Kejti's Factory - Opowiadanie
"Wyścig"

Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


5. Pustkowie
Ziemie ściął już mróz i trawa stała się nieosiągalnym marzeniem. Teraz szukali mchów i porostów, obgryzali też korę z wiotkich gałęzi nielicznych krzewów. W Dolinie Wyścigu nigdy nie poznano zimna i głodu, na Pustkowiu pory roku przychodziły po sobie wyraźne i niełaskawe wszystkim żywym istotom. Lato przynosiło upały i susze, zima - silne mrozy. Z sinego nieba od wielu dni padały wielkie płatki śniegu, pokrywając ziemie miałkim pyłem. Było zbyt zimno, by zbiły się w jednolitą masę.
Gdy przyszła, wyłoniła się po prostu zza śnieżnej zasłony: elegancka, majestatyczna i niedostępna. Taka wydawała się, gdy szła na nic nie zważając, gdy zbliżyła się jednak do obozowiska, zaczęła przystawać, a jej ruchy stały się niepewne. Była młodą i bardzo zgrabną kucką o czarnej sierści. Jej grzywa i ogon, miękkie i zawijające się na końcach były za to białe jak śnieg skrywający świat wokół. Biała była też okrągła łata na jej zadzie.
Maciej-Gwiazdor wyszedł klaczy na spotkanie.
- Witaj – rzekł. - Jestem Maciej-Gwiazdor naczelnik i opiekun tej grupy.
- Ja jestem Yoko - odpowiedziała, nie patrząc na potężnego kasztana. - Władam Mocą Myśli, mogę zmieniać rzeczywistość, mogę zmienić wszystko, ale nie robię tego. Skoro świat jest taki, jaki jest, taki powinien pozostać. Nie możemy sprzeciwiać się naturze. Zbyt wiele osób prosiło mnie, bym zmieniała rzeczywistość, dlatego długo byłam sama. Dosyć mam już jednak samotności.
- Tu nikt nie będzie wymagał od ciebie, byś robiła coś, czego nie chcesz - obiecał kasztan. - Zostań, dla każdego znajdzie się miejsce przy ognisku.
Podeszła do ognia niepewnie, małymi kroczkami. Nie było w tym żadnej tajemnicy, musieli spostrzec to wszyscy, którzy umieli patrzeć - Yoko była prawie zupełnie ślepa, dla siebie też nie zmieniła rzeczywistości.

Tego dnia nie ruszyli się z miejsca. Czarnuch nie mógł iść. Rankiem usiłował co prawda wstać i przejść parę kroków. Nie chciał się poddać. Wiedział, o jaką gra stawkę, że być może już się nie podniesie, jeśli choć przez jeden sobie odpuści. Nie chciał też powstrzymywać grupy w marszu w poszukiwaniu pokarmu. Chciał iść, ale już nie mógł. Głucho jęcząc położył się przy ogniu. Musiał przygotować się na śmierć. Tej zimy Rols nie odda mu już swojej Energii.
Biała przytuliła się do szerokiej szyi kuca.
- Jak się ciujeś? – spytała. To było takie banalne.
- Źle - odpowiedział chrapliwym głosem. - Nie martw się, skoro tak jest, widać tak powinno być.
- Nie mów tak - pisnęła malutka klaczka. - Wiem, zie jesteś dzielny, ale nie chcę, ziebyś tak mówił i ziebyś cierpiał. Mogę zdjąć z ciebie ból na jeden dzień. Zmienimy miejsce. Mozie lepiej się pociujeś?
- Nie, Biała, dziękuję. Co będzie jeśli nie poczuję się lepiej? To koniec. Musimy się z tym pogodzić.
- Nie chcę ziebyś umierał - wyszeptała ona.
- Ja też nie chcę umierać, ale jest, jak jest. Nie sprzeciwisz się temu. Nie mów o tym. Po prostu zostań ze mną. - Z trudem przełknął ślinę.
- Boiś się?
- Nie mów nic. - Pojedyncza łza wytoczyła się z ciemnego oka kuca, powieki zatrzepotały.
Biała otarła szybko łzę z jego długiej sierści, nie mogła pozwolić, by zamarzła na jego ganaszu. Dotyk jej małego pyszczka przyniósł ciepło i ukojenie, ale potem ból powrócił jeszcze silniejszy i Czarnuch zajęczał cicho. Klaczka przytuliła się do jego szyi i trwali razem w bezruchu, czekając aż coś się nie zmieni, na koniec, albo na cud.
Rols spojrzał na nich i jego zimne serce zadrżało.
- Czasem przeraża mnie, że tak niewiele możemy zrobić - powiedział do Macieja-Gwiazdora.
- Dałeś mu wiosnę, lato i jesień, to bardzo wiele - odpowiedział Mędrzec.
- To za mało - odparł Ten Co Najlepiej Zna Świat. - Kiedy przeładowałem w niego Energię, nie myślałem o tym, że przyjdą następne zimy, tamta miała być jedyną i ostatnią.
Nocą Pięknotka tuliła głowę do szyi przyjaciółki Red. Było zbyt zimno, by płakać. Następnego dnia śpiewała Pieśń Tułaczy. Nie mówiła niczego. Czas płynął. Trzeba było iść, zaczynało brakować pokarmu.

- Jutro rano pójdziemy. Maciej-Gwiazdor podjął decyzję - powiedział Karino Pięknotce. Drobny, kasztanowaty źrebiec z zakłopotania przestępował z nogi na nogę. Śnieg wciąż padał.
- A więc zostawimy go? - Pięknotce zadrżał głos.
- Tak - odpowiedział kasztanek, który przeżył dopiero dwanaście zim.
- My nie musimy iść z wami, zostaniemy z nim, namówię Marię – obiecał Cry.
- Nikt nie powinien ryzykować życia.
- A gdybyś poprosiła Yoko? - spytała Biała.
Młode konie schodziły się. Wiedziały, czego dotyczy narada. Dla wielu z nich było to ważne. Tego dnia nawet Ares nie kpił, po prostu milczał. Raz nie potrafił znaleźć słów.
- Ona się nie zgodzi - powiedziała Metali. - Mówiła przecież, że nie chce zmieniać rzeczywistości. Sobie też nie przywróciła wzroku.
- Jj...a t...eż bbyy...m si...ę nininie zz...go...dził - powiedział z trudem Andere, który potrafił ingerować w myśli i decyzje innych. - Jj...a ww..iem, że rz...rze...czy...wiwistość mmusi zzostać ninie...z...mieniona.
- Teoretycznie tak - rzuciła Pięknotka. - Ale to jest życie, a ja go kocham. Kocham to życie.
- Decyzja niech należy do Yoko - rzucił Cry. - Nic nam nie szkodzi spróbować, zawalczyć.
- Dziwnych rzeczy uczą cię rodzice - zauważył Ares.
- Ja rozumiem, że Yoko może się nie zgodzić - powiedziała Metali. - Tego nas uczą, że mamy przyjmować to, co niesie los, ale rozumiem też ciebie, Pięknotko, miłość i takie rzeczy. Porozmawiaj z Yoko, powiedz jej wszystko.
- Metali, skąd wiesz coś o miłości? - rzucił Ares, powoli odzyskiwał werwę. Może dlatego, że w jego sercu ożyła nadzieja, a może dlatego, że kpina była jego sposobem na obronę przed światem i przetrwanie.
Metali nie odpowiedziała, spuściła tylko głowę, uśmiechając się nieśmiało.
- Idź do Yoko - wyszeptała Biała.
- Czemu ja? - Pięknotka bała się tej rozmowy.
- To ty go kochaś i jeśli pziezije, będzie twój - w głosie Białej zabrzmiała gorycz.
- Pójdę. - Pięknotka z trudem przełknęła ślinę i poszła.
- Powodzenia - wyszeptał Cry, a Andere nerwowo potrząsnął wykręconą przez skurcz głową. Przez swoich piętnaście zim nauczył się godzić z rzeczywistością, ani galop, ani śpiew nie były dla niego i musiał to przyjąć.

- Yoko. - Pięknotka stanęła przed karą klaczą kucyka. - Ja wiem, że ty nie chcesz zmieniać rzeczywistości, ale proszę, wysłuchaj mnie.
- Świat jest taki, jaki jest, bo widocznie taki miał być - zabrzmiała odpowiedź.
- A czy nigdy nie pomyślałaś, że otrzymałaś Moc, żeby nieść pomoc innym?
- Może - przerwała jej Yoko. - Ale powiedz mi, gdzie są granice. Mam wszystkich uczynić zdrowymi i długowiecznymi, a Pustkowie kwitnącą łąką?
- Może - jęknęła Pięknotka. – Właściwie, czemu nie? Nie ma praw, które by tego zabraniały. Ale ja nie chce tak wiele, znam umiar, znam granice – wyrzuciła z siebie.
- Tak ci się wydaje?
- Może. Ale posłuchaj. Jest tu kuc, Czarnuch. On ma chore nogi. Zimą bardzo cierpi. Nie może chodzić, wyczerpuje swoją Energię. Teraz... Maciej-Gwiazdor powiedział, że musimy go porzucić, bo on nie może iść dalej, a my musimy. On zamarznie. - Pięknotka zamilkła na chwilę. - Ja chcę, żeby on żył, bo ja... – urwała. - Kocham go.
- Nie wiem, co to miłość - odparła Yoko. - Ale wiem, że musimy nauczyć się godzić ze śmiercią.
- Miłość nie może się godzić! - krzyknęła Pięknotka.
- Więc będziesz cierpieć. Może znajdziesz ukojenie w Pieśni. - Głos Yoko był zimny.
- Nie masz serca! Ja przecież nie proszę o wiele! - Łzy nabiegły jej do oczu. Nie dbała już jednak o to, że na zimnie nie powinno się płakać. - Nie chcę, żebyś wyprostowała jego nogi, byś uczyniła go pięknym. Chcę tylko, żebyś zdjęła z niego ból, nawet nie cały, na tyle tylko, by mógł iść.
Yoko potrząsnęła głową.
- Jeśli jest to konieczne, czemu on mnie nie poprosi?
- On nie prosi - odpowiedziała Pięknotka. - Jest dumny i może lepiej niż ja zna prawo. Yoko, proszę cię, przecież nic cię to nie kosztuje.
- Dlaczego mnie o to prosisz?
- Bo ty jedna masz taką Moc.
- Nieprawda. Wyczuwam tu Moc równą mojej.
- To Maria - wyszeptała Pięknotka. - O Marię ci chodzi. Ona by się zgodziła, ale ona nigdy nie nauczyła się panować nad swoją Mocą.
- Więc była mądrzejsza ode mnie. Nie musi uczyć się odmawiać.
- Więc nie?
- Nie. Dziś wydaje ci się, że chcesz tylko tyle. Jutro będziesz chciał więcej. Dziś wydaje ci się, że znasz umiar. Tylko to, co potrzebne. Potem pomyślisz: jeszcze taka jedna, mała rzecz, to nic wielkiego w skali świata. Będziesz prosić o coraz więcej, wymagać ode mnie cudów. To są cuda, nawet jeśli znajdziesz im inną nazwę. Tymczasem musisz nauczyć się żyć taka, jaka jesteś, z końmi takimi, jakie są. Nie zawsze będzie różowo, nie zawsze będzie lekko, ale śmierć to część życia, a ty musisz zrozumieć, że nic, co jest częścią życia, cię nie ominie. Dlatego nie czekaj na cud, ale zbierz w sobie siłę, by sobie z życiem radzić. Tak już jest!
Pięknotka zwiesiła głowę, płakała, na nic już nie zważając.
- Wiem, że chciałeś dobrze - powiedziała Yoko do Macieja-Gwiazdora. - Ale nie możesz odpowiadać za wszystkich swoich towarzyszy, a ja wiem również, że Pięknotka przyszła do mnie kierowana dobrocią serca. Ani ona, ani ty, ani ja, nie wiemy, gdzie są granice naszych poczynań i próśb, a dla obdarzonych Mocą tak wielką, jak moja, to bardzo ważne. Chcę być uczciwa wobec was i świata, nie chcę nikogo ranić. Na razie znam jedno rozwiązanie. Muszę być sama. Żegnaj, Macieju-Gwiazdorze - powiedziała i odeszła wolnym, niepewnym krokiem, ginąc za śnieżną zasłoną. Przez moment widzieli jeszcze jej ciemny zad i odcinający się od niego puszysty, biały ogon. Potem znikła zupełnie. Nie został nawet żaden dowód na to, że kiedykolwiek była. Jej ślady zasypał miałki śnieg i nikt z grupy Macieja-Gwiazdora nie widział jej już więcej.

Pięknotka wciąż płakała.
- Czas już ruszać - oznajmił Maciej-Gwiazdor.
- Ciarnuchu. - Biała stanęła przy głowie kuca, na jej ganaszach lśniły łzy.
On otworzył oczy.
- To ty sprawiłaś? - spytał szeptem. - Mówiłem ci...
- Co? - Nie zrozumiała.
- Nie czuje już bólu - odpowiedział on i podniósł się.
- Możesz iść? - Cry podbieg do niego.
Czarnuch zaczął prostować nogi, rozciągając zesztywniałe stawy.
- Już nie bolą - powiedział zamyślony.
- Słyszysz, słyszysz, Pięknotko! - zawoła Red. - On może iść, Yoko wysłuchała twojej prośby!
Klacz nieprzytomnie podniosła głowę. Jej mokre od łez oczy nie widziały wiele. Czarnuch obrócił się w jej stronę. Nie rozumiał tego, co działo się wokół niego, tego wszystkiego co mówiły młode konie.
- Prosiłaś Yoko? - spytał.
- Prosiłam – odpowiedziała. - Ona odeszła, ale wysłuchała mnie.
- Wiesz, że nie powinnaś.
- Ty mi będziesz prawił morały? - Pięknotka podeszła do niego. - Przecież zrobiłam to dla ciebie i ból już nie wróci.
- Ja pogodziłem się z bólem i śmiercią - odparł.
- Zapomniałeś o mnie - zauważyła z żalem.
- Nie jesteśmy jednością i nigdy nie mieliśmy być, tacy jak ja...
- To przeszłość. – Wyciągnęła szyję i złożyła pocałunek na jego wargach. - Ból nie wróci.
- Andere - rzuciła Metali. - Wyślij za Yoko podziękowanie od nas wszystkich.
Kaleki kasztan skinął tylko głową, ale nie posłał ku nikomu swojego Lśnienia. Nie było za co Yoko dziękować. Może to ona uleczyła Czarnucha, ale nie ona podjęła tę decyzję. Prawdę jednak zachował dla siebie, tłumaczenie wszystkiego było zbyt trudne i wręcz bezsensowne.
- Odpowiedziała? - spytała ciekawa Metali.
- N...ie - padła odpowiedź.
Czarnuch i Pięknotka całowali się, nie myśląc już czyją zasługą jest ich szczęście. Pięknotka przyjmowała to jako coś, co jej się należało. Może tak było lepiej.
- Wyruszamy - powiedział Maciej-Gwiazdor, o nic nie pytał, nikt niczego też nie miał zamiaru wyjaśniać. Przeszli nad wydarzeniem do porządku dziennego. Powędrowali przez śnieżycę w poszukiwaniu pokarmu i nic już nie wstrzymywało ich marszu.

Marion i Silver Blue bawili się wśród skał, skacząc z zaspy w zaspę. Zapadali się po brzuch, otrząsali się z białego puchu i parskali radośnie. Śnieg nie padał już od paru dni, ale mróz nie zelżał i do roztopów było jeszcze daleko. Śmiali się, nie dbając o to, czy po następnym skoku znajdą oparcie dla nóg. Silver Blue nie znał niebezpieczeństw zimy, Marion nie myślała o nich. Odsypywali się pocałunkami. Byli szczęśliwi, byli szaleni.
Nagle noga Marion osunęła się w dół i klacz runęła w zaspę. Pewnie nic by się jej nie stało, zjechałaby tylko nieco w dół, wyrywając w śniegu dziurę i zdzierając skórę z nóg, niestety lecąc w dół krzyknęła ze strachu. Jej krzyk odbił się echem od górskich szczytów i wstrząsnął nim. Kamienie i masy śniegu ruszyły. Przetoczyły się przewracając Silver Blue i rzucając nim o ziemie, mrucząc złowrogo, przyciskając go do ziemi i dusząc.
Jeden z kamieni ugodził go w głowę. Na chwilę stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, poczuł, że trudno mu oddychać. Był pod śniegiem. Nie zastanawiał się, co zrobić. Musiał przeżyć. To było dla niego jasne. Spróbował wstać, ale nie zdołał. Zaczął rzucać się na boki, powiększając jamę wokół siebie. Nie wiedział, jakim cudem starczyło mu sił. W końcu jednak ujrzał niebo i wciągnął w płuca powietrze. Wylazł z jamy, stanął na rozchybotanych nogach. Rozejrzał się, rzucając na boki głową. Dopiero wtedy poczuł ból w skroni. Tak, nie czół się dobrze. Był roztrzęsiony, przed oczami latały mu mroczki. Ciepła krew spłynęła mu wąską stróżką po pysku. Nie dbał jednak o siebie.
- Marion! – zawołał. - Marion! - Nie było odpowiedzi. - Marion! - Zaczął biegać i przegarniać nogami śnieg, choć ból rozrywał mu czaszkę i brakowało oddechu. - Marion! - Musiał ją odnaleźć.
I odnalazł. Leżała nieruchomo pod śniegiem.
Nie umiał poznać, czy żyła. Wyciągnął ją z zaspy za grzywę, a ona nie drgnęła. Pociągnął ją więc dalej, do obozowiska, do ognia. Nie mogli ukrywać się dłużej ze swoim związkiem.
Brakowało mu sił. Zaczął się potykać, przewracać. Oddychał z trudem. Przed oczami mu ciemniało i coraz mniej widział, aż w końcu przestał widzieć cokolwiek. Wiedział tylko, jeszcze wiedział, że wokół były konie, że ognisko trzaskało wesoło, obiecując ochronić ich życia. Po pysku płynął mu pot i krew. Coś jeszcze mówił i coś do niego mówiono, ale nie potrafił tego spamiętać, ani zrozumieć. Potem zapadł się zupełnie i runął na ziemię. Była tylko ciemność i cisza, a potem nawet tego już nie było. Przestał istnieć.
- Pomórzcie mu! - krzyczała Maria, ale Niosąca Radość pochyliła się nad Marion, nie nad jej synem. Pozostałe konie też bardziej interesowały się klaczą.
- Mówiłem jej, że to tak się skończy - stwierdził się Don Kichot. - Że on jej nie ochroni. Niosąca Radość, czy Marion będzie żyła?
- Nie wiem. - Lotna potrząsnęła głową. - Jeśli ma wystarczająco dużo Energii. Chyba jest tylko potłuczona. Muszę ją dokładniej zbadać.
- Zbadaj Silver Blue! - krzyknęła Maria.
- Zamknij się - uciszył ją Rols. - Jesteś banitką, grupa niczego nie wymaga od ciebie, ty niczego nie możesz wymagać od grupy.
- Ale ja nie mogę mu sama pomóc! Ktoś musi to zrobić!
- Nikt niczego nie musi - powiedział Rols. - Nie znasz prawa.
- Dla mnie życie jest prawem!
- Więc, niech każdy walczy o własne - skończył wymianę zdań Ten Co Najlepiej Zna Świat.
- Nic jej nie będzie. - Wargi Lotnej zbadały brzuch i nogi Marion. - Jest cała. Musimy tylko poczekać, aż się ocknie. - Niosąca Radość chciała odwrócić się i odejść w stronę ognia, gdy zatrzymało ją przepastne spojrzenie Pera.
- Nawet do niego nie podejdziesz? Przecież nie musisz nas nienawidzić.
Nie musiała. Wciąż zresztą czuła sympatię do banity przybyłego z przeszłości. Jej wargi przewędrowały całe ciało Silver Blue.
- Niczego nie da się zrobić - potrząsnęła głową. - Ma uszkodzoną czaszkę.
- Umrze? - wyszeptała Maria, głos jej zadrżał.
- Dla niego będzie lepiej, jeśli umrze - odpowiedziała Lotna. - Jeśli nie, nikt nie wie, co go czeka.
- Nie możesz go leczyć?
- Leczyć. - Lotna skrzywiła się. - Per mówił mi kiedyś o czymś takim, ale ja nie umiem. Nikt z nas nie umie. Nie robimy tego.
Pod Marią ugięły się nogi. Usiadła przy synu, zwiesiła głowę. Płakała.
Per był przy niej, stał tuż obok, ale nie potrafił znaleźć słów pocieszenia. Sam był zresztą przerażony. Stracą syna. Czy był to i jego syn? Co powinien czuć? Wiedział, co to życie i co to śmierć, wiedział, co to ból. Już tracił tych, których kochał. To było bardzo trudne, ale on nie kochał Silver Blue, Maria go kochała. On nie znał takiej Marii. Nie znał Marii, która płacze i tak kocha. Nie rozumiał jej, tak jak i nie rozumiał świata, w którym się znalazł, sensu istnienia i sposobu w jaki Silver Blue został powołany do życia. Gubił się, tak że sam nie wiedział, kim jest. Nie podszedł do niej wtedy. Nie powiedział: „jestem”, „wierzę”, nie dotknął. Nie potrafił jej dotknął. Zwiesił tylko głowę i odwrócił się tyłem do niej. Nie umiał nawet na nią patrzeć. Czuł ból, tylko ból.
Kim ja jestem? Kim ona jest? To pomyłka. To sen. Obudzę się. Nie obudzę się. Dlaczego? Nawet uciec nie ma już dokąd.
Cry płakał na uboczu, nie chcąc zbliżyć się do żadnego z nich. Nikt go nie pocieszył, jego - samotnego dziecka samotności, zimą w zimnym świecie.
Pięknotka zagryzła zęby. Myślała nad słowami Yoko. Milczący Czarnuch stał obok niej na zdrowych nogach. Poprzedniego dnia jej to wystarczało, teraz chciała więcej, chciała, żeby Silver Blue żył, zrozumiała miłość Marii. Nie było granic, nie było opamiętania, zawsze chciało się więcej. To jest życie. Ten argument nie pomagał. Skoro odniósł śmiertelne rany, to widać tak musiało być. Z tym nie umiała się pogodzić. Gdyby Yoko była z nimi, jeszcze raz poprosiłaby ją o pomoc, mimo wszystko. Ale Yoko już nie było.

Marion ocknęła się następnego dnia rano. Była obolała i trudno jej było ustać na nogach, ale już się nie położyła. Stała, beznamiętnie patrząc w ogień. Była sama i bardzo samotna. Nagle to poczuła. Don Kichot nie zbliżał się do niej, już jej nie chciał. Przecież zdradziła. Silver Blue leżał nieprzytomny. Widziała go poprzez płomienie, jego i Marię - zgarbioną, ze zwieszoną głową, milczącą i odległą banitkę. Nie wiedziała, co się zdarzyło, ale wydawało jej się, że była w tym jej wina. To zadawało ból, a ona nie umiała oczyścić się z niego śpiewem, nie umiała śpiewać Pieśni Tułaczy. Don Kichot powiedział jej, że przyjdzie dzień, taki jak ten. Czemu go nie słuchała?
Per przemierzał obozowisko w jedną i w drugą stronę. Nie potrafił na niczym się skupić, zagryzał wargi, przełykał ślinę, zawracał i szedł przed siebie, by po chwili powtórzyć wszystko raz jeszcze. Cry śledził go wzrokiem, nie mówił niczego. Maria ich obu nie dostrzegała. Per zerkał na Marię.
Przecież to nie dziecko, to wytwór jej wyobraźni! To życie! - chciał krzyczeć.
Nagle przy jego boku wyrósł Milton, ogromny, chudy siwek, w którego żyłach płynęła krew Koni Wysokiego Rodu.
- Jeśli chcesz, pokażę ci coś, co pomaga - wyszeptał.
Per stanął jak wryty.
- Czego ty chcesz?
- Pomóc ci. Coś ci pokażę. Potem poczujesz się lepiej.
- Co to jest?!
- Zobaczysz, ale nie tu.
- Narkotyk? - Oczy Pera zabłysły. Może to był dobry sposób, żeby o wszystkim zapomnieć.
- Nie wiem, co to znaczy. - Milton potrząsnął głową.
- Środek odurzający, coś, po czym się zapomina, to się wącha, liże...
- Już rozumiem - rzucił Milton. - Tego nikt nie robi, to zabronione, bo to działanie przeciw temu kim jesteśmy, przeciw naszej Energii i Mocy.
- W porządku. - Per nie chciał wyjść na postać amoralną. - Nie robiłem tego, wiem tylko, że narkotyki istnieją.
- Pójdziesz ze mną?
Per obejrzał się na Marię.
- Pójdę.
Razem opuścili obozowisko i weszli pomiędzy ośnieżone skałki. Milton niczego nie wyjaśniał, więc Per nie pytał, czekał.
- Może być tu. - Milton zatrzymał się we wnętrzu zacisznej kotlinki i odwrócił się w stronę Pera. Pochylił się i musnął wargami jego szyję. Per zadrżał.
- Będziemy się kochać? - spytał szeptem.
- Więc się nie pomyliłem? - Na wargach Miltona błysnął uśmiech.
- Nie jestem taki - jęknął Per płaczliwie. To była prawda. Prawdą było też to, że kochał Marię, ale w tej chwili czuł się tak samotny i zagubiony, że potrzebował czyjegoś dotyku. Niech to będzie ktokolwiek, niech go tylko utuli i przyjmie z jego słabościami i lękiem. - Jestem tylko samotny. - Po jego ganaszach popłynęły łzy. To był zły, zimny świat. W jego czasach często było mu ciężko, ale nigdy nie czuł się tak mały i bezsilny, jak każdego ranka na Pustkowiu. Nic się nie zmieniało, był tylko ten prymitywny, okrutny świat. Nie było wyjścia, nie było ucieczki. Nie warto było nawet walczyć. Niczego nie było warto, a mimo to on wciąż nie chciał umrzeć.
Milton obsypał go pocałunkami, a on oddał mu się bez oporu, pozwalając Miltonowi złączyć ich w jedno ciało.

Maciej-Gwiazdor tym razem nie ponaglał grupy do ruszenia w drogę. Zaczynały się roztopy. Pustkowie miało niedługo rozkwitnąć swoją ubogą roślinnością.
Marion patrzyła w ogień.
Per co rano wymykał się z Miltonem w góry.
Maria siedziała przy Silver Blue otępiała i obojętna na wszystko, co działo się wokół. Skupiała się tylko na nim i wydawało jej się, że niebieskiemu ogierowi powracają siły. Nie ocknął się jeszcze, ale jego nogi zaczęły się nieznacznie poruszać, a z gardła wyrywały się krótkie jęki. Tak nadszedł dzień, gdy otworzył oczy. Otworzył oczy i zapytał:
- Czemu jest ciemno?
- Co? - Maria została wyrwana ze snu na jawie. Nie zrozumiała słów.
- Czemu jest ciemno? - powtórzył i spróbował podnieść głowę. Ból rozdarł mu czaszkę. Zajęczał i z powrotem przylgnął do ziemi.
- Nie jest ciemno - odpowiedziała Maria. - Nie jest. Lotna! – wrzasnęła, nagle zrywając się na równe nogi. - Lotna! - Pognała dzikim galopem w stronę ognia, by zmusić Niosącą Radość do obejrzenia jej syna.
Siwka pokuśtykała z nią, chociaż na wszystkie pytania i bez tego mogła udzielić odpowiedzi.?
- On nie widzi - wyszeptała Maria.
- Pewnie już nie będzie widział - brzmiała odpowiedź. - W czaszce jest mózg, a uszkodzenia mózgu powodują takie rzeczy.
- Mózg kieruje naszymi zmysłami - wyraziła to bardziej naukowo Maria. Nigdy nie szło jej dobrze w szkole, ale takie rzeczy wiedzieli nawet najgłupsi w jej czasach.
- Skoro wiesz lepiej...
- Nie możesz mu pomóc? Naprawić tego? - spytała rozgorączkowana Maria.
- To niemożliwe.
- W moich czasach robiło się takie rzeczy.
- Więc sama mu pomóż. W naszych czasach tego się nie robi.
- Nie umiem - jęknęła Maria.
- Więc czemu wymagasz tego ode mnie?
Silver Blue bez ruchu słuchał toczącej się nad nim rozmowy. Podniesione głosy zadawały mu ból.
- Ale będzie żył? - spytała Maria drżącym głosem, zrozumiała już, że lepiej byłoby, gdyby umarł. Jak w tym świecie miał radzić sobie ślepiec?
- Nie wiem. - Niosąca Radość zaczynały męczyć jej pytania. - Dziś żyje. Ma szczęście. Nie wiem, czy jutro będzie żył. Skąd mam wiedzieć? Nie wiem też, czy ty będziesz jutro żyła i czy ja będę.
Maria nie słuchała jej. Rzuciła głową na boki. Wzrokiem szukała Pera.
- Gdzie Per?
- Poszedł w góry z Miltonem.
- Cry! - wrzasnęła Maria. Czuła się tak, jakby traciła rozum. - Cry! - Przypomniała sobie wreszcie, że ma drugiego syna.
Niebieski źrebiec stanął przed nią. On już wiedział, pewnego dnia poszedł za Perem. Widział go, jak całuje się z siwkiem. Nie bardzo to rozumiał, ale pomyślał, że to coś, o czym nie powinno się mówić, a na pewno nie Marii i nie teraz. Opuścił tylko głowę i czekał, co ona zrobi, co będzie, gdy wszystko odkryje. Świat był bardzo skomplikowany. Jak mógł go pojąć ktoś żyjący od roku?
- Zastań z Silver Blue - rzuciła tylko Maria i wyciągniętym galopem pognała między skały do kamiennego labiryntu. Musiała odnaleźć Pera. Nie wiedziała jak sama ma sobie poradzić z tym światem, z nową sytuacją. Potrzebowała pomocy.
Pomocy! Jak mam żyć?! Żyć?! Czy w ogóle się da?! Ten świat jest zły! Zły!
Wpadła do kotliny i nagle zahamowała. Zobaczyła Pera złączonego z ogromnym siwkiem. Wycofała się i popędziła z powrotem. Wszystko się jej pomieszało.
Per spostrzegł ją kątem oka i pognał za nią, by po chwili pochwycić ją za grzywę i zatrzymać. Klacz odwróciła się, odsłaniając zęby. Była gotowa gryźć.
- Zostaw mnie! - krzyknęła.
- Mario, ja nie jestem taki - jęknął on. - Posłuchaj, ty byłaś taka niedostępna, bałem się... Może cię zawiodłem... Mario, ja tu wariuję, nawet nie wiem już, kim jestem.
Milton, który nie wiedzieć czemu też pobiegł za nimi, zatrzymał się właśnie tuż za Perem, ale słysząc słowa karego, zaczął się cofać. Tam nie było już dla niego miejsca.
- Ja też jestem słaba - rzuciła Maria ni w gniewie, ni w żalu. - Ja też wariuję, ale nie wycinam takich numerów. To ty chciałeś, żebyśmy się pobrali. Teraz mamy dzieci. Silver Blue będzie ślepy.
- To nie są nasze dzieci.
- Ale moje. Jeśli nie chcesz się do nich przyznawać i brać za nie odpowiedzialności...
- Ja tego po prostu nie rozumiem - zajęczał Per. - Tego, że oni obaj w ogóle żyją. Powiedz mi, jak mam ci pomagać, skoro nie umiem sobie pomóc?
- Nawet się nie starasz. Zostawiasz wszystko mnie.
- W porządku, możemy się rozwieść.
- Tu jest coś takiego jak rozwód? - Maria nagle złagodniała.
- Nie wiem – odparł. - Pewnie jest. Skąd mam wiedzieć?
- Chcesz odejść?
- Nie chcę odejść – jęknął. - Chcę być z tobą. Ale nie umiem ci pomagać, być tak silnym, jak oni. Gdybyś dała mi czas i szansę, gdybyś się nie izolowała, wyszła z jakąś inicjatywą. Mario...
- Ja nie chcę, żebyśmy się rozwiedli - wyszeptała ona.
- Jak to? - Per wybałuszył oczy. - Przecież cię zdradziłem.
- To nie ważne. Przecież i tak się nigdy nie kochaliśmy.
- Ja cię kochałem.
- Ale ja nigdy nie kochałam ciebie - uśmiechnęła się lekko zdeformowanym wadą zgryzu uśmiechem. - Może byłeś moim przyjacielem, a może i to nie. Wiem, że nasze życie miało wyglądać inaczej, ale... Nie chcę, żebyśmy się rozwiedli, bo wtedy się zmienimy, a ja nie chcę, żebyśmy się zmienili. Jesteś jedynym, co mi zostało z dawnego życia i ciągle możesz pisać dla mnie piosenki.
- Myśmy już się zmienili - odpowiedział. Bolało go to, co usłyszał. Zawsze zdawał sobie z tego sprawę, ale podawanie prawdy w tak jawny i oczywisty sposób boli.
Maria zwiesiła głowę. Po jej ganaszach popłynęły łzy.
- Per, wybacz... - chlipnęła nagle. - Krzywdzę cię. Ty nie jesteś zły, ale wiesz... Silver Blue jest ślepy, a ja nie wiem, co robić. Per, ja nie mogę być sama.
- Nie przepraszaj, to ja zdradziłem - podszedł do niej i przytulił szyję do jej szyi. Przylgnęła do niego, kładąc mu głowę na kłębie.
Milton odszedł w stronę obozowiska, a oni stali wtuleni w siebie, wciąż samotni - banici zagubieni w czasie. Gdzie podziały się ich wielkie miasta, rzeki świateł, apartamenty w hotelach i sportowe samochody? Gdzie były tłumy przychodzące słuchać ich muzyki? Gdzie były ich własne domy, bliskie konie, współtowarzysze życia, ukochane miejsca, własne miski i łóżka? Kiedyś, dawno, przed setkami lat stali na scenie w czerwonym świetle. On grał na akustycznej gitarze. Śpiewali razem, równo, jakby byli jedną osobą w dwóch ciałach, ale o tych samych potrzebach: „Próbuję wołać, ale nie wiem, co ci powiedzieć. Zostawiam pocałunki na twojej automatycznej sekretarce. Och proszę, pomóż mi. Czy jest tam ktoś, kto może mnie obudzić z tego snu?” Niestety oboje się obudzili, a życie stało się piosenką. Nie była banalna. Per zawsze to wiedział, ale wydawnictwa fonograficzne jej nie doceniły. Problemy z wydawnictwami, to nie były żadne problemy.

Parę dni później Silver Blue podniósł się mimo bólu głowy i zaczął poznawać nowy, ukryty w ciemności świat powoli sunąc nogami i badając grunt przed sobą. Zawsze ktoś był z nim, żeby mu pomóc, wskazać drogę - Maria, Per lub Cry. Zmieniali się co jakiś czas. Silver Blue niewiele mówił, to jak się czuł, wyczytywali z drżenia jego mięśni. Silver Blue bał się. Jak miał się nie bać sam w ciemności? Mimo to się nie skarżył.
- Pamiętaj - powiedział Maciej-Gwiazdor Marii. - To, że jesteście banitami nie ma znaczenia, on przez to, że nie jest sprawny, nie może być już członkiem grupy. Nikt z nas mu nie pomoże, nie wskaże drogi, nie ostrzeże, gdy będzie szedł w przepaść. Jeśli chcesz, rób to sama. Jeśli nie... Możesz go zostawić na Pustkowiu. Tak mówi nasze Prawo.
- Wiem. - Maria skinęła głową. Przełknęła ślinę, gorycz rozlała się po jej ciele.
- Nie myśl o nich, ja jestem i już nie odejdę - powiedział Per, tuląc swoją szyję do jej szyi. Położyła mu głowę na kłębie i westchnęła cicho.
Silver Blue był z Cry’iem.
- Czy mógłbyś przyprowadzić do mnie Marion - poprosił brata. Już wiedział, że klaczy nic się nie stało, że ją ocalił.
- Dobrze, jeśli tylko będzie chciała - powiedział Cry i zniknął w ciemności.
Ta ciemność! Czekanie było wiecznością, tak jak wiecznością był każdy jego dzień bez nocy, wieczną nocą bez dnia, bez końca.
- Jestem. - Marion jednak przyszła. Jej głos drżał.
- Czemu nie odzywałaś się do mnie? Już nie jesteś przecież z Don Kichotem. Zostawił cię. Teraz możesz być ze mną - powiedział Silver Blue.
- Skąd wiesz, że mnie zostawił? - spytała ona.
- Od Cry’a. Bądź ze mną - poprosił.
- Nie mogę. - Z trudem powstrzymała łzy.
- Czemu? Nie rozumiem. Przecież teraz miłość coś znaczy, gdy jest trudno.
- Nie - potrząsnęła głową, chociaż nie mógł tego zobaczyć. - Kiedy jest trudno, nie ma już miłości. Tak tu jest. Ty jeszcze zbyt mało wiesz, by się nad tym zastanawiać, uwierz mi. Nie mogę być z tobą, bo jestem słaba, a i ty jesteś słaby. Jesteś słaby, bo jesteś ślepy. To wszystko. Razem mogą być tylko silni.
- Ale, Marion – jęknął. - Ja cię kocham. Mogę się wszystkiego nauczyć. Będę samodzielny.
- Będziesz słaby. Przykro mi.
- Nie kochałaś mnie, prawda?
- Nie. - Znów potrząsnęła głową. Czuła się potwornie. - To była tylko zabawa, mówiłam ci. Teraz... To koniec, zapomnij o mnie - rzuciła i znikła faktycznie na zawsze.
O zmierzchu, ci co widzieli, mogli ją zobaczyć, jak płakała z pyskiem zwróconym w stronę ognia.

- Miltonie - Marion zwróciła się do ogromnego siwka. - Ty i ja jesteśmy Końmi Wysokiego Rodu, prawda?
- Tak - odpowiedział siwek.
- Czy wiesz coś o Wyścigu? - pytała dalej.
- Nie, tylko to, że jest – przyznał. - Nigdy u nich nie byłem. Czemu chcesz to wiedzieć?
- Nie myślałeś, żeby kiedyś pójść do swoich?
- Ostatnio myślałem, cóż z tego?
- Ja chciałabym odejść – wyszeptała. - Nie mogę tu zostać, wiesz. Tylko, że nie znam drogi.
- Ja znam. Wiem, w którą stronę iść - poprawił się Milton. - W zasadzie... - Pomyślał o Perze i Marii, o swoich skłonnościach, o tym, że jako jeden z wyższej rasy miał prawo wyboru. - Jeśli chcesz, pójdę z tobą.
- Chcę - pysk Marion rozjaśnił się. - Pójdziemy? Jutro?
- Może być jutro - zgodził się Milton i jeszcze tego samego dnia stanęli przed Maciejem-Gwiazdorem.
- Ja i Marion - zaczął mówić siwek - doszliśmy do wniosku, że nie możemy dalej żyć na Pustkowiu, a na pewno nie w tej grupie. A że oboje jesteśmy Końmi Wysokiego Rodu, postanowiliśmy udać się do swoich, by wziąć udział w Wyścigu.
- Idźcie więc - odpowiedział na to kasztan. - Wiecie, że droga wiedzie na południe?
- Tak, wiemy - odpowiedział Milton i następnego dnia rano odeszli, nie żegnając się z nikim. Nie mieli z kim się pożegnać.

Tait, tu Rudy, wróćcie do nas, wędrujemy do Macieja-Gwiazdora, na zdrową ziemię. Zaraza zabrała większość z nas, ale ci co pozostali, są zdrowi i będą zdrowi. - Per odebrał nocą Lśnienie.
Tu Tait, już idziemy do was - brzmiała odpowiedź.
Rudy, Tait, tu Per, dawno was nie słyszałem.
Nie słuchałeś - brzmiała nie wiedzieć czyja odpowiedź. Lśnienia pozbawione były barwy charakterystycznej dla głosu.
Wiele złego wydarzyło się w moim życiu - Lśnił Per. - Mój syn oślep i stał się banitą. Co to za świat? Ja tego nie rozumiem - skarżył się.
Nie lubię go, ale świat nie może być inny.
To twoja opinia, Rudy, ja przyjmuję go jakim jest. Taki jest widać słuszny - odpowiedziała najwyraźniej Tait.
Ja czuję się zagubiony - Lśnił Per. - Boję się. Przez to wszystko zdradziłem Marię. Tak bardzo chciałem być z kimś, a ona była wtedy tak odległa...
Wiedź jedno - ktoś mu przerwał. - Może zdradziłeś, ale nie popełniłeś zbrodni. Jesteś czysty, skoro Lśnisz. Tylko czyści, nieskalani, szlachetni Lśnią i zawsze tylko i wyłącznie prawdę. Pamiętaj.

Pewnego dnia po prostu przyszli, tak jak wszyscy przychodzili, niewielka grupka koni prowadzona przez Kinga.
Zbliżamy się - poinformowało Pera Lśnienie. Wreszcie miał poznać swoich braci w myślomowie. Uważnie przyglądał się grupie.
Było ich dziesięcioro, dziewięć koni i mały, biały wilczek. Kinga i jego syna Sylasa już znał, pozostawała więc siódemka. Którzy to?
Steraną życiem, karą klacz i potężnego, lecz i zbyt tłustego kasztana skreślił od razu. Młoda kasztanka o lśniącej sierści nie mogła też być Tait, była jak mu się zdawało zbyt banalna. Ogier w czarno-brązowe łaty, z rudą grzywą, to musiał być Rudy, nie miał co do tego wątpliwości.
Poznajesz? - spytało Lśnienie.
Ten rudogrzywy to ty, Rudy? - odpowiedział też w myśli. - Czy ty mnie poznajesz?
Poznaję cię. Jesteś inny, niż wszyscy. A ja to rzeczywiście ten rudy, ten kulawy.
Dopiero wtedy Per to spostrzegł. Rudy miał szeroką klatkę piersiową, mocną szyję i kark, ale ku tyłowi jego ciało zwężało się. Idąc podskakiwał, podrzucając zadem. Tylko jego prawa noga dotykała ziemi, druga była zbyt krótka.
On nie jest banitą? - Per zapytał sam siebie w myślach. - Jak to możliwe? Jest silny, potrafi żyć w tym świecie. Nawet tacy mogą się tego nauczyć.
Zmieszał się nagle. Jeśli Rudy czyta jego myśli? Czy to możliwe?
A Tait poznajesz? - pytało dalej Lśnienie.
Per spojrzał na szarą klacz z ogromnym koralem na szyi. Szła obok Rudego jakby w półśnie. Potem spojrzał na kasztanowatą źrebiczkę z konopiastą grzywą i smutnym pyskiem naznaczonym dwoma białymi plamkami przypominającymi łzy. Przy jej nogach szedł wilk.
Poddaję się. - W końcu skapitulował.
To ta mała z wilkiem.
Nie nazywaj mnie tak - zaprotestowała myśl Tait.
- Witaj - rzekł King skłoniwszy się przed Maciejem-Gwiazdorem.
- Witajcie - odparł masywny kasztan.
- Jak obiecałem - ciągnął dalej King - przyprowadziłem tych z mojej grupy, którzy pozostali przy życiu. Nasza ziemia jest chora, ale my nie jesteśmy już chorzy. Czy moglibyśmy zostać z wami? Stworzyć jedną grupę?
- Oczywiście - odparł Maciej-Gwiazdor. - Nie wiem tylko, jakie będzie w niej twoje miejsce.
- Jestem wędrowcem - powiedział King. - Ty jesteś mędrcem i ty będziesz czuwał nad grupą. Ja mogę co najwyżej służyć ci radą. Niczego mi to nie ujmie. Nie zabiegam o honory. Na swój sposób jestem też myślicielem, więc będę wygłaszał swoje sądy, jeśli się zgodzisz.
- Zawsze i każdego jestem gotowy wysłuchać - odpowiedział Maciej-Gwiazdor - szczególnie, gdy mądrze mówi.
Wąskie, jasnoniebieskie oczy Rudego penetrowały okolicę.
Per - spytał w myślach - czy ten nieruchomy koń przy ogniu to twój syn?
Tak, to mój syn - Lśnił Per, a skoro mógł to wylśnić, to była to prawda.
Jak radzi sobie w ciemności?
Jeszcze sobie nie radzi.
Czeka cię ciężka praca.
Za ciężka.
- Jestem Strzała. - Jak kazał zwyczaj, kara klacz przedstawiła się Maciejowi-Gwiazdorowi.
- Jestem Robotek, jej mąż - powiedział gruby kasztan.
- Arabella, ich córka - zaszczebiotała banalna kasztanka.
- Tait - zimnym, beznamiętnym głosem oznajmiła źrebiczka. - A to Goj, mój brat, on nie mówi - przedstawiła białego wilka.
- Czym on jest? - spytał Maciej-Gwiazdor.
Per był zdziwiony.
Więc psy i koty nie przetrwały? Zostaliśmy sami? - myślał gorączkowo. Nigdy nie znał blisko żadnego psa, czy kota, ale przecież zawsze były i żyły obok nich. Nie mógł się pogodzić z tak wielkimi zmianami. Jakby dopiero wtedy dotarło do niego, ilu zabrała gwiezdna wojna.
- To wilk - odpowiedziała Tait. - Zwierze jak my, kiedyś było ich wiele. Wilki mnie wychowały - dodała.
- Wilki zabijają konie - oznajmił Ten Co Najlepiej Zna Świat, przysuwając się do Macieja-Gwiazdora.
Wilki kupują niechciane dzieci na mięso, ale nie zabijają, to zakazane - pomyślał Per. Zapomniał, że tak było blisko tysiąc lat wcześniej.
- To prawda - odpowiedziała Tait. - Ja też piłam krew, ale teraz ani on, ani ja, nie zabijamy.
- Tait jest jaka jest - stanął w jej obronie King. - Wygląda jak dziecko, ale przeżyła więcej, niż my wszyscy...
Nie więcej niż ja - pomyślał Per. - A ja jeszcze nie zwariowałem, choć może z czasem się do niej upodobnię. Nie. Maria będzie pierwsza. Ced, dlaczego?! - wezwanie imienia zapomnianego męczennika jego czasów, nic nie pomogło.
- ...nosi już pełne imię Tait Wilczyca i nikomu nie zagraża - skończył King.
Maciej-Gwiazdor pokiwał głową.
- Jestem Rudy - przedstawił się kulawy koń. - A to Arabissa. - Wskazał szarą klacz.
- Ona też nie mówi? - spytał Maciej-Gwiazdor.
- Mówi - w głosie Rudego zabrzmiała nuta złości. Parsknął i podrzucił grzywkę na czole. - Tylko, że ona odurza się ziołami, wtedy nie wie, co się wokół niej dzieje. To dlatego, że ciężko chorowała. Zebrin dawała jej zioła uśmierzające ból i...
- Uśmierzające ból? - spytała nagle Niosąca Radość - Więc coś takiego naprawdę można robić?
- Można było - poprawił ją Rudy. - Wiedza o ziołach umarła wraz z Zebrin i jej uczennicą.
- Szkoda - wyszeptała Lotna, zwieszając głowę.
- Szkoda - powtórzył zgrzytliwym głosem Rudy.
- Czy oni wszyscy są członkami grupy? - spytał Kinga Maciej-Gwiazdor.
- Są i będą, bo zasłużyli na to - brzmiała stanowcza odpowiedź. - Przecież przyjmujesz wszystkie zbłąkane dusze.
- A prawo? - Maciej-Gwiazdor miał wątpliwości.
- Oni znają prawo i są je w stanie wypełnić.

Była noc, ale Per nie spał. Patrzył w gwiazdy, myśląc o sobie i Marii, o Silver Blue - ich dziecku, a także o nowych, dziwnych przybyszach. Tak naprawdę zdawało mu się tylko, że myśli, bo w jego głowie trwały po prostu problemy i pytania, nie było za to rozwiązań, ani odpowiedzi. Mimo to jego umysł nie stał się czysty, był coraz bardziej zaśmiecony wątpliwościami i lękiem, tym co niepotrzebne i bezsensowne. Nie było w nim Pieśni Tułaczy, ani nawet teraz tylko jego własnych piosenek, jakie pisało się w przeszłości.
Ta mała piła krew, polowała na konie, zabijała... Wilki zabijały. Znowu zaczęły zabijać, po tym jak przez tysiące lat były cywilizowane. Ich świat był wielkim oszustwem, udawaniem. Nie pasowali do miast, ani wzniosłych teorii. Nie pasowały konie, które wciąż bawiły się tak, jak wtedy, kiedy były nieme. Nie pasowały psy, które nigdy nie przestały pożądać krwi. Co z kotami? Koty pewnie wymarły. Gdyby przetrwały, też by znalazł w nich jakąś wadę.
- Co robisz? - zabrzmiał obok niego głos Tait.
Spojrzał na klaczkę. Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. Ona znała smak końskiej krwi.
Wyglądała jak dziecko, jak smutne dziecko. Była drobniutką kasztanką o sterczącej w górę, krótkiej, jasnej grzywie, ze skarpetkami na wszystkich czterech nogach, z szeroką łysiną na pysku i tymi podobnymi do łez plamkami. To wszystko, dodawszy jeszcze księżycową poświatę, sprawiało, że przypominała misternie wykonaną i z pewnością bardzo drogą lalkę.
- Patrzę w gwiazdy - odpowiedział.
- Po co, skoro nie śpiewasz?
- Sprawia mi to przyjemność - powiedział cicho. - A nie śpiewam, bo nie jestem Tułaczem.
- Jak możesz nie być Tułaczem, skoro żyjesz na Pustkowiu?
- Tu rzucił mnie przypadek, ale ja pochodzę z przeszłości - wyjaśnił.
- Z przeszłości? - Tait nie zrozumiała.
- W moich czasach były statki świetlne...
- Co to? - Tait była rzeczowa, pytała, ale nie okazywała zaciekawienia zupełnie wyzbyta emocji.
- To taki kawałek ziemi, który leciał ku gwiazdom, przenosząc też w czasie, w przyszłość.
- Czy możesz wrócić?
- Nie - potrząsnął głową. - Statki przenosiły tylko w przyszłość, nie znaliśmy możliwości powrotu. Chyba jej nie było.
- Więc jesteś już Tułaczem - stwierdziła źrebiczka.
- Może - westchnął Per. - Ale ja nie chcę nim być. Życie w moich czasach było inne i ja nie umiem, a może i nie chcę, pogodzić się ze zmianami. Gwiazdy mi pomagają. - Nie powiedział tego już do Tait, ale sam do siebie. - Zawsze patrzyłem w gwiazdy. One jedne się nie zmieniły. Widzisz te trzy w jednej linii? One wskazują czwartą. Ją lubię najbardziej, bo to smutna gwiazda, zupełnie jak ja.
- Jak gwiazda może być smutna?
- Wiąże się z nią smutna legenda.
- Legenda?
- Opowieść - poprawił się.
- Dotyczy ciebie?
- Nie, ma tysiące lat.
- Więc jest nieważna - powiedziała Tait. - Nie myśl o tym, co minione, jeśli nie możesz do tego powrócić, zapomnij o tym. Świat jest jaki jest. Daj mu się ponieść.
- Nie - jęknął Per. - Ja istnieję, mam osobowość i poglądy, nie chcę być niesiony przez wiatr, uginać się.
- Nie rozumiem twoich słów - powiedziała Tait.
- Och - westchnął tylko Per. - Ty naprawdę w to wszystko wierzysz?
- To nie sprawa wiary - odpowiedziała Tait. - Żyłam wśród wilków, znam smak krwi. Ja po prostu wiem, że tak jest. Ty nie wiesz niczego. Przykro mi, że nie chcesz słuchać.
- Nie chcę słuchać, bo chcę mówić. - Per był podenerwowany.
- Słowa są zbędne - rzuciła Tait. - To tylko komunikaty. Prawdę poznaje się słuchając, nie mówiąc.
- Może pójdę spać. - Per podniósł się i wyprężył grzbiet. Ziewnął.
Tait nie powiedziała niczego, patrzyła tylko na niego swoimi ciemnymi, lśniącymi oczami.
- Nie powinnaś być taka – wyszeptał. - Powinnaś śmieć się i bawić jak inne dzieci.
- Za późno.
Per pokiwał głową.
- Jedyne co możesz zrobić, to godzić się? Może masz rację.

Znowu nie spał nocą. Leżał tylko z zamkniętymi oczami, słuchał rozmowy tych, którzy też nie spali.
- Nie wytrzymam dłużej - zajęczała klacz o nieznajomym głosie.
- Arabisso - wyszeptał Rudy. - Jeszcze trochę i będziesz wolna, wyzwolisz się z mocy tych ziół. Będziesz żyć jak wszyscy.
- Tak, chcę tego, ale już nie mogę. - Klacz płakała.
- Pomyśl o swoim kamieniu, on doda ci sił, zawsze dodawał. Z nim zmienisz wszystko. Przecież wiesz.
- Może, Rudy...
- Już dobrze. Jestem przy tobie. Bądź silna. Spróbuj zapomnieć - poprosił, jego głos brzmiał zaskakująco spokojnie. Taki Rudy też potrafił być. - Gdybyśmy stali się jednością... Chciałabyś?
Gorycz formowała się w kulę w gardle Pera.
- Nam nie wolno - płakała klacz. - Nie dostaniemy pozwolenia.
- Dostaniemy. - Rudy był pewny swego. - Nie dostają ci, co proszą, co mają wątpliwości. Ja zażądam. Jeśli mogę żądać, znaczy to też, że mam siłę by żyć, mam wystarczająco dużo siły, żeby stać się częścią ciebie, ciebie nie osłabiając.
- Ale ja jestem słaba.
- Jesteś silna. Musisz tylko w to uwierzyć i będzie to prawdą.
Oni się kochają - pomyślał Per. - W tym świecie są też tacy, którzy kochają i wierzą, tacy, którzy mają jakiś cel. Oni? To bez sensu. Nie kochali się z Marią - nigdy. Dzieci, ślub i to, że zdradził. Może powinien nauczyć się godzić z rzeczywistością. Rudy się nie godził, ale on nie był podobny do Rudego. On nie miał kogo ochraniać. Maria prosiła o pomoc, ale jej nie przyjmowała. Maria mu się wymykała, Maria... On jej chyba nigdy nie znał, tylko mu się tak wydawało. Dobrze! Sam zostanie Tułaczem! Poszuka swojej drogi! Podniósł się, zarzucił na szyję gitary.
Dokąd idziesz? - dopędziła go myśl Rudego.
Chciał odpowiedzieć w myślomowie, ale nie mógł, bo odpowiedź była kłamstwem.
- Idę grać - powiedział na głos, a jego słowa zburzyły ciszę i zabrzmiały nienaturalnie, jak pierwsze słowa kłamstwa w doskonałym świecie.
Rudy nie odpowiedział.

- King. - O świcie Rudy i Arabissa stanęli przed swoim dotychczasowym naczelnikiem. - Zdecydowaliśmy się - powiedział Rudy. - Chcemy z Arabissą stać się jednością. Ty udzieliłbyś nam ślubu, ale teraz chyba musimy prosić o to Macieja-Gwiazdora.
- Tak. - King skinął głową. - Boisz się, że on zbyt dosłownie rozumie prawo? Jest taki, tylko wobec tych, których nie zna, ale ja wytłumaczę mu, że macie siłę, by radzić sobie z życiem.
Rudy parsknął.
- Głupio to brzmi - zarzucił grzywą. - Szczególnie w twoich ustach, przyjacielu. Wszędzie tylko te zasady nieprzychylne dla takich jak ja.
King zaśmiał się swobodnie.
- Sam chcesz się do nich dostosować. Przecież nie potrzebujesz ślubu, żeby być z Arabissą.
- Ale ona potrzebuje - odparł Rudy. - Ślub to wiara, że jesteśmy jednością, a więc i siła, nowa siła. W niej jest to, czego nie ma we mnie, we mnie jest to, czego nie ma w niej.
- Chodźmy już lepiej do Macieja-Gwiazdora - zaśmiał się King.
We troje stanęli przed mędrcem.
- Chciałbym, żebyś udzielił ślubu mnie i Arabissie - powiedział po prostu Rudy.
- Nie jestem pewny, czy mogę to zrobić - odpowiedział potężny kasztan.
- Możesz - wycedził przez zęby Rudy. - Nie zapominaj, że przyszliśmy z północy, że przeżyliśmy zarazę. Starczyło nam na to sił, starczy i na resztę życia.
- Prawo mówi o słabych - zauważył King. - Nie o innych.
- W porządku, jeśli ty to mówisz - zgodził się Maciej-Gwiazdor. - Przyprowadźcie tylko swoich świadków.
Wrócili w parę minut później. Wybrali Kinga i Strzałę. Maciej-Gwiazdor zwołał konie na ceremonię. Nie było tylko Pera.
Co się stało? - pomyślała Maria. - Gdzie on się podział? Przyjaźnił się z Rudym, powinien przyjść.
Zaczęła się niepokoić, ale nie zrobiła niczego. Nie mogła niczego zrobić. Nikogo nie mogła zapytać. Ci, którzy mogli coś wiedzieć, byli przejęci ceremonią. Stała więc, beznamiętnie słuchając słów Macieja-Gwiazdora.
- Czy ty, Rudy... Jakie wybierasz sobie imię?
- Syn Bólu - oznajmił Rudy.
- Czy ty, Rudy Synu Bólu, bierzesz sobie za żonę tu obecną...
- A ty, jakie wybierasz sobie imię? – potężny kasztan zwrócił się do klaczy.
- Córka Mroku - wyszeptała Arabissa.
- ...Arabissę Córkę Mroku pamiętając, że od tej chwili jej ciało staje się twoim ciałem...
Maria zapomniała. Tak niedawno był jej ślub. Bez miłości przysięga nadal była przysięgą, a przecież ten głupek Per nie był jej tak zupełnie obojętny.
- ...jej cierpienie - twoim cierpieniem...
O tym zapomnieli oboje.
- ...jej słabość - twoją słabością?
To w ogóle odrzucili.
- Tak - odpowiedział pewnie Rudy.
Per też tak powiedział. Może drżał mu tylko głos. To dlatego, że był wzruszony. Czy Per naprawdę zapomniał? Nie, nie on. Może był dziwny i niepoważny, ale gdy chodziło o przyjaźń... Takie zapomniane słowo.
- Czy ty, Arabisso...
- Tak - odpowiedziała słabo klacz.
Ona też odpowiedziała „tak”. Właściwe nie powinna. To ona zawiniła.
- Ogłaszam was mężem i żoną, jednością, póki was śmierć nie rozłączy. A wy, Kingu synu Kinga syna Kingo i Strzało... Jak brzmi twoje imię?
- Matka - odpowiedziała kara klacz.
Dla Marii to wszystko działo się gdzieś daleko, poza nią, we śnie. Przypominało jej, że nie jest już na ziemi sama, że nie powinna być, bo nie jest całością.
Gdzie zagubiła się jej druga połowa?
- ...jesteście po to...
Niektóre słowa sprawiały Marii ból.
- ...by zaprzeczyć, gdy ktoś powie, że tych dwoje nie jest jednością.
Czemu nam nikt nie przypomniał - chciała krzyknąć Maria.
To chore - powiedziała sobie potem. - Nie jesteśmy tacy, jak oni. Nie musimy słuchać ich praw. Czemu więc śpiewam?
- Stało się.
Stało się, jestem Tułaczką.
Rudy pocałował Arabissę.
Konie rozeszły się.
- Rudy, nie wiesz, gdzie jest Per? - Maria dopadła nowożeńców.
- Nocą powiedział, że idzie grać, ale kłamał. Tyle wiem - padła odpowiedź.
- Musiał pójść w góry - zauważyła Tait, wyrastając jak z pod ziemi. - Po co go szukasz?
- Muszę z nim porozmawiać - rzuciła szybko Maria. Bała się. Może odszedł? Może się zabił? On miał czasem głupie pomysły. On był taki delikatny. I nie był jej obojętny.
- Znam wszystkie drogi, znajdę go - powiedziała klacz.
- Poprowadź mnie - poprosiła Maria.
- Dobrze - zgodziła się Tait, ruszając wyciągniętym kłusem. Biały wilk biegł tuż przy niej. Maria pognała za nimi i szybko zorientowała się, że musi nieźle wyciągać nogi.

Silver Blue stał sam przy ogniu. Jakoś wszyscy o nim zapomnieli. Maria goniła po górach Pera, Cry poszedł bawić się z młodymi końmi.
- Czemu cały dzień stoisz bez ruchu? - spytała nieznana mu klacz.
- Boję się poruszyć – odpowiedział. - Boję się, że się zgubie. Jestem ślepy.
- Przykro mi - wyszeptała klacz. - Jeśli chcesz, mogę pokazać ci trochę świata.
- Chcę, ale... Kim jesteś?
- Na imię mi Arabella. Przyszłam z Kingiem, bo nasza ziemia była chora.
- Ja mam na imię Silver Blue.
- To pasuje do ciebie - uśmiechnęła się klacz. Wiedział, wypuściła powietrze nosem.
- Ja nie mogę tego powiedzieć. Jak wyglądasz?
- Mówią, że jestem ładna - zaśmiała się. - Jestem kasztanowata, a odmiany mam takie jak ty, zupełnie.
Teraz on się uśmiechnął.
- Pewnie mają rację, ci co mówią, że jesteś ładna. Kochasz kogoś?
- Co za pytanie? - oburzyła się.
- Chcę wiedzieć, bo...
- Och. - Zaśmiała się, ale krótko i nienaturalnie. - Kochałam. Był młody, był szalony. Miał na imię Włóczęga. Zabrała go zaraza - dodała ze smutkiem.
- Ja też kochałem - przyznał się Silver Blue. - Uratowałem jej życie, ale odeszła, bo przy tym straciłem wzrok.
- Posłuchała prawa.
- Też byś odeszła?
- Może. Nie wiem. - Potrząsnęła głową. - Pokażę ci świat – zdecydowała. - Jeśli nauczysz się nie gubić wtedy będziesz taki, jak inni.
- To możliwe?
- Tak - zapewniła.
- Bo ja już zwątpiłem - przyznał.
- Możliwe - powtórzyła raz jeszcze.
Tego wieczora zasnęli przytuleni do siebie i tak też zasypiali każdego następnego. Arabella zdjęła z Marii wszystkie obowiązki. Teraz ona była z Silver Blue i w końcu się pocałowali.

Maria zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech.
- Tait, już nie mogę. Odpocznijmy trochę! - zawołała za klaczką.
- Przecież chcesz go znaleźć. Nie możemy się ociągać - rzuciła źrebiczka.
- Idziemy już tak długo. - Maria potrząsnęła głową. - Może to nie ta droga?
- Jeśli chciał przejść przez góry, musiał iść tędy.
- Nie szedłby tak szybko. Nie wie, że go gonimy - zauważyła Maria.
- On nie chciał przejść - rzuciła Tait z nagłym tryumfem w głosie. – Wiem, gdzie jest. Chodź - nakazała i puściła się galopem. Maria pognała za nią.
- Nie tak szybko - poprosiła.
- Chcesz go znaleźć, czy nie? - Mała była zła. - Po co go w ogóle szukasz? Nie kochasz go.
- Co ty wiesz o miłości? - wysapała Maria.
- Wiem, że jest, a gdy jest, to się nie wątpi. Ty wątpisz.
Maria zatrzymała się nagle.
- Słyszysz? - zapytał.
- Słyszę obcy dźwięk - przyznała Tait, też stając.
- To Per gra - wyszeptała Maria i pogalopowała, zostawiając Tait za sobą. Teraz przewodnik nie był jej już potrzebny. Znała drogę. Droga wiodła na szczyt. Siły też się znalazły, nowe i niespożyte - przecież to był on, tak - on. Siedział na skalnym urwisku i grał jakąś smutną melodię.
- Per, co ty wyprawiasz? - zahamowała nagle, znowu zabrakło jej oddechu.
Spojrzał na nią ogromnymi, smutnymi oczami.
- Nie kochaliśmy się, więc odszedłem.
- Per...
- To ty powiedziałaś, pamiętasz?
- To nie całkiem tak - wyjąkał.
- Wszystko jedno - potrząsnął głową. - Ty zostałaś Tułaczką, ja nie chciałem. Potem pomyślałem, że nie obranie tego, czym jestem, bo w tym świecie nie jestem niczym.
- Och, Per... - jęknęła.
- Postanowiłem sam zostać Tułaczem, ale bez ciebie, sam, na nowej drodze, żeby być takim jak oni. To bzdura, wiem. Tułaczem nie można się stać. Nim się nie jest z wyboru. Nim się po prostu jest, lub nie. My jesteśmy, bo jesteśmy puści jak ten świat. I wiesz, czemu oni nie leczą, czemu nie uczą się niczego? Oni się godzą. Godzą się, przyjmują wszystko, nie mają więc potrzeby czegoś zmieniać. Skoro nie ma potrzeby, nie ma rozwoju, jest pustka. Ty wiesz - nagle podniósł głos - na tym całym świecie jestem jedynym, który czegoś potrzebuje. Potrzebuję gitary, ale nie zrobię jej. Nie zrobię, bo się tego nie nauczę. Na to trzeba pokoleń, lub chociaż czyjejś pomocy. Co ja wiem o obróbce drewna? A struny? Z włosia? A jeśli chcę metalowe?
- Co ty mówisz? - jęknęła.
- Że nic nie ma sensu, że ja i ty jesteśmy Tułaczami, a miłość jest nieważna, bo to tylko pozór, rozumiesz? – Jego głos stał się płaczliwy. - To jedyny pozór jaki pozostał. Pomyśl o Marion. To tylko pozór i to ich prawo...
- Per, odbiło ci? - Nie mogła tego dalej słuchać. - Mam dosyć twoich wywodów! – krzyknęła. - Przyszłam, bo bałam się, że odejdziesz naprawdę, albo, że coś sobie zrobisz, bo boję się o ciebie. Poza tym, Rudy ożenił się z Arabissą. Przypomniałam sobie przysięgę. Jesteś częścią mnie! Ja tego chcę! Tak ma być!
Per wybałuszył oczy.
- Co ty mówisz?
- Skąd mam wiedzieć? Tak mi namieszałeś w głowie. Machnijmy na to ogonem. Tułacze mają być puści, dobra, bądźmy puści, ale bądźmy razem. Tak jest w życiu. Pomyśl sobie, że mógłbyś być urzędnikiem, a ja kelnerką.
Zaśmiał się. Kiedyś próbowała tej pracy. Pamiętał jej opowieść o tym, jak podała ciastka z podłogi.
- W telewizji stare seriale, na kolacje odgrzany obiad z poprzedniego dnia, w gazetach polityka, której nie rozumiesz. Codziennie tak samo, żadnych wzniosłych myśli. Gdyby tak było? Czy to nie tak, jak tu? Zawsze bez zmian, ale nie, ty byłeś gwiazdą, artystą, miałeś wizje. Tam to też by miało koniec.
- Mnie oskarżasz? A ty?! - krzyknął.
- Oskarżam? - zdziwiła się Maria. - Mówię jak jest. Chcę ci uświadomić, że możemy tu żyć.
- Nowe spojrzenie na sprawę?
- Och, Per – jęknęła. - Pewnie są jakieś dobre strony tej sytuacji. Nie wiem. Boję się. Cierpię. Ale Per, ja nie chcę umierać. Nie chcę wariować. Pomóż mi - poprosiła płaczliwie.
- Będziemy więcej z sobą rozmawiać? - spytał cicho. - I pisać nowe piosenki? I powiesz mi, kiedy będzie coś nie tak?
- Tak, oczywiście - po jej ganaszach popłynęły łzy.
Odstawił gitarę i podszedł do niej. Pocałował jej ganasz, potem powieki i chrapy.
- Może to bzdura – wyszeptał. - Ale ja cię kochałem nawet jeśli to pozór, wiesz, kiedyś dawno i potem, ale już inaczej.
- Po co o tym mówić? – Płakała. - Per, och, Per. Po prostu bądź ze mną, jak zawsze. Nie zadawaj pytań i nie mów o miłości.
- Tak, będę zawsze.
- Och. - Położyła mu pysk na kłębie i znieruchomieli oboje.
Tait, która przyglądała się im do tej pory, odwróciła się i bezszelestnie odeszła, sunąc w dół po skalnym urwisku. Dla niej drogi były nawet tam, gdzie żaden inny koń nie postawiłby nawet kroku. Wiedziała dużo o skałach, ale mało o słowach. Nie zrozumiała nic z tego, co usłyszała. Dla niej miłość albo była, albo nie, a gdy była, polegała na wspólnym tańcu, złączeniu się, przysiędze i staniu obok siebie przy ognisku, bez zbędnych słów.

Przyszła, jak wszyscy przychodzą, nikomu nieznana wyłoniła się z pustki na linii horyzontu. Była rosłą, złotokasztanowatą klaczą Wysokiego Rodu, ale jej sierść nie lśniła. Całe jej ciało pokrywała ciemna i pełna zgrubień skóra, a włosy wyrastały kępami, były długie i szorstkie. Musiała być kiedyś poparzona.
Utykała na przednią nogę, zraniła się.
Judasz z całych sił wytężył wzrok. Wargi zaczęły mu drżeć, a potem nogi i całe ciało. Ta klacz wyszła z ognia. Ogień, ogień uderzył. Ona czekała. On jej nie uratował. Ogień.
- Judaszu, uspokój się. - Eunice przytuliła się do niego. - To nie ona.
- Z…zawi…niłem.
- Nie - wyszeptała Eunice. - Nie mogłeś postąpić inaczej. Nie wiń się, nikt cię nie wini.
- O…ona…
- Ona też by wybaczyła, zrozumiałaby. Czasem nic nie można zrobić. - Całowała go, nie wiedząc, dlaczego wybrała sobie taką drogę życia. Był Judasz, bo nie było nikogo innego, bo był dobry, samotny, bo ogrzał ją, gdy potrzebowała ciepła i jeszcze wiele razy ogrzeje. Czy to nie wystarczy? Eunice wystarczyło. Nie wiedziała, że może być coś więcej.
- Jestem Stargeyzer - przedstawiła się Maciejowi-Gwiazdorowi obca klacz. Nie powiedziała niczego więcej.
Lotna obejrzała i oczyściła jej ranę.
King patrzył na nowoprzybyłą. Przypominała mu kogoś z przeszłości. Tamta była piękna. Tamta nie miała tyle pewności w głosie. Zgadzał się za to wzrost, postawa, kolor sierści. Może oczy? Nie podszedł do niej, by się upewnić. Zabrakło mu odwagi. Cremona nie żyła, spłonęła, był przy tym. Jego ukochana Cremona spłonęła. To ciągle bolało i chyba nigdy nie miało przestać.
- Rudy, czy ta nowa nie przypomina ci Cremony? - spytał przyjaciela ściszonym głosem.
Rudy zmierzył klacz wzrokiem. Pewnie, że mu przypominała, był nawet prawie pewny, że to właśnie była Cremona. Jak mógł nie poznać własnej siostry? Znał jej każdy ruch i ton głosu. Mimo to odpowiedział:
- Nie, King. To nie ona. Może łudzą cię oparzenia, ale Cremona nie żyje, należy do przeszłości. Nie myśl o tym. - Może tak było lepiej. Po co cień przeszłości miał zmieniać ustalony porządek ich życia i już nie jako cień ranić Kinga dotkliwiej, niż wspomnienia?
- Tak. - Kary skinął głową, wciąż wpatrując się w klacz.

- Czy moglibyśmy porozmawiać? - Rudy podszedł do nowej klaczy.
- Chyba nie mamy o czym - odpowiedziała, w jej głosie brzmiała złość.
- Ja wiem, kim jesteś - wyszeptał Rudy.
- Dobrze. - Klacz zgodziła się natychmiast. - Chodźmy - rzuciła i poszli pomiędzy skały, daleko od grupy.
- Cremono, dlaczego nie dawałaś znaku życia? - zaczął od razu.
- Nie jestem już Cremoną - odpowiedziała zimno.
- Ale dlaczego udawałaś zmarłą?
- Bałam się, jak mnie przyjmiecie. Bałam się, że King mnie nie odrzuci. Dlatego uciekłam.
- King wciąż cię jeszcze kocha. Próbował żyć z Ziutą…
- Ona wróciła?
- Wróciła na Tor. Byli razem, ale King myślał tylko o tobie…
- To ciekawe – stwierdziła. - Myślał o mnie, ale postarał się o syna, o nieślubnego syna. Może miałam nie zauważyć tego karego źrebca nazywającego go ojcem? On już pewnie biega.
- Ma za sobą dwa sezony. Ale to nie tak.
- A niby jak? Co chcesz mi wmówić?
- King rozpaczał po tobie. Nie wiedział, co robi. Potrzebował pomocy, czyjegoś ciepła. To była jedna noc słabości, ale urodziło się dziecko.
- Wy mężczyźni! - Była rozdrażniona. - Ty też sypiałaś z klaczami ze smutku, co braciszku?
- Tak. - On też był zły. - Ale teraz mam żonę!
- Tułaczkę?
- Tak, Tułaczkę. Ja też jestem Tułaczem - przypomniał jej.
- Nigdy nie pobiegłeś, mój biedaku, mój nieszczęsny, kaleki braciszku?
- Nie mów tak! - prawie krzyczał. - Co z tego, że nie biegam?! To bez znaczenia. Kiedyś byłaś inna!
- A pewnie, Cremona była inna, nie ja. Żyłam tyle lat w górach, sama, wystraszona. Widziałam w jeziorkach swoje odbicie. Przerażało mnie to, co działo się z moim ciałem. Była tylko gorycz i pustka. Nie przywykłam do tego, ja, mieszkanka Doliny, ja, klacz Wysokiego Rodu. Zmieniłam się. Nie wierzę już w ckliwe brednie. Kto może żyć, żyje - wyrzuciła z siebie. - King, cóż, mam własne zdanie na jego temat. To pomyleniec, szlachetny wojownik, a jednocześnie próżny i dumny jak my wszyscy mistrz. Duma jest ważna, tobie jej zabrakło. Ja na twoim miejscu nauczyłabym się biegać, albo rzuciła w przepaść, bo ja idę na Tor.
- To idź, byle szybko - wycedził przez zęby. Zraniła go, zraniła dotkliwie, jego własna siostra. Już jej nie poznawał.
- Moja noga już się wygoiła – odpowiedziała. - Pójdę jutro - i poszła, a on został z żalem w piersi, on - kaleka. Dlaczego spotkał go taki los? Dlaczego urodził się inny, niż jego bracia? Przecież w żyłach też miał szlachetną krew.
- Rozmawiałem ze Stargeyzer - powiedział później Kingowi. - Wiesz, uległem twojej sugestii. Ale to nie Cremona.
- Tak, ona umarła - wyszeptał King. Może miał nadzieję? Może wciąż na nią czekał?
Cremona umarła - powiedział sobie w myślach Rudy. - Moja siostrzyczka umarła. - Wymazał spotkanie ze Stargeyzer-Cremoną z pamięci. Rozdzielił ją na dwie: starą, która umarła naprawdę i nową, której nie chciał znać, której nie musiał znać, której w ogóle nie było.

- Martwię się o Marię - powiedział Per Niosącej Radość. - Ostatnio źle się czuje, posmutniała jeszcze bardziej i stała się taka cicha, choć na pozór dobrze wygląda.
Lotna przyjrzała się najpierw Perowi, potem siedzącej przy ogniu Marii, w końcu się roześmiała.
- Per, ty naprawdę nie wiesz, co jej jest?
- Nie - zdziwił się lekkim tonem w głosie Lotnej i wybałuszył oczy.
- Ona jest w ciąży.
- Jak to?
- Normalnie. Była z ogierem i jest w ciąży. Nie dziw się tak, pewnie ty jesteś ojcem, jesteś przecież jej mężem – tłumaczyła, śmiejąc się Lotna.
- No tak. - Skinął głową, ale nadal nie mógł tego pojąć. W ciąży? Maria? Z nim?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - spytał potem klacz.
- Och – odparła. - Nie wiedziałam jak. To takie dziwne, że mamy ze sobą dziecko.
- Ono naprawdę jest moje? - dopytywał się Per.
- A czyje ma być? - Teraz ona się zdziwiła.
- Co my z tym zrobimy? - Per właściwie się cieszył. Kochał Marię. Chciał z nią być, ale przez lata wbił sobie do głowy, że Maria jest jego niedostępną, sceniczną partnerką i nią miała pozostać. Mogli z sobą być, całować się, zwalać to potem na chwilowe pomieszanie zmysłów, ale mieć dziecko?! Do tego trzeba było być odpowiedzialnym, silnym, a jednocześnie czułym i delikatnym. Oni tacy nie byli. Nie razem. Może Maria z innym ogierem? Może on z inną klaczą? Razem nie.
- A co mamy robić? - spytała Maria. - Będziemy mieć dziecko i wychowamy je.
- Tak, tak - skinął głową. - Ty i ja? Nie wiem, co począć.
- Bądź ze mną - odpowiedziała po prostu.

C.D.N.

Powrót do poprzedniej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...