Kejti's Factory - Opowiadanie w całości
"Elejn - Nikt"

Opowieść o tych, którym nie dane było zaistnieć, a musieli trwać.

Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


...wyobraźni dorastających dzieci

Stała z pochyloną głową. Było jej smutno. Jej zawsze było smutno, przez tę potworną pustkę panującą w jej sercu. Była nikim i nie miała imienia. To znaczy, kiedyś miała, ale to było dawno, gdy świat był inny.
Teraz stała tu, na bezimiennym, szarym płaskowyżu, sama bez imienia. Może tę skałę różne istoty jakoś nazywały w przeszłości, tak jak ją, ale to było kiedyś. Ona pamiętała swoje byłe imię, być może skała również nie zapomniała swojego. Lecz skała milczała. Musiała milczeć, a i ona także nie miała prawa mówić o swoim imieniu. Zostało zapomniane, przestało istnieć. Nie sami nadajemy sobie imiona, inni to robią, inni także muszą je pamiętać.
Straciła imię wraz z twarzą - tak jej się zdawało, choć może nie nastąpiło to równocześnie. Jedno było skutkiem drugiego. Tylko… co było skutkiem czego? Czego pozbawiono ją najpierw?
To było straszne. Fizycznie nie bolało, ona chyba nie odczuwała tego rodzaju bólu. Nie, ona nie odczuwała fizycznego bólu, od kiedy straciła imię. Już wtedy musiała go więc nie mieć. Ogień ją okaleczył, prawdziwy ogień, ogień nie z tego świata, lecz ze świata, który mówi po co i jak żyć, nie mówi – karze. Straciła twarz. Jej chrapy, wargi, uszy i ganasze utraciły kształt, zatraciły jakąkolwiek formę. Tylko oczy – nie, jedno oko, bo drugie straciła – tylko jej jedno oko pozbawione powiek zachowało swój dawny wygląd: ciemne, głębokie, odległe.
Zaraz po tym, co ją spotkało, miała jeszcze szansę. Ktoś znalazł się w Prawdziwym Świecie, ktoś, kto chciał zostać jej Opiekunem, nadać sens jej życiu, może nawet włączyć ją do Historii. Potem jednak nad światem rozbrzmiała ta melodia i wszystko przepadło. Pamiętała ją, melodię pochodzącą ze Świata Prawdziwego.
Uniosła pysk w górę i zaśpiewała swoim słabym głosem pieśń bez słów. W tym świecie nikt nie śpiewał używając słów. Łzy popłynęły z jej jedynego oka, słone łzy. Jej dusza krwawiła rozdzierana bólem bezsensownego istnienia. To był jedyny ból, który teraz mogła odczuwać, jedyny dozwolony, jedyny pochodzący z niej, nie narzucony odgórnie, od Opiekunki, której teraz nie miała. Chłodne porywy wiatru uderzyły w zdeformowany pysk, wycisnęły łzy, porwały i zdławiły w gardle dźwięki prastarej melodii.
- Nie płacz, bezimienna - zabrzmiał obok niej spokojny głos pięknej, szarej Arabis.
- Nie mogę - wyszeptała - Wciąż przeraża mnie, że moje trwanie nie ma żadnego sensu.
- Jesteś tu, zmierzasz dokądś. Ja wciąż wierzę, że to ma sens.
- Tobie łatwo tak mówić - klacz bez imienia przerwała jej gwałtownie. - Ty masz Opiekunkę.
- Tak - rzekła Arabis - ale jeśli jesteś tu ze mną, idziemy razem, jesteśmy razem, to jesteś moją Towarzyszką Drogi, to coś znaczy. Może i ty należysz do kogoś.
- Ja nie mam imienia.
- Cierpliwości. Wiesz, że dokądś idziemy, kogoś spotkamy. Czekaj, bądź cierpliwa.
- Tak długo już czekam - ta bez imienia była zła.
- Być może, lecz czym jest ten czas w porównaniu z wiecznością, którą masz przed sobą, piękną lub taką jak... - zatrzymała się. Chciała powiedzieć „ten dzień", ale czy to był dzień?
Nic nie było pewne - ani długość dni i nocy, ani chwila, kiedy któreś z nich nadejdzie. Czasem po jednej stronie płaskowyżu była noc, a po drugiej dzień. Co było teraz? Od pewnego czasu, dla bezimiennej od chwili utraty imienia, niebo, jak i cały świat, było szare, a ona nie dostrzegała słońca, ani księżyca. Tylko ci z wyjątkowymi Opiekunami je widzieli, nawet jeśli dla nich była noc i był dzień. Zupełnie nieliczni mogli dostrzegać gwiazdy, gdy w tym czasie w Świecie Prawdziwym nastawały po sobie noc i dzień w nieubłaganym rytmie, płynął czas.
Ta bez imienia kiedyś widziała gwiazdy Świata Prawdziwego. To było coś wyjątkowego. W Świecie Prawdziwym wszystko było większe, wspanialsze: dotyki, zapachy. Niestety nie dla niej. Wiedziała już, że takich jak ona Świat Prawdziwy zabija. Jego ogień pozbawił ją pyska, przebywanie w nim zmatowiło i skudliło jej sierść.
- ...jak ta chwila - po długim milczeniu Arabis wybrnęła z kłopotu.
- Przeraża mnie to - wyszeptała bezimienna.
- Świat już taki jest.
- Przeraża mnie - powtórzyła i znowu zaczęła śpiewać prastarą melodię.
Szły, szły przemierzając płaskowyż, bezimienna dlatego, że nie miała nic innego do zrobienia, a Arabis - bo wciąż wierzyła, że kiedyś i ona znajdzie się w Historii.

Włóczęga wpadł do obozowiska lekkim galopem. Był pięknym, młodym, kasztanowatym ogierem.
- Zbliżają się! - zawołał.
- Kto? - spytała zupełnie spokojnie potężna, kara klacz, przy której nogach stał zielony wilczur.
- Te klacze, City'i – wyjaśnił Włóczęga, zatrzymując się przed nią - jedna jest piękna, o szarej, błyszczącej sierści. Figurę ma jak Arabella, ale ta druga. Fuj! - trzepnął nerwowo głową i tupnął. - Ona ma zdeformowany pysk, zupełnie jak niekoński, jest obrzydliwa i... - długo by jeszcze wyrzucał z siebie te określenia, gdyby nie to, że przerwała mu Ares-pilona, wysoka, chuda, srokata klacz, ze złotą obręczą na szyi.
- Oczywiście przyjmiesz je, City'i? - parsknęła wściekle.
- Ja wszystkich przyjmuję - głos karej brzmiał spokojnie.
- A ja? Mnie robiłaś tyle wstrętów! - Ares-pilona była wściekła.
- Nie każdy budzi tyle sprzecznych uczuć.
- Przeszkadza ci, że lubię dziewczynki - parsknęła raz jeszcze i rzuciła głową.
- Nie. Ale ty jesteś chora - City'i wciąż była spokojna.
- Przecież nie myślałaś chyba, że będę spać ze wszystkimi, nie mówiąc im o tym?
- Nie wiem. Mogłaś chcieć się zemścić.
- Mścić chcę się tylko na mojej matce. Zapomniała o mnie. Porzuciła. Należy do Historii, a o mnie nie wspomina, nie da mi szansy.
- Wiesz, że nie może. Opiekunowie wymyślają Historie. Opiekunowie wkładają słowa w nasze usta. Wszystko, co robimy pochodzi od nich. Twoja złość także.
- City'i, daj sobie spokój – Ares-pilona odwróciła się, zarzuciła ogonem i odeszła na bok, gdy tymczasem dwie klacze przestąpiły już granice obozowiska.
- Witajcie - zwróciła się do nich City'i. - Kim jesteście?
- Jestem Arabis - rzekła szara klacz.
- A ja nie mam imienia - oznajmiła ta bez twarzy.
- Ja jestem City'i. Powiedzmy, że tu dowodzę. To Hel - przedstawiła zielonego wilczura przy swoich nogach.
- To Ares-pilona - wskazała klacz odwróconą do nich tyłem. - Na nią uważajcie, nienawidzi świata.
- A ty go tak kochasz! - wycedziła przez zęby Ares-pilona.
- To Tina Opowiadaczka - City'i kontynuowała przedstawianie, wskazując niemłodą już zebrę. - Zna wszystkie Historie, jakie powstały. Wiele z nich było jej udziałem, ale to ona je opowiadała, więc nie opisała siebie, nie zaistniała.
- To Strzała - wskazała chudą, karą klacz - i Robotek… - obok niej stał tłusty, lecz i dobrze zbudowany kasztan o dobrotliwym wejrzeniu.
- A to ich dzieci: Karino - długonogi kasztan - Robol - kary, podobny do ojca - Arabella - piękna, kasztanowata nastolatka.
- To Włóczęga, a to Maria i Per - wskazała parę koni. Srokata klacz była silna i niezbyt urodziwa, z długim pyskiem, ostro zarysowanymi ganaszami, wąskimi, ciemnymi oczami i wysuniętą do przodu dolną szczęką. Jedynie ogon miała piękny, żółtawy, daleko odsadzony, nosiła go wysoko. Ogier był kary, kudłaty, wielki i trochę zbyt tłusty, o delikatnym, dobrotliwym pysku i wielkich oczach. Miał kolczyk w prawym uchu. Tych dwoje z jakichś powodów nie pasowało do reszty. - Mówią, że są muzykami. Tak naprawdę to po prostu w inny sposób realizują pieśni - powiedziała City'i. - Zostańcie tu, póki możecie i postarajcie nie czuć się beznadziejnie.
Tak też zrobiły.

- Rudy to śmieć - rzekła pewnego dnia Ares-pilona, gdy wszyscy siedzieli razem w kręgu.
- Dlaczego tak mówisz? – spytała City'i, podpuszczając ją.
- Mówił, że mnie kocha.
- Przecież ciebie nie pociągają mężczyźni - przypomniał Włóczęga.
- Nie, ale chciałam, żeby ktoś się mną zaopiekował, a on... Moje imię tylko padło w Historii, ale nie zostałam opisana. Nie zadbał o to. Ożenił się z Arabissą i zapomniał - pożaliła się.
- Rudy to mięczak - stwierdziła Strzała. – Wiem, jaki jest. Byłam z nim, urodziłam mu dziecko. Byłam głupia.
- Ja przyjaźniłam się z nim - oznajmiła City'i. - Był kimś wspaniałym. Miał parę wad, ale należy mu je wybaczyć. Był przecież kaleką. Kiedyś w Historii wspominał o mnie, ale mnie nie opisał. Nie mam mu tego za złe. Ja pierwsza go zdradziłam.
- City'i, on nie był święty - zaprotestowała Strzała.
- Nie był święty, ale nie był potworem.
- Zapomniał, zdradził - zabrzmiały słowa Ares-pilony.
- Ja wiem jedno - wtrąciła stanowczym tonem, do tej pory milcząca Maria - Dla nas był kimś, ja i Per wiele mu zawdzięczamy.
Podniosła się, uznając dyskusję za skończoną i ruszyła przed siebie, chcąc na chwilę opuścić płaskowyż. Per zerwał się, chwycił gitarę i pobiegł za nią. Gdzieś daleko słychać było jego głos, w którym brzmiały pretensje:
- Dlaczego znowu mówisz za mnie?
Ta bez imienia patrzyła za nimi. Coś ją w nich frapowało. W jej głowie wciąż brzmiały słowa City'i – „Mówią, że są muzykami. Tak naprawdę to po prostu w inny sposób realizują pieśni.”
Są muzykami, są inni niż wszyscy. Może też znają tę prastarą melodię?

Ta bez imienia wędrowała wąską, górską ścieżką. Oni grali na szczycie. Słyszała dziwaczne tony gitary i dwa głosy, chyba słyszała też słowa. Śpiewali słowami? Śpiewali, jak śpiewa się w Świecie Prawdziwym.
Dotarła na szczyt. Gdy tylko ją ujrzeli, wydawane przez nich dźwięki przerodziły się w typową pieśń bez słów, a gdy stanęła przed nimi, zamilkli.
- Chciałam o coś zapytać - zaczęła nieśmiało.
- Tak? Słucham - powiedział Per.
- Czy znacie tę melodię?
Zaczęła śpiewać słabym głosem.
Widziała, że byli poruszeni, rzucili na siebie porozumiewawcze spojrzenia. Przejęła, zdenerwowała ich jej pieśń.
- Nie umiesz śpiewać - stwierdziła Maria, a ona zawstydziła się.
- Chyba to znam - rzekł Per i zaczął grać, ale Maria nie zaśpiewała.
Gdy skończył, bezimienna oznajmiła:
- Nie. Ta melodia brzmiała inaczej.
- No wiesz - obruszył się Per - to była ta melodia. Czego ty ode mnie wymagasz, bez orkiestry?
Maria zachichotała.
Ta bez imienia odwróciła się i odeszła. Słyszała za sobą ich podniecone głosy. Nie była jednak w stanie zrozumieć, o czym rozmawiali.
Gdy wchodziła na płaskowyż spotkała Tinę.
- Źle cię potraktowali? - spytała stara zebra.
- Coś w tym rodzaju - stwierdziła smutno, oglądając się na skały.
- Oni tacy już są - westchnęła Tina. - Ich potraktowano gorzej, niż nas. Oni należeli do Historii, byli jej głównymi bohaterami. To ich zniszczyło, wyssało. Zostali opisani cali, nic nie zostało, nic do wspomnienia, nic na marginesie. My cali jesteśmy na marginesie. Oni nie mogą prawdziwie żyć poza swoją Historią. Dlatego są tu. Tu, gdzie się nie żyje. Tu, gdzie się trwa.
Ta bez imienia i twarzy spojrzała na drobne figurki na szczycie. Mimo wszystko, mimo, że prawie wszyscy byli w tej samej sytuacji, było jej ich żal i pojedyncza łza wytoczyła się z jej jedynego oka.

O świcie obudził ich tętent kopyt. A więc jednak był świt. Od kiedy? Nie zdawali sobie sprawy z żadnej zmiany. Coś się zmieniło? Na Górze orzekli świt, świt zawsze nastawał o tej porze.
Cztery wielkie konie galopowały wokół obozowiska. Na czele tarantowata klacz bez ogona, za nią trzy kasztanowate ogiery. Ostatni - najdrobniejszy, z konopiastą grzywą, utykał na przednią nogę. Zrobiły parę kółek w pełnym galopie, potem zatrzymały się przed City'i.
- To mój teren, moje królestwo - oznajmiła wściekle tupiąc obca klacz.
City'i stała przed nią zupełnie spokojnie.
- To ja panuję nad światem - krzyknęła tamta. - To ja władam Mocą Ognia - na dowód rzuciła w bok spojrzenie, które zapłonęło.
- Diano, nie wygłupiaj się - City'i chyba nic nie było w stanie wyprowadzić z równowagi, taka widać była jej rola. - Diano, jesteś nikim jak i my.
- Nie! - zaprotestowała wściekle. - Ja władam Mocą Ognia, jestem legendą, wszyscy znają moje imię. Maciej-Gwiazdor opowiada o mnie.
- Diano, nie łudź się - powiedziała City'i - Opowiada o tobie, ale nie w Historii, a na marginesie. Diano, i ty, i ja, jesteśmy tylko marginesem. Nikt nas nigdy nie odczyta. Niewykorzystanych notatek z brzegu strony nie drukuje się.
- To mój teren - klacz bez ogona powtórzyła, jak gdyby nie usłyszała tych słów.
City'i zwiesiła głowę i odeszła na bok. Jej miejsce zajęła Maria.
- Zjeżdżaj! – wrzasnęła. - Nikt się ciebie nie boi. My też władamy Mocą. Mogę być lepsza od ciebie.
- Nie bądź śmieszna - Diana zaśmiała się głucho.
Opanuj się. Należysz do mnie - zabrzmiał spokojny głos w głowie klaczy bez ogona - Jestem twoim Opiekunem. Chcę, byś dała im spokój.
- Nie bądź śmieszny! – ryknęła. - Nie bądź śmieszny, lśniący dupku! Nie nabierzesz mnie już na ten numer!
Spojrzenie Marii spoczęło na Perze, a on odpowiedział jej głupkowatym uśmiechem.
Wtedy przed rozwścieczoną Dianą wyrosła ta bez imienia.
- Daj im spokój - jej słaby głos brzmiał bardzo dobitnie. - Ja jestem nikim. Trwam bez imienia, bez przyzwolonych prawem wspomnień, trwam, istnieję, choć nie mówią o mnie. Cierpię z braku możliwości prawdziwego myślenia, bo myśli przychodzą z Góry, a nie wychodzą z nas. To, co robimy sami, jest irracjonalne i krzywdzi innych. Odejdź, Diano, zostaw mnie i innych w spokoju z naszym cierpieniem.
Diana odwróciła się i ruszyła galopem ku zejściu z płaskowyżu, a ogiery popędziły za nią. Tylko ten kulejący odwrócił się i obdarzył bezimienną przepełnionym smutkiem spojrzeniem.
- Kiedy mieliśmy Opiekunkę, była zdolna do miłości – wyszeptał i ruszył za innymi, smutny, wierny, wciąż kochający. Chyba jednak ktoś czuwał nad jego czynami i uczuciami. Tylko dlaczego gnał go w pułapkę niespełnionej miłości?
Ta bez twarzy patrzyła za nim, a reszta spoglądała na nią. Jakaż wielka, jakaż majestatyczna w swoim smutku była ta, której nikt nie znał, ta, której - jak się spodziewali - nikt nigdy nie pozna. Może słowami o swoim trwaniu w pustce zaistniała? Zaistniała w sercach tych z marginesu. Czy to możliwe? Czy istoty mają serca? Czy też te są wymysłem Opiekunów?

Ta bez imienia, ukryta wśród skał, podsłuchiwała Marię i Pera. On znów grał tę „jej" melodię.
- Przypomnij sobie. Postaraj się - mówił on. - Uśmiechnij się, odpręż. Co byś chciała powiedzieć?
- „Cześć, ty błaźnie" – parsknęła. - „Kocham Cię."
Roześmiał się zupełnie swobodnie. Ta bez imienia słyszała taki śmiech tylko w Świecie Prawdziwym.
- Zaśpiewaj to teraz - poprosił.

Cześć, ty błaźnie. Kocham Cię.

Maria śpiewała mocnym głosem, a on odpowiadał jej:

Przyjdźże, jedźmy na spacer.
Jedźmy na spacer.

Potem śpiewał dalej:

Gdziekolwiek trafiam na autostradę do nikąd,
Muszę wskoczyć do mojego samochodu
I być jeźdźcem w czasie miłosnej gry,
Podążać za gwiazdami,
Nie potrzebować książki mądrości
I o pieniądzach nie mówić już wcale.

I tak dalej, a ta bez imienia wiedziała już, że to ta melodia, melodia, która trwała w jej głowie, melodia, która zmieniła świat, przemieniła Opiekunów, melodia, której powinna nienawidzić. Wszyscy powinni, a jednak ci dwoje kochali ją, byli z nią szczęśliwi. Mieli w sobie coś ze Świata Prawdziwego, choć byli tacy, jak ona. Nie mogła porównywać ich z wykonawcami Świata Prawdziwego. Tam melodie nie miały wykonawców, po prostu przychodziły. W każdym razie w tej części Świata Prawdziwego, którą znała.
- Czy było warto? - spytała Maria smutno, gdy melodia ustała.
Ta bez twarzy nie zrozumiała jej.
- Tak - wyszeptał Per. - Pamiętasz tamten wschód słońca? W zasadzie to był jedyny, jaki nam dano.
- O nie! – zaprotestowała. - Dano nam dwa wschody słońca i dziesiątki poranków.
- Oni wszystko by za to oddali - oznajmił Per, myśląc o grupie.
- Oni są inni - stwierdziła smutno Maria. - My jesteśmy i cieleśni, i duchowi, oni tylko cieleśni. Spytaj Tinę. Są Historie, w których pojawiamy się bez swoich ciał.
- Pojawialiśmy się - poprawił ją. - Teraz jesteśmy martwi, jak oni. Nie możemy się narodzić, ale możemy zmartwychwstać. Na naszym poziomie to jedno i to samo.
Przysunął się do niej i jego wargi spoczęły na jej szyi.
- Było warto? - spytał całując ją.
- Pewnie, że nie! - odepchnęła go. - Wszystko bym dała, byś zniknął z mojego życia - udawała oburzenie, lecz śmiała się, mówiąc te słowa, choć w jej oczach świeciły łzy.

Później - a więc czas płynął - na płaskowyżu pojawił się młody, kary ogier, którego City'i powitała radośnie.
- Znowu jesteśmy razem, Konkwistadorze - szeptała, gdy ten przytulił się do jej piersi.
W tym samym momencie - mogłoby się wydawać, że wraz z nim - przybyły trzy piękne i bardzo zgrabne klaczki: kara, kasztanowata i gniada. Tańczyły nocą na skałach, ścigały się i śmiały, spoglądały w nocne niebo, niebo bez gwiazd. Był na nim tylko jeden gwiazdozbiór i gwiazda wchodząca w jego skład, a należąca do Pera. Widział ją tylko on i ci, którym ją podarował, którym opowiedział o niej.
W dzień trzy klacze spacerowały majestatycznie, powoli zbliżając się do obozowiska. W końcu doń dotarły. Podeszły do Włóczęgi i Konkwistadora, usiłowały roztoczyć nad nimi swój urok.
- Ja jestem Metali - rzekła kasztanka.
- Ja Metana - przedstawiła się kara.
- Ja Gwiazda - oznajmiła gniada. - Pójdziecie z nami na spacer?
- Po co? - zdziwił się Konkwistador.
- A po co chłopcy chodzą z dziewczynami na spacery? - spytała drwiąco Metana.
- Nie mam pojęcia - stwierdził nieco zszokowany Konkwistador.
Włóczęga był bardziej doświadczony, miał przecież Arabellę i nie czuł potrzeby obcowania z innymi klaczami. Chcąc ratować honor przyjaciela zapytał:
- A mogę zabrać ze sobą moją dziewczynę?
Klacze fuknęły oburzone i odwróciły się od nich.
- Jak tak mogli?!
- To dupki!
- Nie poznali się na nas!
- Nie warto z nimi rozmawiać!
- Ważniak!
Krzyczały tak odchodząc. Jeszcze potem przez jakiś czas tańczyły pod nocnym niebem bez księżyca. W końcu tak jak się pojawiły, tak też znikły, a wraz z nimi i Konkwistador, choć z pewnością nie z tych samych powodów. Ich zniknięciem nikt się zbytnio nie przejął.
To normalne, że czasem ktoś znikał. Z reguły zawsze wracał piękniejszy i zdrowszy. Strzała po każdym ze swoich wypadków znikała, a potem wracała na znów sprawnych nogach i ze lśniącą sierścią. Czasem jednak ktoś znikał na dobre.
Niedługo potem na miejsce Konkwistadora przybył ogierek bardzo do niego podobny, lecz o niebieskiej sierści, białym ogonie i grzywie. Miał na imię Cry i nie miał wspomnień, tych dozwolonych, bo niedozwolone mieli wszyscy. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, nikt oprócz Marii i Pera. Ich przejął jego widok, wiedzieli bowiem, że jego imię też pochodziło z jakiejś melodii - z jednej z tych, z których i oni wyrośli. Byli pewni, że jego istnienie było zbrodnią. Czy Opiekunowie mogą popełniać zbrodnie? Nie. Wszystko co robią jest słuszne. To straszne.

Nocą delikatne pociągnięcia za grzywę zbudziły tę bez imienia. Nieprzytomnie otworzyła jedyne oko i ujrzała nad sobą Arabis.
- Co się stało? - spytała.
- Przyszłam się pożegnać. - W oczach Arabis tańczyły łzy. - Nie wolno mi, ale przyszłam. Ty byłaś moją Towarzyszką Drogi. Ty wątpiłaś, ja nie. - Potrząsnęła głową. - I co za to dostałam?
- O co ci chodzi, Arabis? - spytała ta bez imienia, podnosząc się z ziemi.
- Nie wolno mi powiedzieć - jęknęła.
- Arabis?
- Zabierają mnie – chlipnęła. - Odbiorą mi imię, zmienią moje ciało. Już nigdy nie będę mogła rozmawiać z tobą, bo mnie nie będzie. - Rozpłakała się, a bezimienna przytuliła szyję do jej szyi i była dla niej wsparciem, bezgwiezdną nocą, gdy wiał zimny wiatr.
Tak płynął czas, nocne godziny, dłuższe, niż kiedykolwiek dotąd. Arabis myślała, że złamała prawo, a przecież nie dałaby rady tego zrobić, gdyby jej nie pozwolono.
Wyprostowała się nagle.
- Idź spać bezimienna - wyszeptała zmienionym głosem. Była już gotowa na wszystko.
- Nie, Arabis - zaprotestowała ta bez twarzy. - Zostanę z tobą do końca. Jestem twoją Towarzyszką Drogi.
- Nie wolno ci bezimienna. Wszyscy muszą spać, gdy to się stanie.
- A jeśli nie zasnę?
- Nie. To już postanowione. Śpij.
- Żegnaj.
- Żegnaj, Towarzyszko Drogi.
Ta bez imienia zwinęła się na ziemi. Choć tak bardzo nie chciała, sen przyszedł szybko, a Arabis tak jak istniała, tak przestała istnieć. Tej nocy znikła w dłoniach Opiekunów. Rano nikt nie wspomniał o niej. Niczego nie zauważyli. Niczego nie wolno im było zauważyć.

Maria i Per znowu grali w górach tę melodię, śpiewając ją słowami. Dziś już nie chciała tylko podsłuchiwać, wyłoniła się spośród skalnego rumowiska i stanęła przed nimi. Głosy zamarły im w gardłach.
- Przepraszam, że podsłuchiwałam... - zaczęła nieśmiało.
- Odejdź - warknęła Maria.
- Skoro już wie, niech zostanie - stwierdził całkiem spokojnie Per.
- Wiem - potwierdziła ta bez imienia. - To ta melodia. To ona zmieniła, ona zniszczyła nasz świat.
- Nie - zaprzeczył Per. - Przed nią były dziesiątki innych, jeszcze wspanialszych. Po prostu każdy świat musi kiedyś umrzeć. Każdy świat Opiekunowie w końcu porzucą - mówił ze zwieszoną głową, jak gdyby czuł się winny. - Czasem początkiem jest melodia, ale nie zawsze. My, Maria i ja, jesteśmy początkiem końca. Ta melodia dała nam życie, przetwarzając i zabijając ten świat.
Maria rzucała na boki wściekłe spojrzenia.
- Chodź - rzekł do bezimiennej. - Pokażę ci wspaniałe miejsce.
Ruszył wąską ścieżką w dół, a bezimienna za nim.
- Głupek - warknęła Maria i wstała, by podążyć za nimi.
- Powiedziałem, że ta melodia dała nam życie - ciągnął dalej swoim lekko zachrypniętym głosem - ale myśmy istnieli już przedtem. Najpierw się cieszyliśmy, potem, gdy pojęliśmy, że Historie nas zniszczą, to stało się straszne. Kiedyś miałem inne imię. Nazywałem się Rols, nie myl z Tym Co Najlepiej Zna Świat. Byłem „Starżystą". Nie powstała żadna Historia o zwierzętach podróżujących samochodami. Miałem dziewczynę Gagaki. Ona weszła do Historii, ale jako ktoś zupełnie inny. Nie powinienem tego mówić, ale mówię. Nie mam już siły. Tym bardziej teraz, gdy ta melodia wróciła wraz z tobą.
Szli przez chwilę w milczeniu. Ta bez imienia spojrzała za siebie. Maria została daleko za nimi.
- A ona? - bezimienna spytała cicho. - Ona też była kimś innym?
Per też się obejrzał.
- Miała na imię Arabel - zaczął ściszonym głosem. - Była srokata jak teraz, ale miała łaty w innych miejscach. Opiekunowie zmienili barwy jej sierści. Wtedy jej nie znałem. Powiedziała mi. Kazali mi ją kochać i kocham z całego serca. Czy to nie absurdalne?
- Powiedziałeś jej! - usłyszeli z tyłu wściekły głos Marii.
- Czy ona...? - ta bez twarzy bała się zapytać.
- Ależ nie - roześmiał się. - Tylko czasami. Zresztą i tak jest wspaniała.
Maria fuknęła.
- A ty? - Per wolał choć trochę zmienić temat. - Kim kiedyś byłaś?
- Przecież nie wolno mi...
- Mnie też nie było - stwierdził uśmiechając się głupkowato i odsłaniając krzywe zęby. - Wyzwól się choć na chwilę.
Zanucił:

Czy nie możemy opuścić świata,
Tylko na chwilę,
Tylko na chwilę?

- Nie pamiętam wiele - zaczęła cicho - tylko moje imię. Miałam na imię... - zawahała się. - Miałam na imię Elejn.
- Piękne imię - stwierdził zupełnie poważnie.
Przeprowadził ją przez skalną bramę i nagle rozpostarł się przed nimi wspaniały widok.
- To Świat Prawdziwy - wyszeptał.
Mieli przed sobą łąki porośnięte bujną trawą, wyższą od nich. Wszystko miało barwy i kształty pełniejsze, niż w ich świecie. Gigantyczna trawa była jasnozielona i soczysta, tonęła w jasnych i ciepłych promieniach prawdziwego słońca. Po błękitnym niebie przetaczały się leniwie białe obłoki. W Świecie Prawdziwym lato było w pełni. Przez chwilę stali urzeczeni. Potem, mimo tak wielu zakazów, Per skoczył do przodu.
- Chodźcie! – zawołał. - Chodź, Elejn!
- Nie wolno ci nazywać mnie tym imieniem – zaprotestowała. - Ja go już nie mam, nie wolno mi było ci o nim powiedzieć. Nie sami nadajemy sobie imiona...
- Ale powiedziałaś - zaśmiał się galopując w miejscu. - Teraz ktoś je pamięta. Ja je pamiętam. Chodź, Elejn! - Puścił się przed siebie galopem, a klacze pobiegły za nim.
Bawili się potem w wysokiej trawie. Wspinali się na tylne nogi. Ocierały się o siebie ich szyje i barki. Chwytali się wargami za grzywy, za uszy. Byli wolni, cieszyli się pędem, lecz gdy wrócili na płaskowyż ich sierść nie błyszczała już jak dawniej. Ponieśli karę za przekroczenie nieprzekraczalnej granicy.

Per obudził się nagle. Zdawało mu się, że ktoś chlusnął na niego wiadrem wody. Tylko, że to nie była zwyczajna woda, a chłodniejsza, dotkliwiej mocząca jego gęstą sierść.
Poderwał się i ujrzał Elejn stojącą z wysoko uniesioną głową na skraju płaskowyżu. Ogromne wodne kule, takie jak ta, która go obudziła, leciały z nieba, obmywając jej okaleczony pysk. Podszedł do niej.
- Co się dzieje? – spytał. Był przekonany, że ona wie.
Wiedziała.
- Kiedyś wiele czasu spędziłam w Świecie Prawdziwym – oznajmiła. - To deszcz, deszcz Świata Prawdziwego.
- Zapomnieli o nas - rzekła City'i, też już obudzona przez ogromne krople - Opiekunowie zapomnieli o nas. Zawsze chronili nas przed deszczem. Jestem tu już od dawna. To nigdy się nie zdarzyło. - Zamilkła. Nie mogła mówić dalej, jej wargi trzęsły się, tak z zimna, jak i z przerażenia.
- Co to znaczy? - zapytał Per.
Inni, też już obudzeni, nie ośmielili się zapytać. Poza tym, znali odpowiedź. On też znał, ale miał tę swoją bezsensowną nadzieję.
Zanim City'i odpowiedziała, Maria przysunęła się do niego i zetknęli się bokami, dając sobie odrobinę ciepła. Maria była pewna, że gdy padnie odpowiedź, nie będzie już w stanie się poruszyć, a potrzebowała jego dotyku. Teraz już mogła się do tego przyznać. Teraz już nie musiała być wspaniałą i twardą, taką jaką nigdy nie była.
- To koniec - wyszeptała City'i. - Definitywny koniec naszego świata. - Po jej ganaszach spłynęły łzy, mieszając się z deszczową wodą.
Nikt już nic nie powiedział, choć Per wciąż naiwnie szukał jakiegoś wyjścia. Wszyscy chcieli wiedzieć, co stanie się z nimi teraz, gdy prysły marzenia o zaistnieniu w Historii. Mówienie o tym uważali jednak za bezsensowne.
Wiatr uderzał ich w pyski, silny wiatr, wiatr Świata Prawdziwego, wiatr, któremu z trudem się opierali, który chciał ich powalić i byłby w stanie to zrobić. Łzy płynęły z wielu oczu, wielu nawet nie zdawało sobie z nich sprawy, gdyż słone krople na ich ganaszach mieszały się z deszczową wodą. Deszcz zresztą był podobny do łez, tylko, że ogromny. Może był łzami? Przecież zwiastował koniec. A może był przypadkowy? Nie. W Świecie Prawdziwym kończyło się lato. Z końcem lata zawsze coś się zmieniało. Wiedzieli o tym.

Zanim ziemia obeschła, wraz z poranną mgłą na płaskowyżu zjawił się młody ogier o błękitnej sierści. Był zgrabny i piękny. Patrzyli na niego, jak powoli, majestatycznie, lecz jakoś nieprzytomnie, zbliża się w ich stronę. Patrzyli na niego wciąż jeszcze mokrymi oczami. Poznali w nim Arabis i pojęli wreszcie, że Cry był Konkwistadorem.
Stanął przed nimi zwiewny, jakby wzięty ze snu.
- Jestem Silver Blue - rzekł cicho. - Nie wiem skąd przychodzę, ale wiem, że tu jest moje miejsce.
Maria rozpoznała tytuł jeszcze jednej piosenki i zapłakała głośno, złożywszy głowę Perowi na kłębie. Ktoś tam na Górze oszalał, a oni zawdzięczali swoje życie początkowi szaleństwa. Dlaczego? Nie byli temu winni, a jednak...
Czuła dotyk jego pyska na swojej szyi. Teraz jej nie całował, niczego od niej nie chciał. Chciał jej pomóc. Może on zawsze tylko tego chciał?
Elejn stała chwilę wyprostowana, przerażona.
- Wierzyłaś! – krzyknęła. - Wierzyłaś i co z tego masz?! Ja się nie dam! – nagle jakby postradała zmysły. Rzuciła nerwowo rzadką grzywą, odwróciła się i puściła galopem, zmierzając ku zejściu z płaskowyżu, a potem dalej ku skalnej bramie do Świata Prawdziwego, gdzie czekała ją śmierć.
- Elejn! - krzyknął za nią Per podnosząc głowę.
Nie obejrzała się nawet. Nie wytrzymała już potworności świata. Worek żalu przepełnił się. Wolała śmierć, zagubienie w Świecie Prawdziwym, niż poniżenie, zniszczenie nie istniejącej osobowości, bo przecież osobowość przychodzi z Góry. A może nie do końca? Stracić imię to jeszcze nic, stać się kimś innym, musieć czuć coś innego – nie, ona nie zgodzi się na to.

Włóczęga wpadł podniecony do obozowiska.
- Znalazłem coś! Znalazłem! - zawołał, a potem poprowadził ich skrajem płaskowyżu ku gigantycznemu zeszytowi ze Świata Prawdziwego. Nikt się nie wahał, wiedzieli bowiem, co się stało.
City'i pochyliła się nad zeszytem i odczytała:
- „...poprowadził ich skrajem płaskowyżu ku gigantycznemu zeszytowi ze Świata Prawdziwego...” - Uniosła głowę i stała przez chwilę w milczeniu.
- Czy to znaczy, że należymy do Historii? - spytał Hel zadzierając pysk w górę.
- Tak - wyszeptała City'i. - Należymy do Historii.
- O Elejn. - Per spoglądał w stronę, gdzie znikła. - O Elejn, i ty należysz do Historii. I Arabis, której już nie ma należy do niej i dzięki niej jest wieczna.
- Nie możesz być pewny, że o nich napisano - rzekła City'i.
- Sprawdź - poprosił, a City'i odczytała:
- „O Elejn. - Per spoglądał w stronę gdzie znikła. - O Elejn i ty należysz do Historii...” - a skoro słowa, które wypowiedział, były napisane, były prawdziwe.
- Czytaj dalej - poprosił Włóczęga. Rozpierała go duma.
City'i opuściła parę linijek, by uniknąć zapętlenia i zaczęła czytać, chcąc sprawdzić, co się z nimi stanie:
- „Gdy obudzili się kolejny raz, już nie o świcie, bo świtu w ich świecie już nie było, poczuli w sobie jakiś dziwaczny ciężar. Wiedzieli, że nadszedł czas, że jeśli coś złego ma się stać, to stanie się teraz. Słyszeli nad sobą głosy rozmawiających Opiekunów, którzy nigdy nie byli tak blisko.
- Daj mi tego źrebaczka.
- Dobra. Za tamten plakat?
- Tak. I jeszcze tego psa. On jest taki słodki.
- Najpierw skombinuj mi coś jeszcze.
- Za tydzień ci przywiozę.
- Wtedy dostaniesz psa.
- Zgoda.
Wiedzieli, że koniec właśnie nastał. Strzała zebrała wokół siebie swoje dzieci. Maria położyła Perowi pysk na kłębie, wtuliła się w niego.
- Przepraszam – wyszeptała. - Za wszystko.
- Ja cię przepraszam - odparł i przytulił się do niej, łącząc z nią w jedno. Nie mogli dać się rozdzielić. Mimo wszystkiego, co kazano im mówić, w ich sercach trwało to dziwaczne uczucie - absurdalna miłość. Więc mieli serca? Nie. To niemożliwe.
- Dasz mi tego czarnego? - spytał głos w górze. Zapadł na nich wyrok.
- Nie, tego nie - a jednak ocaleli.
Po chwili pojęli, że nie na długo. Ogromne dłonie pochwyciły Silver Blue, wciąż mało przytomnego. Potem chwytały następnych i wciskały do worka.
Per splótł się z Marią najmocniej jak tylko mógł, lecz i tak ich rozdzielono i znikli w ciemności.
Rozpaczliwie próbował ją odnaleźć, czołgając się w mroku po innych ciałach. W ścisku rozerwał sobie ucho, zahaczając o coś kolczykiem. Słyszał jak pękały nogi innych.
Mario! Mario! Gdzie jesteś?
Rozpaczliwie podążał wciąż ku niej, gdy rzucano nimi i gnieciono. Tak upłynęły dziesiątki lat na czołganiu się w mroku, dziesiątki lat zanim ją wreszcie odnalazł łysiejącą i okaleczoną jak wszyscy inni. Znów się z nią połączył - z tą, którą kazano mu kochać i którą pokochał na wieczność..."
City'i nie mogła czytać dalej, wargi jej drżały, resztę także przejęły te słowa. Dzieci przylgnęły do Strzały. Per przytulił Marię. Włóczęga płakał z pochyloną głową.
- To moja wina – chlipał. - To ja was tu przyprowadziłem.
- Jesteś mężczyzną - skarciła go City'i nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nawet taki koniec był warty Historii - rzekła Strzała łamanym głosem, skurcz chwycił ją za szczęki i chwilę później rozpłakała się.
- Nie płacz, kochanie.
Jej ganaszy dotknęły wargi Robotka.
Stali tak, stali nad słowami o swojej śmierci.

Tym razem nie zapadła noc - od pewnego czasu już jej nie było. Nadszedł jednak czas, by się położyć. Sen długo nie przychodził, a gdy wreszcie nadszedł, przyniósł koszmary.
Gdy obudzili się kolejny raz, poczuli w sobie jakiś dziwny ciężar.
(...)
Znów się z nią połączył, z tą, którą kazano mu kochać i którą pokochał na wieczność.
- Kocham cię Mario - wyszeptał.
- Nawet teraz?
- Tak. Teraz. Nie trać nadziei, może jeszcze kiedyś...
- Jesteś głupkiem - płakała.
- Dotarłem tu. Mogę mieć nadzieję, że otrzymam więcej.
- Obyś się nie przeliczył.
- Kiedyś, w czyjejś wyobraźni, jeszcze będzie ciąg dalszy, taki na marginesie, jak tysiące historii. Taki, który tak nas nie zmęczy, nie wyssie.
- Mnie i taki by nie przeszkadzał - Maria uśmiechnęła się przez łzy.
- Zawsze będziemy ożywać w tej melodii, dla wielu pokoleń - marzył Per.
- A jeśli melodia przeminie? - zaniepokoiła się.
- Nie przeminie, my ją ożywimy. Jest wieczna, bo należy do Historii.

Od autora:
Proszę o miejsce w waszych sercach dla Marii i Pera (kimkolwiek by byli), dla Elejn i Arabis, dla wszystkich plastikowych koników. Nie zawiedźcie ich. Proszę, myślcie o nich i odnajdźcie „Joyride", piosenkę z której wyrosłam, która musiała zmienić świat dziecka, bo nadszedł na to czas.
Katarzyna Kwiecińska

09.05.1993 - Warszawa

W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenek Pera Gessle (Roxette): "Joyride" i "Church of your heart". Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...