Kejti's Factory - Opowiadanie
"Wyścig"
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Chciałabym podziękować wszystkim, bez których historia ta by nie powstała, a zwłaszcza: moim rodzicom, cioci Ewie, Bartkowi Stefańskiemu, Kasi Czajce, Natalii Berdyś-Kowalskiej, Klaudii Stachyrze, Kubie Olszakowi, Bożenie Szustowskiej, Adzie Radziwonowicz oraz Maćkowi Mikiewiczowi.

1. Pustkowie
- Nikt już nie wie, ile od tamtego czasu minęło zim, bo przestaliśmy je liczyć. Było to jednak bardzo dawno, bo nie ma wśród nas, ani nie było wśród naszych rodziców takich, który by tamte czasy pamiętali. Cała ziemia roiła się od koni, a konie te wznosiły miasta - mówił Maciej-Gwiazdor. Trudno było odgadnąć jak długo już chodził po ziemi, nie było w nim młodzieńczej werwy, ale nie spuścił też jeszcze głowy jak starcy. Jego dobrotliwe, ciemne oczy wciąż lśniły, głos miał ciepły i głęboki. Mówił powoli, dbając o to, by wszyscy go zrozumieli. Tkwiąca w nim siła, nakazywała słuchać jego słów. Został obdarzony jednak nie tylko siłą umysłu, lecz również siłą fizyczną. Był ciemnokasztanowatym ogierem średniego wzrostu, potężnym, o mocnych mięśniach grających lekko pod skórą w wielu miejscach naznaczoną bliznami, o nogach twardych jak z kamienia, z kopytami otoczonymi wianuszkiem dłuższych włosów. Wianuszek ten wyróżniał kiedyś najsilniejszych z końskiego społeczeństwa, lecz w tych czasach nic już nie było pewne.
- Co to są miasta? - wyrwał się z pytaniem młodziutki, jasnogniady ogierek Joe.
Maciej-Gwiazdor przyglądał mu się chwilę, patrząc poprzez tańczące płomienie ogniska.
- Miasta... – westchnął. - Nikt nie wie już dziś, czym były. Wiemy tylko, że żyło w nich wiele, wiele koni, więcej niż widzieliśmy przez całe życie, a te konie budowały domy piękniejsze i większe niż dom Koni Wysokiego Rodu w Dolinie Wyścigu, ale nie tylko domy budowały. Stworzyły też potworną broń zabijającą tysiące... Tysiąc to wiele więcej koni niż my, ci z Doliny i wszyscy, których znamy. Rozpętały wojnę z innym światem, tam, na niebie, wśród gwiazd. - Zadarł głowę spoglądając w mrok nocy.
- Jak? - znów zapytał podekscytowany Joe.
Maciej-Gwiazdor milczał przez chwilę.
- Tego już nikt nie pamięta. Zapomnieliśmy znaczenia bardzo wielu słów. Nie wiemy też co dokładnie znaczy słowo „wojna”. Wiemy, że wojna to walka, ale to jeszcze nie wszystko. - Przestał mówić i popatrzył po pyskach zebranych, zanim podjął opowieść na nowo. - Wojna zniszczyła nasz świat, miasta spłonęły, ziemia przestała rodzić trawę, niebo stało się fioletowe. Wielu z nas zginęło, a dzieci zaczęły rodzić się kalekie. Przez wiele zim spadały z nieba kawałki ziemi wypchnięte przez naszych wiele wiedzących praojców między gwiazdy, a na nich jeszcze żywe konie. One opowiadały o swoim świecie, ale wiedziały niewiele, a myśmy to i tak zapomnieli. Tacy jak my palili ogniska i czekali na zbłąkane dusze, by przyjąć je do ognia, tak jak i my to teraz robimy. Wtedy powstał nasz nigdy nie spisany kodeks praw, mówiący, że najwyższą wartość, spośród wszystkich rzeczy tego świata, jest nasze własne życie i je w pierwszej kolejności powinniśmy chronić. Dziś już dziwnym może się wam wydawać, że kiedyś było inaczej. - Przez grupę zebraną wokół ogniska przeszedł cichy pomruk w jednych pyskach protestu, w innych aprobaty. - Grupa młodych koni sprzeciwiła się Prawu - mówił dalej Maciej-Gwiazdor. - Chciały się bawić, nie chciały czekać, palić ognisk i wspominać dawnego świata. Odeszły szukając dla siebie miejsca na zniszczonej ziemi. Znalazły rajską dolinę. Były na tyle rozumne, że nie chciały dopuścić do powtórzenia się okropności walk i nigdy nie użyły przeciw sobie siły. By wyznaczyć dowódcę, stanęły do Wyścigu, przewodził im potem zwycięzca. Od tamtej pory wiosną i jesienią zbierają się wszystkie i biegną, by wiedzieć, kto jest najszybszy, kogo należy szanować. To właśnie Konie Wysokiego Rodu. Same tak się nazwały. Płynie w nas jedna krew, lecz życie w rajskiej dolinie zmieniło je i nie są już dziś do nas podobne. Są większe, są piękniejsze, ich sierść lśni, rzadziej chorują. Nie ma też wśród nich kalek, bo te wykluczają ze swojego grona. Koniem Wysokiego Rodu nie jest się tylko z urodzenia, trzeba jeszcze móc stanąć na Torze. My nie porzuciliśmy tradycji, chociaż chory świat osłabił nasze ciała wciąż wędrujemy. W zamian za trudy i ból otrzymaliśmy Moc, której ci z Doliny nie znają. Wiąż palimy ogniska, choć od czasów naszych pradziadów nikt nie spadł z nieba. Opowiadamy sobie to, co pamiętamy ze starych legend i żyjemy, by przetrwać do następnej zimy. – Zamilkł. To był już koniec opowieści.
- A czemu wszyscy nie stanęli do Wyścigu? - spytał bardzo dociekliwy Joe.
- Czemu? - Maciej-Gwiazdor był tym pytaniem oburzony. - Większość uważała to za coś śmiesznego, nie wartego ich wysiłku. Ja też tak myślę. Mądrość nie jest w nogach, jest w głowie, szkoda, że wszyscy tego nie zrozumieli. Nie powinniśmy się dzielić, nigdy, ale to nie nasza rola, by przystępować do Wyścigu, tylko ich, by z niego zrezygnować. - Podniósł głos, w jego oczach zaiskrzyły się odbitymi płomieniami ogniska, takie pytania jak to, ma które był zmuszony odpowiedzieć, rodziły w nim gniew.

Zapadała noc. Odległe niebo rozbłysło tysiącem gniazd. Tam, gdzieś, wśród tych jasnych punkcików były inne światy. Czy ktoś potrafił w to jeszcze wierzyć? Inne światy, może nie tak jak ten jałowe, może szczęśliwsze.
Maciej-Gwiazdor stał z uniesioną głową. Jego spokojne oczy, które widziały już nie jedno wpatrywały się w niebo i chłonęły tajemnicze piękno napełniając całe ciało dreszczem emocji. Cicho, tak cicho, że nawet sam siebie nie słyszał, zaśpiewał Pieśń Tułaczy spokojną i piękną, lecz mającą w sobie chłód gwiazd.
Don Kichot, wielki i nie młody już ogier o złotej sierści dorzucił drzew do ognia. Dzieci układały się do snu. Młodsze lub chore tuż przy ogniu, starsze w kolejnych rzędach, wszystkie do siebie przytulone, by grzać się nawzajem.
Zima tego roku przyszła niespodziewanie i była wyjątkowo ostra. W swoich codziennych wędrówkach z trudem przedzierali się przez zaspy sięgające nieraz i do brzucha dorosłym zwierzom. Maciej-Gwiazdor wiedział, że dla wielu wędrówka stawała się ponad siły. Śmierć zbierze swoje żniwo tej zimy - to było pewne i godził się z tym, jak ze zmiennością pór roku. Tak jak konieczne było nadejście zimy, a po niej wiosny pachnącej soczystą trawą, by mogło nadejść lato i żar lejący się z nieba, a po nim wilgotna jesień, tak konie musiały rodzić się i umierać. Słabsi odchodzili wcześniej, silni oglądali wiele wiosen.
Dorośli też powoli układali się do snu. Tylko nie Rols. Ten Który Najlepiej Zna Świat jeszcze przez wiele nocnych godzin miał biegać truchtem po górskich ścieżkach.
Lotna Niosąca Radość, uniosła głowę i patrzyła za nim.
Był dużym, dobrze zbudowanym ogierem o szarej, długiej sierści i brzydkim pysku. Była w nim siła i skupienie odznaczające tych, którzy władali potężną Mocą. Zawsze skoncentrowany, wpatrzony w swoje wnętrze, biegał, by zwiększyć swój i tak ogromny zasób Energii.
Lotna nie wiedziała o nim niczego, prócz tego, że przemierzył wiele dróg, że wciąż milczał i biegał zebranym kłusem. Podziwiała go i coś ją do niego ciągnęło. Bardzo chciała pobiec z nim. Nie mogła. Niosąca Radość też przebyła wiele trudnych dróg. Miała złamane obie przednie nogi. Nie zrosły się prosto. Prawej nie mogła do końca wyprostować, lewa pozostała wygięta w łuk zwijając się pod brzuchem. Galop i kłus nie były już dla niej.
Błękitne oczy klaczy posmutniały. Kiedyś, jakiegoś dnia wczesnej jesieni przyspieszyła kroku i na chwilę zrównała się z Rolsem.
- Co się stało, że nie możesz znaleźć pocieszenia? - spytała, taką miała Moc, wyczuwała tęsknoty, lęki i żale innych koni.
- Wiem, że tobie muszę odpowiedzieć - rzekł on. - Kiedyś kochałem. - To ją zabolało, choć nie potrafiła tego zrozumieć. - Była najpiękniejszą klaczą, jaką kiedykolwiek znałem. Srokata Afrodyta Wróżka - zamilkł na chwilę. - Zabrała ją zaraza.
- To było dawno - powiedziała Lotna, czytając w jego myślach.
- Wiele minęło zim - przyznał.
- Nie znalazłeś pocieszenia?
- Nie.
- A czy nie mogłabym ci pomóc?
- Dziękuję, Niosąca Radość, za twoje starania, ale mnie nic nie pocieszy.
Tak Lotna zaoferowała się, że zostanie jego klaczą, a on odmówił. Nie rozmawiali o tym więcej i nigdy nie padło już imię Wróżki.
Lotna złożyła głowę na ziemi, wzdychając ciężko.
Sen ogarniał grupę skuloną wokół ogniska. Maciej-Gwiazdor nadal patrzył w niebo. To, że przyzwyczaił się do śmierci to jedno, to, że to bolało, gdy zabierała dzieci, to drugie. W jego grupie był ciężko chory źrebiec – Czarnuch. Miał za sobą dopiero piętnaście zim. Kalectwo i choroba, której nazwy nikt już nie pamiętał, wykręciły mu nogi i trawiły bólem. Słabł z dnia na dzień, brnąc przez śnieżne zaspy. Maciej-Gwiazdor widział grymas, który na jego pysku zostawił ból. Wiedział, że koniec się zbliża. Myśląc o tym, patrzył na swojego syna.
Karino był drobnym kasztankiem o długich, mocnych nogach. Kiedyś Maciej-Gwiazdor nie wiedział, że to jego dziecko, ale nadeszła noc, kiedy z mroku wychynęła Biała Wiedźma. Wystraszył się najpierw. Obdarzona ogromną Mocą jednooka klacz cieszyła się złą sławą, ale wiele wiedziała i wiele mogła dokonać siłą swoich myśli. Zanim w walce nie straciła oka, rozpalała spojrzeniem ogień.
- Witaj Biała Wiedźmo – rzekł, lekko schylając głowę.
- Witaj Macieju-Gwiazdorze, doszłam do wniosku, że nadszedł czas na noc prawdy. - Zarzuciła głową tańcząc na tylnych nogach i zatrzymała się bokiem do niego, obdarzając go spojrzeniem jedynego, ciemnego oka.
- Cóż to znaczy?
- Popatrz na śpiące dzieci - nakazała mu. - Czy coś czujesz?
- Nie wiem.
- A pamiętasz Hegemonie?
Jak mógł nie pamiętać? Byli z sobą krótko, ale to była miłość jego życia, chwila szaleństwa, kiedy nie był już tułaczem, tylko rozpalonym namiętnością kochankiem. Znowu stanęła przed jego oczami niewysoka, okrągła kasztanka o delikatnym pysku i cienkich pęcinach.
- Widzisz?
- Nie wiem.
- Spójrz na dzieci.
Zadrżał, bo pojął, co chciała mu powiedzieć. Rozwarł szeroko oczy, ona zaśmiała się.
- Tak, to twój syn.
- Karino...
- Tak. Myślałeś, że to jedna z sierot. Prawda, że stracił matkę, ale wciąż ma ojca.
- Dziękuję - wyszeptał on.
- To nie wszystko. - Biała Wiedźma znowu się śmiała. - Ale druga wiadomość chyba mniej cię ucieszy synu.
Cofnął się.
- Ja...
- Tak – odpowiedziała. - Jesteś moim synem – rzuciła, znikając w mroku nocy.
Nie rozmawiał z nią już nigdy więcej, ale wiedział, że szła za nimi, że na niego patrzyła. Gdyby ją poprosił, pomogłaby, jej Moc była prawie nieograniczona.
Nie, sam uczył praw, więc musiał ich przestrzegać. Czarnuch umrze. Gdyby był jego synem... Wolał się nad tym nie zastanawiać. Karino żył, brykał, czasem przytulał się do jego szyi.
Pieśń Tułaczy zamarła na wargach Macieja-Gwiazdora i sam ułożył się do snu.
Biała Dobra Wróżka obserwowała go chwilę, czekała aż jego oddech wyrówna się.
Tak, to już sen.
Wysunęła się z pomiędzy nóg Dżoja, do którego przytulona zawsze spała. Była drobniutką, siwą klaczą, wzrostu nowo narodzonego źrebięcia, nie rosła.
Poruszając się skokami powędrowała między śpiącymi do Czarnucha.
- Jak się ciujeś? - spytała szeptem, przytulając się do jego szerokiej szyi.
Czarnuch otworzył oczy, wąskie i ciemne jak noc. Był kucem o długiej, zielonkawej sierści, z dużą głową i szeroką piersią, kiedy stał, wyglądał jakby miały przeważyć, nie pasując do reszty ciała drobnego i wykręconego chorobą. Dlaczego otrzymał imię Czarnuch, nie wiedział. Może ze względu na czarną łatkę między chrapami, może przez ciemne oczy. Nie wiedział też, kto mu to imię nadał. Miał nadzieję, że nie byli to jego rodzice, których nigdy nie poznał, bo swojego imienia szczerze nie znosił.
- W porządku - odpowiedział udając, że jest twardy. - Przyzwyczaiłem się już do bólu.
- Wciąś cię boli?
Na moment zamknął oczy, zamiast powiedzieć „tak”.
- Nie mówmy o tym - poprosił.
- Dobzie.
Milczeli chwilę.
- Ciarnuchu...
- Co? - rozczulało go, kiedy tak mówiła, chyba tylko w jej ustach lubił brzmienie swojego imienia.
- Boję się o ciebie - powiedziała.
- A teraz o co znowu? - spytał.
- Długo nad tym myślałam. Pamiętaś jak Maciej-Gwiazdor opowiadał nam o Onej i o Fifie?
- Pamiętam - przyznał.
- Ona, tak jak ty władała Mocą Spojzienia. Wciąś doskonaliła swoje umiejętności, miała w sobie wiele Energii, ale jej ciało było źbyt słabe i Energia wysadziła jej ocii...
- Uważasz, że moje ciało jest zbyt słabe?
- Nie - potrząsnęła głową, coś takiego nawet nie przeszło jej przez myśl. Podziwiała Czarnucha, to jak dzielnie znosił ból już od tak dawna. Był dla niej bohaterem. - Ale boję się, zie oślepnieś.
- Nie bój się - roześmiał się słabo. - Moja choroba pochłania tyle Energii, że nigdy nie będę miał jej tak dużo, jak Ona. Poza tym jestem ostrożny. Uczę się władania swoją Mocą i doskonale ją dzień po dniu, po trosze, nie tak intensywnie jak Ona. Nic mi się nie stanie.
- Na pewno Ciarnuchu?
- Na pewno - uśmiechnął się. - Śpij już. Przed nami ciężki dzień, jak wszystkie zimowe dni.
- Mogę spać obok ciebie? - spytała.
- Oczywiście - powiedział, a ona ulokowała się między jego przednimi nogami. Kiedy się poruszała dotykając go, ból w stawach odzywał się z nową siłą, ale Czarnuch nawet nie jękną. Lubił kiedy przy nim była.
Zasnęli oboje. Potem wrócił Rols i na krótko ułożył się do snu. Wtedy z mroku, z pomiędzy skał wyszła Biała Wiedźma i stała długo milcząca, wpatrzona w swojego syna. Cóż, na Pustkowiu nikt nie powinien wiedzieć, że najszacowniejszy z mędrców był jej synem. Miała na sumieniu wiele grzechów młodości, gdy rozhulana i szalona wykorzystywała nieraz swoją Moc do niecnych celów.
Odeszła przed świtem ze zwieszoną głową. Potem Biała wróciła do Dżoja. Maciej-Gwiazdor nie powinien zbyt często widzieć jej z Czarnuchem, nie powinien spostrzec, ani zrozumieć tego, co do siebie czuli. Tacy jak oni nie powinni wchodzić w związki. Tak mówiło Prawo.
Zanim wszyscy się obudzili i ruszyli w drogę, Rols raz jeszcze wybiegł w góry, by pracować nad swoją Mocą.

Znowu szli przez zaspy. Kosztowało to wiele wysiłku. Czarnuch został w tyle, wlokąc się noga za nogą. Zagryzł zęby, ale każdy krok wzbudzał nową fale bólu. Zwalniał coraz bardziej. Najpierw szedł z ostatnimi, potem za nimi o pół kroku, o całą długość, o wiele długości. Nie miał już siły. Wyciągał szyję. Chciał krzyczeć, ale był cichy. Tułacze zawsze bili cisi. Tułacze przyjmowali los bez protestu.
Pięknotka zatrzymała się i poczekała na niego. Była zgrabną kucką, kasztanowatą z konopiastą grzywą, o lśniącej sierści.
- Czemu na mnie czekasz? - W jego głosie zabrzmiała złość.
- Chciałam z tobą porozmawiać - powiedziała cicho.
- O czym? - zdziwił się.
- Właściwie to chciałam cię o coś prosić.
- Tak?
- Ja też władam Mocą Spojrzenia, tak jak ty, ale niewiele umiem. Czy mógłbyś mnie uczyć?
- Nie! - warknął wściekle, tak nagle, że aż odskoczyła w tył. - Nie mógłbym! Goń za innymi!
Zwiesiła głowę, nie chcąc pokazać mu nabiegających do oczu łez. Odwróciła się i puściła lekkim galopem drogą wydeptaną przez grupę. On został na końcu sam.
Trudno. Niech będzie sam. Był zły, zły na swoją słabość. Moc to było coś, co wyróżniało go spośród innych, tak, że tylko w marszu był ostatni. Nikt nie mógł lepiej władać spojrzeniem, nikt nigdy, a na pewno nie piękna klacz. On do tego kopyta nie przyłoży, on będzie dbał tylko o siebie.

Ponad szczytami gór brzmiała pieśń piękniejsza niż wszystkie pieśni jakie Tułacze wyśpiewali. Głos jej twórcy był silny i piękny. Powietrze drżało, a pieśń bez słów niosła się daleko odbita echem przez skały. Był w niej ból i tęsknota, i skarga, i potężne wyrzuty sumienia, a wszystko złączone w nierozerwalny związek w łańcuchu życia i śmierci.
Eunice zatrzymała się i uniosła głowę. Pieśń towarzyszyła jej już od dawna, ale teraz rozbrzmiała z nową siłą. Śpiewak był gdzieś w pobliżu. Stała zasłuchana, drżąc na całym ciele. Piękno napełniało jej pierś lekkością. Wzięła głęboki oddech.
Była drobną, siwą klaczą z niezbyt pięknym, wąskim pyskiem o szczupaczym profilu. Jej grupę zabrała zaraza, jak wiele grup w czasie ostatnich zim. Została sama z bratem.
Andere przeżył piętnaście zim mimo, że był chory. Choroba, której nazwy nikt już nie pamiętał, jak zresztą i wszystkich innych, wykręciła mu nogi dziwacznym skurczem, jednej z przednich nie dając się wyprostować, wygięła w bok głowę i utrudniła mówienie. Nie był jednak zupełnie bezradnym kaleką. Jego Moc pozwalała na kontrolowanie myśli innych koni. Wolał jednak z niej nie korzystać, rozumiał, że to nieuczciwe.
Zatrzymał się o pół kroku za siostrą, wzniósł wygiętą w bok szyję. Jego kasztanowata sierść płonęła rudym odcieniem, odznaczając się od śniegu.
- Czeeemu stoooimy? - wydusił.
- Ta pieśń - odpowiedziała szeptem Eunice. - Jest taka piękna.
Nagle w spokojne tony wkradł się zgrzyt, niepokój, zdrada, płacz porzuconej miłości. To wszystko wyczytała Eunice z pieśni bez słów i ruszyła za nią, by odnaleźć śpiewaka.
Szła zadzierając głowę i nadstawiając uszu. Gdzie był? Kim był? Był sam, nie należał do żadnej grupy, to wiedziała, to było w pieśni.
Spostrzegła go nagle i cofnęła się, nie wierząc. Stał na skalnej półce, wysoki i masywny kary ogier. Jego ciało znaczyły ogromne blizny, sierść była rzadka, długa i skudlona.
Umilkł w pół tonu. Przechylił na bok głowę, żeby się im przyjrzeć, potem zeskoczył w dół i podszedł do nich ciężko utykając na lewą, przednią nogę, kiedyś musiała być złamana. Znowu przechylił głowę, mrużąc oczy. Jego powieki i duże powierzchnie skóry wokół oczu były pozbawione sierści.
Eunice bez trudu odgadła, że źle widział.
- Witaj - powiedziała cicho. - Jestem Eunice, szukam grupy, która by mnie przyjęła.
- Wiwi...taj - wyjąkał. - Tu nie...niema grugrupy. Jja j...jestem ssam.
- Urzekła mnie twoja pieśń - powiedziała ona. - Czy mogłabym poznać twoje imię?
- J...jujudasz - zarzucił w tył głową. - Z...zdradziłłem. - Był w nim jakiś cień, coś co okaleczyło nie tylko jego ciało, ale i duszę. Zamknął się w sobie, odciął od świata, nie chciał wrócić. Chciał cierpieć w samotności, zadać sobie karę za coś, co zrobił wiele zim wcześniej, za co odebrał sobie imię. Wszystko to wyczytał z jego myśli Andere.
Eunice czuła się zakłopotana, nie chciała słuchać historii jego życia, chciała otrzymać od niego pomoc, wskazówkę dokąd iść.
- Czy wiesz, gdzie jest jakaś grupa? - pytała dalej.
- Z...zaprowadzę wwas.. G...górskie dr..drogi ssą ni...niebezpieczne - wydusił z siebie.
Eunice zgodziła się, choć nie rozumiała, jak ktoś o słabym wzroku mógł znaleźć bezpieczną drogę wśród skał. Mimo jej obaw Judasz poprowadził ich pewnie, znając każdą skałę i każdy kamień na wąskich, górskich ścieżkach.

Zapadał zmierzch. Don Kichot i jego cicha, młodziutka przyjaciółka Marion ułożyli drewno na rozpałkę. Ogień wzniecił Rols siłą woli.
Maciej-Gwiazdor patrzył w stronę, z której przyszli. Patrzyła tam też Pięknotka, z trudem powstrzymując drżenie nóg. Patrzyła tam i Biała, wstrzymując oddech.
- Gdzieś zapodział się nasz kaleka - parsknął z kpiną Ares, szpakowaty młodzieniec obdarzony Mocą Siły. Ares zawsze kpił z Czarnucha, a Czarnuch jeśli miał siłę, nie był mu dłużny. Dziś nikt nie zareagował na słowa Aresa. Czekali.
Był tam. Szedł wciąż ze zwieszoną głową, choć słaniał się na nogach. Tego dnia jeszcze miał dotrzeć do ogniska. Wszedł pomiędzy konie, w krąg ciepła. Głowa opadała mu coraz niżej. Jego oczy nabiegły krwią.
- Czarnuchu! - krzyknęła Pięknotka, przyskakując do niego.
On się nie zatrzymał. Postąpił w stronę ognia, ku płomieniom. Było mu zimno, bardzo zimno. Nie położył się, nawet się nie zatrzymał. Nagle zwalił się na bok, tracąc przytomność.
- Jutro się już nie obudzi - powiedział Maciej-Gwiazdor.
- Pomóż mu - pisnęła Pięknotka.
- Nie możemy mu pomóc - powiedział Maciej-Gwiazdor. - Zabrakło w nim Energii.
Milczeli, patrząc na ciało nieprzytomnego młodzieńca. Rano odejdą i zostawią go tak leżącego.
Pięknotka próbowała się uspokoić, zachować pozory obojętności. Nie mogła. Za to Biała milczała doskonale obojętna, wpatrzona w płomienie.
Maciej-Gwiazdor uniósł głowę, spojrzał w gwiazdy. To naprawdę bolało, kiedy śmierć zabierała dzieci.
- Macieju-Gwiazdorze. - Pięknotka stanęła przed nim drżąc na całym ciele. - Opowiadałeś nam kiedyś, że możliwe jest przeładowanie Energii, gdy komuś jej zabraknie, a ktoś inny ma jej dużo i...
- Prosisz mnie, żebym zrobił to dla Czarnucha? - spytał on.
- Tak - skinęła głową.
- Posłuchaj. Mnie też boli jego śmierć.
- On jeszcze nie umarł - pisnęła.
- Ale umrze. Wiesz jakie jest Prawo, nie możemy narażać życia dla ratowania innego, nie wiedząc, czy to przyniesie jakieś rezultaty. Przeładowanie Energii jest niebezpieczne, zagraża życiu. Poza tym, kto z nas ma jej tak duży zasób, by mógł się nią dzielić?
- Rols – rzuciła, nie zastanawiając się.
- Nie sądzę, żeby się zgodził. On, w przeciwieństwie do ciebie, nie ma powodów, żeby łamać Prawo, ale o tym z nim już rozmawiaj.
- Dobrze - zwiesiła głowę i wróciła do ogniska. Czekała, bo Ten Co Najlepiej Zna Świat jak co wieczór pobiegł w góry.

Mijały nocne godziny. Rols nie wrócił. Pięknotka zasnęła. Maciej-Gwiazdor śpiewał półgłosem o wątpliwościach i bólu.
Z mroku wyłoniła się postać potężnej, siwej klaczy. Bił od niej majestat i siła. Unosiła wysoko głowę, przekręcając ją na bok. Patrzyła na Macieja-Gwiazdora jednym, jedynym okiem. Wzdrygnął się. Co takiego się stało, że przyszła?
- Witaj Biała Wiedźmo – rzekł. - Co cię sprowadza?
- Witaj. Wyczułam zwątpienie w twoim sercu.
- Tak – przyznał. - Umiera jedno z dzieci mojej grupy, a wiesz, że mógłbym mu pomóc tylko łamiąc Prawo.
- Prosisz mnie o pomoc? – spytała, wspinając się na tylne nogi. Wciąż była piękna i silna, a jej sierść lśniła. Potrafiła dzięki swojej Mocy dokonywać cudów.
- Nie ośmieliłbym się - rzekł cicho. Ona się zaśmiała.
- Tak – powiedziała. - Wiesz, że dla mnie to proste i wiesz, że tacy jak ja nie powinni mieszać się w sprawy prostych Tułaczy. Zresztą, ty sam znajdziesz rozwiązanie, bo to twoja, nie moja sprawa.
- A gdyby to był mój syn? - spytał.
- Ty na to odpowiedz. Jesteś mędrcem - odwróciła się.
- Nie pomogłaś mi Biała Wiedźmo - zawołał za nią.
- Pomogłam - odpowiedziała. - Ty znasz już rozwiązanie - rzuciła i odeszła, ginąc w mroku.

- Czy mogę z tobą porozmawiać. - O świcie Pięknotka stanęła przed Rolsem. Czarnuch żył jeszcze, ale nie odzyskał przytomności.
- Tak? - Ten Co Najlepiej Zna Świat pochylił się.
- Wiesz, że Czarnuchowi zabrakło Energii. - Nagle nie wiedziała, jak to wszystko powiedzieć - A ty... Ty masz dużo Energii i umiesz nią władać jak nikt inny. Czy mógłbyś przeładować ją w niego? - wyrzuciła wreszcie.
- I ocalić na jeden dzień, zanim znowu się nie wypali? Wiesz, że ryzykowałbym swoim życiem? Nikt z tych, których możemy pamiętać, nie zdobył się na to.
- A jeśli Czarnuch znajdzie w sobie siłę?
- I dożyje do wiosny - skończył za nią Ten Co Najlepiej Zna Świat. - Zabierze go następna zima. My, Tułacze, nie możemy mieć wątpliwości, nie mówimy jeśli. - Jego głos brzmiał zupełnie spokojnie.
- Więc odmawiasz? - Było w niej wiele żalu i złości.
- Nie - potrząsnął głową Rols. - Tylko przypominam ci, jak powinni postępować Tułacze. Nie powinienem narażać swojego życia, ale nie uważam, żeby było komuś jeszcze do czegoś potrzebne, nawet mnie.
- A więc...
- Macieju-Gwiazdorze - Rols podniósł głowę i odezwał się głośno, tak, żeby wszyscy go słyszeli. - Zdecydowałem. Przeładuje Energię.
- W porządku - odpowiedział Maciej-Gwiazdor. Rzeczywiście nocą podjął decyzję.
Rols stanął nad nieprzytomnym Czarnuchem. Pięknotka wstrzymała oddech. Zapadła cisza. Na pozór nie działo się nic, tylko powietrze stężało. Było im trudno oddychać. Nie wiedzieli, czy dlatego, że coś się zmieniło, czy z podniecenia. Potem Rols zaczął drżeć. Maciej-Gwiazdor cofnął się. Czy coś było nie tak? Nie wiedział.
Pięknotką wstrząsnął dreszcz. Rols dygotał coraz silniej. W jego wyłupiastych oczach pojawił się lęk. Chwila stała się nieskończonością.
W końcu Rols szarpnął się, przewracając w bok. Napięcie prysło. Ten Co Najlepiej Zna Świat leżał oddychając ciężko, łapał powietrze wargami.
Czarnuch poruszył się, otworzył oczy i uniósł głowę.
- Śpij - powiedział Maciej-Gwiazdor łagodnie. - Dzisiaj nie pójdziemy dalej.
Rols podniósł się. Chwiał się na nogach, ale żył i miał żyć. Przeładowanie Energii powiodło się. Tego wieczora Ten Co Najlepiej Zna Świat jak zawsze biegał, a rano wszyscy ruszyli dalej. Pięknotka mogła odetchnąć, wysoko unosząc głowę i śmiejąc się do gwiazd. Biała za to beznamiętnie wpatrywała się w ogień. To nie ona ocaliła przyjaciela. Ona podporządkowała się Prawu.

Stromizny i skały były już za nimi. Szli teraz dnem doliny wiosną pewnie pełnej pachnących traw i kwiatów, teraz jednak ginącej w śniegu. Dla Andere było to ciężkie wyzwanie. Zostawał w tyle. Eunice i Judasz często przystawali, czekając na niego. Kary ogier mimo kulawizny poruszał się szybko i zwinnie, nieraz wyprzedzając ich oboje. Nie mówili prawie wcale, Judasz nie chciał. Eunice rozumiała to doskonale. Mówienie musiało go męczyć i drażnić jak jej brata. Dużo myślała o karym, o tym co mógł przeżyć, czemu zaszył się w górach, czemu się jąkał, a tak pięknie śpiewał. Czemu tak szybko zdecydował się, że ich poprowadzi. Nie, to ostatnie rozumiała. Powiedział, że zdradził. Chciał teraz odkupić winy. To było zupełnie proste. Zdradził. Pewnie klacz. Nie pytała. Nie chciała go zranić.
Zapadał zmierzch. Andere stanął. Nie musiał niczego mówić, to jak był zmęczony, widać było w jego rdzawych oczach.
- Zostaniemy tu na noc - powiedziała Eunice, chociaż tu nie było żadnym konkretnym miejscem i nie dawało schronienia przed chłodem.
Klacz przez chwilę dreptała w koło, żeby ubić śnieg, a potem położyła się na ziemi. Andere wtulił się w nią.
- B...będzie c...ci zi...zimno - odezwał się Judasz.
Ona poderwała w górę głowę, tak zdziwiona, jakby już zapomniała, że on umiał mówić.
- Będzie mi zimno, ale możesz położyć się koło mnie. Wtedy mnie ogrzejesz, a tobie też będzie cieplej - powiedziała.
- J...ja? – wyjąkał. - J...ja z...zdra...dziłem. N...nie brzy...brzydzisz ssię?
- Jak chcesz – odpowiedziała. Położyła głowę na ziemi i od razu zapadła w niespokojny sen. Nie zamierzała się nim przejmować. Coś nie tak było z jego umysłem. Nic nie mogła na to poradzić.
Judasz stał przechyliwszy głowę i patrzył na nią. Klacz drżała z zimna. Nie powinien na to pozwolić, ale nie mógł też zbliżyć się do niej, on zdrajca, on, którego ciało pokrywały blizny. Chciał się do niej przytulić. Był samotny. Odgonił tę myśl. On musiał być sam już do końca, ta jedyna zginęła, czekając na pomoc, której nigdy nie udzielił. Lecz jeśli i młoda Eunice umrze, z zimna właśnie, na jedną z tych chorób, które przynosi zimowa pora? To znowu będzie jego wina. Nie mógł do tego dopuścić. Położył się obok klaczy. Postanowił, że obudzi się przed świtem, przed nią, żeby Eunice nie dowiedziała się czemu nie zamarzła, żeby nie dowiedziała się kto ją ocalił.
Klacz westchnęła przez sen. Było jej tak dobrze.

Obudziła się pierwsza. Przez chwilę nie chciało jej się otworzyć oczu. Było jej tak ciepło. Nie rozumiała dlaczego. Uniosła powieki. Skąd wzięło się koło niej to wielkie, kare zwierze? Ach, przecież to Judasz - przypomniała sobie. W końcu się zdecydował i położył obok niej.
Nagle pojawił się wstręt. Poczuła przy swojej skórze jego skórę pokrytą bliznami, pełną stwardnień i zgrubień. Wzdrygnęła się. Brzydziło ją jego ciało. Nie mogła być jednak na niego zła. Ogrzał ją jak potrafił. Powinna nawet być mu wdzięczna. Była wdzięczna. To nie była jego wina, że tak wyglądał.
Skubnęła go wargami w szyje. Jego długa grzywa załaskotała ją w nos. Raz jeszcze skubnęła go wargami.
Odskoczył nagle.
- Prze...prze...przepra...szszam - jęknął.
- Nie przepraszaj – powiedziała uśmiechając się. - Dziękuję ci Judaszu, że mnie ogrzałeś.
Spróbował się uśmiechnąć.
- Nie wiem, co zrobiłeś w swoim życiu - powiedziała łagodnie. - Ale dla mnie jesteś bardzo dobry i dziękuj ci za to.
Judasz uspakajał się powoli.
- Ch...chodźmy j...już – poprosił, prostując nogi. Stawy mu skrzypiały.
Eunice delikatnym dotknięciem obudziła Andere.

Następnego dnia koło południa Eunice zatrzymała się, widząc ogień.
- Dotarliśmy - oznajmiła.
- T...tak. S...słyszę k...konie - przyznawał Judasz stając. - I...idź. Jja z...zostaję.
- Dlaczego? – spytała. - Myślałam, że pójdziesz z nami.
- Ni...nie. - Przez całe jego ciało przeszedł skurcz. - Jja m...uszę bbyć ssam.
- Ależ nie - powiedziała cicho. - Nie musisz być sam. To naprawdę nie ważne, co zrobiłeś kiedyś. Odpokutowałeś już za swoje przewinienie. Długo byłeś sam w górach, prawda?
Skinął głową.
- I twoje ciało wiele przeszło. Nie bój się już. - Współczucie wzbierało w niej. Zapragnęła mu pomóc, być z nim, pomagać i liczyć na pomoc, co noc czuć przy sobie ciepło drugiego ciała. To, że był chory nic nie znaczyło. Opanowała już wstręt, a na tej ziemi wszyscy prawie byli chorzy, jak choćby jej brat. Patrzyła na jego pysk, na szorstkie chrapy i blizny wokół oczu. Próbowała nie dostrzegać wszystkich szpecących go szczegółów, tylko kontury, linie. Pysk miał długi, prosty, ganasze harmonijne, lekko zarysowane, uszy drobne i wąskie, mocną szyję. Może był kiedyś przystojny. Oczy miał ciemne, szkoda, że zasnute mgłą. - Choć ze mną. Będziemy razem. Razem nie musimy się bać niczego.
- A...a o...oni?
- Zrozumieją, zapewniam cię – wyszeptała. - Palą ogień na znak, że przyjmą każdą zagubioną duszę. Chyba wiesz?
- Wi...wiem, ale z...za...wsze u...uwa...żżałem, żże t...to cco z...zrobiłem...
- Nie mów nic – poprosiła. - To niepotrzebne - zapewniła i wszyscy troje zbliżyli się do obozowiska grupy.
Na spotkanie wyszedł im potężny kasztan, o ciele naznaczonym szramami.
- Witajcie – rzekł. - Jestem Maciej-Gwiazdor, mędrzec.
- Witaj – odpowiedziała, skłaniając głowę. - Szukamy schronienia.
- Dosiądźcie się więc do ogniska. Podajcie tylko najpierw swoje imiona.
- Jestem Eunice - powiedziała siwa klacz - a to mój brat Andere i mój przyjaciel Judasz Śpiewak – oznajmiła, nie pozwalając mu samemu się przedstawić. Maciej-Gwiazdor skłonił się przed nimi. Zrozumiał czego klacz dokonała. Taki był zwyczaj. Mimo, że Judasz odebrał sobie imię, a tym samym prawo do nadania sobie z czasem jego drugiej części, dopełnienia, Eunice mogła mu nadać drugie imię. Zrobiła to z wdzięczności i z dobroci serca. Nie był już zdrajcą. Był teraz Tułaczem równym z innymi.

- Ciarnuchu. - Biała przytuliła się do szyi kuca. Był środek nocy, a oni obozowali na zboczu, pod skalnym urwiskiem.
- Tak?
- Jest coś, o cim chyba powinieneś wiedzieć - wyszeptała.
- Co masz za wiadomość dla mnie? - uśmiechnął się.
- Chciałabym z tobą porozmawiać o Pięknotce. Prosiła cię, ziebyś ją ucił, prawda? - spytała.
- Tak, to prawda.
- I będzieś?
- Nie. - Jego głos stał się nagle ostry i nieprzyjemny.
- Dlaciego?
- Może to źle zabrzmi – powiedział, nie patrząc na klacz. - Ale ona jest kucykiem, jest piękna, jeśli będę ją uczył, jej Moc zrówna się z moją. Rozumiesz to? Stanie się lepsze ode mnie, bo ja jestem kaleką. - Łza zawisła w kąciku jego ciemnego oka, nie wypłynęła.
- Ale ona cię kocha - powiedziała Biała całkiem poważnie.
- Jak to? - Czarnuch poderwał głowę. - Skąd wiesz? Pewnie ci się wydaje.
- Nie - potrząsnęła głową. - Kiedy zabrakło ci Energii, to ona pziekonała Rolsa zieby dokonał pzieładowania. Bardzio się o ciebie martwiła. Płakała.
- Myślisz... - Czarnuch zapatrzył się w miejsce, gdzie nocne niebo łączyło się ze skałami. - Przecież jestem kaleką... I nigdy nie dostaniemy pozwolenia na związek. - W jego głosie brzmiała jednak nutka nadziei.
- Nikt cię nie będzie kochał za zdrowe nogi, nawet jeśli Prawo stawia im jakieś wymagania.
Czarnuch nie słuchał jej. Jego uwagę przykuł jasny punkt na nocnym niebie, z ogromną prędkością lecący w dół.
- Popatrz... - wyszeptał i ona też spojrzała.
- To gwiazda. - Otworzyła pysk i już go nie zamknęła. Szeroko rozwarła oczy.
Czarnuch dźwignął się. Był podniecony.
Jasny punkt rósł i rozbłyskiwał czerwonym, migotliwym światłem, zbliżając się ku skałą.
Runął na ziemię po drugiej stronie rozpościerającej się u ich nóg doliny. Huk wstrząsnął ziemią. Szczyty gór zatrzęsły się. Jasne światło uderzyło ich w oczy, oślepiając i zadając ból. Czarnuch zacisnął powieki, ale nie znalazł pod nimi ciemności i pomyślał, że ten zadający ból blask już go nie opuści, że nie znajdzie przed nim schronienia. Ale światło przygasło, barwiąc krwawą łuną niebo.
Czarnuch otworzył oczy. Przez chwilę widział nieostro. Światło przed nim drgało, przybierając ciepłą barwę ognia. To był ogień. Coś, co spadło z nieba, płonęło po drugiej stronie doliny.
- To nie była gwiazda - wyszeptała Biała Dobra Wróżka.
- To statek świetlny. - Maciej-Gwiazdor wypowiedział jedno z zapomnianych słów. Nie spał już, nikt z grupy już nie spał, obudził ich błysk i drżenie ziemi.
Judasz zwiesił głowę i cofnął się.
- O...o...ogień, oogień. - Drżał na całym ciele. Stare wspomnienie odżyło w nim z ogromną siłą, coś zabolało w skołatanym mózgu, w którym już nic nie było na swoim miejscu.
- W porządku, już w porządku - wyszeptała Eunice, przytulając pysk do jego szyi i lekko szczypiąc go wargami.
- Statek? - spytał Rols. - Wszyscy chyba znamy legendy o koniach spadających z nieba, ale to się nie zdarzyło od wielu zim.
- Teraz się jednak zdarzyło - zauważył Don Kichot.
- Powinniśmy tam pójść i sprawdzić co się stało - rwała się Lotna. - Czuję, że jest tam ktoś potrzebujący pomocy.
- Tam jest ktoś obdarzony Mocą - podskakiwał mały Joe umiejący czytać w myślach.
- Pójdziemy tam - oznajmił Rols.
- To nie potrzebne ryzyko - odpowiedział na to Maciej-Gwiazdor. - Pójdziecie tam rano, kiedy ogień zgaśnie. Jeśli ktoś tam był, nie miał prawa przeżyć, jeśli przeżył, jest ciężko ranny, nie pomożecie mu. Nie zapominajcie, że zimą musimy wędrować, choćby po to, żeby znaleźć pożywienie i nie zamarznąć.
- Przecież po to jesteśmy na Pustkowiu, po to, żeby pomagać - rzuciła Lotna.
- Pomagać tak - rzekł Maciej-Gwiazdor - ale na tyle, na ile to nie zagraża życiu pomagającego. W sumie kończy się to przyjęciem do ogniska.
- Dobrze - parsknęła gniewnie Niosąca Radość. - Może tak patrzy na to mędrzec, ale o tym kogo i jak będziemy ratować, zadecydujemy dopiero, gdy kogoś żywego znajdziemy. Teraz idę tam. - Postąpiła parę kroków ku dolinie. - Rols, a ty? - rzuciła jeszcze.
- Ja też - Ten Co Najlepiej Zna Świat rzucił pewnie, ruszając za nią truchtem. Strzelił jeszcze ogonem, szare włosy, będące jego jedyną ozdobą, rozwiały się za nim.
Razem pobiegli ku dolinie, choć kulejącej Lotnej trudno było dotrzymać mu kroku. Została w tyle. To nic. Kiedy dotrą do celu, znów staną obok siebie. Przez moment poczuła dziwny dreszcz pod sercem, bo oto oni dwoje ruszyli sami w drogę połączeni wspólną myślą. To była tylko chwila, potem myślała już tylko o tym, co znajdą po drugiej stronie doliny.
Grupa ponownie ułożyła się do snu.

Dotarli w pobliże statku. Ogień już przygasł. Nie zniszczył materiału, z którego statek był zrobiony. Ten, twardszy niż cokolwiek, co Tułacze znali, pogiął się tylko przy upadku.
Od razu zobaczyli tego, który przeżył. Szedł ku nim, słaniając się na nogach, ciągnął zadem i zarzucał na boki głową. Lotna spostrzegła, że był silnie wycieńczony i przerażony, a parł w przód tylko dlatego, że jego umysł nie znalazł jeszcze innej możliwości.
Zatrzymał się widząc ich. Szeroko rozwarł i tak ogromne oczy, przekrwione białka błysnęły w mroku.
- Ona tam jest - wydusił z siebie. - Ona tam została. - Wtedy zabrakło mu sił. Nogi ugięły się pod nim i runął na kolana. - Pomóżcie jej - poprosił głosem rozrywającym mu piersi. - Ona żyje. Ona została. Pomóżcie jej. - Głos zamarł mu w gardle, głowa opadła na ziemię.
- Ja pójdę - rzucił Rols. - Ty zostań z nim. - Skoczył do wnętrza statku, pomiędzy płaty cienkiego, lecz twardego materiału, w mrok pachnący ogniem i krwią.
Już na początku potknął się o jakieś ciało. Spojrzał pod nogi. Gniadosz miał złamany kark, kręgi wystawały z pomiędzy włosów ciemnej grzywy. Rols wzdrygnął się i pobiegł dalej.
Znowu się potknął. To była głowa klaczy pozbawiona oczu, z rozpękniętą czaszką. Mózg wytrysnął na ziemię. To chyba nie była ta, o której mówił tamten ogier, miała przecież żyć.
Szedł dalej, zagłębiając się w mroku tunelu. Przestawał widzieć cokolwiek.
Nagle korytarz się skończył. Rols natrafił nosem na zimną ścianę. To dziwne, że zostało po tych płomieniach coś zimnego.
Ściana. Szybko myślał. Może powinien gdzieś skręcić, może droga rozgałęziała się, tylko nie spostrzegł tego w mroku.
Usłyszał jęk. Pochylił się. Dotknął wargami pustki. Pochylił się niżej i jeszcze niżej. Poczuł ciepło ciała i szorstką, krótką grzywę. Może żyła, ale była przygnieciona.
Czemu pomyślał, że to właśnie ona?
Coś zwaliło się na nią, blokując przejście. Jako Tułaczowi powinno mu to wystarczyć, powinien zawrócić i odejść, ale tamten poprosił: „pomóżcie jej” i on zamierzał pomóc. Wiedział, że ma na to siłę. Siła to jednak nie było wszystko. Było jeszcze coś na tej ziemi, o czym wielu Tułaczy zapomniało. On stracił Wróżkę. Niech tamten nie straci swojej klaczy. Naparł barkiem na zimną ścianę napinając wszystkie mięśnie.

Lotna patrzyła na nieprzytomnego karego ogiera. Był duży, ale nie wyglądał na silnego. Może był nawet nieco zbyt tłusty. Sierść miał długą, gęstą, a jego grzywa sterczała we wszystkich kierunkach. Było w nim coś takiego, że wydał jej się bardzo bezradny i jakoś nie pasujący do tego świata. No tak, spadł przecież z nieba. Nagle spostrzegła dziwny blask przy jego prawym uchu. Pochyliła się. Kary miał ucho przebite błyszczącym, twardym i zimnym kółkiem. Nie potrafiła tego czegoś nazwać.
- Niosąca Radość! - zawołał zdyszany Rols. - Niosąca Radość, znalazłem klacz!
Tak jak mogła najszybciej, pobiegła ku niemu kulawym krokiem i pomogła odciągnąć ciało nieprzytomnej klaczy od statku.
Pracowali razem, aż do świtu ciągnąc przez dolinę dwa ciała, raz klaczy, raz karego. Chwytając za grzywy i ogony wlekli tę dwójkę przez zaspy. Pot zlewał ich boki. Poświęcali swoją Energię dla innych łamiąc Prawo. Dlaczego? Rols znał śmierć, a Lotna taka już była, nie przez pomyłkę otrzymała swoje imię.

O świcie grupa zebrała się przy ciałach, by obradować nad dalszymi losami karego i klaczy. W jasnym świetle poranka wyraźnie zobaczyli jej szczupłe, lecz mocne, umięśnione ciało. Sierść miała śnieżnobiałą, nie licząc dwóch czarnych łat, z których pierwsza oplatała klatkę piersiową i schodziła po przednich nogach do nadgarstków, a druga pokrywała zad, po tylnych nogach schodząc aż do pęcin. Jej krótko obcięta grzywa i bujny ogon były żółtawe. Mimo tak oryginalnego umaszczenia nie dało się ukryć, że była brzydka. Brzydki był jej zbyt długi pysk z wysuniętą do przodu potężną dolną szczęką i z silnie zarysowanymi ganaszami.
- Są nieprzytomni - powiedział Maciej-Gwiazdor. - Nie pomożemy im. Powinniśmy ich tu zostawić i iść w swoją stronę. Jeśli przeżyją, może jeszcze kiedyś ich spotkamy.
- A cóż za niebezpieczeństwo tkwi w zostaniu z nimi? - spytała Lotna, która polubiła już karego, chociaż nie potrafiła tego zrozumieć.
- Musimy szukać pożywienia - tłumaczył Maciej-Gwiazdor.
Czarnuch nie słuchał ich, nie wiele obchodziło go to, co się działo. Kulawym krokiem podszedł do Pięknotki i ni stąd ni zowąd oznajmił szeptem.
- Będę cię uczył.
- Co? - podskoczyła zdziwiona.
- Będę cię uczył – powtórzył spokojnie, patrząc w jej ciemne, brązowe oczy przysłonięte długimi rzęsami. Była piękna. Jego serce przyspieszyło rytm. - Biała mi powiedziała. Dziękuję.
- Nie mogłam postąpić inaczej. - Uśmiechnęła się, trzepocząc rzęsami i pochylając kokieteryjnie głowę.
- Jesteś prześliczna, kiedy się uśmiechasz - powiedział Czarnuch, a ona cichutko parsknęła.
- Jesteś bardzo miły - tak gubili się w wymianie grzeczności, oboje zbyt nieśmiali, by powiedzieć coś mądrzejszego.
- W porządku - rzuciła Lotna. - Więc zabierz grupę i krąż po okolicy. Ja z nimi zostanę. Jakoś sobie poradzimy, a gdy odzyskają przytomność i wydobrzeją, dołączymy do was wszyscy.
- Niech tak będzie - zgodził się Maciej-Gwiazdor.
- Ja zostanę z Niosącą Radość - oznajmił Rols.
Maciej-Gwiazdor zgodził się i na to, a potem ruszył z grupą w dalszą drogę.
Nocą Judasz śpiewał o wielkiej katastrofie, o śmierci i o poświęceniu dla ratowania życia. Tu w pieśń wkradł się zgrzyt bólu, wyrzut sumienia, śpiewał bowiem o tym, na co sam się nie zdobył. Jego głos unosił się nad doliną i wzbijał pod niebo. Lotna nadstawiała uszu, chłonąc melodię całą sobą, nie przerywając jednak nucenia własnej pieśni. Patrzyła na pysk karego, dziwnie delikatny i miękki. Rols biegał.

Kary otworzył oczy, wielkie, brązowo-zielone urzekły Lotną.
- Gdzie jestem? - spytał półprzytomnie.
- Na Pustkowiu - odpowiedziała.
- Dlaczego nie macie domów? Czy kontynuujecie tradycję Grupiarzy? - pytał dalej.
- Nie mamy domów, ale nie wiemy, kim są Grupiarze, nie powinieneś jednak zapominać, że kultura wymaga, żebyś najpierw się przedstawił, a potem pytał. Ja jestem Lotna Niosąca Radość.
- Ja jestem Per. Czy mój numer też chcesz znać? - Z trudem uniósł głowę. Zajęczał.
- Jaki numer? - Niosąca Radość nie zrozumiała go.
- Identyfikacyjny. Wszyscy je mamy - rzucił, a w jego oczach odbiło się przerażenie.
- Nic o tym nie wiem - powiedziała spokojnie - i nie wiem, co znaczy słowo „identyfikacyjny”.
- Charakterystyczny - rzucił bez zastanowienia. - Który to rok?
- Rok?
Czy ta klacz o niczym nie miała pojęcia? Zadrżał.
- Nie liczycie lat?
- Chyba zim? - zdziwiła się. - Każdy z nas liczy dla siebie, ile zim przeżył, po co liczyć inaczej?
- Nie wiem. - Potrząsnął głową. Czaszkę rozerwał mu nagły ból. Żołądek skręciły mdłości. - Żeby wiedzieć. - Ból wykręcił mu pysk. - Więc przegraliśmy wojnę?
- Wojna była wiele pokoleń temu, już o tym zapomnieliśmy - wyjaśniła.
- Dla mnie trwała jeszcze wczoraj. - W jego głosie zabrzmiała nutka złości. Opuścił głowę na piasek i zmrużył oczy. Szukał ucieczki od bólu. - Czemu tak boli mnie głowa?
- Spadłeś z nieba. Jesteś potłuczony - wyjaśniła Lotna.
Wtedy nadbiegł Rols i parskając zatrzymał się przy Niosącej Radość.
- Obudził się?
- Tak. Ma na imię Per i mówi dziwne rzeczy.
- Imię też ma dziwne - skomentował Ten Co Najlepiej Zna Świat.
- I nic mi na ten ból nie dacie? - spytał Per histerycznie. - Jakieś proszki, kompresy. Nie będziecie mnie leczyć?
- „Leczyć”? Nie wiem, co to znaczy - powiedziała Lotna. - Nie wiem też, co to są „proszki” i co to są „kompresy”.
- Więc mam tak cierpieć? - Złość mieszała się w jego głosie z bólem i żalem.
- Co w tym dziwnego? - spytał Rols.
- Ból sam z czasem minie - dodała Lotna. - A jeśli nie, będziesz musiał się przyzwyczaić. To jest możliwe.
- Wy naprawdę nie leczycie? - Nie mógł tego zrozumieć.
- Co to znaczy? - Lotna odpowiedziała pytaniem na pytanie. Ta rozmowa dla obojga z nich była zbyt trudna.
- No... - westchnął Per. - Jak ktoś jest chory, to się go leczy, żeby żył, żeby był zdrowy. Daje mu się różne specjalne rzeczy do jedzenia i łykania, zioła, różne wywary, mikstury...
- Nie znamy większości słów, których używasz - przerwała mu Lotna. - Ale myślę, że my po prostu nie leczymy i to wszystko. Śpij teraz lepiej, jeśli chcesz, by ból minął.
- Jeszcze jedno - powiedział Per, znowu unosząc głowę. - Jak czuje się Maria?
- Srokata klacz? - upewnił się Rols.
- Tak.
- Ciągle jest nieprzytomna - powiedziała Lotna. - Ale nie martw się. Ona jest silna, silniejsza niż ty.
- Wiem - zamknął oczy.
- Teraz ja zapytam. - Lotna na chwilę jeszcze przywróciła Pera rzeczywistości. - Co masz w uchu?
- Kolczyk.
- Do czego służy?
- Do ozdoby.
- To znaczy, że z tym ładniej wyglądasz? - Lotna niczego nie rozumiała.
- Ja tak myślę - rzucił Per, westchnął ciężko i zamknął oczy. Już go nie było. Zasnął zagłębiając się w ciemności i pustce.
- Co o tym sądzisz? - Lotna spytała Rolsa.
- Nie wiem, Niosąca Radość, ale albo gdzieś tam na niebie żyją inne konie, albo ten przybył z przeszłości.
- Jak?
- Skąd mam wiedzieć? Pójdę powiedzieć o wszystkim Maciejowi-Gwiazdorowi, może on to wytłumaczy. - Rols odszedł parę kroków. Zatrzymał się. Obejrzał. - Uważaj na tego, jak mu tam, Pera. Nie podoba mi się – dodał.
Lotna nie odpowiedziała, tylko skinęła głową. Rols puścił się lekkim galopem przez dolinę, a ciepły wiatr zwiastujący wiosnę szarpał jego grzywę.

- Jestem Maciej-Gwiazdor Mędrzec. - Potężny kasztan stanął przed Perem. - Muszę zadać ci parę pytań, bo ty pytałeś o dziwne rzeczy Niosącą Radość. Mówiłeś o wojnie. Podobno brałeś w niej udział. Wytłumacz nam, jak to możliwe, skoro minęło już tyle pokoleń?
Mimo, że ból wciąż rozrywał mu czaszkę Per podniósł głowę i spróbował usiąść. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że nie tylko głowa go boli, ale dosłownie każda część ciała. Jęknął.
- Nie wiem, co powinienem powiedzieć. Wojna nigdy mnie nie interesowała – przyznał. - Jak do niej doszło, też nie wiem, tego chyba nikt nie wiedział poza zwierzętami z rządu.
- Co to jest „rząd” - spytał rzeczowo Maciej-Gwiazdor.
- Żyliśmy w miastach, w dużych skupiskach - tłumaczył Per. - Ktoś musiał tym kierować, to właśnie robiły konie należące do rządu. Pewnego dnia dostałem wezwanie do odbycia służby na statku świetlnym, żeby bronić naszego świata. Musiałem wsiąść na pokład statku, polecieć ku niebu, pomiędzy gwiazdy i tam walczyć.
- Jak to możliwe?
- Nie wiem. Inżynierowie wiedzą. Ja znałem się tylko na gwiezdnych mapach. Miałem doprowadzić statek do wyznaczonego punktu. Wolałem nie myśleć o niczym więcej. To za duża odpowiedzialność. Pewnie zamordowaliśmy tysiące żywych istot.
- Jak?
- Bronią laserową.
- Co to jest?
- Dokładnie nie wiem - tłumaczył Per z rozpaczą w głosie. To było za trudne. - Laser to takie specjalne światło. Nie wiem, na czym polega jego działanie. Nie jestem inżynierem.
- Kto to taki „inżynier”? - spytał Maciej-Gwiazdor.
- To właśnie ktoś, kto wymyśla i buduje lasery i statki świetlne.
- Czy wszyscy mieliście takie zajęcia. - Maciej-Gwiazdor chciał dowiedzieć się jak najwięcej.
- Tak - powiedział Per. - Inaczej społeczeństwo by nie funkcjonowało.
- A ty? - Kasztan był ciekawy. - Co ty robiłeś?
Per uśmiechnął się jasno, ukazując galerię krzywych zębów.
- Byłem muzykiem.
- Co robi muzyk?
- Gra i śpiewa, żeby setką koni sprawić przyjemność, dać radość. - Perowi wreszcie podobało się, o co go pytano, nie był już spięty. - Nie znacie muzyki, piosenek?
- Każdy z nas śpiewa własne Pieśni - rzekł Maciej-Gwiazdor. - Ale to poważna sprawa, nie robi się tego dla przyjemności.
- A rytuały, święta, pieśni opowiadające o dawnych czasach, nie znacie niczego takiego? - spytał Per szybko.
- Nie. Nie znamy, więc widocznie nie jest to do niczego potrzebne - Maciej-Gwiazdor parsknął ze wzgardą. - Nie wiem też, co to „święta”.
Per zarzucił głową, wydając z siebie „ech”. Kasztanowi nie podobał się ten gest. Uznał, że kary dziwak ma zbyt wysokie mniemanie o sobie, a przecież nie miał czym się poszczycić. Używał dziwnych, zapomnianych słów, ale nie umiał ich wytłumaczyć.
- Wszystko w porządku. Żyłeś w tamtym świecie, a teraz jesteś tu i wcale nie jesteś stary, jak to możliwe? – Maciej-Gwiazdor wrócił do pierwszego tematu.
- To przez statek świetlny - powiedział Per. - On poruszał się z prędkością większą, niż prędkość światła. To nienaturalne, nic prócz naszych statków nie jest tak szybkie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale w każdym razie, gdy jest się na pokładzie takiego statku, czas płynie dużo wolniej, niż na zewnątrz. Według mojej rachuby dni, minęły dwa miesiące od czasu, kiedy wyszedłem po raz ostatni ze swojego domu. Była jesień, a na tej ziemi żyły miliony koni w tysiącach miast. - Nie mówił już do Macieja-Gwiazdora, mówił sam do siebie, z nutą nostalgii w głosie. - Nigdy nie zobaczę już swoich przyjaciół, rodziny, klaczy, którą kochałem. Pomarli setki lat temu, lub zagubili się gdzieś pośród gwiazd. Nie wyobrażałem sobie nigdy, że coś takiego stanie się z moim światem. - Zwiesił głowę.
- Czy klacz wie więcej niż ty? - Maciej-Gwiazdor nie chciał patrzeć jak ogier się rozczula. Tułacze tak nie postępowali, Tułacze godzili się z losem.
- Nie - potrząsnął głową. - Ona wie mniej niż ja.
- A kim była w waszym świecie?
- Muzykiem, jak ja, razem graliśmy.

Mijały dni. Maria wciąż była nieprzytomna. Per podniósł się i z trudem prostując obolałe kości, zaczynał spacerować po dolinie. Rols, mijając go kłusem, odrzucał w tył głowę i parskał ze śmiechem. Ten Co Najlepiej Zna Świat uważał, że nigdy jeszcze nie widział takiego cudaka, a wątła muskulatura Pera była dla niego kpiną ze wszystkich ogierów świata. Za to Lotna naprawdę polubiła przybysza z gwiazd. Chociaż nie potrafiła go zrozumieć, zawsze była mu przychylna, dlatego też do niej zwrócił się z prośbą.
- Niosąca Radość, czy mogłabyś pójść ze mną do wraku? - spytał.
- Pewnie tak – odpowiedziała. - Ale nie wiem, co znaczy słowo „wrak”.
- Wrak to jest to, co zostało z mojego statku - wyjaśnił.
- Po co chcesz tam wracać? - zdziwiło ją to.
- Coś tam zostawiłem, coś, bez czego nie wyobrażam sobie życia.
- Coś? - Powtórzyła Lotna, nie rozumiała.
- No... Przedmiot, rzecz, moją własność - próbował wytłumaczyć.
- Nie rozumiem - potrząsnęła głową. - My nie mamy niczego własnego, oprócz imion, ale Konie Wysokiego Rodu noszą uprząż. O to chodzi?
- Nie. - Teraz on potrząsnął głową. - Ale uprząż to właśnie własność.
Lotna uśmiechnęła się.
- Nie ma chyba szansy na to, bym zrozumiała, ale pójdę z tobą.
Ruszyli od razu. Rols nie skomentował ich poczynania, tylko wierzgnął w biegu.
Zanim jeszcze zbliżyli się do statku, uderzył w ich nozdrza mdły zapach rozkładających się ciał. Lotna wzdrygnęła się, ale Per poszedł dalej. Powietrze wokół nich stawało się coraz gęściejsze, utrudniając oddychanie, a nasilający się zapach przyprawiał o mdłości. Niosąca Radość zatrzymała się.
- Naprawdę chcesz tam iść? - spytała.
- Tak.
- To jest aż tak ważne?
W odpowiedzi skinął głową.
- Ale ty możesz zostać tutaj - dodał i ruszył dalej.
Kiedy przekroczył właz, zatrzymał się. Myślał, że się udusi. Odór ciał wypełnił jego nozdrza i pysk, przyprawił o mdłości. Wszystkie jego wnętrzności skręciły się, ale przecież musiał iść dalej. Postąpił parę kroków naprzód. U jego nóg leżało coś, co kiedyś było drugim pilotem, a teraz stało się kupą ruszającego się, gnijącego mięsa, pożeranego przez robactwo. Skoczył w tył, chciał uciec. Nie mógł na to patrzeć, nie mógł patrzeć na śmierć. Nikt nigdy go do tego nie przygotował.
Za co? - pomyślał. Jedni żyją, inni umierają, a na dodatek nie wiadomo, kto ma szczęście. To co stało się ze światem, to co stało się z końmi, to przecież przerażające.
Szedł dalej.
Nie mam serca - pomyślał. Ci, których znał, leżeli we wraku bez pogrzebu, zostawiani na pastwę robactwa, a on szukał jakiegoś nic nie wartego przedmiotu. Zaszlochał bez łez, nieszczęśliwy i sam na siebie zły.
Lotna stała na zewnątrz i tak z trudem oddychając. Wydawało jej się, że czeka już całą wieczność tak, że zapomniała po co tu przyszła. Kiedy się zjawił, obwieszony czarnymi przedmiotami dziwacznego kształtu, ze zdziwieniem stwierdziła, że przyszła tu razem z nim. Kiedy kary podszedł do niej, spostrzegła, że śmiał się, chociaż w jego oczach lśniły łzy.
- Ocalały - rzekł dumnie. - Weźmiesz dwie i ja wezmę dwie.
Przyjęła od niego czarne przedmioty. Nie były ciężkie.
- Co to jest? - spytała.
- Gitary - zaśmiał się Per.
- A do czego służą?
- Do grania – rzucił. - Do tworzenia muzyki.
Rols obrzucił przybysza z przeszłości i rzeczy, które z sobą przywlókł, pogardliwym spojrzeniem.
- Trudno to nosić i żaden z tego pożytek - stwierdził.
Lotną urzekło za to coś, co Per nazwał zamkiem błyskawicznym, a dzięki czemu cienka, czarna powłoka opadła, ukazując dziwaczny, lecz piękny, błyszczący przedmiot. Jego wąską i długą część Per ujął w pysk. Zaczął trącać kopytem coś cienkiego, zamontowanego przy obu końcach. Zabrzmiał wtedy dziwaczny, wibrujący dźwięk, inny niż wszystko, co znali. Per coś poprawił, coś przekręcił. Przedmiot wydał jeszcze parę takich dźwięków o różnej wysokości, potem kary zaczął miarowo uderzać kopytem. To co usłyszeli, przypominało nieco wciąż powtarzany motyw Pieśni Tułaczy, ale miało w sobie więcej siły i coś jeszcze, coś co sprawiło, że serce Lotnej zadrżało. Per przerwał nagle.
- To właśnie była muzyka - oznajmił.
- To był hałas - skomentował to Rols. - Nie rozumiem, jak coś takiego mogło dawać przyjemność.
- Ale dawało. - Per posmutniał nagle, zwiesił głowę. - W moich czasach muzyka była czymś bardzo ważnym, czymś, co wszędzie koniom towarzyszyło.
- Ale widać była zbędna, skoro o niej zapomnieliśmy.
Per nie odpowiedział. Maciej-Gwiazdor wygłosił podobną opinię. Bolało go to, w końcu całe życie poświęcił właśnie muzyce, a teraz nie zostało mu nic prócz niej, nic ze znajomego świata. Nic nie zostało, a Maria była nieprzytomna. Nagły ból ścisnął go za serce. Nocą wielkie łzy potoczyły się po jego ganaszach. Następnego dnia wziął gitarę i zaszył się wśród skał, by nie drażnić Rolsa. Grał stare utwory, ale komponował też nowe, tylko dla siebie i Marii, z nadzieją, że jednak się ocknie.

Był środek nocy. Per nie mógł spać. Słyszał nieznajome głosy pozbawione barwy, mówiące w jego głowie.
Tait, to ja, Rudy, słyszysz mnie?
Tak, słyszę.
Tait, nie wracaj do grupy, zostań w górach. Zaraza nas dziesiątkuje. Nie wiemy skąd się wzięła. King mówi, że ziemia jest chora. Pewnie ruszymy w drogę, szukać nowych pastwisk, ale dopiero wtedy, kiedy będziemy wiedzieć, kto umrze, a kto przeżyje. King nie chce nikogo porzucić.
Przyjdźcie do nas - zabrzmiał nowy głos, wyraźniejszy niż tamte. - Jestem Andere, z grupy Macieja-Gwiazdora. Przyjdźcie tu, tu jest zdrowa ziemia. Tu od dawna nikt nie chorował.
Tu Rudy, decyzja nie należy do mnie, ale King zna Macieja-Gwiazdora, więc może skorzysta z twojej propozycji. Dziękuję za nią.
Rudy, tu Tait, już ruszam, będę czekać na dalsze informacje.
Szczęśliwej drogi, Tait. - Głosy zamilkły.
O świcie Per zapytał Niosącą Radość:
- Nocą głosy mówiły w mojej głowie. Co to było?
Lotna uśmiechnęła się.
- Ty Lśnisz, to proste - odpowiedziała.
- Co to znaczy?
- Lśnienie to myślomowa, rozmawianie w myślach – wyjaśniła. - Nie mogłeś wiedzieć, że masz Moc, żyjąc w głośnym, tłocznym świecie. Tak jak swojej Mocy nie umieją odkryć żyjące razem Konie Wysokiego Rodu. Moc ujawnia się na Pustkowiu.
- Ale te głosy nie dają mi spać - poskarżył się Per. - Co mogę zrobić, żeby ich nie słyszeć?
- Możesz się od nich odciąć – powiedziała, uśmiechając się. - Ale jak, to tylko ty możesz wiedzieć, szukaj tego w sobie, a znajdziesz. Tak już jest. Tułacze patrzą w siebie.

C.D.N.
Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...