanego psa z obciętym ogonem i dziurą w piersiach. To był Ced, męczennik, bohater zwierzęcego powstania, które miało miejsce w przedczasie, gdy na ziemi żyli jeszcze ludzie. Opowieść o nim zachowała się wśród historii opowiadanych przez młodych bogów Elbereth i Argona, stwórców dźwięku i władców słowa.
Zapalała po kolei świecie: za siebie, za Pera, Lenę, George’a, za psy, którym sprawiła tyle kłopotów, za ich cały zagubiony zespół.
Czarny wilczur obserwował ją uważnie. Trochę za dużo było tych świec, a poza tym, konie nie były częstymi gośćmi w jego kościele. No i ta zagubiona duszyczka mówiła takie dziwne rzeczy. Niewiele z tego zrozumiał.
Uklękła i modliła się, modliła się długo. Zamknęła oczy. Pod powiekami miała obraz Pera. Ten głupiec uśmiechał się i grał dla niej na łące, wśród morza traw, gdy zachodziło słońce.
Nie wiem dokąd idziemy,
Słyszała jego delikatny, lekko zachrypnięty głos.
Zarzuciłem głową na twój kłąb, aby ochronić cię przed nocą.
Widzę cię w porannym deszczu.
Och, wejdź i połóż się obok mnie.
Czułością możesz zamknąć mi oczy i oślepić mnie,
Och, daj mi chociaż uśmiech.
Zanim zmienię się w srebro, w srebrny smutek dla ciebie.
Nie umiała zrozumieć swoich uczuć.
Nad światem wstał świt. Siedziała w kuchni. Słuchała radia. Wciąż miała nadzieję, że usłyszy coś o płonących miastach. Piła kawę. Wracała do dawnego rytmu życia, tylko gdzie było to życie?
Ciche kroki zabrzmiały tuż koło niej.
- Mats, idź spać, jeszcze nie ma dwunastej – rzuciła, potem dopiero spojrzała w stronę drzwi.
Suka stała z wybałuszonymi oczami.
- Przepraszam – powiedziała. - Wspomnienia.
Tak, jeszcze przed chwilą myślała, że jest w ich studiu, że po nocy pracy jak zwykle obudziła się pierwsza. Stawiała się na nogi kawą i czekała, aż inni się obudzą. Może jeszcze zdąży wyruszyć na mały spacer. Niestety. To tylko wspomnienia i zaraz wyruszy, ale na miasto, zje w budce na rogu, potem pójdzie do kościoła, będzie się modlić, a ksiądz po raz kolejny, będzie liczył świece, czy się nie pomyliła ustawiając ich aż tyle, a ona się nie pomyli, bo wie, po co je zapala. Potem wróci i będzie czekać, aż Per przestanie charczeć, lub umrze, a on wciąż będzie trwał w tym samym stanie. Może jeszcze psy zapytają, tak jak poprzedniego dnia, czy nie powinien zobaczyć go lekarz, bo im wydaje się, że jest naprawdę w kiepskim stanie. Ona odpowie, że pewnie powinien, ale niestety nie może. Nie mogą się przecież ujawnić. Chociaż? Nie wiedziała, co było niebezpieczniejsze. Nie miała odwagi wybierać. Czekała na cud.
Każdy dzień wyglądał tak samo. Nie miała przyszłości, nie miała przeszłości.
Powoli otworzył oczy. Czuł się paskudnie. Jednak w porównaniu z tym, co przeszedł przez ostatnie dni, było i tak nieźle. Zobaczył młodą, trójbarwną suczkę uśmiechającą się, jakby ją właśnie w niebo wzięto. Powoli uświadomił sobie kim była. Widział ją już, słyszał jej imię, pił wodę, którą mu podawała. To ona też sprzątała, kiedy wymiotował. Wtedy jednak zbyt cierpiał, by w pełni to zarejestrować.
- Liza? – wyszeptał, chcąc się upewnić.
- Tak?
- No więc jeszcze coś pamiętam - stwierdził. Spróbował się podnieść, jęknął. - Dasz mi coś przeciwbólowego?
- Nie. Maria nie pozwoliła.
- Cholera! Musisz jej słuchać?! - warknął wściekle.
- Ona twierdzi, że to dla twojego dobra.
- No tak, ona zawsze na rację - stwierdził ponuro.
Przez chwilę milczeli, potem Liza zapytała:
- Dlaczego to robisz?
- Co? – Nie zrozumiał.
- Bierzesz.
Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Właściwie sam już tego nie wiedział. Wciąż ciągnęło go do narkotyków, mimo, że zdawał sobie sprawę, jak przez nie cierpiał. Nie rozwiązywały też jego problemów, to też już wiedział.
- To za trudne. Nie pytaj – jęknął.
- Dobrze – zgodziła się Liza uśmiechając się głupio. Ten którego kochała i niegdyś podziwiała, rozmawiał z nią. Per zauważył uwielbienie w jej oczach i postanowił je wykorzystać.
Wyciągnął szyję i ich pyski połączyły się. Żądza była silniejsza od rozsądku i zupełnie nie chodziło mu o Lizę, a o nadzieję, że w ten sposób uda mu się wyprosić u niej jakieś leki. To co zrobili, nie było naturalne, ani normalne. Jego wargi nie umiały pieścić tak odmiennego psiego pyska.
Szybko przyszła refleksja - ona jest dzieckiem. I jest psem. Nie możesz się z nią całować. Nie możesz jej krzywdzić.
- Przepraszam – wyszeptał. – Nie powinienem. To było z mojej strony podłe.
Suczka spuściła wzrok. Przyznawała mu rację, ale nie chciała, żeby to powiedział. Nie była zła. Spełniło się w końcu jej marzenie.
- Gdzie jest Maria? – Per zmienił temat.
- Nie wiem. Nie wróciła od wczoraj.
- Czy domyślasz się dlaczego?
- Nie, ale... - Suczka zawahała się. - Mogli ją aresztować.
Tak było w istocie. Poprzedniego dnia zgarnięto ją przy budce z jedzeniem. Trzy wielkie ogiery wciągnęły ją do furgonetki, mimo, że się broniła. Rzucili ją na podłogę. Od dawna nie istniała teoretycznie, teraz powoli przestawała istnieć praktycznie.
- Czemu? - Nie zrozumiał. Liza musiała opowiedzieć mu o wszystkim, co zdarzyło się od dnia wielkiego pożaru.
Kiedy skończyła, Per przez chwilę milczał. Myślał, składał fakty, w końcu poprosił:
- Rozkuj mnie.
- Nie mogę – zaprotestowała. - Maria nie pozwoliła.
- Zrozum, ona nie wróci - powiedział zdenerwowany. Na moment zapomniał, że jeszcze przed chwilą kombinował, jak wyciągnąć od suczki coś przeciwbólowego. Teraz chodziło o życie Marii. - Muszę jej pomóc. Muszę ją uratować. Nie mogę tu leżeć.
Liza nie była pewna, czy powinna, ale rozkuła go.
Wstał. Kręciło mu się w głowie. W żołądku go ssało. Postąpił krok na przód. Poczuł, że zaraz zemdleje.
- Dla Marii - wycedził przez zęby.
Wyszedł na korytarz.
- Gdzie jest apteczka?
- Ale ona... - zaczęła swoje Liza.
- Tu chodzi o jej życie – oznajmił. - Jeśli mam działać, muszę coś wziąć.
Dała mu więc proszki przeciwbólowe. Połknął kilka, potem zapytał:
- Masz tu dostęp do Internetu?
- Tak.
- A masz własne konto bankowe?
- Nie.
- Szkoda.
- Co chciałeś zrobić?
- Przelać na nie sporą kwotę pieniędzy, żeby móc nimi tu dysponować. Pieniądze przecież mam, tylko nie mam dokumentów.
- Ale co chcesz zrobić? – pytała natarczywie Liza.
- Kupić samochód.
- Ale po co?
- Żeby działać. Mam pewien pomysł. Nie jestem tak głupi, na jakiego wyglądam. Czasami wiem, co robię.
- Możesz przelać pieniądze na konto mojej mamy – zaproponowała Liza cicho, niepewnie. Nie podobał jej się wybuch Pera. Jej idol nie był taki, jaki być powinien. – Jestem do niej podobna, powinno mi się udać je pobrać z banku.
Wyszedł. Już sto metrów od domu psów zabrakło mu sił, by iść dalej. Usiadł. Zwiesił głowę. Łapczywie łapał powietrze.
- Nic panu nie jest? - Usłyszał nad sobą głos czarnej pantery.
- Nie, nic. - Potrząsnął głową. - To zaraz przejdzie. Niech się pani nie przejmuje.
Minęła go i poszła dalej, oglądając się. Musi wstać, bo zaraz będzie sensacja. Podniósł się, zaciskając zęby, gdy wciąż jeszcze spoczywał na nim wzrok pantery.
W budce na rogu kupił piwo. Niczego mocniejszego nie było. Oczywiście nic to nie pomogło. Wręcz przeciwnie, czuł się jeszcze gorzej. Musiał jednak działać.
Dotarł do komisariatu. Przykleił się do wnęki w murze. Czekał. Musiały tam przecież pracować jakieś klacze. Poderwie jedną. To umie robić. Przez nią dostanie się dalej.
Czas oczekiwania wydawał mu się wiecznością. Był pewny, że zanim pojawi się jakaś klacz, jego żywot dobiegnie końca. Pojawiła się jednak, gdy jaszcze żył. Kasztanka mała zrobioną trwałą i grzywę ufarbowaną na pomarańczowo. Była starsza od niego, ale jeszcze nie stara. Nie wyglądała na mężatkę, a na to by mieć chłopaka była chyba jednak zbyt stara. To dobrze. Nawet mu się podobała, więc sprawa nie wyglądała najgorzej. Jak tylko będzie miał samochód, zacznie działać.
Do domu psów dowlókł się po zmroku. Rodzice Lizy zmierzyli go wściekłymi spojrzeniami. Wolał więc z nimi nie rozmawiać.
Przed zaśnięciem poprosił suczkę:
- Możesz jutro zarwać szkołę dla mnie? Pójdziemy po pieniądze.
- Tak. - Jak mogła się nie zgodzić? Dla niego zrobiłaby wszystko.
Tej nocy nękały go koszmary. Widział Marię, a przed nią konia z karabinem. Biegł ku niej, krzyczał jej imię. Nie ruszał się jednak z miejsca, niczego nie było też słychać. Chciał ją uratować. Zasłoniłby ją nawet własnym ciałem, ale nie mógł się poruszyć. Ogier wystrzelił. Widział ogromną kulę zbliżającą się do jej głowy, gdy stała spokojnie z zawiązanymi oczami.
- Mario! - krzyczał.
Liza słyszała to wołanie.
Maria przepychała się przez tłum. Były tu i samice, i samce, konie, psy i koty. Łączyło ich jedno – mieli zostać zlikwidowani. Nie byli skazani na karę śmierci. Nie miał zostać na nich wykonany wyrok. Miano ich zlikwidować i wymazać ze wszystkich dokumentów, bo zobaczyli to przeklęte miasto. Wszystko to już wiedziała.
Przepychała się przez tłum, bo mignął jej znajomy pysk. Skarogniady ogier - George. Pojęła nagle. Nie kochała go. Nie kochała go nigdy przedtem, ale teraz tak.
Do tej pory naprawdę kochała tylko razy, jeszcze w szkole. Było to źrebięce uczucie, lecz jej serce szybciej biło, gdy pojawiał się w polu widzenia, a dusza płonęła każdej nocy, gdy o nim śniła. Niestety on zdradził, oszukał ją. Wtedy nauczyła się grać, nie pokazywać co czuje, nigdy do końca nie ufać.
Potem ważny był jeszcze Per, ale to była bardzo dziwna historia. Kiedy był wolny, kiedy ją podziwiał, w czasie ich pierwszych spotkań, śmieszył ją tylko. Była dla niego zimna i nieprzystępna. Potem on się zaręczył, a ona była sama i nagle poczuła się bardzo samotna. We wnętrzu jej umysłu gorzały jego oczy. Męczyło ją to. Tak zrodziła się złość. Nie chciała mieć go tylko za przyjaciela, niezależnie od tego, że był wspaniałym przyjacielem. Wtedy zaczęła go krzywdzić.
Przez chwilę myślała o nim. Był głupkiem, to jasne, lecz był też dobrym koniem, delikatnym, żarliwym i szczerym, no i miał te oczy, jedyne na całym świecie, oczy, w których odbijała się dusza. Był jedyny i nikt nie mógł się z nim równać. W czasie swoich polowań wszystkich przyrównywała do niego i wszyscy z nim przegrywali. Tylu ich było, już nawet nie pamiętała imion ich wszystkich. Po co miała pamiętać, skoro żadnego z nich nie kochała. To byli tylko kandydaci na współtowarzyszy życia, ojców jej dzieci. Z Geogre’m było tak samo i on był tylko jedną z jej ofiar. Tak było aż do tej chwili, bo teraz, gdy mieli razem zginąć, wydał jej się nagle bardzo bliski i nawet pomyślała, że to miłość.
Rozglądała się. Gdzie zniknął jego pysk? Jest! Znowu szybkim krokiem przepychała się przez tłum, depcząc po łapach i ogonach współwięźniów. To nic, że George nie był wyjątkowy.
- George! - zawołała.
Spojrzał na nią. Przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co widział. Potem ruszył ku niej. Przypadli do siebie stukając się szyjami.
- Kocham cię - wyszeptała Maria, a jej serce biło coraz szybciej.
- Ja też cię kocham - usłyszała w odpowiedzi.
- Przepraszam – powiedziała unosząc wzrok. - To przeze mnie zginiesz.
- Przez własną głupotę - stwierdził cicho. - To ja powinienem cię przepraszać.
- Milczmy – poprosiła, kładąc pysk na jego kłębie. - Po co zasmucać się teraz, gdy mamy tak niewiele czasu.
Rano wraz z Lizą poszedł do banku odebrać pieniądze. Jej oczy zrobiły się ogromne na widok sumy, którą wypłacił. Potem razem pojechali kupić wóz. Nic wielkiego, najbliższy salon samochodowy był w sąsiednim mieście.
Wiele razy w czasie podróży zdarzyły mu się napady słabości, a już po zakupie był prawie pewny, że zaraz rozbije swój nowy nabytek, ale wiedział, dlaczego robił to, co robił i dał radę. Jeśli naprawdę chciał, mógł zrobić wszystko, wszystko przetrzymać. Niestety w ostatnich latach, rzadko widział przed sobą jakikolwiek cel.
Odwiózł Lizę do domu, a potem pojechał pod komisariat i czekał na swoją ofiarę.
Pojawiła się o tej samej godzinie, co i poprzedniego dnia. Pojechał za nią. Zauważyła go, musiała się wystraszyć, oglądała się i szła coraz szybciej. Gdy skręciła, nie podążył za nią, nie chciał uchodzić za zboczeńca, to by pokrzyżowało jego plany.
Pojechał do domu psów, zaparkował w podwórku swój nowy, czerwony, sportowy wóz i wtedy znowu poczuł się słabo. Szarpnął za pokrywę schowka przed przednim siedzeniem dla pasażera. Tam zawsze coś znajdzie. Zawsze miał w samochodzie coś na wszelki wypadek, w samochodzie, bo samochód był obok gitar jedną z rzeczy, które należały tylko do niego. Od wielu lat mieszkał u Leną, nie mogąc skończyć budowy domu, który i tak miał być ich, a nie jego.
Schowek był pusty. Oczywiście zapomniał, że to nie był jego samochód. To znaczy, teraz to już był jego samochód, ale nie ten, o którym myślał. Położył pysk na kierownicy i zastygł w tej pozycji. Nie był w stanie się poruszyć. Teraz nie pomogła nawet myśl: „dla Marii".
Było już dawno po kolacji, gdy dowlókł się na górę. Psy patrzyły na niego krzywo. Nie dziwił im się. Nie miał jednak siły nic tłumaczyć.
Znowu czekał przed komisariatem. Tym razem stał przy samochodzie. Miał niewiele czasu - tak myślał. Tego dnia, musiał ją zdobyć. Widział dwa pyski w oknie, na piętrze komisariatu: jego klacz i tygrysica, rozmawiały, był pewny, że o nim. Potem klacz wyszła.
Wyprężył pierś, wysoko uniósł głowę. Musiał dobrze wyglądać.
Klacz o ufarbowanej na czerwono grzywie minęła go. Nie poświęciła mu nawet spojrzenia.
- Hej! Mała! - zawołał za nią i postąpił krok na przód, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Runął wprost pod kopyta klaczy.
Odskoczyła w tył, potem zaniepokojona spytała:
- Nic ci nie jest?
- Nic - powiedział cicho. Przegrał, ale... Przyszedł mu właśnie do głowy wspaniały pomysł. - Nic, ja tylko umrę.
Popatrzyła na niego zdziwiona, zaskoczona. Nie uśmiechała się, a przecież musiał śmiesznie wyglądać, gdy tak leżał z przekrzywionymi okularami.
- Jestem chory - wyszeptał wstając. Rzeczywiście teraz wyglądał jak ruina. - Umrę już niedługo, ale kocham cię. Patrzyłem na ciebie wiele dni. Nie chciałem się ujawnić, ranić cię. Nie dałem jednak rady. Jesteś taka piękna. Chcę do końca być z tobą.
- Nikt nie może ci pomóc? - spytała poprawiając mu okulary. Wzruszyły ją jego słowa. Od dawna nie była z ogierem, a teraz miała przed sobą kogoś, kto szalał za nią, kogoś, kto chciał z nią spędzić ostatnie dni swojego życia. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie wierzyła, że właśnie ją może spotkać tak romantyczna historia.
- Nie - potrząsnął głową. - To koniec, ale nie bój się – dodał, widząc lęk w jej oczach. - To nie jest zaraźliwe. - Nie o to się jednak bała.
Po chwili milczenia zapytał:
- Pozwolisz się podwieźć?
- Tak - odparła do głębi wzruszona.
- Więc zapraszam. – Otworzył jej drzwi samochodu.
- Dasz radę prowadzić? - zaniepokoiła się.
- Muszę. - Uśmiechnął się w rozbrajający sposób, prezentując swoje krzywe zęby.
Kochali się, gdzieś daleko za miastem, na wzgórzu, tak jak lubił. Jednak gdy klacz stała się jego częścią i gdy on należał do niej, po raz pierwszy nie odnalazł przyjemności w kontakcie z drugim ciałem. Tak, po raz pierwszy bycie z kimś, nie dało żadnej przyjemności. Może dlatego, że w głębi umysłu miał Marię krzyczącą na szosie: „sam się w to wkopałeś, sam to przecierpisz.” To dla niej kochał się z inną klaczą. Powinien wpaść na coś mądrzejszego, ale niczego innego nie potrafił.
Gdy znikała Maria, pojawiała się Lena walcząca z tłumem i wołająca jego imię. Wszystko zatracało jakikolwiek sens. Nie wiedział, czego pragnął, wiedział tylko, że nie tego, co właśnie robił z farbowaną klaczą.
Liza leżała z otwartymi oczami, mimo że w otaczającej ją ciemności i tak nie była w stanie niczego zobaczyć. Per nie wrócił na noc, a chociaż nie powiedział jej, że nie wróci. Zgarnęła go policja? Czy ją okłamał? Może po prostu zwiał, zapomniał o niej i o Marii? Czyżby był zdrajcą?
Nie, nie on. Te jego oczy. I przecież wzywał Marię przez sen.
Czyżby Liza sama siebie oszukiwała?
Elbereth, jak można kochać głupca i zdrajcę? Nie umiała go jednak nie kochać. Był jej idolem.
Obudził się w samochodzie obok klaczy o farbowanej grzywie. Znowu czuł się paskudnie, tak na ciele, jak i na duszy.
Klacz otworzyła oczy.
- Spójrz - wyszeptał patrząc w niebo. - Spójrz na tę chmurę. Wygląda jak para całujących się koni. - Grał, choć naprawdę lubił patrzeć w niebo. Lubił marzyć. Gdyby tylko koło niego nie było tej klaczy, tylko... No właśnie, kto? Kogo chciał widzieć koło siebie? Nie wiedział.
Klacz spojrzała, gdzie wskazywał. Słuchała jak mówił o chmurach. Uszczęśliwiał ją. Spotkała mężczyznę, który był ogromnie w niej zakochanego, był romantyczny i umiał tak pięknie mówić. To było coś.
Pięknie mówić? Dlaczego teraz, gdy mówił do kogoś, do kogo niczego nie czuł, potrafił to robić, a rozmawiając z Marią, czy Leną zawsze się gubił? Czy dlatego, że teraz tak naprawdę nie miał niczego do powiedzenia?
Zastygli obok siebie w bezruchu, spoglądali w niebo. Byłaby to piękna scena, gdyby nie to, że nieszczera.
Nagle Per spytał mącąc spokój:
- Czy wiesz coś o płonących miastach?
- Nie pytaj o to.
- Czemu Rito?
- Niebezpiecznie jest wiedzieć.
- Mnie i tak jest wszystko jedno - stwierdził ponuro. - I tak umrę.
- Nie możesz tak mówić - zaprotestowała.
- Ale to prawda - wyszeptał, potem przez chwilę milczał. - Wiesz, miałem przyjaciela, mówił o czymś takim, mówił, że dlatego, że wie, grozi mu niebezpieczeństwo, a potem po prostu zniknął. Chciałbym to zrozumieć.
- Ja też wszystkiego nie rozumiem. Wiem tylko, że tych którzy mówią o czymś takim trzeba złapać i zlikwidować. - Była podenerwowana. - Wielu takich jest w naszym areszcie. W poniedziałek ich wywiozą. No i wiem jeszcze, że oni nie mają żadnych akt. Gdyby mieli, to bym je wypełniała. Ostatnio też wiele zwierząt zgłasza czyjeś zaginięcie, ale nie są prowadzone poszukiwania. Słyszałam jak ktoś mówił o wojnie gwiezdnej, ale ja nic z tego nie rozumiem.
Wyczytał strach z jej oczu.
- Nie bój się – wyszeptał. - Nie mówmy już o tym więcej, nie chciałem, żebyś się bała. Przepraszam.
Jego wargi znowu pieściły jej szyję.
- O Elbereth, spóźnię się do pracy! – przypomniała sobie nagle.
- Zawiozę cię.
Spędzili razem jeszcze trzy dni kochając się i patrząc w niebo. Rita pozwoliła Perowi zamieszkać u niej w mieszkaniu. Była bezgranicznie szczęśliwa. Nie dziwiła się niczemu, co Per robił. Skoro był umierający, normalną sprawę stanowiły ślady po dziesiątkach zastrzyków i proszki przeciwbólowe, które wciąż łykał. Była pewna, że szczęście i do niej w końcu się uśmiechnęło. Liczyła, że przeżyje z Perem jeszcze wiele pięknych dni, zanim śmierć w końcu go jej zabierze.
Niestety w poniedziałek rano po przebudzeniu znalazła na stole kartkę.
„Kochanie, wybacz - napisał Per. - To fakt, że mi się podobałaś, ale okłamałem Cię. Nie umieram. Spróbuj zrozumieć. Robiłem to dla kogoś, kogo kocham naprawdę. Przykro mi, że by uratować czyjeś życie, musiałem skrzywdzić akurat ciebie. Przepraszam. Postaraj się zapomnieć o mnie. Per.”
Rozpłakała się i długo nie mogła pohamować łez. Pamiętała jak na nią patrzył. Wtedy wydawało jej się, że ktoś o takich oczach nie umiałby kłamać. Była zła, że dała się oszukać. Jak mogła tak dać się nabrać? Nieważne. Przede wszystkim żałowała, że znowu była sama, a przecież niewiele brakowało jej do czterdziestki.
Stłoczeni musieli stać w więziennej karetce. Ona zajmowała miejsce przy drzwiach. Geogre był w głębi samochodu. Próbowali wejść do środka obok siebie, ale inne zwierzęta wepchnęły się pomiędzy nich. Maria nie była w stanie się do niego dotrzeć, choć bardzo chciała dotknąć go jeszcze raz przed śmiercią. Bała się, teraz panicznie bała się śmierci. Na coś takiego nie była gotowa.
- Kocham cię! - zawołała ponad głowami stłoczonych zwierząt.
- Ja też cię kocham! - odpowiadał jej George.
Nagle usłyszała coś - klakson, ale klakson nie od tak przyciśnięty, ale uderzony w jakimś konkretnym rytmie. Znała ten rytm, ostre uderzenia perkusji. Ależ to był wstęp do „Srebrnego smutku”! Zmieniła pozycję tak, żeby wyjrzeć przez zakratowane okienko. Nie dbała o to, że nadepnęła na czyjąś łapę, że kogoś tak mocno przyciskała do ściany, że ten nie mógł złapać oddechu. Musiała wyjrzeć. Co oczekiwała zobaczyć? Chyba nie to, co zobaczyła. A może?
Oto tuż za furgonetką mknął czerwony sportowy samochód, na którego szybie pojawiła się kartka z napisem:
„Łap. Mam klucz.”
Przecisnęła głowę przez kraty. Chwilę potem z samochodu wychyliła się głowa kudłatego, karego ogiera w ciemnych okularach, w pysku trzymał pęk kluczy. Wiedziała kim był, ale nie była w stanie w to uwierzyć. Nie przejmowała się tym jednak. Nie miała na to czasu. Złapała rzucone przez niego klucze i zaczęła sprawdzać, który z nich pasuje do kłódki. Nie było to łatwe. Musiała daleko wychylić głowę i podduszała się o jego krawędź. Bała się też, że klucze mogą jej wypaść. A przecież chciała żyć. Nie mogła popełnić błędu. Znalazła właściwy.
Ktoś wewnątrz odepchnął ją od okna. Depcząc po czyimś ogonie dostała się z powrotem do okna. Klucz tkwił w zamku - na szczęście.
Obróciła go raz, potem drugi. Kłódka puściła. Pchnęła drzwi i oto znowu była wolna.
Czerwony samochód podjechało tuż pod tylny zderzak furgonetki, gdyby teraz zahamowała, niewiele by z niego zostało.
- Skacz! - zawołał kierowca.
Maria wahała się tylko chwilę, potem skoczyła. Czuła jak blacha wgniata się pod naciskiem jej kopyt. Trudno było w to uwierzyć, ale teraz stała na masce samochodu, czując wiatr mierzwiący jej grzywę. Wysoko uniosła głowę. To była piękna chwila. Żałowała tylko, że od tak dawna nie pojechała z Perem na tę jego przejażdżkę za miasto.
Stanął przy krawężniku.
- Uciekaj! - krzyknął.
Zeskoczyła na chodnik i ruszyła biegiem, zapominając o wszystkim, o George’u również. Dokąd biegła? Dopiero po chwili zorientowała się, że zmierzała do kościoła.
Inne zwierzęta także wyskakiwały z pędzącej karetki. Wiele z nich przewróciło się, czy wręcz wypadło na zewnątrz. Podrywały się z asfaltu. Ich nogi ociekały krwią. Musiał coś jeszcze dla nich zrobić.
Wyprzedził furgonetkę i zajechał jej drogę. Policyjny samochód gwałtownie zahamował. Kierowca wychylił się, coś krzyczał.
Per znowu przydepnął pedał gazu. Miał nadzieję, że wszyscy zdążyli wysiąść. Szybko skręcił w boczną uliczkę, znikając kierowcy z oczu.
Furgonetka pędziła dalej z otwartymi drzwiami. Niezłą będzie miał awanturę jej kierowca, gdy dotrze do celu. Może nawet wyleci z pracy. Biedny facet. To jednak najmniejszy problem.
Per uratował wiele istnień. Na szosie pozostało jednak ciało młodej zebry. Zabiła się skacząc z samochodu – złamała kręgosłup. I tak miała zginąć. Do czarnych pasków dołączyły czerwone, cieniutkie strużki krwi. Jej martwe piwne oczy wciąż spoglądały na coś odległego. Na co? Na utracony dom? Umarła samotna i nikt nad nią nie zapłakał. Jej śmierć była tylko przypadkowym wydarzeniem, z którego nikt nawet nie zdawał sobie sprawy. Gdyby się tak nie śpieszyła, żyłaby.
Zdyszana Maria wpadła przez kościelną bramę. Opamiętała się. Przyklękła, zmówiła krótką modlitwę.
- Dawno cię nie widziałem, córko - usłyszała obok siebie spokojny głos kapłana.
- Miałam problemy, ojcze - wyszeptała.
Znowu paliła świece przed ołtarzem, a czarny wilczur i tym razem je przeliczył - piętnaście, jak zawsze, nic się nie zmieniło, nie pomyliła się.
George jak inni wydostał się z furgonetki, chciał pobiec za Marią, ale nie mógł jej nigdzie wypatrzyć. Skierował więc kroki do domu psów. Skoro podała mu ten adres, to z pewnością tam mogą coś o niej wiedzieć, tak pomyślał.
Per krążył po mieście co i rusz się gubiąc, nie znał go przecież. Na początku nie szukał Marii, myślał tylko, gdzie mogłaby być i jeździł w kółko. Potem przyszło olśnienie. Dokąd poszłaby Maria, gdyby było jej nienajlepiej na duszy? Pewnie, że do kościoła.
Maria słyszała warkot silnika samochodu i trzaśnięcie drzwiczek. Nie poruszyła się jednak, nie przerwała modlitwy. Znowu widziała Pera grającego dla niej na łące, gdy słońce zachodziło. Czemu myślała o nim, nie o George’u? Sama nie umiała tego wytłumaczyć. Do obu coś czuła. Per był wyjątkowy, Per ją ocalił, a George ściągnął na nią nieszczęście. Decyzja wydawała się prosta.
Szybkie kroki zadudniły na marmurowej posadzce.
- Mario... - usłyszała nad sobą delikatny, lekko zachrypnięty głos.
Odwróciła głowę.
Stał nad nią ten wielki, kudłaty, kary ogier uśmiechając się głupkowato. Zaczną wszystko od początku.
Poderwała się.
- Znowu w tych okularach! - warknęła przez zęby i trzepnęła go po pysku dolną szczęką.
Zupełnie nie był na to przygotowany. Zachwiał się, a nieszczęsne okulary wylądowały na posadzce, pękając na dwie części.
- One były Lizy - wyjąkał.
Wtedy zdarzyło się coś, czego żadne z nich nie mogło przewidzieć. Maria zobaczyła jego oczy. Nie wyglądały co prawda jak niegdyś, ale nie były już krwawoczerwone. Wewnętrzny chichot wstrząsnął jej ciałem. Wargi Pera uniosły się w górę, odsłaniając krzywe zęby. Odrzuciła głowę w tył i wybuchła szaleńczym śmiechem. Jego czysty dźwięk odbił się echem od kościelnych ścian. Nie była w stanie się opanować.
Poczuła nagle, kapłan stał przy nich.
- Wybacz, ojcze – powiedziała, wciąż nie mogąc pohamować śmiechu. - Ale Elbereth mnie wysłuchała.
- Podziękuj jej więc za to.
Maria znowu przyklękła, teraz już zupełnie poważna.
- Tobie nie będę dawał słów kościoła, dla ciebie, jak myślę, nic one nie znaczą - wilczur zwrócił się do Pera. Był prawie pewny, że nigdy więcej ich nie zobaczy. - Powiem ci tylko jedno. Nie patrz sercem, dostrzegaj nim.
Maria podniosła się.
- Żegnaj, ojcze – rzekła. - Dziękuję za wszystko. Ale na przyszłość radzę trochę więcej ufności. Nigdy nie pomyliłam się z tymi świecami, bo wiedziałam dla kogo je pale - znowu się śmiała i śmiejąc się ruszyła biegiem ku bramie.
Ostatni głupkowaty uśmiech dla ojczulka i Per ruszył za nią. Kapłan patrzył za nimi potrząsając głową.
- Są jak dzieci, jak dzieci.
- Dokąd pojedziemy teraz? - spytała Maria już w samochodzie.
- Najpierw do psów, muszę odebrać instrumenty i przeprosić Lize. Potem... - zawahał się. - Chcesz zobaczyć morze?
- Pewnie - znowu się śmiała. Morze było czymś zakazanym. Bogowie powiedzieli, że nie można go przekraczać, rząd doprowadził do tego, że nikt go nie oglądał, by nie poczuć pokusy przekroczenia go. - Ono musi być piękne.
- Wszystko jest piękne, jeśli ty jesteś koło mnie - oznajmił Per, głupek, żarliwy i szczery głupek i marzyciel.
- A co z Leną? - Maria miała pewne wątpliwości.
- Z Leną? - Per odwrócił głowę i przełkną ślinę. Przez chwilę nie patrzył na Marię. Westchnął. - Nie odnajdziemy jej, skoro sami jesteśmy ścigani. Trudno. - Znowu się uśmiechał. - Bawmy się póki możemy i cieszmy się tym, co mamy, póki jeszcze w ogóle coś mamy.
- Właściwie...
- To jedyna możliwość.
- Per, ale...
- Nie mamy czasu, ani możliwości na jakieś „ale”.
- To nie sen, to życie - przypomniała mu.
- Życie? Nie, Mario. Nie mówmy o tym, lepiej jedźmy.
- Dobrze.
Pocałował ją, a ona odwzajemniła jego pieszczotę. Nigdzie na ziemi nie istniało co prawda miejsce, w którym mogli żyć razem i być szczęśliwi, zbytnio się od siebie różnili. Na szczęście wtedy jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, pozostali dziećmi, a dzieci ufają i marzą, do końca, mimo wszystko.
- Wróciłem – oznajmił. - A Maria jest ze mną.
- Wejdźcie – zaprosiła ich suka przez domofon. Wyczytał zdziwienie z jej głosu. Ucieszyło go. Był z siebie dumny. Dokonał czegoś, czego nikt by się po nim nie spodziewał, nawet on sam.
Psy czekały w drzwiach. Mimo wszystko nie wyglądały na najszczęśliwsze.
- Nie bójcie się – oznajmił. - My tylko na chwilę. Jest Liza?
- Siedzi w swoim pokoju. Nie chce cię widzieć.
Nie słuchał ich. Pobiegł do niej. Musiał z nią porozmawiać. Drzwi były zamknięte, ale nie na klucz, więc wszedł. Liza leżała na łóżku. Coś pisała.
- Liza... - wyszeptał.
Odwróciła się. Spojrzała na niego i znowu wróciła do pracy.
- Liza, przepraszam, musiałem. Ale uratowałem ją.
Znowu na niego spojrzała, w jej oczach malowało się niedowierzanie i żal. Może wolałaby, żeby Maria zginęła, a Per został z nią? Jak tak mogła? Opamiętała się.
- Teraz razem odejdziecie? - spytała.
- Tak, ale nie miej do mnie żalu. Tak musiało być. Należę do niej, a ona należy do mnie. Ona jest moją „magiczną przyjaciółką”.
- Wiem - rzuciła Liza. - To przecież cytat z waszej piosenki. Ale to boli - dodała z wyrzutem. - Nie zobaczę cię już. Nie będzie też nowej płyty, koncertów...
- Przepraszam, wybacz. Ja też wolałbym, żeby wszystko inaczej się ułożyło.
- Tobie wybaczę wszystko – oznajmiła. Schyliła głowę, wsunęła pysk między łapy. Boki chodziły jej od śmiechu. Była psem, ale w tym ataku śmiechu zobaczył coś, co upodobniło ją do Marii. Był prawie pewny, że gdyby tylko była koniem, odrzuciłaby w tył głowę i śmiałaby się szaleńczo jak Maria. Przez to jeszcze ciężej było mu ją zostawić za sobą.
- Masz atlas świata? - spytał nagle.
- Jest w szufladzie - wyjęczała Liza, tarzając się ze śmiechu.
- Są w nim tereny bliskie morza?
Skinęła tylko głową nie mogąc się już opanować.
- Był jakiś ogier, szukał cię - rzuciła suka do Marii czekającej w przedpokoju.
- Mogę zostawić mu wiadomość? - spytała.
Chwilę później siedziała przy niskim psim stole z kartką i ołówkiem. Długo wahała się co napisać. Właściwie dokonała już wyboru, ale nagle przestała być go pewna.
Nie wiem dokąd idziesz i nie wiem dlaczego,
Ale słuchaj swojego serca, zanim powiesz mu do widzenia.
Tak brzmiały słowa piosenki, którą kiedyś napisał Per. Te słowa jej pomogły. Posłuchała swojego serca.
„George – napisała. - Kocham cię, ale odchodzę. Nie byłeś w moim życiu pierwszy. Teraz kiedy już jest to możliwe, gdy stoję przed wyborem: Ty albo Per, oczywiście, że wybiorę jego. Ty byłeś tylko moją ofiarą, kandydatem ma męża. Przepraszam. Żegnaj. Maria.”
Spojrzała na swoją kartkę. No cóż, to co napisała nie brzmiało najlepiej, ale nie musiało. Niech wali się świat, mogła palić wszystkie mosty, teraz, gdy i tak nie było dla niej powrotu.
Per stał nad nią gotowy do drogi.
„Może brzmi to bez sensu – dopisała. - Ale kocham cię nadal.”
Tak, to mogła być prawda, ale ona uciekała, musiała i chciała uciec. A jeśli tak już było, mogła uczynić z tej ucieczki zabawę, radosną podróż do wspólnego końca. Tylko Per mógł towarzyszyć jej w tej drodze. Nikt inny nie był na tyle wrażliwy i szalony.
Pożegnali się z psami.
W samochodzie Per rozłożył mapę.
- Spójrz – rzekł. - Ta autostrada prowadzi prawie do samego morza, tylko potem nie ma już przy niej miast.
- Myślę, że to nie jest normalny świat - stwierdziła Maria. - Po co budować autostradę, na której końcu niczego nie ma?
- To autostrada na wszelki wypadek.
- Na wszelki wypadek, gdyby rząd zdecydował się popełnić świętokradztwo?
Czarny wilczur widział ich samochód, kiedy mijali kościół. Kim byli? Co się z nimi stanie? Nigdy się już tego nie dowie. Za jakiś czas o nich zapomni. Ma przecież wiele innych spraw zbłąkanych duszyczek na głowie. Wspomnienia o nich ożyją w jego głowie dopiero wiele lat później, gdy sam zobaczy płonące miasto. Przypomni sobie wtedy klacz, która paliła tak wiele świec i będzie modlił się za nią i jej przyjaciela.
Maria zrobiła przeszukanie w samochodzie. Wiedziała, gdzie szukać.
- Nieźle się zabawiałeś – stwierdziła znajdując proszki i w chwilę później wyrzuciła je przez okno.
- Nie możesz tak mówić - zaprotestował.
- Dlaczego?
- Przecież cię uratowałem.
- Do niczego cię to nie upoważnia. Lepiej powiedź, jak wszedłeś w posiadanie kluczy.
- Poderwałem urzędniczkę z komisariatu.
- No tak, tego po tobie można było się spodziewać.
- Mario... - jęknął rozpaczliwie.
- Ty nie myślisz głową, tylko...
- Mario... - Czemu ona musiała się tak zachowywać?
- Już wiem, że mnie uratowałeś – stwierdziła, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
Zrozumiał. To była tylko gra, jedna z wielu. Mogli grać w słow. Oboje przecież znali prawdę. Nic złego nie mogło się stać. Nic ich nie miało rozdzielić. Zbyt mocno się kochali, by coś mogło to zmienić, a na pewno nie słowa. Wiedzieli jednak, że szczęście jest balansowaniem na krawędzi, udawali więc, że to co ich łączy, może runąć. Tak było przyjemniej. Udawali wrażliwe na słowa, pochopne, młode konie. Cóż innego mieli robić, gdy nie było przed nimi jakiejkolwiek przyszłości? Cofnęli się do pierwszej, wyjątkowej nocy, gdy tańczyli razem, gdy po raz pierwszy poczuli swój dotyk i zrozumieli, że nie mogą bez siebie żyć. Udawali, że zaczynają od początku, ale teraz nie mieli już popełnić błędów z przeszłości, nie mieli się ranić.
Leżeli obok siebie w samochodzie, na wzgórzu. Słońce zachodziło. Teraz już zawsze mieli być razem, zawsze mieli być szczęśliwi. Tak się im wydawało.
George wściekł się po przeczytaniu wiadomości od Marii. Jak mógł przegrać z tym głupkiem, z tym ćpunem, z tą fujarą - wielu jeszcze epitetów użył. Szybko jednak postarał się o Marii zapomnieć. Udało mu się zdobyć fałszywe papiery, wtopić w tłum i zacząć nowe życie z nową klaczą.
Wiele dni po ich odjeździe suka znalazła w skrzynce kopertę, a w niej informację, której nie zrozumiała:
„Musiała zajść jakaś pomyłka, ktoś taki jak Lena 1-62XXXX nie istnieje.”
2. Pod rozgwieżdżonym niebem
Nie chciało jej się otworzyć oczu. Było tak dobrze, gdy leżała w zupełnej ciemności. Nie chciała o niczym myśleć. Rzeczywistość była straszna, a ona nie chciała się martwić, ani bać.
No cóż, wróciła jej świadomość i musiała zacząć myśleć. To było nieuniknione. Co tak naprawdę zrobiła? Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Uciekła z Perem z miasta, uciekła od dawnego życia. Zrobiła to, a teraz podążała ku morzu. To było wręcz niewyobrażalne, a jednak ona to zrobiła! Oni to zrobili! Straciła wszystko. Nie, wszystko straciła już wcześniej. Nieważne. Teraz jest w drodze, zobaczy morze. Ono musi być piękne. Potem umrą razem. Co innego może się z nimi stać?
Otworzyła oczy. Na dworze wciąż jeszcze panował mrok, a Pera nie było koło niej. Stał przy samochodzie zwrócony pyskiem na wschód.
Podczołgała się do okienka i zapytała:
- Co robisz?
- Czekam na wschód słońca - wyszeptał, jakby bał się, że może spłoszyć słońce.
- Po co?
- Chcę go zobaczyć.
- Nie widziałeś nigdy wschodu słońca? – zdziwiła się.
- Widziałem. Wiele razy widziałem – stwierdził przypominając sobie wszystkie ciężkie noce, po których podziwiał, lub raczej tylko zauważał wschody słońca. - Ale żaden nie był taki jak ten i żaden nie będzie taki jak ten. Dziś jest wyjątkowe i niepowtarzalne. Każdy dzień jest wyjątkowy i niepowtarzalny.
- Jesteś stuknięty - stwierdziła uśmiechając się.
- Cicho – wyszeptał. - Zaczyna się. Nie zagłuszaj.
Horyzont pojaśniał. Najpierw zza pagórka wydostał się samotny, nikły promień. Nie był w stanie zapanować nad niebem. Zginąłby, gdyby nie wspomogły go następne. Wspierając się nawzajem przepędziły mrok. Oczyściły niebo na przybycie królowej. Młode słońce powoli i majestatycznie wkroczyło na niebo. Było jeszcze słabe, jego światło nie raniło oczu, wypełniało jedynie serca nadzieją.
Per i Maria czuli swoją obecność, chociaż się nie dotykali.
Bogini szybko dorastała i ci co nie skorzystali z pierwszych chwil jej egzystencji i wtedy nie spojrzeli jej w twarz, nie mogli już tego uczynić. Nikt nie może patrzeć w twarz bogini, nikt nie może znać przeznaczenia, ani istoty rzeczy. Gdyby ktokolwiek dokonał tego wszystkiego, sam by się unicestwił.
Per odwrócił wzrok od horyzontu i spojrzał na Marię.
- Teraz już zawsze będę oglądał wschody słońca – oznajmił. - Nie można zmarnować ani jednego dnia więcej.
- Znudzi ci się to - stwierdziła z uśmiechem.
- Nie - potrząsnął głową. - Już ci mówiłem, każdy świt jest inny.
- No, a poza tym, ty nie dasz rady tak wcześnie wstawać – oznajmiła. - Może jeśli w ogóle się nie położysz, to doczekasz, ale inaczej...
- Mario... - jęknął.
- Nie przeceniaj się. Przez jedną noc tak bardzo się nie zmieniłeś.
- Milcz! - krzyknął nagle. - Jesteś moją kobietą! Musisz mnie podziwiać!
- Ciebie podziwiać?! - ryknęła wyskakując z samochodu. - Zabiję cię i będę podziwiać jako moją ofiarę.
- Najpierw mnie złap - rzucił i puścił się galopem przez morze traw.
Ruszyła za nim. Rzeczywiście złapanie go kosztowało ją więcej wysiłku, niż myślała. W końcu jednak pochwyciła go zębami za grzywę. Wspiął się na tylne nogi, jakby chciał ją zaatakować. Postąpiła tak samo. Nie była to jednak walka, lecz zabawa. Ocierały się o siebie ich barki i szyje, wargi pieściły ganasze, skubały za uszy i grzywę. Byli dzicy. Mimo wielu tysiącleci, w czasie których ich gatunek żył jak niegdyś ludzie, a z osiągnięciami nauki i techniki posunął się nawet dalej, to jednak wciąż pozostało w nich coś z dawnej dzikości. Nie zachowywali się jak nakazywały obyczaje, a na pewno nie jak nakazywała etykieta, nawet nie tak, jak bawiące się dzieci, czy oszaleli w swej żądzy kochankowie. Bawili się jak ich dzicy przodkowie, nie z opowieści o przedczasie, lecz pochodzący z okresów jeszcze odleglejszych, gdy panowali ludzie, a konie nie posiadły jeszcze umiejętności mowy.
Teraz oni - dzicy po wyrzeczeniu się wszystkiego (bo choć nauka wiele z sobą niesie, to i wiele odbiera, a żadna rasa nie była do tej pory gotowa do przejęcia władzy na światem i być może nigdy nie będzie) mogli być szczęśliwi. Tak jak ich przodkowie, którzy niewiele pamiętali z własnej przeszłości, nie znali historii i nie martwili się o przyszłość, którzy żyli chwilą.
Konie niewiele się pomyliły, nazywając się pierwszą rasą. Były wyjątkowe. Tylko one potrafiły tak się bawić, cieszyć się galopem, gdy wiatr rozwiewa grzywę i uderza w oczy, gdy jest się częścią tego wiatru. Tylko one naprawdę znały wolność, bo nawet ptaki nie znały czegoś podobnego do galopu, gdy pędzi się tylko po to by pędzić i cieszy się tym pędem. Jakby tego wszystkiego było mało, konie jako jedyne nie zapomniały o swojej dzikości.
Leżeli w trawie obok siebie. Maria spoglądała w niebo, a Per zamknął oczy. Promienie słońca tańczyły na jego pysku.
- Wiesz - wyszeptał cicho - od czasu rozstania z Ritą nie mogę patrzeć w niebo.
- Dlaczego?
- Mam wyrzuty sumienia.
- Przecież miałeś przed nią wiele dziewczyn - zdziwiła się.
- Tak, ale to było tylko na chwilę. Nie mówiłem im, że z nimi zostanę. Chciałem je mieć w tej jednej chwili, potem już nie chciałem i odchodziłem. To było uczciwe. Nie okłamywałem ich.
- Zrobiłeś to już. Zrobiłeś to dla mnie i teraz masz mnie. Otwórz oczy.
- Może wolę kochać cię z zamkniętymi?
Mocne zęby wbiły mu się w skórę na szyi. Otworzył oczy.
Maria pochylała się nad nim uśmiechając drapieżnie. Ich wargi połączyły się. To zachowanie nie było już końskie, ale czego można wymagać po dziesiątkach tysiącleci?
Wiele wschodów słońca później i wiele stacji benzynowych dalej siedzieli obok siebie na wzgórzu spoglądając w gwiazdy.
- Widzisz? - Per wskazywał jakieś miejsce na niebie. - Te trzy gwiazdy ustawione w jednej linii? Od tej środkowej w dół, po skosie, to Wielki Pies, Syriusz.
- Skądś znam tę nazwę - oznajmiła Maria.
- Tak, jest taka historia z przedczasu o psie z mózgiem i duszą człowieka.
- Nigdy nie lubiłam tej historii.
- Czemu?
- On był jak człowiek, a ludzie byli źli.
- Tak. On nie był taki jak nasi przodkowie, ale spójrz na nas teraz. Teraz jesteśmy bardziej podobni do niego, niż do naszych przodków.
- Może masz rację - przyznała.
- Ale jak by nie było, on musiał być samotny. Dlatego ja nazywam tę gwiazdę Gwiazdą Samotnych. Kiedyś często szukałem jej na niebie...
- Ricie też sprzedałeś tę historujkę? - przerwała mu.
- Nie. - Czuł się zakłopotany.
- Ale jak by nie było - oświadczyła - dla nas poszukaj szczęśliwszej gwiazdy.
Następnych parę wschodów słońca i gwieździstych nocy później, parę stacji benzynowych dalej, leżeli na brzegu rzeki, wpatrując się w jej nurt i obserwowali ławicę drobnych rybek.
- Jak myślisz? - spytała Maria. - Co takie rybki mogą czuć?
- Ciekawe czy takie rybki umieją kochać? – zmyślił się Per.
- Czy umieją dostrzegać piękno?
- Czy takie rybki mogą mieć wadę zgryzu?
Poczuł na skroni uderzenie jej dolnej szczęki, lecz gdy spojrzał na nią, śmiała się.
Jeszcze kilka wschodów słońca i gwieździstych nocy później, kilka rzek dalej, bo stacji benzynowych już nie było, autostrada skończyła się. Od tak po prostu urwała się przed wielką górą piasku. Zabrali z samochodu instrumenty i dalej ruszyli na piechotę. Byli pewni, że dotarli do celu.
Wspinaczka pod górę nie była łatwa. Po każdym kroku noga wraz z piaskiem obsuwała się o połowę przebytej wysokości.
Wreszcie stanęli na szczycie. Przed ich oczami rozciągnął się bezmiar wód - morze. Wydawało im się, że to koniec świata. Dalej nie było już niczego, niczego oprócz wody, wody która wdziera się wszędzie, unosi się i opada.
Stali z rozwartymi pyskami, a w ich uszy i w serca wdzierał się szum, wyjątkowy i piękny, wspanialszy od jakiejkolwiek muzyki.
Bezmiar wód igrał dziesiątkami barw. Gdzieś daleko, na horyzoncie, gdzie stykał się z niebem, był siny, gdzie indziej - jasnobłękitny jak niebo, granatowy, czy raczej zielony. Na powierzchni tańczyła biała piana i złote odblaski promieni słońca.
Woda atakowała wąską plażę, wdzierała się daleko w ląd, potem uciekała, jakby przerażona tym, co zrobiła. Stali urzeczeni tym widowiskiem, gdy szum zawładnął ich duszami.
O biedne, biedne zwierzęta wplątane w te wszystkie systemy i przez nie zniewolone, gdy oni wyrzekli się wszystkiego, byli szczęśliwi i wolni – zobaczyli morze.
Zapragnęli połączyć się z tym żywiołem, stać jego częścią. Per zdjął z siebie powoli wszystkie gitary i złożył je na pisku. Chwilę potem puścili się w dół galopem, przebyli wąską plażę i wpadli w wodę. Tam wspinali się na tylne nogi, by opaść na wszystkie cztery, rozchlapując wodę. Znowu ocierały się o siebie ich szyje, i barki. Znowu byli dzicy.
Długo bawili się tak wśród fal, szczęśliwi, szaleni, bez przeszłości, bez przyszłości, jak ich przodkowie. W końcu zmęczeni i zupełnie mokrzy wyszli na brzeg. Maria spojrzała na Pera i parsknęła śmiechem.
- Jak ty śmiesznie wyglądasz, kiedy wyglądasz normalnie.
Rzeczywiście, jego długa grzywa stawiana zawsze na lakier i ogon składający się z włosów różnej długości, tak dokładnie zawsze dzielony na pasemka, teraz zupełnie mokre, oklapły jak u każdego zwyczajnego konia.
Położyli się obok siebie na pisku, tak by woda obmywała ich tylne nogi, a silniejsze fale ochlapywały boki. Zamknęli oczy i po prostu stali się częścią tego bezmiaru. Szum wypełnił ich całych, zatarło się poczucie czasu, poczucie istnienia. Byli jak para meduz unoszonych przez fale, bez końca, bez sensu, wiecznie.
Gdy otworzyli oczy ujrzeli nogi należące do wręcz chorobliwie chudego kasztana. Jedna z nich była wystrugana z drewna.
- Kim jesteście? – spytał patrząc na nich z góry. Jego pysk zdobiła wąska strzałka, a oczy wydawały się bezgranicznie smutne.
Maria poderwała się szybko. Usiłowała strzepnąć z sierści piasek i wodę. Nie było to jednak możliwe.
- A kim ty jesteś? - odpowiedziała pytaniem na pytania.
- Jestem Robis, współ przywódca jednej z grup żyjących tu, na wybrzeżu. Bo wybrzeże wcale nie jest niezamieszkałe. Żyjemy tu my, ci którzy wyrzekli się cywilizacji, ci którzy z jakiś powodów zostali wyjęci spod prawa. Do której grupy wy się zaliczacie?
- Widzieliśmy płonące miasta - oznajmiła Maria.
- Tak. A więc wyjęci spod prawa. Słyszałem już o tej sprawie. Chodźcie.
Per pobiegł po instrumenty, a potem ruszyli za kasztanem. Rols lekko utykał. Mimo to miał w sobie coś majestatycznego. Wyglądał jak władca, którego dawno temu pozbawiono władzy, który samotnie tułał się po świecie wyniszczony chorobami i samotnością, a jednak pozostał dumny i nieskazitelny.
Poprowadził ich brzegiem morza, a potem między wydmami, jak nazywał góry piasku, do zacisznej kotliny, na której środku paliło się ognisko. Siedziała przy nim pulchna kasztanowata klacz z płomiennie rudą grzywą i wielki kasztan pozbawiony ogona. Oni dwoje byli chyba jedynymi w miarę normalnie wyglądającymi stworzeniami w pobliżu.
Z tyłu za nimi rozmawiały dwie klacze. Siwka miała drewnianą lewą przednią nogę, a kara dwie - tylną i przednią, na ukos. Kary ogier, który potem do nich dołączył też nie miał jednej z tylnych nóg. Z dala od ogniska bawiła się czwórka chorobliwie chudych źrebiąt. Co to było za miejsce? Wszyscy tu byli kalecy i przeraźliwie smutni. To nie był normalny świat, a raczej, to nie był świat jakiego szukali.
Na spotkanie wyszła im rosła klacz, dziwnie zdrowa w porównaniu ze swoimi towarzyszami. Trudno było określić jej maść. Całe jej ciało pokrywały białe i czarne, nieregularne w kształtach plamki, a ogon i grzywa składały się z włosów tak białych, jak i czarnych. Na szyi nosiła złotą obręcz z grubym łańcuchem opadającym jej na piersi.
- Kogo mi przyprowadziłeś Robisie? - spytała śpiewnym głosem.
- To para uciekinierów Afrodyto, widzieli płonące miasta.
- Czy ktoś was szuka?
- Nie przesadzaj - rzucił kasztan.
- Czy ktoś was szuka? - ponowiła pytanie. - My nie możemy się narażać - wyjaśniła kasztanowi.
- Nie - oświadczyła Maria. - Szukała nas policja, to znaczy mnie, ale teraz nikt już nie wie, gdzie jesteśmy. My też.
- Dobrze - powiedziała Afrodyta. - Zostańcie i znajdźcie sobie miejsce wśród nas.
Nie było to łatwe. Gdy wieczorem wszyscy zebrali się przy ognisku, z wydmy zszedł jeszcze kary źrebak o wściekłych oczach, a z drugiej strony przybyła chuda kasztanka ze starym osłem. Oni też byli tak samo dziwni i tak samo smutni jak reszta.
Zanim zmienię się w srebro, Srebrny Smutek...
Oni wszyscy już to zrobili.
Tak skończyła się idylla. Nie bawili się już, nie galopowali bez celu. Nie byli już dzicy, byli smutni jak wszyscy. Włóczyli się samotnie po brzegu morza, tylko dla siebie grali wśród wydm. Nie poznali nikogo, bo nikt się nimi nie interesował, a wszyscy byli zbyt skoncentrowani na sobie, by bez ich chęci dokonać czegoś na drodze poznania.
Maria straszliwie się nudziła, gdy Per znalazł sobie zajęcie. Zbierał muszelki różnych kształtów i rozmiarów, patyki, kawałki drewna, kamyki i drobne piórka morskich ptaków. Wrócił też do samochodu i powykręcał śruby z kół. Zebrał je razem z podkładkami. Wiedział, że nigdy więcej nie będzie jeździł tym wozem. Nie miał benzyny. Żałował, że już nie pojadą razem na przejażdżkę. No cóż, wszystko ma swoją cenę. To, że byli razem, że byli wolni też.
Pewnego dnia zaproponował Marii:
- Zagrasz ze mną w szachy?
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Chyba nie zabrałeś ze sobą szachownicy? - Uśmiechnęła się smutno.
- Powiedzmy, że tak. Zagrasz?
- Tak – powiedziała cicho.
Do tej pory zawsze grał w szachy sam ze sobą. Sam ze sobą grał w tę grę dla samotnych, inteligentnych stworzeń. Teraz kiedy wszystko się zmieniło, gdy byli razem i gdy idylla się skończyła, Maria miała z nim zagrać. Teraz już mogła.
Wyrysował na piasku kwadrat i podzielił go na sześćdziesiąt cztery części. Potem rozstawił na symbolicznej szachownicy kamyki, drewienka, muszelki, śruby i podkładki, po jednej stronie ozdobione piórkami, po drugiej nie. Maria odrzuciła głowę w tył i wybuchła szaleńczym śmiechem. Potem grali.
Do późna w nocy grali na wydmie sami dla siebie. Nikt z grupy nie martwił się o nich, nikt się nimi nie interesował. W drogę powrotną ruszyli wiele godzin po północy trochę już śpiący. Nie chciało im się wchodzić oficjalnym wejściem i w ten sposób nadkładać drogi. Zamierzali zsunąć się do wnętrza kotliny wprost z wydmy. Afrodyta nie lubiła jeśli ktokolwiek chodził w ten sposób. Uznali, że nocą tego nie zauważy.
Per zatrzymał się nagle. Słyszał głosy: Afrodyty, Robisa i jakiś dwóch obcych koni. Czy jednak na pewno obcych?
Nie wiedział dlaczego tak postąpił, ale położył się na ziemi i podczołgał do krawędzi. Maria podążyła za nim. Zobaczyli obcego siwka i czekoladowokasztanowatą klacz. Per ją znał! Znał jej nieśmiały uśmiech, powolne, spokojne ruchy, jedwabistą sierść i lekko układającą się grzywę. Nie mógł się pomylić, tak jak pomylił się na szosie. Zadrżał. To była Lena.
- Kochanie – wyszeptał. - Kochanie, Elbereth tylko wie, jak cię kocham.
Maria wyczuła jak potwornie cierpiał. Co się zaraz wydarzy? Co to wszystko dla niej znaczy? To była straszna chwila.
Spojrzał na nią. Jego oczy były wilgotne i szalone, jak wtedy, gdy był na głodzie.
Znowu spojrzał na Lenę. W zasadzie był spokojniejszy, niż przedtem. Ona żyła, nie była sama, rozpoczęła nowe życie i znowu się uśmiechała. Widział ją w tłumie, gdy wykrzykiwała jego imię. Złożył jej obietnicę. Miał ją odnaleźć. Bał się jednak teraz z nią spotkać, bał się stracić to, co powstało między nim a Marią. Ogromne łzy potoczyły się po jego pysku.
- Żegnaj, kochanie - wyszeptał i wycofał się na taką odległość, by z kotliny po podniesieniu się z ziemi nie był widoczny. Ruszył przez wydmy naprzód. Całe szczęście, że wszystkie gitary miał przy sobie.
Szedł, szybko szedł przed siebie, a Maria podążała za nim. Nie odezwała się, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak jest mu ciężko.
O świcie zszedł z wydmy i usiadł na brzegu morza. Nie podziwiał wschodu słońca. Patrzył w pustkę, na bezmiar wód. Maria usiadła obok niego. Po chwili zwrócił ku niej wzrok. W jego oczach wciąż odbijało się bezgraniczne cierpienie.
- Zaczekaj tu – poprosił. - Wrócę - zapewnił bardziej siebie niż ją. - Muszę się z nią pożegnać.
Skinęła głową i wyszeptała:
- Nie patrz sercem, dostrzegaj nim.
Złożył gitary na piasku, uśmiechnął się z trudem, odwrócił się i puścił galopem wzdłuż plaży.
Patrzyła za nim. Wiedziała, że dokonał czegoś wyjątkowego, i że zrobił to dla niej. Och, nigdy go nie doceniała.
Zdyszany wpadł do kotliny i zatrzymał się akurat naprzeciw kasztanki. Członkowie grupy nie wyglądali na zdziwionych, że wrócił.
Stał wpatrując się w Lenę, a ona patrzyła na niego.
- Kochanie – wyszeptał, postępując krok naprzód.
Podbiegła do niego, przytuliła szyję do jego szyi i położyła mu pysk na kłębie. Stali tak przez chwilę. Lena była szczęśliwa, jego serce krwawiło, a siwek nie wyglądał na zadowolonego.
- Lenko – wyszeptał - chciałbym... - Nie mógł tego wypowiedzieć. - Chciałbym się pożegnać.
Odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Teraz jeszcze trudniej było mu to powiedzieć, ale przecież musiał. Maria czekała na plaży.
- Lenko, ja cię okłamałem. Byłem z tobą szczęśliwy. Spędziliśmy z sobą wspaniałe lata. Dlatego to jest takie trudne. Wybacz. Tyle rzeczy zdarzyło się od naszego rozstania i w ogóle. Ja należę do Marii, ona należy do mnie. Teraz, kiedy to możliwe... Zresztą to nie tylko tak. Ja muszę... Ona... Ona i ja... Ty wiesz... Wybacz. - Zgubił się w tym.
Uśmiech zniknął z pyska Leny.
- A czy gdy mnie spotkałeś - głos jej drżał - gdy po raz pierwszy byliśmy razem, kochałeś mnie? - To była jej jedyna odpowiedz.
- Tak – jęknął. - Lenko, gdybyśmy mieli przed sobą jakąś przyszłość, byłoby inaczej. Ale my jej nie mamy. To tu, to nie jest życie, nie dla mnie. To jest... To jest sen, ostatni sen przed śmiercią i ja muszę... - Spojrzeniem zmusiła go, żeby zamilkł.
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, potem ona uniosła pysk i ich wargi się zetknęły. Połączyli się w pocałunku, a ich serca były nieco spokojniejsze, niż przed chwilą. Pocałunek nie mógł jednak trwać wiecznie. Znowu stali naprzeciwko siebie bez ruchu.
- Czy coś łączy ciebie i tego siwka? - spytał nagle.
- Bardzo mi pomógł, gdy zostałam sama - odparła.
- Lenko, przecież wiesz...
- Tak, to nie twoja wina.
- Żegnaj – wyszeptał. - I powodzenia. Może dla ciebie to nie musi być tylko sen, ale ja...
- Żegnaj - odparła Lena, jej głos drżał.
Odwrócił się i powoli ruszył ku wyjściu z kotliny. Zatrzymał się jeszcze i obejrzał. Lena patrzyła za nim, w jej oczach tańczyły łzy. Nagle uniosła pysk w górę i zaśpiewała jago piosenkę:
Znikaj z mojej drogi! Znikaj z moich oczu!
Nie będę chodzić po cienkim lodzie, aby przebrnąć przez noc.
Trochę zabolało go to, co usłyszał. Zabolało go, że był już Lenie niepotrzebny. Szybko się jednak opamiętał. To dobrze, że kogoś miała, że nie będzie sama. Podjął jej grę.
Piosenkę tę napisał rzeczywiście o niej, ale kawałek, który zaśpiewała, należał do niego i mówił o Marii, ale to nie szkodziło, on w odpowiedzi miał zaśpiewać kawałek Marii, ale i w tę stronę pasował.
Ty wiesz, ona jest trochę niebezpieczna.
Odwrócił się i skoczył w tył, unosząc w pamięci jej obraz. Powoli ruszył brzegiem morza. Gdy słońce chowało się wśród fal, odnalazł Marię. Spała na piasku, a czerwone promienie tańczyły na jej pysku. Była teraz tak samo brzydka jak zawsze, ale wzruszyła jego serce. Nagle naprawdę zrozumiał dlaczego zostawił Lenę, a Maria – George’a. Jego związek z Marią nie był możliwy, ale oni nie wiązali się z sobą, oni uciekali, uciekali od życia, od rzeczywistości, uciekali do świata marzeń, do świata snów, w ostatni sen przed śmiercią. Dobrze powiedział Lenie, już patrząc w jej oczy to wiedział, ale teraz był pewny. Nie miał wątpliwości i nie bał się. Szedł jedyną możliwą dla siebie drogą, drogą bez powrotu.
Pochylił się i musnął wargami szyję Marii. Otworzyła oczy i wyszeptała:
- Wróciłeś. - Czekała, ale nie zaufała mu do końca. Znowu go nie doceniła.
- Tak – oświadczył. - Wróciłem i teraz już zawsze będziemy razem.
Uśmiechnęła się swoim wyjątkowym, zdeformowanym uśmiechem. Usiadła, potem spytała:
- Dokąd pójdziemy teraz?
- Przed siebie – oznajmił. - Tu muszą być też inne grupy.
- Może normalniejsze - zauważyła.
- Oby. - Zorientował się, że rozmawiali o niczym. Jego wargi dotknęły jej warg, zamykając jej pysk. Byli wieczni w swoim wiecznym świecie snów.
Szli wzdłuż plaży, przed siebie, bez żadnego celu, z nową nadzieją. Ich serca dręczyło jednak znacznie więcej wątpliwości, niż w dniu, gdy po raz pierwszy ujrzeli morze. Po pewnym czasie spostrzegli rosłego, szarego ogiera zbliżającego się ku nim zebranym kłusem. Ten jednak zanim zdążyli się odezwać minął ich bez słowa i pobiegł dalej. W jakiś czas później wracał też kłusem. Tym razem zatrzymał się koło nich.
- Dokąd zmierzacie? - zapytał.
- Właściwie do nikąd - odparła Maria. - Szukamy jakiejś w miarę normalnej grupy.
- Przychodzicie od Robisa?
- Tak.
Na pysku szarego ogiera pojawił się drwiący uśmiech.
- Chodźcie – rzucił i znowu ruszył kłusem, stanowczo wolniej niż przedtem, ale i tak musieli nieźle wyciągać nogi, by za nim nadążyć.
Tak dotarli do następnej kotliny wśród wydm, gdzie powitały ich dwa ogiery.
- Przychodzą od Robisa - rzucił szary, odwrócił się i z powrotem pobiegł na plażę. Czy na wybrzeżu wszyscy byli szaleni?
Patrzyli na tych, którzy ich powitali.
Pierwszy z ogierów był niezbyt wysoki, drobny, miał błyszczącą, czarną sierść ozdobioną skarpetkami i szeroką łysiną. Był piękny, choć wydawał się zbyt delikatny i zbyt uległy. Tkwiła w nim jednak jakaś siła, która kazała postrzegać go jako jednego z ostatnich prawdziwych władców.
Drugi był potężny, trochę zbyt tłusty, czekoladowokasztanowaty. Spoglądał ze spokojem i dobrocią, co lekko kłóciło się z licznymi bliznami zdobiącymi jego ciało.
Dlaczego witali ich stojąc obok siebie King - dowódca i Maciej-Gwiazdor - mędrzec? Per i Maria znali historie z przedczasu, wiele wiedzieli o grupiarzach i ich przywódcach, naczelnikach lub mędrcach, w zależności od tego jaki był sens istnienia grupy. Dlaczego jednak teraz, gdy odnawiano obyczaje z przedczasu naczelnik i mędrzec stali obok siebie?
W końcu padły słowa. Pytano ich o to, o co przedtem pytali Robis i Afrodyta, znowu były te same wątpliwości. Dlaczego wszyscy na wybrzeżu byli tacy ostrożni? Nie, nie byli podobni do dawnych grupiarzy. Przyjęli tylko to, co było... nie złe, ale... smutne. Czasy też się zmieniły.
Zostali, nie mieli innej możliwości. Czuli się coraz bardziej samotni. Zwątpili we wszystko i nie umieli się już porozumieć. Okazało się, że tak Maria, jak i Per dokonali niewłaściwego wyboru. Na ziemi nie było dla nich miejsca, miejsca, w którym mogliby być razem szczęśliwi.
- Zagrasz ze mną w szachy? - Per zaproponował jej to już któryś raz.
- Nie.
- Mario...
- Daj mi spokój! - Była wściekła. Miała już dosyć. Całe dnie patrzyła na niego, jak się wysilał, jak starał się rozerwać ją i siebie. Całe dnie musiała grać z nim w szachy. Nie miała niczego innego do zrobienia i to było straszne.
- Mario...
- Przeszkadza ci to, jak się zachowuję?!
- Tak! - Powoli i on zaczynał być zły, a jemu nie zdarzało się to często.
- To wróć do Leny! Może jeszcze czeka! Twoja ukochana - parsknęła wściekle.
Poczuł ból, potworny ból w piersi.
- I pewnie! – krzyknął nie myśląc, co robi. - Czeka! Bo myśmy się kochali! A ty i ten twój! Para oszustów! Już dawno znalazł sobie inną!
- Zamknij się głupku! - W jej oczach lśniły łzy.
Chyba przesadził, ale teraz nie umiał się już opanować i brnął w to dalej.
- Przestań kłapać szczęką, bo ci się zakleszczy!
Tego już nie wytrzymała. Parsknęła, odwróciła się i ruszyła na wydmy.
On stał przez chwilę ze spuszczoną głową. To prawda, że go zraniła, ale nigdy nie powinien posunąć się tak daleko. Co miał robić dalej? On nie umiał naprawiać błędów. Wziął gitarę i też powlókł się na wydmy, ale w przeciwnym kierunku niż Maria.
Szedł powoli, szukał miejsca, w którym nikt by go nie znalazł i nikt by go nie usłyszał. Nie był jednak na wydmach sam. Ktoś szedł w jego stronę, dziwnie podrzucając zadem. Poznał go, bo go znał, a raczej po prostu już go widział i wiedział, że należał do tej samej co i on grupy. To był Rudy, kudłaty ogier w brązowo-czarne łaty, z rudą, gęstą grzywą i takim samym ogonem, kaleka. Jedna z tylnych nóg Rudego nie dosięgała do ziemi, była zbyt krótka. Przez to jego klatka piersiowa bardzo się rozrosła, gdy zad pozostał wąski.
Per bardzo chciał, żeby Rudego tam nie było. Rozważył, czy da radę się przed nim ukryć. Na wydmach nie było jednak gdzie się schować. Musiał stanąć z Rudym oko w oko.
- Co się stało? - spytał rudzielec.
Taki był. Nie lubił nikogo, zawsze myślał, że inni albo będą mu współczuć, albo go wyśmieją, lecz jeśli ktoś sam potrzebował pomocy, Rudy był właśnie tym, na którego można było liczyć.
- Nic - odburknął Per, lecz napotykając wąskie, jasnobłękitne oczy Rudego, wyszeptał - popełniłem błąd.
Rudzielec popatrzył na niego ze zdziwieniem. Nie zrozumiał.
- Zraniłem klacz, którą kocham.
- Dlaczego?
Per usiadł i wpatrzył się w niebo. Po długiej chwili milczenia zaczął mówić:
- Nam jest trudno. Przywykliśmy do życia w innym świecie. - Nie wiedział czemu to mówił komuś, kogo właściwie nie znał. Czy tylko dlatego, że w końcu musiał to komuś powiedzieć? - Myśleliśmy, że znajdziemy tu szczęście, a tymczasem... Spełniły się wszystkie moje marzenia, nawet te, które uznawałem za nierealne. Tylko że... Tu jest mi tak trudno, tak źle...
- Czego ty chcesz? - To było okrutne pytanie.
- Szczęścia - odparł bez wahania.
- Nie możesz już być szczęśliwy, skoro nie masz marzeń - powiedział Rudy. - Możesz osiągnąć tylko spokój ducha, lecz by to zrobić, musisz przestać wspominać.
- Wspomnienia to jedyne co mam.
- W takim razie, nie masz już niczego.
Rudy ruszył swoją drogą, zostawiając go samego. Nie miał czego szukać w pobliżu Pera, wiedział, że niczego nie wskóra, że niczego tamtemu nie wytłumaczy.
Per wziął gitarę i zaczął grać. Spośród dziwacznie splątanych dźwięków wyłoniła się w końcu smutna melodia.
Rudy obejrzał się.
- To Maria napisała - oznajmił Per. - Napisała to, gdy wszystko zaczęło się walić - wyszeptał już sam do siebie.
Rudy znowu stanął nad nim.
- Musisz przestać grać te piosenki - powiedział stanowczo.
- Co mam grać?
- Napisz nowe.
- Rudy, czy ty nigdy nie przeżyłeś czegoś pięknego, czegoś, co chciałbyś pamiętać?
- Nie! - rzucił stanowczo, podrzucając grzywkę na czole. Zawsze usiłował się oszukać. - To znaczy tak. - Teraz on się zwierzał. - Kiedyś miałem przyjaciółkę, City’i. Była naprawdę piękna i bardzo dobra. Ona mnie rozumiała i nigdy... - Nie, tego nie mógł powiedzieć, nie mógł mówić o swoim kalectwie, tego nie potrafił. - Pokochała innego. Związała się z nim.
Niewiele czasu późnij szli obok siebie brzegiem morza, opowiadając sobie o pięknych, minionych dniach. Rudy chciał pomóc przybyszowi, a tymczasem sam wpadł w pułapkę zwierzeń. Temu naiwniakowi Perowi nie dał rady się oprzeć. Zapragnął nawet być podobnym do niego, tak łatwowierny i ufnym. Podobał mu się ten głupiec, żałował go, ale wiedział już, że nie może mu pomóc. Gdyby coś w Perze zmienił, ten przestałby być tak wspaniałym, tak wyjątkowym głupcem. Miał więc tylko nadzieję, że Per znajdzie sobie nowe marzenie, dzięki tej myśli i on miał po co żyć.
Arabissa powoli wspinała się na szczyt wydmy. Nogi tonęły jej w piasku i wciąż pnąc się w górę, obsuwała się jednocześnie w dół. Nie przeszkadzało jej to zbytnio. Przywykła do długich wędrówek po piasku, no i nie śpieszyła się.
Sierść miała szarą, matową, włosy w ogonie zniszczone i rzadkie. Wyglądała, jakby przeszła ciężką chorobę, jakby miała za sobą potwornie długą drogę. Tylko jej czarne oczy lśniły wskazując, że co by się nie stało w przeszłości, teraz była zdrowa.
Jej przeszłość rzeczywiście nie była ciekawa. Brała narkotyki i to one tak ją wyniszczyły. Od roku żyła na wybrzeżu, od roku była wolna i zaczęła wierzyć w siebie. Jednak spustoszenie jakiego dokonały w jej organizmie narkotyki, było już zbyt wielkie, by mogła kiedykolwiek o nim zapomnieć.
Na jej piersiach falował duży, okrągły koral, wierzyła, że dopóki go nosi, wszystko jej się powiedzie.
Szła z wysoko uniesioną głową, słuchała. Nad nią rozbrzmiewał silny i czysty głos klaczy. Wychowała się w mieście, znała więc muzykę, ale wiedziała, że muzyka nigdy jeszcze nie przyszła na wybrzeże. Grupiarze, ci z przedczasu nie znali muzyki, a gdy jej ulegli, nie skończyło się to dla nich dobrze. Tu śpiewano jedynie Pieśń Tułaczy, pieśń bez słów.
Nie wiem dokąd idziesz i nie wiem dlaczego,
Ale słuchaj swojego serca, zanim powiesz mu żegnaj.
Maria śpiewała, stając na szczycie, pyskiem w stronę morza. Złość na Pera minęła. On niczemu nie był winny, wiedziała, znała go, nigdy nie powiedziałby tych słów, gdyby nie doprowadziła go do ostateczności. To prawda, był okrutny, potrafił narzucać jej swoją wizję wydarzeń, tak, że w końcu sama zaczynała wierzyć w to, co on wymyślił. Tak było z ich związkiem, przypominała sobie nagle. Była aktorką w grze jego piosenek, ale on nigdy nie posunąłby się tak daleko, by bez maski piosenki powiedzieć jej te wszystkie straszne rzeczy, a i w piosenkach mówił je tylko po to, by ją przed czymś ostrzec, by coś jej przypomnieć. Pamiętała, kiedyś, gdy była na niego wściekła, zaśpiewała: „słuchaj mojego serca”. Nie powiedział wtedy niczego, patrzył tylko na nią w trudny do zniesienia sposób. Nie obwiniał jej, patrzył jak małe, skrzywdzone stworzonko. Wtedy obiecała sobie, że nigdy już nie zmieni słów jego piosenki, poddała się grze. Poddała się?
Zadrżała nagle. „Słuchaj swojego serca”. Wiedziała, co mówiło jej serce, niestety wiedziała. Serce prowadziło ją drogą do nikąd. Już raz go posłuchał i wylądowała na tej wydmie. Dlaczego musiało tak być?
Szary cień zatrzymał się koło niej i po chwili zawtórował jej piękny, czysty głos śpiewający bez słów.
Zamilkła i spojrzała na klacz.
- Po co tu przyszłaś? - zapytała nerwowo. Nie lubiła gdy jej ktokolwiek i w czymkolwiek przeszkadzał.
- Myślałam, że mogłabyś chcieć z kimś porozmawiać.
- Dlaczego miałabym chcieć?
- Bo masz problemy z przyjacielem.
- Nie mam problemów! Poza tym, on nie jest moim przyjacielem.
- To czemu tak się przejmujesz tym głupkiem?
- On nie jest głupkiem! - warknęła przez zęby.
- Myślałam, że...
- Nie myśl za dużo! - krzyknęła Maria. - To, że go nie lubię, że nie jest moim przyjacielem, nie znaczy, że nie mogę go kochać, nie znaczy, że możesz go obrażać! On należy do mnie!
Wspięła się na tylne nogi i zaatakowała z furią, wcale nie były to żarty.
Szara klacz puściła się galopem w dół, ku morzu. Wśród fal Maria znowu ją dopadła. Wspięła się na zadnie nogi, zadała parę ciosów, rozbryzgując wodę, a Arabissa nie pozostała jej dłużna.
Z biegiem czasu ich walka przerodziła się w zabawę. Ocierały się o siebie ich ciała, a gdy stanęły na brzegu, ociekając wodą, były już zupełnie pogodzone.
- Czy mogłabyś mi wszystko wytłumaczyć? - spytała Arabissa. Maria patrzyła na nią ze zdziwieniem, nie zrozumiała jej pytania. - Kim on dla ciebie jest? Nie chciałabym więcej popełnić błędu.
- Och. - Maria się roześmiała. - Jest wszystkim i niczym. Zawsze mnie denerwuje, zawsze mnie rani, ale on jest moim „magicznym przyjacielem”. On mnie kocha i on dokona dla mnie wszystkiego.
- Jesteś pewna? Ja... - Urwała, bo Maria wybuchła szaleńczym śmiechem.
- Och, wiem, wiem – powiedziała. - Wiele lat próbowałam się go pozbyć. Na niego nie ma rady, należę do niego. Poza takimi dniami jak ten, to piękne.
- O tak - potwierdziła szara klacz. - Tu nie ma miłości. Tu spotyka się kogoś, kto ci się podoba, zostaje się z nim, rodzi się mu dzieci. Tu nic nie jest wyjątkowe. Tu nie ma dziwacznych uczuć i szaleńczych czynów.
- To straszny świat - oświadczyła Maria.
- Straszny - potwierdziła Arabissa.
Nie powiedziały już niczego więcej. W milczeniu ruszyły w stronę kotliny zajmowanej przez grupę. Po pewnym czasie ujrzały przed sobą dwa ogiery: Pera i Rudego. Gdy tamci zbliżyli się nieco, Arabissa bez słowa ruszyła galopem ku nim. Zatrzymała się przy Rudym i coś szepnęła mu do ucha, potem razem odeszli na bok, w stronę kotliny, a oni szli dalej naprzeciw siebie i w końcu się spotkali.
Przez chwilę oboje milczeli. W końcu Per wyszeptał:
- Chcę cię przeprosić.
- Nie, nie - potrząsnęła głową. - To moja wina. Ja przepraszam.
- Ale to ja...
- Znowu będziemy się kłócić? - uśmiechnęła się.
- Nie.
Usiadła na brzegu i wpatrzyła się w zachód. Usiadł koło niej i trwali tak milcząc, gdy czerwone słońce tonęło wśród fal, dwa zagubione serca, dwie zagubione dusze, dwie istoty, dla których nie było już miejsca na ziemi.
- Zestarzałam się – powiedziała Maria cicho, nie patrząc na niego. - Zawsze wiedziałam, że to kiedyś nastąpi, że nie będzie już koncertów, ani nagrań, że świat przestanie mnie podziwiać, ale nigdy nie spodziewałam się, że to nadejdzie tak szybko. Poza tym, gdy kończy się karierę, zawsze jest ten jeden wyjątkowy koncert. Zaprasza się wyjątkowych gości i robi się wyjątkowe przedstawienie. Cały świat to ogląda. Daje się z siebie wszystko, bo to jest ostatni raz. Pamiętasz? Ostatni raz? My zawsze się żegnaliśmy. Nie lubiłeś rzeczy bez zakończeń.
Nie odpowiedział.
Nagle się poderwał, oznajmił tylko: „poczekaj” i ruszył galopem w stronę kotliny. Wrócił po chwili, niosąc gitary.
- Będziesz miała swój koncert, ostatni i wyjątkowy - oświadczył.
Stali na szczycie wydmy, a on jak zawsze wykrzykiwał:
- Hej! Wy wszyscy, przyjdźcie i weźcie udział w radosnej podróży!
Cześć, ty błaźnie. Kocham cię.
Rozbrzmiał jej głos, a on odpowiedział:
Przyjdźże, jedźmy na spacer, jedźmy na spacer.
Rozpoczął się naprawdę wyjątkowy koncert. Światło znowu było białe, jak w czasach ich młodości, gdy nie było niczego do ukrycia. U ich kopyt falował tłum zgromadzony na stadionie tak wielkim, że nie dostrzegali jego końca. Głos Marii górował ponad światem. Nie był tak wspaniały od wielu lat. Per stał w jej cieniu, w cieniu tej, która należała do niego, która grała w jego grę. Byli szczęśliwi. Nie czuli się tak od bardzo dawna. Gdy na koniec przypadli do siebie, czuli jak biją ich serca, jak poruszają się boki, czuli zapach swojego potu, świat był znowu piękny, piękny jak w dniu, gdy to zdarzyło się po raz pierwszy i wszystko było jeszcze przed nimi. Potem kłaniali się całemu światu. Potężny szum, krzyk tysięcy istnień, wdzierał się w ich uszy. Zaraz zaczną bisy.
Nagle spostrzegł: na plaży stali ci, których dobrze znał i zabrzmiał pojedynczy okrzyk, kogoś, kogo dobrze znał. Czar prysł. Biały reflektor był księżycem, scena wydmą, tłum spiętrzonym morzem, a oni parą idiotów miotających się po wydmie zupełnie bez sensu. Zwątpił. Poczuł się potwornie głupio. Maria na szczęście niczego nie dostrzegła.
- Kochamy was! - wołała.
On znowu stanął koło niej, znowu grał.
Gdy zapowiedział „absolutnie historyczną” piosenkę, ich największy przebój, a ona zaśpiewała „Słuchaj swojego serca”, wszystko wróciło do porządku. Znowu kłaniali się światu, a Per wiedział, że to co zrobili, było naprawdę słuszne. Dali wspaniały koncert, mimo że nie mieli sceny, reflektorów, ani nagłośnienia.
Zbiegli z wydmy, by wmieszać się w tłum. To było piękne i nigdy przedtem nawet nie do wyobrażenia. Teraz byli jednak w innym świecie i powód dla którego ich oglądano też był inny. Nikt nie przyszedł tu, żeby ich podziwiać, ale dlatego, że oni sami coś dla innych znaczyli.
Był środek nocy. Per siedział na szczycie wydmy, spoglądając w niebo, na swoją Gwiazdę Samotnych. Nie spał, choć tak naprawdę nie wiedział dlaczego.
Ktoś stanął obok niego. Spojrzał. To była drobna, chuda, może trzynastoletnia, kasztanowata klaczka o konopiastej grzywie. Przez jej delikatny pysk biegła biała linia, a pod okiem widniały dwie białe plamki, dodawały jej powagi i sprawiały, że wydawała się smutna. Były podobne do łez. Koło jej nogi stał mały, biały wilk.
- Co robisz? - spytała cicho.
- Patrzę na moją gwiazdę.
Klaczka nie poruszyła się, a wyraz jej pyska także nie zmienił się ani trochę, przypominała rzeźbę.
- Popatrz – powiedział. - Widzisz te trzy gwiazdy ustawione w jednej linii, od środkowej w dół, po skosie, jest taka jasna gwiazda, to Gwiazda Samotnych, to moja gwiazda.
- Tak, Syriusz, znam ją. - Będąc dzieckiem wychowanym na wybrzeżu nie potrafiła spojrzeć w gwiazdy tak, jak on. - Opowiesz mi o mieście? Po to tu przyszłam - wyjaśniła.
- Rudy uważa, że nie powinniśmy żyć wspomnieniami.
- I ma rację – przyznała. - Ale ja urodziłam się tutaj. Moje życie to wydmy i morze. Miasto to twoje wspomnienie. A ja nie znając prawdy, nie mogę marzyć, nie mogę być pewna, czy chcę je zobaczyć. Miasto to moje marzenie. A tu nikt nie chciał mi powiedzieć, jakie jest. Tu nikt nie mówi o mieście. Wiesz, Rudy uważa to za złe. On chce spokoju ducha, ale on tego nie osiągnie, on wciąż oszukuje samego siebie. Nie marzy, bo boi się marzeń. - Skąd ta mała wiedziała to wszystko?
- Wy jesteście inni niż my, w mieście – stwierdził Per.
- Dlaczego?
- Tak wiele wiecie, tak wiele dostrzegacie i tak mało robicie, by coś osiągnąć, coś zmienić. W mieście jest na odwrót.
- Wiedza niesie lęk. To normalne. Mamy jednak nadzieję, że nie będziemy się bać, gdy nadejdzie czas.
- Czas na co?
- Nie wiem, ale on nadejdzie. Proszę, opowiedz mi o mieście. - Jej oczy nie prosiły, dlatego właśnie uległ.
- Co chcesz wiedzieć? - spytał.
- Wszystko. Opowiedz mi o wszystkim. Nie śpiesz się. Mamy wiele czasu, wiele nocy, ale nie nieskończoną ilość. - To miało być dziecko?
Wysłuchał prośby i opowiedział jej o wszystkim, o całym swoim pięknym, minionym życiu w wielkim, dziwacznym, okrutnym świecie, który tak mocno kochał. Ona za to opowiedziała mu o wybrzeżu, o wydmach, górach i morzu. Noc po nocy, przez wiele dni Tait przychodziła wraz z Gojem, by słuchać opowieści Pera. Biały wilk w czasie tych spotkań nie odezwał się ani razu.
- Kim on dla ciebie jest? - spytał Per pewnego razu.
- To mój brat. - Nie powiedziała niczego więcej.
- A czemu zawsze milczy?
- Bo nie ma o czym mówić. Kiedyś będzie musiał się odezwać. Dziś jeszcze nie musi. Niech tak będzie.
- Niech tak będzie - powtórzył.
„Czarny” laufer zbił wierzę. Koń wycofał się z zagrożonej pozycji. „Czarna” wieża posunęła się na A5. „Biała” królowa na E2. „Czarny” pionek zbił wieżę i sam został zbity.
Nagle niebo rozświetliło czerwone światło. Znali je już zbyt dobrze. Zerwali się równocześnie i nie pamiętając o niczym, runęli galopem przed siebie, byle dalej od kotliny, byle dalej od ognia.
Kopyto Marii uderzyło w „szachownicę” zacierając linie, miażdżąc muszle i wgniatając śruby w piasek, ale nie miało to żadnego znaczenia.
Pędzili oszaleli, przerażeni. Wszystkiego się spodziewali, ale nie tego, że wojna da o sobie znać na wybrzeżu. Biegli choć serca łomotały im w piersiach i nie mogli złapać oddechu. Popychał ich w przód prymitywny instynkt przetrwania.
- Stójcie! Stójcie! - rozległ się za nimi głos Arabissy.
Zatrzymali się od razu. Słaniając się na nogach, zwiesili głowy by złapać oddech.
- Co się... - oddech - stało? - wysapał w końcu Per, jakby nie wiedział.
- Ogniste światło - odparła Arabissa. – To, o którym opowiadaliście. Uderzyło w wydmy... Ale już chyba po wszystkim... Chyba powinniśmy wrócić.
Ruszyli z powrotem. Ogień wciąż tańczył na wydmach, pochłaniając długie, ostre trawy. Niebo rozjaśniała krwawa łuna. Nogi pod Perem drżały. Maria zaciskała szczęki, żeby powstrzymać płać. Było im źle nad morzem, ale nie sądzili, że tak szybko stracą tę namiastkę życia, która im pozostała.
Inni członkowie grupy, także zdyszani i zmęczeni, wracali teraz z różnych stron. Przed wejściem do kotliny stał Judasz, wielki, kary ogier. Jego ciało pokrywały poparzenia, a skóra wraz z sierścią odłaziła płatami.
- Ki... King nie... nie ży... żyje - oznajmił, gdy wchodzili do kotliny.
Nie tylko jednak naczelnik stracił życie. Wewnątrz leżały cztery szkielety. Z tych, w których uderzyło światło, nic więcej nie zostało. Gitary Pera stały spokojnie oparte o wydmę. Przetrwały, choć w tym momencie wcale go to nie cieszyło.
Panowało milczenie. Był w nim żal, lecz dla istot z wybrzeża śmierć była czymś naturalnym, czymś nierozerwalnie złączonym z życiem. Nie było więc w tym milczeniu bólu, był jedynie hołd złożony zmarłym.
W ciszy wyniesiono kości, a potem pogrzebano je w falach morza i dalej milczano. Tylko Judasz uniósł pysk w górę i zaśpiewał pieśń bez słów, od której zadrżały ich serca, pieśń potężną i piękną, pieśń o życiu i śmierci.
Maciej-Gwiazdor odwrócił się i skierował kroki ku kotlinie.
- Stój! - zawołała Arabissa. - Nie możemy tego przemilczeć! King by tak nie zrobił! Nie możemy tu zostać! – Kiedy szła w stronę kotliny z Maria i Perem wydawała się zupełnie spokojna, teraz coś w niej pękło.
- A mamy dokąd odejść? – spytał, zatrzymując się.
- A ta legenda? - przypomniała. – Sam nam o ją opowiadałeś. Podobno za górami, na zachodzie, jest piękny świat. Możemy tam pójść.
- Wiesz jak trudna to droga? Wielu może przepłacić ją życiem.
- Ale ona ma rację. - Per poparł Arabissę. - Nawet jeśli zginiemy, to będzie to piękna śmierć. Umrzemy w drodze ku swoim marzeniom. Jaki sens ma życie bez marzeń, jaki sens ma czekanie na śmierć?
Rudy uśmiechnął się, ten typek jednak czegoś się nauczył.
- I słusznie - rzuciła Maria porwana przez jego słowa. - W każdym razie ja idę. Kto idzie z mami?!
To był impuls. Wszyscy byli za. Przerażeni ogniem i podekscytowani wizją jakiejś zmiany w swoim tak potwornym, nudnym, bezwartościowym życiu, nie wahali się i jeszcze w tej samej chwili wyruszyli w drogę.
Maciej-Gwiazdor pozostał sam na plaży, zwiesił głowę, potrząsną nią parę razy, potem wyszeptał:
- Głupcy, potworni głupcy.
Morze uniosło kości, wdarło się na plażę i pochłonęło szczątki „szach”, bawiło się śrubkami, niedługo miało je obtoczyć i pozbawić pierwotnego kształtu. Cóż to jednak kogokolwiek obchodziło? Per nie miał już grał w szachy. Już nie musiał, znalazł nowe marzenie, nową drogę. Miał być szczęśliwy, wierzył, że to wciąż jest możliwe.
3. Droga ku słońcu
Byli gdzieś w górach, a nad światem zapadał zmierzch. Leżeli obok siebie.
- Przejdziemy przez góry i będziemy szczęśliwi po drugiej stronie. Będziemy mieć mały domek, ty go zbudujesz – szeptała do niego Maria, gdy inni spali.
Uśmiechnął się.
- Będziemy mieć dużo dzieci – powiedział cicho.
- Dużo? - oburzyła się. - Najwyżej dwoje.
- Dobrze, dwoje - zgodził się.
- Będą podobne do ciebie.
- Nie przesadzaj. Po co światu...
- Stworzymy lepszy świat! - przerwała mu. - Będziemy mieć dwoje dzieci podobnych do ciebie, a ty będziesz wspaniałym ojcem.
- A co z tobą?
- Ja będę śpiewać.
- Sprytna jesteś - uśmiechnął się.
- A pewnie - odparła.
Spali obok siebie, śniąc swoje sny o przyszłości. Jakoś nie mogli zrozumieć, że gwiezdna wojna dotrze wszędzie, wszystko zniszczy, ale może tak było lepiej.
Myśli Marii wciąż uciekały w przeszłość. Stała na scenie w ruinach zamku, zdobywała świat. Obudziła się ze łzami w oczach. Nie rozumiała dlaczego. Niby wszystko było dobrze, a jednak... Dzień za dniem szła wąską, górską drogą ku słońcu.
Gdzieś w sercu gór pochyliła się nad źródełkiem. Zobaczyła swoje odbicie.
- Cholera! Ale mam odrosty! - zaklęła, odrzuciła głowę w tył i wybuchła szaleńczym śmiechem. Jej czysty głos odbił się echem po szczytach gór, a było się z czego śmieć. Jej już nie najkrótsza grzywa przechyliła się na bok, końce miały wciąż żółtawe zabarwienie, gdy reszta była czarna, ogon wyglądał podobnie.
Zachodziło słońce, ogromna, czerwona kula kryła się wśród gór, a oni szli wprost w nią. Maria stała na skraju przepaści, a przed nią był wąski, skalny most, jedyna droga na zachód.
Weszła nań powoli, dokładnie badała każdy jego kawałek, zanim postawiła na nim nogę. Wystarczyło, że czegoś by nie wyczuła, zachwiałaby się, byłoby po niej.
Nie patrzyła pod nogi, patrzyła w słońce. Zdawało jej się, że most prowadzi wprost w nie. Tak było. Nie szukali jakiegoś tam świata, szli by zdobyć słońce. Zwariowała.
Gdy stanęła znowu na pewniejszym gruncie, szaleństwo minęło. Miała teraz słońce z tyły, za sobą. Patrzyła jak jej towarzysze przechodzą jedni po drugich: Per, Rudy, Arabissa, Rols, Tait i Goj, Ziuta – żona Kinga, która id jego śmierci nie powiedział ani słowa, Eunice...
Siwka zatrzymała się na środku mostu. Przerażona patrzyła w dół, nogi trzęsły się pod nią.
- Nie patrz w dół! - zawołała Maria. - Patrz w Słońce!
Klacz uniosła wzrok, w jej oczach malowało się przerażenie. Postąpiła krok na przód, noga trafiła w pustkę i runęła w dół. Czy Maria zawiniła? W każdym razie tak się czuła.
- Eunice! - zawołał zakochany w niej Judasz, tym razem nie jąkając się.
Uniósł pysk w górę i zaśpiewał tę swoją dziwaczną pieśń. Maria czuła, że ją obwiniał. Była sama, zupełnie samo, chociaż obok niej stał Per, ten wyjątkowy ogier, który jak zawsze chciał jej pomóc.
Judasz zamilkł. Spuścił głowę. Skoczył nagle na sam środek mostu. Raz jeszcze odbił się kopytami od kamieni i runął w ślad za ukochaną.
- Nie! – wrzasnęła Maria. Zabrakło jej sił, żeby zachować zimną krew. Jej krzyk przeszedł w nieartykułowane wycie, od którego trzęsły się szczyty gór. Darła się tak dopóki starczyło jej sił, dopóki nie wybuchła płaczem, przypadając do Pera.
Poczuła jego wargi na szyi.
Ja zwariuję – pomyślała. - Może nie dziś, ale zwariuję.
Ścieżka znowu rozszerzyła się. Mogła stawiać pewniejsze kroki. Szła. Słońce znowu zachodziło. Mogła dostrzec to, co miała przed sobą, to co miała pod nogami, ale nie mogła zauważyć tego, co działo się nad nią. Mogła usłyszeć, ale wtedy było już za późno. W jej uszach narastał łoskot - lawina.
Spojrzała w górę. Zobaczyła pędzące kamienie. Krzyknęła coś, co nawet nie było słowem i miało niestety zupełnie przeciwny skutek, niż tego chciała.
Per zatrzymał się. Dopiero po chwili, gdy zrozumiał, co się dzieje, rzucił się naprzód. Było jednak za późno. Jeden z głazów uderzył go w zad, powalił na ziemię. Per jęknął cicho. Właściwa lawina przeszła za nim, zasłaniając Marii widok na resztę i odcinając ich. Słyszała krzyki. Potem wszystko ucichło. Zapanowała potworna cisza.
Per leżał u jej nóg, a za nim było zawalisko skalne przed chwilą jeszcze nie istniejące. Nie było niczego więcej.
Maria stała przerażona. On powoli dźwignął się z ziemi. Nie był w stanie oprzeć się na lewej, tylnej nodze. Rana na zadzie krwawiła. Postąpił parę kroków naprzód dziwacznie podrzucając zadem, zupełnie jak Rudy. Maria wzdrygnęła się.
Po chwili na szczycie skalnego rumowiska pojawiła się Tait. Była cała i zdrowa.
- Rols nie żyje! – oznajmiła. - Poza tym wszystko w porządku.
Po chwili reszta pojawiła się przy niej.
- Dzisiaj nie pójdziemy już dalej - powiedziała Maria.
Nie wyglądali z tego powodu na zadowolonych i tylko oczy Per jej dziękowały. Pochyliła się nad nim, gdy reszta układała się do snu. Gigantyczne, czerwone słońce stało przed nimi.
- To niesamowite - wyszeptał.
- Co takiego? - spytała.
- Słońce. Tu jest tak inne, tak ogromne. Jakbyśmy naprawdę się do niego zbliżali.
- Ja też to dostrzegłam – przyznała. - Momentami zaczynam mieć wątpliwości, że gdziekolwiek dojdziemy. - Chyba teraz nie powinna mu tego powiedzieć.
- Dojdziemy - zapewnił ją. - Dojdziemy na drugą stronę i będziemy szczęśliwi. Zbuduję dla ciebie mały domek i będziemy mieć dwoje dzieci...
- Ty w to wierzysz?
- Wierzę – wyszeptał. - Dopóki jesteśmy razem, wszystko jest możliwe.
Spojrzała na niego - wielkiego, słabego, pokaleczonego ogiera z tym tak głupkowatym uśmiechem na pysku. On nie zwariował. Wszyscy mogli być szaleni, ale nie on. On miał rację. Dokonali już rzeczy niemożliwych. A raczej on ich dokonał. Kim był parę miesięcy temu? Narkomanem. A potem? Potem uratował jej życie. Jakże to było dawno, przed wiekami. Jutro wstanie i będzie szedł, by dotrzeć do celu, nawet na trzech nogach. Jeśli chciał, mógł osiągnąć każdy cel, jaki sobie wyznaczył. Jeśli tylko miał ją.
Daj mi swoje sny, ja dam ci mój czas
I razem przekroczymy granicę,
Głosy przełamują noc.
To była bardzo stara piosenka z ich pierwszej płyty. Napisał ją już kochając Marię, lecz jeszcze nie mając jej u swego boku. Czemu potrzebowali tyle czasu, by zrozumieć, że nie mogą żyć bez siebie? Przecież wszystko mogło być prostsze. Patrzyła na niego i widziała. Czemu tyle lat była ślepa?
Przez kilka następnych dni chociaż bardzo wolno, ale wciąż posuwali się naprzód. Per kuśtykał z trudem, a siły z dnia na dzień go opuszczały. Co rano jednak zagryzał zęby, by znowu ruszyć w drogę. Maria go podziwiała. Grupa jednak nie była zadowolona. Panował niepokój. Marnowali zbyt wiele czasu. Co jednak mieli zrobić? Dopóki był świadomy tego, co się działo, dopóki mógł iść, nie mogli zostawić go samego.
- Mario! Mamy problem - zawołała Arabissa.
Maria zatrzymała się i odwróciła. Zobaczyła go. Stał ze zwieszoną głową, oddychał ciężko. Na wargach miał krew. Jego oczy wyrażały żal i prosiły o wybaczenie: „przepraszam, ale nie mam już sił.”
Podeszła do niego, zdjęła z niego instrumenty, potem powiedziała cicho:
- Połóż się. Wszystko będzie w porządku.
Arabissa patrzyła na nią gniewnie.
- Musimy porozmawiać - oznajmiła. Odeszły na bok, by Per ich nie usłyszał. Obie nic jednak nie powiedziały. Czekały na resztę. Gdy wszyscy się zebrali, Arabissa obejrzała się jeszcze, by upewnić się, czy zasnął. - Nie możemy tego dalej ciągnąć – powiedziała. - Musimy iść. On umiera. Będzie tylko cierpiał. Poza tym, wlokąc go ze sobą marnujemy zbyt wiele czasu. Przez niego może i my zginiemy. A on przecież nie przejdzie przez góry, nie łudźmy się.
- Co więc mamy zrobić? - spytała Maria.
- Skrócić mu cierpienie.
- Jak?
- Zepchnąć w przepaść.
- Nie! - Maria zaprotestowała gwałtownie. - Jego oczy... – jęknęła. - Ja tego nie wytrzymam. On spojrzy na mnie, a w jego oczach będzie trwał żal i tylko żal.
- Przecież nikt z nas go nie... - Głos zamarł w gardle Arabissy. Posunęli się za daleko.
- Zostawmy go - zaproponował Rudy.
- To okrutne - stwierdziła Maria.
- Mamy jakieś inne wyjęcie?
- Wszyscy jesteście za? - To było bez sensu. Maria wiedziała, że decyzja już zapadła, a ona musiała się jej podporządkować.
- Tak - powiedziała Arabissa.
- Tak - powiedział Rudy, choć wydawało jej się, że zaprzyjaźnił się z Perem.
- Tait? - Maria liczyła na nią.
- Tak. - Tait skinęła głową.
- Tak - powtórzył Goj, odzywając się w obecności Marii po raz pierwszy.
- Ziuta?
Tym razem jednak wdowa po Kingu także niczego nie powiedziała.
Po raz ostatni położyła się spać obok niego. Jej wargi dotknęły jego szyi, jego gęstych włosów, delikatnej skóry. Był rozpalony, musiał mieć gorączkę.
Otworzył oczy i popatrzył na nią przez chwilę, potem zapytał:
- Czemu się martwisz?
- Popełniłam błąd. Nie mogę ci powiedzieć. Dziś tego nie zrozumiesz. Nikt nie zrozumie. - Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
- Nie martw się – powiedział. - Wszystko będzie w porządku. Nam wszystko się uda.
Zamknęła oczy, by powstrzymać łzy. Jej wargi dotknęły jego warg, chociaż wzdrygnęła się na myśl o zakrzepłej na nich krwi. Nie miała zamiaru dać mu powiedzieć ani słowa więcej. O Elbereth, on wciąż wierzył w przyszłość, a ona...
Czuła go obok siebie. Wiedziała, że się pomylił. Nie była go warta. Nigdy nie potrafiła mu zaufać, nigdy nie potrafiła wierzyć w jego sny, a teraz, gdy jej najbardziej potrzebował, miała go zostawić.
Śniła. Tańczyła z nim odległej nocy. Całował ją młody i jasnogrzywy, składał jej żarliwe przyrzeczenia. Parę lat później przyszedł do niej prosić o współpracę. Życie stało się labiryntem, z którego nie było wyjścia, ale... Stała na scenie w ruinach zamku. Świat był piękny i należał tylko do niej, no... do nich. Parli w przód. Wdzierali się coraz wyżej i wyżej, by stanąć na szczycie. Wtedy jednak nic już nie było proste, a światło stało się czerwone. Trzaskali drzwiami i obrażali się bez końca. Znalazła pierwszą strzykawkę, a on coraz częściej nosił ciemne okulary. Zgubili się. Wszedł do jej pokoju, chwiał się na nogach, zapytał, czy zagra z nim w szachy. Odmówiła. Jeśli kiedykolwiek, ktokolwiek zawinił, to była ona. Jedynym błędem Pera było to, że kochał i wierzył w miłość.
Wstała o świcie. Jej oczy były zaropiałe od płaczu.
Obudził się koło południa. Nie zobaczył nikogo. Spojrzał na instrumenty oparte o skalną ścianę. Brakowało gitary Marii. Zrozumiał jej słowa. Dał się nabrać. Uniósł się na przednich nogach, szarpnął, ale nie dał rady dźwignąć zadu. Zesztywniałe, potłuczone mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, a całe ciało przeszył ból. Wiedział, że nie da rady wstać bez czyjejś pomocy.
- Mario! - zawołał.
Jego głos odbił się echem od skalnych szczytów. Nie było odpowiedzi i tylko góry zadrżały.
- Mario!
Zatrzymała się na moment, zawahała. Po chwili ruszyła jednak dalej. Jej rozdarte serce krwawiło.
- Mario!
Odwróciła się nagle, spojrzała w gniewne oczy Arabissy.
- Jakie jest prawo tego świata?! - warknęła.
- Przeżyć i nieść wiedzę przeżycia - wyrecytowała Arabissa.
- Ale nie pomagać w tym?
- Nie.
- A wiesz jakie jest prawo mojego świata?! – wrzasnęła. - Stanąć na szczycie! Zabijać, niszczyć, poniżać, by tylko stanąć na szczycie i wszyscy tak żyją. Wiesz, czego mimo to nauczają w moim świecie?! Kochać, trwać przy sobie, wierzyć w rzeczy niemożliwe. Byłam naiwna! Uwierzyłam!
Przepchnęła się koło idących dotąd za nią, balansując na krawędzi ścieżki, a potem ruszyła galopem ku wołaniu.
Pędziła, pędziła najszybciej jak mogła, lecz, gdy wypadła zza zakrętu, zatrzymała się nagle. Per trwał wciąż wsparty jedynie na przednich nogach, jego oczy patrzyły na nią z wielką wdzięcznością, podobne do oczu psa, po którego wrócił pan, opisane w historiach z przedczasu. Nagle wielu rzeczy nie potrafiła zrozumieć. Czemu rano go porzuciła? Czemu teraz wróciła? Wszystko było bez sensu. On ją postawił na szczycie, on ją skrzywdził, spoglądając jej kiedyś w oczy, on ocalił jej życie, on szaleńczo ją kochał. Ona nigdy go nie kochała, dała się tylko wplątać w jego grę. Przez ostatnie miesiące uznała ją nawet za coś realnego. Nie szkodzi. Grała całe życie, zagra do końca. Zagra? Gdyby to naprawdę była tylko gra, nie wróciłaby.
- Oni nie przyjdą? - spytał cicho.
- Nie – odparła. - Ale my ich nie potrzebujemy.
- Mario...
Podbiegła do niego. Przytulił pysk do jej szyi. Trwali tak przez chwilę, potem zabrakło mu sił i zaczął obsuwać się w dół.
Położył pysk na ziemi.
- Za chwilę – wyszeptał. - Za chwilę pójdziemy. Będziesz mi tylko musiała pomóc wstać.
Rzeczywiście w niewiele czasu potem ruszyli w dalszą drogę.
Gdzieś daleko przed nimi grupa układała się do snu. Arabissa czuła się dziwne. Marzyła o wielkiej miłości, lecz zbyt przesiąkła naukami wybrzeża. Tak, przeżycie było najważniejsze. Czasem jednak należało zaryzykować życie w imię miłości.
Rudemu było trochę smutno. Stracił przyjaciela, tego wyjątkowego głupka, tego, który pragnął szczęścia i myślał, że wspomnienia nie są niczym złym.
Tait spała spokojnie, a Goj zwinął się między jej przednimi nogami. Lubiła Pera, ale wiedziała - życie i śmierć to nierozerwalny łańcuch, nie można mu się przeciwstawić, zresztą nie ma po co. Ktoś przestał istnieć, a że przestał istnieć, nie było już sprawy.
Ziuta stała wyprostowana, jej wielkie, piwne oczy wpatrywały się w dal, w coś minionego. Nic ją nie obchodziło to, co się stało, nic ją nie obchodziło to, co się stanie, lecz może ona właśnie była jedyną, która dokładnie wszystko rozumiała.
Gdy następnego dnia ruszyli dalej, w miejscu noclegu pozostał wśród kamieni okrągły, czerwony koral. Arabissa już w niego nie wierzyła. Wiedziała, że wszystko zależy od niej, a ona jest niedoskonała i popełnia błędy.
Znowu wlekli się naprzód, ku słońcu. Wschodziło za nimi, a zachodziło przed nimi, zalewając krwawym światłem ich drogę.
To jest jak mleczna droga,
Jak ocean, który tylko wzbiera i wzbiera.
Na początku drogi, razem snuli plany. Teraz Maria już nie marzyła. Perowi nie przyznała się jednak do tego co czuła, że zwątpiła. Przed nim grała. Wspierała go. Próbowała podnieść na duchu. On tego jednak nie potrzebował. Wciąż mówił o tym, co czeka ich po drugiej stronie. Słońce wschodziło i zachodziło. Maria patrzyła na jego cierpienie. A on wciąż wierzył.
Nagle za jej zadem rozległ się łoskot i trzask, a w chwilę potem przeciągły jęk instrumentu. Odwróciła się. Per leżał na ziemi.
- Zniszczyłem gitarę - wyszeptał płaczliwie.
- Masz jeszcze dwie - rzuciła.
- Ale to...
- Daj spokój. – Usiadła obok niego. - To nie ma znaczenia, w porównaniu z tym, jak długo jeszcze pożyjemy.
- Długo – zapewnił ją. - Przejdziemy przez góry i będziemy szczęśliwi. Jutro ruszymy dalej, muszę tylko odpocząć. - Oczy same mu się zamykały.
Tak Per, dotrzemy, dotrzemy do słońca - pomyślała. Wiedziała, że to koniec. On odchodził.
Rzeczywiście rano się nie obudził. Leżał nieprzytomny, rozpalony gorączką, a ona trwała przy nim. Patrzyła na niego. Był bohaterem. Nigdy w żadnym świecie, w żadnej sytuacji nikt nie nazwałby go bohaterem. Ale kto inny dokonałby tak wiele? Kto inny dotarłby aż tak daleko? Jak mogła myśleć, że go nie kocha?
Zawsze była tak bezsensownie dumna. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że go potrzebowała. Nie chciała ani na trochę mu ulec, chociaż to właśnie zrobiła, zostając aktorką w jego grze. Mogła jednak mówić, że to tylko gra. Wszystkim innym mężczyzną ulegała, rozpaczliwie okazywała im, jak są jej potrzebni. Czemu jemu ulec nie mogła? Bo wyglądał jak głupek? Bo marzył? Nie chciała, by ktokolwiek nad nią zapanował, a tymczasem on był jedynym, który nie chciał władzy, chociaż ją osiągnął.
Nocą śniła. Byli po drugiej stronie gór, w pięknym, wolnym świecie, w jakimś małym miasteczku. Dzięki nim ono powstało. Wieczorami śpiewała na niskiej, drewnianej scenie, w nikłym księżycowym świetle. Wiele zwierząt ją znało, wiele podziwiało, lecz nie byli nachalni i głupi jak jej fani w mieście. Rozmawiali z nią, śmiali się razem, razem pili. Często go spotykała. Uśmiechał się. Grał na gitarze, też koncertował. Przyglądała mu się. Nigdy nie podobało jej się to, co grał. Wyglądał jak głupek. Mogła z nim pójść, słuchać jego historii o gwiazdach, patrzeć mu w oczy, ale nie musiała. Nie musiała z nim być, nie musiała go spotykać i dlatego było jej dobrze, gdy znowu leżał koło niej. Urodziła jego dzieci, bo chciała tego. Uśmiechała się widząc go, jak uczy syna grać na gitarze.
Następnego dnia też się nie obudził. Podejrzewała, że już nigdy się nie obudzi. Co prawda cała jej wiedza medyczna pochodziła z jakiś idiotycznych filmów, które kiedyś tam widziała, ale według niej, on już powinien nie żyć.
Nocą znowu wróciła do swojego snu, ale nie była w stanie go śnić. Stała na scenie w ruinach zamku. To była jedyna rzeczywistość. Niedawno, przed wiecznością, spała w łóżku Lizy. Było bardzo miękkie w porównaniu z nagimi skałami. Spoglądała na poklejony plakat i śpiewała w zamku.
Czemu zawsze wspominała tamten dzień? To był wyjątkowy dzień. Wtedy stała przed otwartymi drzwiami do sławy. Potem je przekroczyła i to było straszne.
Czuła się jakby wariowała. Coś wciąż huczało w jej głowie. Przedtem tego nie zauważyła, ale ten dźwięk trwał w niej już od wielu dni. Znała go, nie z dawnego życia, ale była pewna, że go znała. Piękny i potężny zarazem szum narastał w jej głowie, szum od którego wariowała.
Nadszedł następny dzień. Na przekór wszystkiemu Per otworzył oczy i porosił:
- Pomóż mi wstać.
Wiedziała, że nie miał na to siły, ale nie zaprotestowała. Wsunęła kark pod jego brzuch i dźwignęła go z pewnym wysiłkiem.
Stanął. Nogi mu drżały. Postąpił krok naprzód. Upadł.
- Jutro pójdziemy – powiedziała. - Może poczujesz się lepiej.
- Nie będzie lepiej. - On też wiedział, jak było.
Znowu się podniósł, znowu upadł. Spróbował raz jeszcze. Udało mu się, bardzo, bardzo powoli, krok po kroku znowu szedł naprzód. Tym razem ona załadowała na siebie gitary.
Mniej więcej po godzinie, wyszeptał:
- Muszę odpocząć.
Zatrzymali się.
- Zostaniemy tu - zapytała, czy raczej oznajmiła Maria.
- Nie - potrząsną głową. - Zaraz pójdziemy dalej. Tylko odpocznę.
Zamknął oczy, a ona usiadła przy nim. Szum narastał w jej głowie, a wiatr, który czuła na pysku, wydawał jej się dziwnie ostry.
- Słyszysz? - spytał nagle.
- Co?
- Szum.
Więc nie zwariowała, on też to słyszał.
- Tak - wyszeptała.
- Obliż wargi - poprosił po chwili.
- Po co?
- Bo moje są słone.
O tym nie było mowy w filmach. Zrobiła, o co prosił.
- Moje też - stwierdziła.
- Musimy iść - rzekł, był dziwnie podekscytowany.
Znowu ruszyli. Droga rozszerzyła się, więc wędrowali obok siebie. Maria starała się iść wolno, by go zbytnio nie wyprzedzać, ale po chwili zorientowała się, że to on nadawał tempo i musiała wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć.
Ogarnęło ich jakieś szaleństwo. Czuli, że są u celu.
Góry rozstąpiły się przed nimi. Byli na szczycie płaskowyżu, a dalej nie było już innych szczytów. Spojrzeli w rozpostarte nad nimi czyste, błękitne niebo. Silny, ostry wiatr niepodobny do górskiego, uderzył ich w pyski. Znali taki wiatr.
Szli coraz szybciej. Cel i szczęście były już bardzo blisko. Serca biły im mocniej. Zapomnieli o takich drobnostkach jak zmęczenie i ból. Zaraz będą po drugiej stronie! Rozgorączkowane serca wyrywały się z ich piersi, rozrywał je ból ciekawości.
Nagle droga po prostu się skończyła, urwała się, a oni zatrzymali się na krawędzi skarpy pionowo opadającej w morze. Siny bezmiar wód przelewał się, pienił i szumiał. Wdzierał się wszędzie, wszystko otaczał. Tu nie było niczego, tu nigdy niczego nie mogło być, żadnej krainy. Wszystkie legendy kłamały. Nikt stąd nie wrócił, nie dlatego, że znalazł lepszy świat, ale dlatego, że wszyscy zginęli. Oni też nie byli już w stanie wrócić.
Tu zawsze było morze, potężne, wszechobecne. Tu był koniec świata. Stalowoszare morze i czarna skała toczyły odwieczną walkę dwóch najpotężniejszych żywiołów i morze w niej wygrywało. Uderzało w skałę, kruszyło ją i ta musiała się wycofać. Tu nigdy nie działo się nic więcej. Nigdy na ziemi nie dział się nic więcej. Nic nie miało znaczenia, wszystko, każde życie było mgnieniem i tylko żywioły były wieczne.
Per spojrzał na Marię, miał wątpliwości.
- Może zabłądziliśmy? - spytał.
- Nie - potrząsnęła głową. - Popatrz, zachód jest tam. Przed nami.
Rzeczywiście, słońce zachodziło naprzeciwko nich. Ogromna, krwawa kula chowała się wśród fal. Ich cel był nieosiągalny. Jak można było zdobyć słońce? Po nie tymczasem szli, ku niemu, w nie, przeklęci marzyciele. Od początku wiedzieli, że na zachodzie niczego nie ma prócz słońca, powinni wiedzieć. Tyle razy spoglądali na mapę od Lizy. Nie powinni jej zostawiać w samochodzie. Nie zbłądziliby, gdyby ją mieli, wiedzieliby dokąd prowadzi droga, której nie ma. Ale... umarli wciąż snując marzenia, dążąc ku nim, ku swoim nieosiągalnym, więc pięknym snom - zdobyć słońce. Mimo wszystko to była piękna śmierć.
- Mario, ale w takim razie, gdzie jest reszta?
- Oni... - głos zamarł jej w gardle. Po co pytać, po co mówić, oboje wiedzieli.
Per usiadł. Nie była to rzecz łatwa z jego zesztywniałymi mięśniami, z jego stłuczonym biodrem. Przemógł ból, tu, teraz musiał usiąść. Wypakował gitarę, ujął gryf wargami i zaczął grać.
Maria przysłuchiwała się przez chwilę, a gdy rozpoznała melodię uniosła pysk w górę i zaśpiewała:
Nie ma ratunku dla złamanych serc,
Nie ma powrotu, dla tych co zgubili drogę.
Jej głos, w tej jednej chwili był tak czysty i potężny, jak nie był od wielu lat, a może nawet nigdy. Na końcu drogi jednak zawsze śpiewa się tą wyjątkową, najwspanialszą pieśń.
Popełnili wiele błędów. Gdyby teraz można było cofnąć czas... Gdyby mogli cofnąć się do nocy, gdy tańczyli razem...
Może tamta noc wciąż trwała, a to co wydawało się realne, stanowiło tylko męczący sen?
Nie. Byli tam, gdzie byli i tam mieli pozostać. Wielu przecież przepłaciło tę drogę życiem, a oni we dwoje, a Per z gorączką i na trzech nogach, nie mieli szans wrócić.
Słońce chowało się wśród ciemnofioletowych fal wiecznego morza, a niebo krwawiło.
Per przymknął oczy.
Gdzieś daleko Maciej-Gwiazdor uniósł głowę. Szukał wzrokiem czegoś, co Ziuta już dostrzegła.
Zobaczył ich, schodzili na równinę. Koścista, zabiedzona, srokata klacz miała długą, dwubarwną grzywę. Najpierw jej nie poznał, lecz, gdy ujrzał kuśtykającego za nią karego ogiera obwieszonego instrumentami, wiedział już, że to oni.
Żyli potem razem na wybrzeżu. Czerwone światło uderzało coraz częściej. Wciąż przed nim uciekali. Grali na wydmach koncerty dla fal i morza. W świetle księżyca odnajdywały się ich wargi, czuli bliskość swoich ciał. Potem znowu biegli przed siebie w panice, bo wszystko wokół płonęło. Było coraz więcej ognia, więcej krwi, więcej takich jak oni. Niebo ciemniało. Pewnego dnia nie było już błękitne, tylko fioletowe, a słońce zaczęło świecić krwawym światłem.
- Słońce umarło - powiedział Per, a potem znowu się całowali.
Mówili o pięknych, absurdalnych rzeczach. Maria odrzucała w tył głowę i wybuchała szaleńczym śmiechem.
Morze unosiło szczątki szach.
Może ktoś kiedyś znajdzie śrubkę obtoczoną przez fale, tę śrubkę, która była wieżą na szachownicy Pera. Nikt tak o niej nie pomyśli. Szachy Pera przeminęły. Szachy nie miały żadnego znaczenia, dla nikogo, oprócz niego.
Siedzieli na krawędzi skarpy, na końcu drogi, gdzie skała i morze toczyły odwieczną walkę. Słońce chowało się wśród fal. Zanurzało się w nich powoli, bardzo powoli. Nigdy przedtem nie było tak ogromne, tak piękne. W końcu znikło. Ostatnie promienie gasły, ulegając mrokowi, służki, które nie zdążyły podążyć za panią i teraz musiały zginąć. Wydawało się, jakby słońce zgasło na zawsze i zapanowała wieczna ciemność.
Czarne morskie fale przelewały się przez siebie. Szum wciąż trwał niezmienny i wieczny jak samo morze, nierozerwalnie z nim spleciony.
Tysiące zwierząt krzyczały na ich powitanie.
Och, Per był marzycielem.
05.01.1993 - Warszawa
W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenek