Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
3. Pustkowie
- Witaj. - Maciej-Gwiazdor wyszedł Kingowi na spotkanie.
- Witaj. - Uśmiechnął się przybysz, schylając lekko głowę.
- Witaj - powtórzył po ojcu Sylas.
- Przyszliśmy do ciebie na letni odpoczynek między sezonami startowymi, ale muszę też omówić z tobą pewną ważną sprawę - powiedział King.
- Słucham. - Maciej-Gwiazdor rozmawiał z Kingiem jak równy z równym, bo traktowali się jak równych, nie wiedząc, który któremu powinien być winny większy szacunek i podziw. Obaj nie dbali o krew płynącą w ich żyłach, ale o doświadczenie i wiedzę. Obaj wiele wiedzieli o Pustkowiu. Byli przyjaciółmi, mimo dzielących ich różnic, mimo że wyrośli z różnych światów.
- Terenów, na których są moi, dosięgła zaraza - powiedział King, a jego syn zwiesił głowę, jakby coś go trapiło. - Teraz jeszcze nie mogli ich opuścić, roznieśliby chorobę. Wiem o tym i oni wiedzą, wiem też, że choroba pochodzi z ziemi i że tym, co przeżyją, potrzeba będzie nowych pastwisk. Zastanawiałem się, czy nie mógłbym przyprowadzić ich do ciebie. Jeden z moich odebrał zresztą wysłane stąd w myślomowie zaproszenie.
- Nic o tym nie wiem - powiedział stary kasztan - ale nie mam nic przeciwko przyjęciu twoich. Po to tu jesteśmy, by palić ogniska i wspomagać zbłąkane dusze.
- Dziękuję - skłonił się King i razem podeszli do ognia.
Wtedy zbliżyła się Eunice, chociaż była zbyt nieśmiała, by się od razu odezwać i chwilę grzebała nogą w ziemi, zanim zdobyła się na wydobycie z siebie głosu.
- Wiele o tobie słyszałam i wiem, że jesteś szacownym koniem – wyszeptała. - Czy zgodziłbyś się być świadkiem na moim ślubie? Byłby to dla mnie wielki zaszczyt. - Taki był zwyczaj, klacz wybierała sobie na świadka ogiera, ogier - klacz.
- Dla mnie również - uśmiechnął się King. Jego sercu bliżsi byli Tułacze, ich świat i obyczaje. Zawsze też mówił sobie w duchu, że kiedy nie będzie już wygrywał, odejdzie na Pustkowie i zostanie z Tułaczami. Póki wygrywał, nie umiał wyrzec się biegu. Nie obchodziły go tytuły, drugi stopień uprzęży, bycie mistrzem, bycie dowódcą drużyny, ale miał w sobie typową dla Koni Wysokiego Rodu dumę. Biegał by wygrywać, by czuć się najlepszym, by cieszyć się swoim doskonałym ciałem.
- Dziękuję. - Eunice była tak oczarowana, że plątały jej się nogi, gdy odchodziła.
- Cz...czy j...jesteś p...pew...na, żee t...tego ch...chcesz? - Judasz wahał się w ostatniej chwili.
- Tak, chcę tego - odpowiedziała klacz - Jesteś wspaniały.
- N...nie – jęknął. - Ty ni...nie w...wiesz, cco ja z...zro...biłem.
- Więc, powiedź mi, jeśli to ma jakieś znaczenie.
- Mma. K...kiedyś kochałem. M...mieliśmy s...spo...tkać ssię p...pod s...skałą. W...wtedy o...ogień... - Judasz odrzucił głowę, z jego niewiele widzących oczu popłynęły łzy.
Eunice drżała na całym ciele, nie wiedząc jak mu pomóc.
- O...ogień u...u...uderzył z...z nie...nieba.
- Jak w legendach? - wyszeptała siwka.
Judasz skinął głową. Z trudem przełknął ślinę i mówić dalej:
- O...ona t...tam b...była, jja p...pobiegłem, a...ale t...ten o...ogień...
- Ja wiem. - Eunice podeszła do niego. - Pobiegłeś tam, wpadłeś w ogień, zacząłeś płonąć, cofnąłeś się, a ona tam została, prawda?
Judasz skinął głową, po jego ganaszach płynęły ogromne łzy.
- Nie mogłeś niczego zrobić. Po prostu nie mogłeś. Zresztą, postąpiłeś zgodnie z prawem. Nam, Tułaczom, nie wolno narażać swojego życia...
Judasz wciąż płakał.
- A...ale j...ja się z...z nią t...tam u...umówiłem.
- To nie twoja wina - powtórzyła Eunice. - Nigdy nie zrobiłeś niczego złego, a jej śmierci nikt nie był winny. To był wypadek. Nie obwiniaj się już. Zacznij jeszcze raz od początku. Kocham cię.
- J...ja t...też - wyjąkał ogier.
Eunice przytuliła szyję do jego potężnej szyi. Nie brzydziła się już blizn.
Ceremonia rozpoczęła się wieczorem. Ślubu, jak kazał obyczaj, udzielał naczelnik grupy, Maciej-Gwiazdor. Przed nim stanęła para młodych: Eunice i Judasz, a za nimi świadkowie: King i Niosąca Radość, reszta otoczyła ich bezładnym tłumem.
- Czy ty, Judaszu Śpiewaku - zaczął Maciej-Gwiazdor - bierzesz sobie za żonę, tu obecną Eunice... Jakie wybierasz sobie imię? - spytał klaczy. Ślub był bowiem momentem, w którym ci, którzy nie otrzymali jeszcze imion dopełniających, sami mogli je sobie wybrać, a działo się tak dlatego, że związek małżeński był dowodem ogromnej odpowiedzialności, na którą Tułacze rzadko się zdobywali.
- Nieznająca Drogi - głos klaczy zadrżał.
- Czy ty, Judaszu Śpiewaku - powtórzył Maciej-Gwiazdor - bierzesz sobie za żonę tu obecną Eunice Nieznającą Drogi, pamiętając, że od tej chwili jej ciało staje się twoim ciałem, jej cierpienie - twoim cierpieniem, jej słabość - twoją słabością?
- T...tak - padła odpowiedz.
- Czy ty, Eunice Nieznająca Drogi bierzesz sobie za męża tu obecnego Judasza Śpiewaka, pamiętając, że od tej chwili jego ciało staje się twoim ciałem, jego cierpienie - twoim cierpieniem, jego słabość - twoją słabością?
- Tak.
- Ogłaszam was więc mężem i żoną, jednością, póki was śmierć nie rozłączy, a wy, Kingu synu Kinga syna Kinga i Lotno Niosąca Radość - zwrócił się do świadków - jesteście tu po to, by wszystko usłyszeć i zapamiętać, by zaprzeczyć, gdy ktoś powie, że tych dwoje nie jest jednością. - Maciej-Gwiazdor pochylił głowę. - Stało się. - Rytuał był zakończony. Eunice przytuliła szyje do szerokiej, naznaczonej bliznami szyi Judasza i złożyła mu pysk na kłębie. On pocałował jej kark.
- Macieju-Gwiazdorze, czy mogę o coś zapytać? - Per próbował zrozumieć życie na Pustkowiu.
- Oczywiście. - Mędrzec miał wiele cierpliwości dla przybysza z gwiazd.
- Wiem już – powiedział Per - że największą wartością jest dla was własne życie i że nie narażacie go nigdy, by ratować inne. Jak więc jest z małżeńską jednością?
- Nie słuchałeś słów przysięgi - skomentował jego pytanie Maciej-Gwiazdor. - Po zawarciu małżeństwa, młodzi stają się jedną istotą w dwóch ciałach. Małżonkowie narażają życie, by się nawzajem ratować, ale oni nie ratują nigdy tej drugiej osoby, tylko siebie w drugim ciele. Tak to pojmujemy. Jest to wielka odpowiedzialność. Dlatego rzadko decydujemy się na taki krok. Ja sam też się nie zdecydowałem. Tak jest prościej. Brak ślubu nie uniemożliwia przecież kochania się i posiadania dzieci.
- Dziękuję. - To Perowi wystarczyło. Podobała mu się ta obietnica, ten związek, stanie się jedną istotą. To miało sens - zlać się z kimś, dać komuś wszystko z siebie.
Podniecony opowiedział Marii o tym, czego się dowiedział.
- To piękne – powiedział. - W naszym świecie do niczego nie podchodziło się tak poważnie. Nic nie było tak ważne, jak dla nich związek dwóch istot.
- Ale w naszym świecie było wiele innych ważnych rzeczy. - Maria patrzyła gdzieś w bok. - Zachowujesz się jak dzieciak na obozie letnim. Nie czujesz tego, jak ten świat jest pusty? Całymi dniami tylko się je, myśli i patrzy w ogień. Oni nie wiedzą nic o namiętnościach, szale...
- Ależ widzę to, Mario - przerwał jej. - Widzę aż za dobrze, ale próbuje żyć i pomyślałem...
- Może zagrasz im koncert, a oni cię wyśmieją? - zaproponowała brzydka, srokata klacz.
- Już próbowałem. - Uśmiechnął się i strzelił ogonem. - To coś innego. Wiem, że nie miało tak być, że to, co się stało, to sprawa przypadku i wojny. Wiem, że kochałaś George'a. Ja kochałem Lenę jak nikogo na świecie, ale skoro już stało się, jak się stało i skoro niczego lepszego nie możemy zrobić...
- Co ty kombinujesz? - Maria zaczęła się denerwować.
- Stańmy się jednością. - W ogromnych oczach Pera zapłonęło podniecenie. - Pobierzmy się.
- Nie! - krzyknęła Maria podskakując. - Czyś ty oszalał?
- Może? – westchnął. - Czemu by nie? Może będziemy mniej samotni, gdy staniemy się jednością? Przecież zawsze coś nas łączyło. Choćby wtedy, gdy staliśmy razem na scenie, byliśmy razem, byliśmy szczęśliwi.
- Byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy muzykę, czerwone światło i tłum fanów u naszych nóg. Nie chodziło o nas - poprawiła go.
- Ale jesteśmy przyjaciółmi - uparł się. - Według ich prawa...
- Nie obchodzi mnie ich prawo - parsknęła Maria.
- Więc nie?
- Nie!
Mimo ostrych słów nocą przytulili się do siebie.
- Faktycznie jesteś jedynym, co mam, co mi pozostało - wyszeptała Maria.
On pocałował jej napiętą szyję.
- Coś musimy zrobić z naszym życiem – powiedział. - A ja chcę dać ci swoje, jak zawsze dawałem...
- Dawałeś? - parsknęła.
- Cicho. Wszyscy śpią - uciszył ją. - Dobra. Myślałem, że daje. Myślałem, że jestem wspaniały. Jestem ogierem, a ogiery zawsze tak myślą.
Maria zaśmiała się cicho i czysto, nikt tak się nie śmiał.
- Przepraszam cię, George - powiedział Per do gwiazd. - Ale ty nie żyjesz, a ja żyję. Przepraszam cię, Lenko. Muszę sobie jakoś radzić. Będę z Marią, chcę spróbować być szczęśliwym.
- Per - śmiech Marii brzmiał szaleńczo - jesteś zdrowo kopnięty.
Uśmiechnął się do niej, odsłaniając galerię krzywych zębów.
- Więc tak?
- Tak. - Zamknęła mu pysk pocałunkiem.
- Macieju-Gwiazdorze - Per zwrócił się następnego ranka do Mędrca. - Czy mógłbyś udzielić ślubu mnie i Marii?
- Nie sądzę, żebyś wiedział, na co się porywasz - usłyszał w odpowiedzi. - Mówiłem ci, jak wielka to odpowiedzialność.
- Zdaję sobie z tego sprawę - rzekł Per. - W moich czasach uczono konie, by nie żyły dla siebie, ale zawsze dla innych. To była tylko nauka i większość o nią nie dbała, ale byli też i tacy, którzy w to uwierzyli. Ja uwierzyłem. Były w moim życiu dwie klacze i dbałem o obie, zawsze myśląc najpierw o nich, potem o sobie. Teraz została jedna. Chcę się z nią połączyć.
Maciej-Gwiazdor obrzucił badawczym spojrzeniem dużego, lecz cherlawego ogiera. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że aż dwie klacze mogły go pokochać. Gdyby wiedział, że były nie tylko dwie, ale całe tysiące...
- Rzeczywiście, inaczej żyło się w twoich czasach – przyznał. - Znasz dokładnie obyczaj?
- Znam. Pytałem Eunice - powiedział Per.
- Niech więc będzie, jak chcesz. Znajdźcie sobie świadków, ceremonia odbędzie się dziś wieczorem.
- Dziękuję.
Powiedział o wszystkim Marii, a potem poszedł do Lotnej, ją wybrał na świadka.
- Wiele ci zawdzięczam Niosąca Radość – powiedział. - Wiele więcej, niż życie. Byłby to dla mnie zaszczyt, gdybyś zgodziła się być moim świadkiem.
- Oczywiście - oświadczyła Lotna. - Wiesz, że cię lubię i wiesz, że nigdy nie odmawiam.
Maria miała trudniejsze zadanie, musiała wybrać ogiera, gdy tymczasem żadnego tak naprawdę nie poznała, żadnego poza Rolsem. Rolsa jednak nie lubiła, tak jak i on ich nie lubił. Byli zbyt od siebie różni, by się zrozumieć, a tym bardziej polubić. Zdecydowała więc, że jak Eunice poprosi Kinga, ze względu na szacunek, jakim się cieszył. King jej także nie odmówił.
Wieczorem stanęli przed Maciejem-Gwiazdorem, a on popatrzył na nich swym spokojnym, dobrotliwym spojrzeniem, może trochę z politowaniem.
Per drżał z radości. Pod Marią ugięły się nogi.
- Czy ty, Perze... - powiedział stary kasztan. - Jakie wybierasz sobie imię?
- Błazen - padła odpowiedź.
Maria parsknęła histerycznie.
- Czy ty, Perze Błaźnie, bierzesz sobie za żonę tu obecną... A ty jakie wybierasz sobie imię?
- Dyktatorka. - To była jakaś dziwaczna, trochę głupia zabawa, albo sen, z którego zaraz się mieli obudzić.
- ...Marię Dyktatorkę, pamiętając, że od tej chwili jej ciało staje się twoim ciałem, jej cierpienie - twoim cierpieniem, jej słabość - twoją słabością?
- Tak.
- Czy ty, Mario Dyktatorko, bierzesz sobie za męża tu obecnego Pera Błazna, pamiętając, że od tej chwili jego ciało staje się twoim ciałem, jego cierpienie - twoim cierpieniem, jego słabość - twoją słabością?
- Tak.
- Ogłaszam was więc mężem i żoną. - Maciej-Gwiazdor dokończył słowa przysięgi i zwrócił się do świadków. Oni stali drżąc i spoglądając na siebie. Nie uśmiechali się, czuli, że porwali się na coś nieznanego, na coś, czego jeszcze nie rozumieli. Bali się.
Może to błąd, może się pomyliłem - pomyślał Per. - Przecież to, że się pobraliśmy, niczego nie zmieni – olśniło go.
- Stało się. - Maciej-Gwiazdor oznajmił koniec ceremonii, powinni się do siebie przytulić, pocałować, ale stali, nie mogąc się poruszyć. Per pierwszy się przemógł. Przytulił szyję do jej szyi.
- Kocham cię - wyszeptał do jej ucha, a ona myślała, że zaraz oszaleje. Nie tak miało być! - Coś w niej krzyczało.
On czuł gorycz w gardle, przełknął ją i rozlała się po całym ciele.
Na swoją noc poślubną odeszli między skały, by odizolować się od reszty grupy.
- Teraz będziemy się kochać? - spytała Maria nie z niepewnością w głosie, a z drwiną.
- Chyba to robi się w noc poślubną – odpowiedział. - W każdym razie to robiłem z Asą.
Na chwilę zapadło niezręczne milczenie. Wiatr zerwał się nagle i wył wśród skalnych ścian. To była zimna noc.
- Miało być mniej pusto - poskarżyła się Maria. - Ja wariuje w tym świecie. Per, to bzdura, nie kochamy się przecież, a tu... nie ma co robić, po co żyć. Mamy płodzić dzieci, żeby były tak samotne i puste jak my teraz?
Przełknął ślinę, ciężko mu było znaleźć odpowiedź.
- Nie kochamy się – przyznał. - Ale jesteśmy przyjaciółmi, a ty jesteś piękna.
Zaśmiała się, wiedziała, że to kłamstwo.
- A ty jesteś całkiem przystojny. - To też była kpina.
- Dam ci wszystko, co mogę dać - obiecał.
- Nie mów już lepiej nic... - poprosiła.
Znów miał gorycz w gardle. Wiatr uderzył z nową siłą, zmierzwił długą grzywę Pera, potrącił struny gitar. Instrumenty zajęczały przeciągle, a w ich głosie zabrzmiały rozpacz i żal.
Per obejrzał się na gitary oparte o skałę. Coś w nim mówiło, żeby zacząć grać jakąś nową, smutną melodię i o wszystkim zapomnieć.
- „Połóż się spać smutny, niech gitary krwawią.” - wyszeptała Maria. Były to słowa piosenki, którą napisali razem przed setkami lat.
Spojrzał na nią. Jego wielkie, brązowo-zielone oczy były smutne, jak oczy skrzywdzonego źrebięcia, jak oczy psa, tego dziwnego pokurcza, którego gatunkowi nie udało się przetrwać wojny.
- Będziemy się kochać? - spytał.
- Co nam innego pozostało? - odpowiedziała i złączyli się w jedność, zadając sobie ból i czerpiąc z tego rozkosz szczepieni wśród nagich skał. Wiatr trącał struny gitar, rozdzierając na strzępy ich serca. Nie tak miało być.
O świcie obudziły Pera promienie słońca tańczące na jego pysku. Przez chwilę leżał bez ruchu. To była cudowna chwila. Potem podniósł głowę. Zmrużył oczy. Pośród gór ktoś śpiewał Pieśń Tułaczy. Poznał ten głos, bo nie mógł nie poznać śpiewu klaczy, którą uważał za najlepszą.
Była młoda i brzydka, on był jeszcze młodszy - o rok. Wydawała mu się brudna. Była nikim, a on był już kimś w swoim małym miasteczku. Gardziła nim na początku. Nie przejął się tym. Chciał, żeby śpiewała dla niego. Stali się z czasem przyjaciółmi, obiecywali sobie, że podbiją cały świat. Udało im się, ale teraz nie było już tamtego świata.
Podniósł głowę i zobaczył ją na krawędzi urwiska z pyskiem uniesionym ku niebu. Śpiewała bez słów.
Co się z nią stało? Co stało się z moją Marią?! - krzyczał w głębi duszy. – Mario, nie odchodź, nie stawaj się Tułaczką, to nie jest świat dla nas. Kocham cię taką, jaką byłaś: dziką, szaloną. Kocham cię, na swój sposób, inaczej niż wszystkie klacze świata, bo ty jesteś inna. Nie zmieniaj się, nie stawaj się Tułaczką.
Spuścił głowę i odwrócił się, zarzucił na szyję gitary. Wrócił do grupy. Nawet grać nie miał siły. Stał i patrzył w ogień, jak czyniło wielu. Nikt go o nic nie zapytał, nawet Niosąca Radość. Tułacze nie mieli w zwyczaju pytać.
Maria śpiewała, raniąc jego serce.
Nocą nie spał, lśnił, wołał swoich jeszcze nie widzianych przyjaciół.
Tu Per, nowy w tym świecie, rozmawiałem już z wami. Proszę, pomówcie ze mną i tej nocy. Tu Per...
Tu Tait.
Tu Rudy - odezwały się głosy.
Mam problem – lśnił. - Wiecie już o Marii, mojej przyjaciółce. Pobraliśmy się. Ona czuje się tu samotna. Mówi, że jest pusta w środku. Chciałem jej pomóc, dać całego siebie. To niczego nie zmieniło. Ona oddala się ode mnie. Zaczęła śpiewać Pieśń Tułaczy, ale my nie jesteśmy Tułaczami, nie chcę, byśmy się nimi stali.
Tu Tait. Już jesteście Tułaczami. Wszyscy, którzy żyją na Pustkowiu nimi są.
Tu Andere. To dobrze, że Maria staje się pusta. Obudzi się w niej Moc.
Po co nam Moc! - krzyknął w myślach Per - Straciłem swój świat! Nie chcę stracić Marii!
Tu Rudy. Jesteś naiwny. To dobrze, że ona staje się Tułaczką. Najpierw się cierpi, potem przychodzi spokój i oczyszczenie. To jest taki świat, pusty świat. Musisz się do niego przystosować. Nie zmienisz go, ale on może zmienić ciebie.
Nie chcę się zmieniać. Wiem, co mi daje szczęście i tego chcę.
Tu Rudy. To co znałeś minęło. Zrozum to raz na zawsze. Niczego nie zyskasz, idąc pod prąd, będziesz tylko zadawał sobie ból, wciąż i wciąż. Ja już coś o tym wiem. Poddaj się. Wsłuchaj się w wiatr. Spróbuj znaleźć spokój.
Łatwo ci mówić.
Tu Rudy. Nie opieraj się. Radzę ci jak przyjaciel.
Per wyłączył swój umysł, nie chciał, by powiedzieli mu coś więcej. Teraz było mu jeszcze ciężej, niż przedtem. Musiał stać się Tułaczem, pogodzić się z pustką wypełniającą jego serce, zapomnieć o przeszłości. Musiał, ale jak? Czy zresztą w ogóle chciał? Co było jego celem? Ucieczka od bólu? Bycie sobą? Tulenie Marii?
Leżała tuż koło niego, jej boki unosił spokojny, miarowy oddech. Nagle wydała mu się bardzo odległa i zimna, jak jeszcze nigdy.
Czego ja chcę? - zapytał sam siebie w myślach i nie umiał odpowiedzieć. Najgorsze było to, że nic się nigdy nie zmieni. Uśmiechnął się, przypominając sobie tekst starej piosenki.
- „Była klaczka... - wyszeptał nie całkiem pewny, jak brzmiał tekst. – „Wygrałem jej serce, bo umiałem grać na gitarze.”
Dlaczego próbował to sobie przypomnieć? Bo tęsknił za utraconym życiem? Bo chciał wrócić na swoją ulicę, na tę, której już nie było? Nie mógł jednak wrócić.
Poczuł, że się pomylił. Nie powinien brać ślubu z Marią. Położył głowę na ziemi. Skały były mu bliższe, niż doskonałe ciało srokatej klaczy. Nie zamknął oczu. Patrzył w gwiazdy, łącząc je w myślach w konstelacje.
Per i Maria niewiele rozmawiali. Ona o świcie wyruszała między skały. Wspinała się na urwisko i tam śpiewać. On chodził z pochyloną głową, patrzył w ogień, czasem komponował piosenki w starym stylu, zapomniane i już nie potrzebne. Nie wiedział, co powinien zrobić i czy w ogóle coś mógł zrobić. Czasem mijał Rolsa. Ten Co Najlepiej Zna Świat nie zwracał jednak na niego uwagi, a w każdym razie tak mu się zdawało.
- Czuję obecność Mocy, która się dotąd nie ujawniła - powiedział Rols, stając przed Maciejem-Gwiazdorem. – Jest potężna i jak mi się wydaje nieokiełznana. Może ściągnąć na nas nieszczęście.
- Skąd się wzięła? - spytał Mędrzec. - Wiesz to?
- Nie. - Rols potrząsnął głową. - Niestety nie.
- Nie zostaje więc nic innego, jak tylko czekać - zawyrokował Mędrzec.
Per wzniósł głowę. Zobaczył Marię. Śpiewała, a jej głos wydawał mu się potężniejszy, niż kiedykolwiek przedtem. Niebo i ziemia należały do niej i były jej posłuszne. Zadrżał i poczuł, że ją kocha, że kocha do szaleństwa, niezależnie od tego, jak by się to nie wydawało głupie.
Maria płakała z szeroko rozwartymi oczami. Tego z daleka nie mógł spostrzec.
Wróciła wieczorem, położyła się na ziemi, zamknęła oczy. Położył się przy niej.
- Mario, co się z tobą dzieje? - spytał.
- Nic. Nie wiem. - Wtuliła się w niego, a on był szczęśliwy. - Wiesz - powiedziała, kiedy już się trochę uspokoiła. - Może powinieneś spróbować Pieśni Tułaczy, można się nią bawić.
To nie ona jednak panowała nad Pieśnią, to Pieśń panowała nad nią.
- Dziś próbowałam łączyć ją z muzyką z naszych czasów. Przerobiłam jedną z naszych piosenek. „Dlaczego powinnam płakać po tobie. Dlaczego powinnam płakać, płakać, płakać po tobie. Słyszę stukot twoich kopyt, tak głośny na schodach...” – zanuciła, zakładając na siebie przednie nogi. Nie patrzyła na Pera, ale przed siebie, jakby miała tam ekran z tekstem, jakby grała w teledysku. - To brzmi tandetnie, ale kiedy zastąpi się akompaniament i słowa siłą głosu i uczucia, to zaczyna robić się wielkie.
- Przeprowadzasz rewolucję w muzyce? - spytał Per udając, że się uśmiecha. - Sprzeda nam się ta płyta? Jakie przewidujesz dla nas miejsca na liście przebojów i co ja mam przy tej nowej muzyce do zrobienia?
- Nic, pisz nowe piosenki, które potem przerobię. Pomyślałeś, które wybierzemy studio? Tylko nie w ciepłym klimacie, tam mają za dobre wino... - Głos załamał jej się nagle, z oczu popłynęły łzy. - Nie mogę tak żyć – jęknęła, tuląc się do niego.
On nie powiedział już niczego więcej i tak zasnęli, ciało przy ciele.
Jeszcze przed świtem obudziło ich wołanie:
- Mario! Mario! Mario! – powtarzał obcy źrebiec. Wyglądał jakby przeżył piętnaście zim. Sierść miał niebieską, a grzywę i ogon białe. To ich zszokowała. Tam umaszczony koń nie mógł istnieć. A może mógł? Stał na szeroko rozstawionych nogach, a głowę unosił jak ktoś półprzytomny, może przed chwilą ogłuszony. - Mario! Mario! – wołał.
Maciej-Gwiazdor stanął przed nim.
- Kim jesteś? - spytał.
- Jestem Cry. Szukam Marii.
Krzyk wyrwał się z piersi srokatej klaczy. Zamknęła oczy i przylgnęła do Pera. On rozdziawił pysk. Nie rozumiał. „Cry” to była jego piosenka, ta, którą Maria śpiewała poprzedniego dnia.
Rols obdarzył ich potępiającym spojrzeniem.
- Skąd przyszedłeś? - Maciej-Gwiazdor pytał dalej. Zrozumiał, co się stało, ale jeszcze w to nie uwierzył.
- Nie wiem.
- Kim są twoi rodzice?
- Nie wiem.
- Masz jakiś znajomych?
- Nie znam nikogo.
- Wiesz kim jestem?
- Nie.
- Jesteś Tułaczem.
- Nie wiem, co to znaczy.
- Co w ogóle wiesz o świecie?
- Nic. Wiem, że szukam Marii.
- Po co?
- Nie wiem.
- Szukasz mnie? - Klacz postąpiła naprzód, nogi jej drżały, po ganaszach płynęły łzy. Zrozumiała. Bała się, ale co się stało, to się nie odstanie. Nie mogła się teraz go wyprzeć. - Szukasz mnie, bo jestem twoją matką – powiedziała. - Zajmę się tobą i wszystko ci wytłumaczę.
- Tak - przyznał Maciej-Gwiazdor - możesz uznać, że to twoje dziecko. Stworzyłaś go. Byłaś samotna, nie widziałaś sensu w swoim życiu i dałaś sobie ten sens. Masz w sobie Moc, masz ogromną Moc.
- Moc? - powtórzyła nieprzytomnie.
Per stał jak skamieniały.
- Ona ma Moc i nie panuje nad nią – stwierdził Rols. - Powinna nauczyć się nią władać. Tak może nam zagrozić.
- Masz rację - przyznał Maciej-Gwiazdor.
- Nie chcę się uczyć! - Nowy potok łez wytrysnął z jej oczu. - Nie chcę władać Mocą! – załkała. - Nie chcę być taka, jak wy.
Biedna Maria. Per już zrozumiał. Tak jak i on, nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, czy chce zachować siebie, czy nauczyć się żyć na Pustkowiu. Tych dwóch rzeczy nie dało się pogodzić.
- Musi się uczyć - rzucił Rols.
- Zostawcie ją! - Per stanął przy boku klaczy. - Dajcie jej spokój. Niech robi, co chce. Jest wolna.
Maria płakała złożywszy głowę na jego kłębie.
- Nie mogę tak żyć.
Maria nie przestała śpiewać, chociaż coś mówiło jej, że nie powinna już tego robić. Bała się, ale chęć przelania żalu wypełniającego jej pierś w Pieśń była silniejsza niż rozsądek. Z Perem rozmawiała jeszcze mniej. Teraz miała Cry’a i musiała się nim zajmować, wszystkiego go nauczyć. Mały był dobrym i bystrym źrebcem, ale Maria nie potrafiła być matką. Czuła się jeszcze gorzej.
Znowu wstawał świt.
- Mario! Mario! - zawołał obcy głos.
Obudzili się i zobaczyli go - ogierka o jasnobłękitnej sierści ozdobionej szeroką łysiną i skarpetkami. Był filigranowej budowy, wysoki i szczupły, zwiewny jak poranna mgła. Patrzył na świat czarnymi oczami o głębi górskiego jeziora. Wyglądał, jakby przeżył z osiemnaście zim. Maria wiedziała jednak, że narodził się poprzedniego wieczora z jej Pieśni.
- Jestem Silver Blue - wypowiedział następny tytuł piosenki. - Szukam Marii.
Przyjęła go i dla niego stając się matką.
Maciej-Gwiazdor wezwał ją do siebie.
- Tak nie może zostać – powiedział. - Musisz nauczyć się panować nad Mocą, inaczej kto wie, czy pewnego dnia nie stworzysz potwora.
- Nie chcę się uczyć. Nie chcę władać Mocą, nie chcę jej mieć - powiedziała. Rozmawiała z Tułaczami już wystarczająco dużo. Zdarzało się tak, że Moc pokierowana w jedną umiejętność, w jeden organ, osłabiała pozostałe. Słyszała o Onej, której jej własna Energia wysadziła oczy. Nie miała zamiaru jak Rols godzinami medytować, by doskonalić swoje umiejętności. Chciała tylko być sobą, szukać swojej drogi. Chciała by dano jej spokój.
- Musisz - powtórzył Mędrzec. - Zagrażasz nam.
- Nie musi niczego - postawił się Per. - Co zrobicie, jeśli was nie posłucha? Odpędzicie nas od ogniska? Rozpalimy własne. Niech grupa więcej się o nas nie troszczy. Znam waszą troskę, pytałem. Dajecie miejsce przy ogniu i dobre słowo: „Przykro mi, to taki świat”. Nie wyście uratowali nam życie, a Niosąca Radość, sama jedna i jeśli teraz chcecie byśmy ogłosili się banitami, niech tak będzie. Ja, Maria i nasi synowie będziemy banitami. - Skoro Maria była ich matką, on był ojcem. Ona ich wyśpiewała, ale imiona jakie nosili, były tytułami piosenek, które to on napisał.
- Niech tak będzie – powiedział, stojący za Maciejem-Gwiazdorem Rols.
I tak się stało, chociaż w zasadzie nic się nie zmieniło. Maria śpiewała i uczyła Cry’a i Silver Blue życia. Per patrzył we wspólny ogień.
Przełom nastąpił nieco później. Maria stanęła u jego boku, a on poznał w niej tę dawną, jak mu się wydawało, utraconą klacz.
- Co my z tym teraz zrobimy? - spytała, tak jakby wszystko co do tej pory robiła, robiła nieświadomie, w transie.
- Nic – odpowiedział. - Będziemy żyć. My banici, ty i ja, nasi synowie, zadbamy o siebie.
- To jest jak sen – wyszeptała, patrząc na strzelające w górę czerwone i żółte płomienie.
- Nie uwierzyłabyś, gdyby ktoś ci o tym przedtem opowiedział?
- Nie - potrząsnęła głową. - W moim mieszkaniu na miękkiej kanapie, przed telewizorem, z tobą na drugim końcu kabla rozdzwonionego telefonu, nigdy.
Znowu byli razem, naprawdę razem, sami przeciw całemu światu.
- Marion. - Silver Blue podszedł do stalowoszarej klaczy. – Marion, ty jesteś młoda, może wytłumaczysz mi parę rzeczy, nie wiem czemu, ale wstydzę się o to pytać Marii.
- Dobrze - zgodziła się. - Ale nie rozmawiajmy tutaj, chodźmy w góry.
Nie spytał dlaczego, posłuchał jej i poszli. Idąc, nie rozmawiali. Silver Blue patrzył na nią. Była niska i potwornie chuda, ale jej szara sierść lśniła, a w jej ruchach było tak wiele gracji, że wydawała mu się piękna.
- Czuje coś - powiedział, gdy się zatrzymali. - Takie pragnienie...
- Żądze - podsunęła mu słowo.
- Żądze – powtórzył. - Jest coś w tobie. Patrzę na ciebie i coś dzieje się z moim ciałem. To jest silniejsze, niż ja.
Marion roześmiała się.
- Powiem ci, co to jest. To jest pożądanie. - Jej oczy zabłysły niepokojącym światłem. - Ogiery pragną klaczy, klacze - ogierów, to początek miłości. Wiesz, co to jest miłość?
- Nie.
- Nauczę cię miłości – zaproponowała. - Pierwsza rzecz to pocałunek. Pocałunek to jakby stwierdzenie, że jest się razem, że tak szybko się nie odejdzie, nie zapomni.
- Czy to jest zakazane, że się ukrywamy? - spytał.
- Trochę tak, trochę nie. Lepiej się jednak z tym kryć, dopóki można.
- Czemu?
- Bo tak jest. Nie wiem czemu. Nauczyć cię pocałunku?
- Naucz - poprosił.
- Pamiętaj jednak, że nikogo nie wolno całować bez jego zgody - uśmiechnęła się. - Dotknij wargami moich warg.
Zrobił to, a ona pochwyciła je i pieściła swoimi. Gdy ich pyski rozstały się, Silver Blue drżał.
- To było cudowne - wyszeptał.
- Pewnie – odpowiedziała. - Nauczę cię więcej o miłości. Jutro po południu spotkamy się w tym miejscu. Teraz muszę iść - odwróciła się i lekkim galopem wróciła do grupy.
Silver Blue widział ją później, jak przytulała się do Don Kichota. Wcale nie wydawało mu się, żeby wiedział więcej, niż przedtem. Przeciwnie. Nie rozumiał niczego. Nie rozumiał Marion. Nie rozumiał, czym jest miłość. Jedno wiedział, pocałunek to coś przyjemnego.
Marion drobnym truchtem podbiegła do Silver Blue ukrytego w skalnym załomie.
- Jestem - powiedziała. On się uśmiechnął. - Dzisiaj nauczę cię, jak bawią się młode konie.
- Jestem gotowy - oznajmił.
Musnęła wargami jego szyję, bark, odskoczyła w tył. On stał bez ruchu.
- Zrób to samo – powiedziała. - To nic takiego, to mniej, niż pocałunek.
Dotknął wargami jej szyi, chciał dotknąć piersi, ale odskoczyła w tył.
- Musisz zrobić to szybko. Podskakuj przy tym. Stawaj na tylnych nogach, ocieraj się o mnie, łap wargami za moją grzywę.
- To za dużo.
- Spróbuj.
Spróbował. Stanął dęba, złapał ją za grzywę, ona odskoczyła w tył. Gonił ją potem. Ona stanęła dęba. Otarli się o siebie barkami.
- Podobało ci się? – spytała, kiedy się zatrzymali.
- Tak, ale co to znaczy?
- Nic - zaśmiała się. - Tyle tylko, że się lubimy, a to prawda.
- Czy to już wszystko?
- Nie, to dopiero początek - roześmiała się. - Ale to jeszcze nie czas na więcej.
Wieczorem Silver Blue stał sam przy ogniu. Marion przytulała się do Don Kichota.
- Przepraszam, że tak długo mnie nie było – wyszeptała. - Szukałam swojej Pieśni.
- I znalazłaś? - spytał Don Kichot.
- Niestety nie.
Następnego dnia znowu się bawili. Potem Silver Blue zapytał:
- Czy bawić się i robić miłość można tylko z jedną osobą?
- Powinno się - odpowiedziała.
- To czemu robisz to ze mną i z Don Kichotem?
- Skąd wiesz? - zaniepokoiła się.
- Nie wiem, ale tak myślę - próbował się tłumaczyć.
- Dobrze myślisz - powiedziała cicho. Zwiesiła głowę, nie patrzyła na niego. - Jestem z Don Kichotem, bo on się mną opiekuje, a ja wiem, że sama bym sobie nie poradziła. Tak w ogóle nie mówi się „robić miłość”, mówi się „kochać się”. Ja nie kocham Don Kichota. Ciebie też nie. Ciebie uczę jak powinien zachowywać się młody koń.
- Co to w takim razie znaczy „kochać”? - spytał.
- Co to znaczy? - Dalej na niego nie spojrzała. - To więcej niż lubić. To pożądać, chcieć być z kimś i chcieć posiadać jego ciało na własność, bawić się z kimś...
- Ja cię kocham. - Podszedł do niej i spróbował musnąć wargami jej szyje. Nie dała mu. Cofnęła się i wyprostowała sztywniejąc. Zaśmiała się histerycznie, ostro.
- Jesteś śmieszny. Niczego nie wiesz o życiu. Niczego nie wiesz o miłości.
Może nie wiedział wiele, ale jego czyste serce było szczere. Pragnął jej, choć jeszcze nie powiedziała mu, czym jest to pragnienie. Chciał być z nią, chociaż nie wiedział jeszcze, co to znaczy być razem i nie miał pojęcia o odpowiedzialności.
- Kocham cię - powtórzył.
- To bzdura. Nie mów tak, nigdy tak nie mów. - Nagle się przestraszyła. - Jutro pokażę ci coś więcej, ale nie mów tak.
Pokazała mu i złączyli się w jedność, a ona powiedziała, że to najintymniejsze spełnienie miłości. Silver Blue nie zrozumiał jej słów, ale był oczarowany. Jego ciało pojmowało to lepiej, niż umysł stawiający pytania. Marion, chociaż jak mówiła, była doświadczona w tych rzeczach, też słuchała tego dnia ciała, nie rozumu. Złączyli się raz jeszcze. Silver Blue płoną.
- Kocham cię - wyszeptał.
- Prosiłam, żebyś tak nie mówił. - Nagle otrzeźwiała. - Muszę biec.
- Musimy porozmawiać. - Wielki ogier o złotej sierści, Don Kichot, patrzył na nią z góry. - Wiem, że spotykasz się w ukryciu z Silver Blue.
Zadrżała, cofając się o krok. Miała nadzieję, że to nie wyjdzie na jaw.
- Nie wypieraj się, bo wiem o tym zbyt dobrze – powiedział Don Kichot. - Pamiętaj, że potrzebujesz ogiera, który by mógł się tobą opiekować. Jesteś słaba i nie pomoże ci twoja Moc, bo nie umiesz śpiewać Pieśni Tułaczy. Sama spalisz się szybko, jak trawa rzucona w ogień. Co może dać ci ten niebieski gnojek? Nie jest jednym z nas. Jest banitą, który nawet nie urodził się ze związku klaczy z ogierem. - Traktował Marion jak swoją wyłączną własność, a ona zgadzała się na to. Wiedziała, że miał rację. - Jeśli jeszcze raz dowiem się, że z nim byłaś, zostawię cię samą sobie. Pamiętaj też, że największą cnotą jest odpowiedzialność. My, Tułacze, musimy być odpowiedzialni. Przez swój związek z banitą możesz być wykluczona z grupy. Co wtedy zrobisz?
Nie odpowiedziała. Bała się, ale następnego dnia znowu całowała się z Silver Blue. Starzec był jej potrzebny, ale brzydziła się jego ciałem. Chciała być z młodym, szalonym koniem, bawić się i śmieć, ale Silver to też nie był ten, którego szukała. On zbyt mało wiedział, był towarem zastępczym, jej własnością, tak jak ona była własnością Don Kichota.
C.D.N.