Kejti's Factory - Opowiadanie

"Tęcza"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

O szóstej rano włączyło się radio, sygnalizując, że pora wstawać. Otworzyłam oczy, ale nie wykonałam żadnego ruchu, który mógłby wskazywać na to, że się podniosę. Spojrzałam na śpiącą na łóżku obok Aśkę. Zachowała się tak samo. Liczyła na cud. Liczyła, że zdarzy się coś, co sprawi, że nie będziemy musiały się podnieść. Śpiąca na trzecim łóżku w rzędzie Agnieszka wstała i zaczęła się ubierać. Ona nie miała wyboru. Chodziło przecież o jej pracę magisterską.
Agnieszka była na piątym roku zootechniki i pisała o zachowaniu klaczy w czasie porodu i tuż po nim. Przyjechała do Popielna, do zachowawczej hodowli konika polskiego, żeby prowadzić obserwacje. My, to znaczy Aśka, Marta i ja, byłyśmy dopiero na trzecim roku i przyjechałyśmy wspierać Agnieszkę - głównie duchowo. Ani w dzień, ani w nocy nie musiałyśmy siedzieć w stajni. W dzień była tam obsługa, a w nocy stróż i gdyby jakaś klacz zaczęła się źrebić, zawiadomiono by nas. Stróż kończył jednak pracę o szóstej, a stajenni zaczynali o siódmej i w czasie tej godziny musiałyśmy zajrzeć do stajni, żeby nie przegapić początku porodu. Porody mogły zacząć się w każdej chwili, bo trzy klacze przenosiły już ciąże. Chyba nie podobało się im, że są podglądane.
Marta nieprzytomnie rzuciła się na łóżku, choć jeszcze przed chwilą spała zupełnie spokojnie. Aśka i ja wciąż czekałyśmy na cud, z trudem utrzymując powieki w górze.
Poprzedniego dnia, jak wypuszczone z domu małolaty, do trzeciej w nocy grałyśmy ze stróżem w pokera na zapałki. Przegrałam dwie paczki, ale pocieszałam się myślą, że kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma w miłości.
Nieźle się też wyśmiałyśmy. Nie wiem, co nas śmieszyło. Po prostu było nam dobrze, bo byliśmy dobrymi ludźmi w pięknym miejscu. Śmiałam się może trochę histerycznie, ale szczerze. Potrzebowałam tego, po pięciu przepłakanych dniach. Zaczynał się czwartek, a w piątek w poprzednim tygodniu mój świat runął w gruzach. Dowiedziałam się, że mój chłopak najprawdopodobniej ma raka węzłów chłonnych. Więc jak miałam nie płakać? On był przecież tym jedynym mężczyzną, z którym chciałam spędzić całe życie. Wiedziałam to od ponad sześciu lat. Nie było jeszcze pełnej diagnozy, ale nie oszukiwałam się. Przeczytałam parę książek i obejrzałam parę filmów. Podejrzewałam, że to rak, zanim jeszcze poszedł do lekarza.
Właściwie powinnam zostać z nim, a nie wyjeżdżać i cały czas czułam się z tego powodu winna, mimo, że on sam pozwolił mi jechać. Wiedział, że marzyłam o tym wyjeździe od września, gdy tylko się dowiedziałam, że coś takiego w ogóle będzie możliwe. Właśnie był kwiecień. Piotr jako student prawa wiedział też, czym są układy. Mój prodziekan zadzwonił do mnie do domu, proponując mi wyjazd do Popielna. To coś znaczyło. Nie mogłam odmówić. Zdarzyło się to w piątek. Wtedy też dowiedziałam się o chorobie Piotra. Stałam i tłukłam głową we framugę drzwi. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Nie tak miało być.
- To która idzie ze mną? – spytała Agnieszka.
Spojrzałam na Aśkę. Ona spojrzała na mnie. Milczałyśmy obie.
- Ja już pójdę, bo one się nie ruszą! – rzuciła Marta gniewnie i jednym susem wyskoczyła z łóżka. To była cała ona. Dużo gderała, ale była naprawdę dobrą dziewczyną.
Wyszły, a myśmy zostały w łóżkach, wciąż walcząc z opadającymi powiekami. W myślach prosiłyśmy tylko, żeby klacze wstrzymały się dziś ze źrebieniem. Marzyłyśmy o tym, by móc spać dalej. Oczywiście, że wiedziałyśmy, że nie przyjechałyśmy do Popielna spać, ale w tamtej chwili senność była silniejsza, niż poczucie obowiązku.
Dziewczyn nie było z piętnaście minut. Źle to wróżyło, zwłaszcza, że do stajni było tylko kilka kroków.
- Chyba Bielinka będzie się źrebić – oznajmiła Agnieszka po powrocie, a ja pomyślałam: „tylko nie to, ja nie wstanę.” – Jest bardzo niespokojna, grzebie słomę. Zajrzymy do niej jeszcze za piętnaście minut – dodała.
Musiałyśmy jeszcze trochę powalczyć z powiekami. Agnieszka i Marta znowu wyszły, ale tym razem wróciły wręcz błyskawicznie.
- Już! Źrebi się! – krzyknęła Agnieszka.
To skutecznie wyrwało nas z łóżek. Okazało się, że mamy tyle siły, by z nich wyskoczyć. Szybko wciągnęłam skarpetki i wysokie buty na spodnie od piżamy. Liczył się czas. Zarzuciłam bluzę i kurtkę i już biegłam za Agnieszką, opuszczając stojący na terenie ośrodka PAN hotel „Baraczek”, w którym spałyśmy. Jego nazwa idealnie współgrała z wyglądem. Mieszkało się tam jednak miło, a najważniejsze było to, że kaloryfery grzały.
W drodze do stajni myślałam o cudzie narodzin i o jego kontraście ze śmiercią. Dotąd rak był dla mnie symbolem śmierci. W końcu mój dziadek umarł na raka i tak zakończyło się moje beztroskie dzieciństwo.
Kiedy dotarłyśmy do stajni, Bielinka leżała na boku. Próbowała przeć. Była bardzo malutka, nawet jak na konika polskiego, drobniutka i chuda jak szkielet. W sumie, chyba nigdy nie widziałam tak chudego konia. Człowiek odpowiadający za hodowlę w Popielnie, u którego z resztą Agnieszka pisała pracę magisterską, powiedział nam, że odrzuciło ją stado, przez co przestała jeść i doprowadziła się do takiego stanu.
Poród wydawał się zbyt wielkim wysiłkiem dla niej. Pochwa rozwierała się bardzo powoli. W końcu zobaczyłyśmy pęcherz wód płodowych. Nigdy wcześniej nie widziałam porodu, ale od razu zrozumiałam, że coś jest nie tak. Nie pokazały się kopytka, a sam pęcherz i to nie biały, a czerwony.
- Co to jest? – jęknęła Agnieszka i zaraz zaproponowała odpowiedź. – Chyba łożysko się odkleiło.
- A może przoduje pośladkami – rzuciła Aśka.
- Chyba trzeba wezwać weterynarza – powiedziałam, drżąc z przejęcia.
Agnieszka rzuciła się w bok, niezupełnie pewna tego, co robi. Spojrzała na nas, a potem na klacz. Bielinka parła. Jej wątłe ciało drżało z wysiłku, ale niczego to nie zmieniało.
- Chyba faktycznie – zgodziła się ze mną i pognała po swojego promotora.
Mężczyzna przyjrzał się klaczy, tak jak my niepewny i pełen niepokoju. W końcu się z nami zgodził i poszedł zadzwonić. Bielinka na moment zrezygnowała z czynionych przez siebie wysiłków. Podniosła się. Drżała. Z jej sromu ciekła krew.
Agnieszka została przy klaczy. Marta gdzieś znikła. Aśka i ja wycofałyśmy się, wychodząc ze stajni tylnym wyjściem, wciąż otwartym na jezioro.
- Źrebaka pewnie nie uda się uratować – powiedziała Aśka.
Ja milczałam.
Rany – mówiłam sobie w duchu. – Przecież to źrebię musi żyć. Nie zniosę teraz, żeby coś mu się stało. Nie w tym momencie życia. Nie mogę oglądać śmierci. Nie wytrzymam. Rozryczę się, albo zacznę rzygać.
Odwróciłam się plecami do Aśki i zapatrzyłam na chodzące po padoku niczego nie świadome roczne i dwuletnie klacze. Większość z nich była myszata jak na koniki polskie przystało. Były jednak też trzy kare, które ze względu na swoją maść miały zostać wyeliminowane z hodowli. W Popielnie przez cały czas pracowano nad tym, by upodobnić koniki polskie do tarpanów, od których się wywodziły. Była też jedna, zupełnie niepoprawna, lecz przepiękna złotokasztanowata klaczka. Nie znałam jej imienia, ale dla mnie była Księżną i tak bym ją nazwała, gdyby mogła być moja.
Podeszły do mnie wtedy, ona, najwyższa z karych klaczy i jeszcze parę zupełnie normalnych, myszatych.
- Co mała? Co Księżna? – zaczęłam szeptać, pieszcząc jej chrapy. Zgadzała się na to bez protestu. Chyba nawet podobało jej się, że jej dotykam. Inne klacze obwąchiwały mnie ciekawie. Próbowały odepchnąć Księżną. Też chciał być pieszczone. Ich obecność pozwoliła mi na moment zapomnieć o tym, co się działo.
- Przyjechał weterynarz!
Znowu byłyśmy w stajni przy Bielince.
Żeby źrebak przeżył – tylko o tym myślałam.
Weterynarz był starszym człowiekiem, zbliżającym się do emerytury, wąsatym o twarzy wysmaganej przez wiatr i spalonej słońcem.
- Znowu macie z nią problemy – rzucił, kiedy zobaczył Bielinkę. Zajmował się nią już, gdy klacz przestała jeść.
Stajenni spętali Bielinkę. Weterynarz założył gumowe rękawiczki i włożył rękę do pochwy klaczy. Jego twarz spochmurniała i stężała wyrażając skupienie. Z czymś wewnątrz klaczy się zmagał.
- Ona tego nie urodzi – powiedział w końcu. Skamieniałyśmy wszystkie. – Nie wiem, czy to coś w ogóle ma nogi – poinformował nas. – Czy to się ruszało?
- Tak – wydusiła z siebie Agnieszka.
Właściwie nikt nie wiedział, co robić. Miał być sprowadzony jeszcze jeden weterynarz. Trzeba było czekać. Źrebak nie miał już żadnego znaczenia, bo przecież w ogóle tak naprawdę nie istniał. Ważna była Bielinka, to żeby ją ocalić.
Poszłyśmy do hotelu „Baraczek” ubrać się po ludzku i coś zjeść. Agnieszka i Marta zrobiły sobie po kanapce, Aśka rozrobiła kaszkę błyskawiczną, ja wzięłam się za wafelki w czekoladzie. Milczałyśmy tępo patrząc przed siebie. Któraś z dziewczyn powiedziała jednak, że czekolada ma dużo kalorii. Nie wiem, która. To nie był moment, żeby przykładać do czegoś takiego wagę. Nie wiem też, czemu to powiedziała. Nie musiała mnie upominać. Nie byłam przecież gruba, a jednak te słowa padły.
- Ja nie muszę się tym przejmować – burknęłam. – I tak niedługo zostanie ze mnie tylko szkielet.
- Czemu? – spytały chórem.
- Z nerwów – odparłam zdawkowo. – Ja z nerwów chudnę.
- Dlaczego będziesz się denerwować? – zapytała Agnieszka. W jej głosie brzmiała troska.
- Mój chłopak najprawdopodobniej ma raka – walnęła prosto z mostu. Nie mogłam się dłużej kryć. Właściwie chciałam, żeby nikt się nie dowiedział. Nie chciałam nikogo przestraszyć. Doskonale bowiem wiedziałam, że sporo ludzi, gdy usłyszy o czymś takim, ucieka. Zgrywanie się, że wszystko jest w porządku, szło mi jak dotąd świetnie. We wtorek jedna z dziewczyn z mojego wydziału powiedziała nawet, że dawno nie byłam tak radosna. Tak było na uczelni, w domu cały czas płakałam. Poprzedniego dnia też nie wytrzymałam. Potrzebowałam przecież pomocy, potrzebowałam wsparcia. Powiedziałam Aśce. Czemu jej właśnie zaufałam pierwszej? Nie wiem. Coś w sobie miała, coś, co budziło zaufanie. Poza tym była ode mnie sporo starsza i przez to zdawała się mądrzejsza. Aśka miała dwadzieścia sześć lat, a na trzecim roku była tylko dlatego, że miała przerwę w życiorysie. Na jakiś czas rzuciła studia. Czemu? To była jej tajemnica. Ja ją poznałam i tylko ja. Opowiedziałam jej o Piotrze, a ona opowiedziała mi o tym, co sama przeszła, zaufała mi, bo najpierw ja jej zaufałam. Gdy poznałam jej tajemnice, stała mi się jeszcze bliższa. Wiedziałam już bowiem, że będzie w stanie zrozumieć moje cierpienie. Miała też od tej chwili stanowić dla mnie wsparcie, bo przecież, jeśli ona przetrwała i wyszła ze wszystkiego prawie bez szwanku, dlaczego mnie nie miałoby się udać.
Agnieszka pobladła.
- Mówiłaś już coś – burknęła Marta tonem kogoś, na kim ta wiadomość w ogóle nie zrobiła wrażenia. To był jej sposób na życie. Nie była złą dziewczyną, tylko, że wybrała sobie niezbyt miły dla otoczenia sposób obrony przed rzeczywistością. Ja faktycznie coś mówiłam. To było w pamiętny piątek, gdy Piotr był u lekarza, a ja myślałam, że nam coś takiego nie może się zdarzyć.
Znowu milczałyśmy, powoli zbierając się do wyjścia. Ja i Aśka zabrałyśmy z sobą aparaty fotograficzne. Czekając na drugiego weterynarza, który wciąż się nie pojawił, poszłyśmy robić zdjęcia koniom na padokach, roczniakom, a w tym oczywiście i Księżnej, oraz matką z młodymi, tym, którym udało się wydać na świat zdrowe potomstwo. Świeciło słońce, a świat wydawał się piękny. Dla mnie wszystko, co mnie otaczało, było chore. Jak bowiem w chwili takiej jak tamta, mogłam spokojnie pstrykać fotki koniom, stojącym w pełnym słońcu? Może tak trzeba, a może w taki właśnie chory sposób broniłam się przed popadnięciem w bezgraniczne przygnębienie.
- Weterynarz już jest! – zawołała nas w końcu Marta. Z jej głosu można było wyczytać, że nie podoba jej się to, jak się zachowujemy.
Ten drugi weterynarz też nie był już młody, miał miłą, ładną twarz i utykał.
- Powinienem być na zwolnieniu – poinformował nas. – Kobyła mnie kopnęła.
On też włożył w srom Bielinki rękę w gumowej rękawiczce.
- Tego nie da się pociąć i wyciągnąć – zawyrokował. – Nie wiem w ogóle przecież, co jest dalej. Nie mogę tam włożyć ręki.
Na moment zapadło milczenie. Potem drugi weterynarz zadał najstraszniejsze pytanie, jakie mógł zadać:
- Mam operować, czy ją uśpić?
Promotor Agnieszki wahał się tylko chwilę.
- Operować.
- A koszta?
- Kosztami będziemy martwić się, gdy przyjdzie rachunek. – Jednak wciąż na świecie byli tacy ludzie, choć po tym, co dotąd widziałam w stadninach, zaczynałam już w to wątpić.
Drugi weterynarz zadecydował, że nie będą Bielinki nigdzie przewozić.
- Na sali operacyjnej mogłaby się czymś tylko zarazić – oznajmił. – A do tutejszych drobnoustrojów jest przyzwyczajona.
Na trawniku przed stajnią ułożono posłanie ze słomy i worków, które miało zastąpić stół operacyjny. Stajenni zaczęli golić bok Bielinki zwyczajną maszynką, co chwila zmieniając ostrza. Szło im to bardzo opornie, a mnie zdawało się, że będą potrzebowali na to całej wieczności, że nigdy nie skończą. Klacz była spokojna. Już dawno pogodziła się z faktem, że sama nie poradzi sobie z porodem i nawet nie próbowała przeć.
Wszystkie cztery wycofałyśmy się pod ścianę stajni i usiadłyśmy tam obok siebie. Współczułyśmy biednej klaczy, ale też jako młode zootechniczki byłyśmy ciekawa, jak to wszystko będzie wyglądać. Ja czułam się z tego powodu winna. Rzeczy ciekawe sprawiają bowiem swoim istnieniem przyjemność, a jak można czerpać przyjemność z czyjegoś cierpienia?
O czymś rozmawiałyśmy, o czymś zupełnie bez sensu.
- Ja to nie mogę mieć wątpliwości, że jestem córką mojego ojca – powiedziała nagle Marta. – Niestety jestem do niego podobna. Jestem tak samo brzydka jak on, mam odstające uszy i szpiczasty nos.
- A ja mam za szerokie biodra i syfy na twarzy. – Aśka zamiast ją pocieszyć, zaczęła użalać się nad sobą. Przyjęłam jej konwencję.
- A ja mam duży nos i krzywe zęby – dorzuciłam do kolekcji naszych wad.
- Nie mogę was słuchać! – Agnieszka podniosła się.
Faktycznie nasza rozmowa była bez sensu i na dokładkę zupełnie nie na miejscu. Czy człowiek wie jednak, co robić w takich chwilach? Ja nie wiedziałam. Mnie wszystko się mieszało. Starałam się nie myśleć o Bielince, wypchnąć ją ze swojej świadomości. Nie mogłam jednak. Coś we mnie wiązało jej los z losem Piotra, mówiło, że jeśli ona umrze, on umrze także.
- Czy ktoś ma wolne ręce? – spytał jeden z weterynarzy, patrząc w naszą stronę.
- Ja – zgłosiła się Agnieszka. Chciała chyba znaleźć się jak najdalej od nas. Była zdenerwowana, a myśmy w żaden sposób jej nie pomagały. Wręczono jej kroplówkę. Miała w czasie operacji robić za stojak.
My też niedługo pozostałyśmy bezczynne. Kiedy po raz kolejny zapytano o „wolne ręce” zgłosiła się Aśka i tak została instrumentariuszką. W chwilę później Agnieszka poprosiła mnie, żebym robiła dla niej zdjęcia z operacji i wręczyła mi automatyczny aparat. Tylko Marta została na uboczu.
Przez moment myślałam, że nie podołam swojemu zadaniu, że w czasie operacji zemdleję, albo zwymiotuję. A potem po prostu się zaczęło. Skalpel przeciął skórę Bielinki, potem zagłębił się dalej. Strzeliłam fotkę. Wciąż stałam na nogach. Trzymałam się. Weterynarze włożyli ręce w głąb ciała Bielinki, a ja fotografowałam.
- Nie damy rady wyjąć macicy.
- Trzeba będzie ciąć w ciele klaczy.
- To powiększa niebezpieczeństwo zakażenia.
- Nie mamy wyboru.
Słowa weterynarzy trafiały do mnie z wielkiej odległości. Wiedziałam tylko, że Bielinka nie może umrzeć, a ja nie mogę zemdleć. Czekałam na widok zdeformowanego źrebaka. Skalpel ciął macice. Zobaczyliśmy kule porośniętą brązową sierścią. Zrobiłam zdjęcie. Wciąż stałam na nogach, nie wymiotowałam i nie mdlałam. Byłam twarda. Powoli zaczynałam to sobie uświadamiać. Starszy weterynarz włożył ręce do macicy, próbował wydobyć źrebię, ciągnął, ale nie wskórał niczego.
- Mam gdzieś hak – powiedział ten drugi.
- Taki do porodów u krów? Ostry?
- Tak, gdzieś mam.
Znaleźli hak. Wbili go w owłosioną piłkę znajdującą się w brzuchu Bielinki. Woda wytrysnęła starszemu weterynarzowi na twarz. Ja zrobiłam zdjęcie i skrzywiłam się, ale to było wszystko.
- Wodogłowie – powiedział ktoś.
Teraz weterynarze ciągnęli za hak. Powoli naszym oczom ukazał się zdeformowany łeb źrebaka, ogromna mózgoczaszka wypełniona wodą. Gdzieś tam na niej, odległe od siebie, znajdowały się oczy i uszy, i jeszcze zdeformowany, skręcony mały pyszczek. Źrebię na szczęście już nie żyło. Przyjęłam to z ulgą.
Wreszcie ciało źrebięcia wystrzeliło z brzucha Bielinki, a za nim szczątki łożyska. Młodszy weterynarz zachwiał się, na moment tracąc równowagę. Jęknęłam. Wydawało mi się, że rozerwali Bielince macice, że to nie łożysko, a szczątki jej ciała ciągną się za źrebięciem. Rzucono je na ziemię. Nie tylko głowę miało zdeformowaną, ale i nogi. Przednie zginały się w stawach w przód i były zakończone rozszczepionymi kopytami, przypominającymi racice. Temu nieszczęsnemu ciałku też zrobiłam zdjęcie. Gośka, dziewczyna od nas z roku, która była w Popielnie wcześniej, prosiła mnie, żebym zrobiła dla niej zdjęcie źrebaka Bieliki. Tylko, że ja pojechałam tam oglądać życie, życie, a nie śmierć. Miałam oglądać malutkie, bezbronne źrebaczki, takie nieporadne i piękne istotki, którym towarzyszy nadzieja, dla których wszystko jest jeszcze możliwe.
- Dwadzieścia pięć lat w zawodzie i nie widziałem czegoś takiego – powiedział młodszy z weterynarzy.
- A ja trzydzieści i też nie – dodał ten, który przyjechał jako pierwszy. – Raz miałem do czynienia z wodogłowiem, ale nie z takim. U krów to co innego. Miałem cielaki z dwoma głowami, z sześcioma nogami. Takie z niezrośniętymi powłokami brzusznymi. Wkładasz ręce do krowy, a tam jelita. Myślę, rozerwaliśmy ciele, ale nie. Ono takie było. A raz to krowa normalnie porośniętą sierścią piłkę urodziła, ani głowy, ani nóg.
Nie było jednak czasu na dyskusje i wspomnienia. Trzeba było działać. Bielinka czekała.
- Potrzebny będzie mi ktoś do pomocy przy szyciu – powiedział weterynarz, który przyjechał jako drugi. Do tej pory instruował tylko kolegę, teraz sam brał się do pracy.
- Mogę być ja – zgłosiłam się. Już wiedziałam, że wytrzymam. Odłożyłam aparat. Zdjęłam zegarek i podwinęłam rękawy. Weterynarz odkaził mi dłonie spirytusem. Potem ukląkł przy klaczy. Jęknął.
- Powinienem być teraz na zwolnieniu – poskarżył się. – Kobyła chłopska mnie kopnęła, rozwaliła mi nogę. – Powinien być na zwolnieniu, ale był z nami, bo wiedział, że był potrzebny.
- Będziesz trzymała mi nić, o tak – poinstruował mnie – żeby się nie plątała.
Zaczęliśmy szycie. Aśka podawała igły, ja na zmianę popuszczałam i ściągałam nić. Dużo tego było. Najpierw macica, potem otrzewna, mięśnie, które kilkakrotnie się zrywały, powięź i wreszcie skóra.
Klacz zaczęła się budzić, kiedy byliśmy w połowie. Operacja trwała już za długo. Spieszyliśmy się, ale niektórych rzeczy nie można było przeskoczyć. Chyba dwukrotnie podawano Bielince kolejne porcje narkozy. Pozostało pytanie, czy klacz da radę się po tym obudzić. Bałam się, wszyscy się baliśmy.
Kiedy znowu się poruszyła, a my byliśmy przy powięzi, weterynarz zawołał Martę i kazał jej przytrzymać głowę klaczy, żeby się nie ruszała. Nie chciał już ryzykować zwiększania dawki narkozy.
Wreszcie było po wszystkim. Klacz leżała półprzytomna. Za dużo było tego wszystkiego jak na jej wątłe siły. Krew odpłynęła z jej śluzówek, wargi i dziąsła posiniały. Była na skraju zapaści. Zaczęliśmy tarmosić jej pysk, uszy, szyje i przednie nogi. Wykonywaliśmy szybkie, pośpieszne ruchy. Naprawdę na nic nie było już czasu, ale nie mogliśmy pozwolić jej odejść, nie po tym jak wiele wysiłku włożyliśmy w ratowanie jej życia. Wtedy już nie myślałam o tym, że jeśli ona umrze, to Piotr umrze także. Wtedy właściwie już o niczym nie myślałam. Wykonywałam swoje powinności względem tej klaczy, żeby ją ocalić, ją i tylko ją, bo zasługiwała na to jako żywa istota.
W końcu Bielinka zdecydowała, że pomoże nam w walce o swoje życie. Najpierw zastrzygła uszami, potem podniosła głowę.
- Nie pozwólcie jej jeszcze wstać! – krzyknął jeden z weterynarzy, ale Bielinka sama wiedziała, że to jeszcze nie czas. Dopiero po chwili spróbowała się podnieść. Podtrzymywaliśmy ją wszyscy, kiedy wstawała i potem, gdy szła do stajni. Pokonanie progu okazało się dla niej niesamowitym wysiłkiem, ale uporała się z tym przy naszej pomocy. Zwyciężyliśmy, ona i my, chociaż na chwilę. Nie oglądałam śmierci, a tryumf życia, bo przecież Bielinka żyła, na razie żyła.
- Jeśli przetrwa trzy dni, będzie dobrze – powiedział młodszy weterynarz.
Wprowadziliśmy Bielinkę do jej boksu.
- Na razie nie może się kłaść – usłyszałyśmy. – Ja przyjadę o północy, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Dam jej też kroplówkę – dodał starszy weterynarz.
Potem wszyscy wyszli, a my cztery zostałyśmy. Dlaczego my? Nikt nas przecież nie znał. Nikt nas nie pytał, czy chcemy. Nikt nam też tego robić nie kazał. Po prostu inni wyszli, a myśmy zostały, stojąc przy Bielince i podtrzymując ją. O czymś mówiłyśmy, ale o niczym ważnym i sensownym. Byłyśmy ciche i spokojne, tak, jak i klacz, a czas płynął.
- Jaka ona jest zimna – powiedziała Aśka.
- Może tu jest jakaś derka – rzuciłam, bo przecież trzeba było działać.
- Poszukam. – Agnieszka wyszła z boksu. Bałyśmy się chyba wszystkie, ale nie mówiłyśmy o tym. Strach był jednak w naszych głosach, dziwnie nienaturalnych, był w naszych zbyt szybkich i ostrych ruchach. Agnieszka znikła. Wróciła po dłuższej chwili ze stajennym. Nieśli derkę, koc i butelkę terpentyny.
- Zróbcie jej wcierki – powiedział starszy brodaty mężczyzna, chudy i dziwnie szary na twarzy. Agnieszka założyła foliowe rękawiczki i zaczęła wcierać terpentynę w sierść klaczy. Bielinka wszystko przyjmowała ze spokojem, może otumaniona jeszcze po narkozie, lub po prostu pogodzona z losem. Otuliłyśmy ją kocem i derką i masowałyśmy poprzez materiał. Nie wiem, czy to coś dawało, ale my miałyśmy co robić. Wykonywałyśmy jakieś ruchy, oszukiwałyśmy się, że robimy coś dla niej, że jej pomagamy, że ją ratujemy.
Czas mijał. Bielinka stała coraz pewniej. Nie musiałyśmy jej już podtrzymywać. Wystarczyło, że ją asekurowałyśmy.
- W sumie to oni tu są fajni – rzuciłam. – Zostawili nas z klaczą i mają spokój. – Właściwie nie skarżyłam się, tylko stwierdzałam fakt. Byłam już zmęczona. Bolały mnie nogi.
- Będą nam wdzięczni – powiedziała Agnieszka. – Dzięki nam mogą odpocząć.
- Właściwie nie musimy siedzieć tu wszystkie – stwierdziła Aśka. – Niech dwie zostaną, a dwie mogą iść sobie na herbatę i coś zjeść.
- Faktycznie – zgodziłyśmy się.
- Ja chcę herbaty – jęknęła Marta.
- To idź pierwsza.
- Ja idę z nią – rzuciła Aśka i znikły obie.
Zostałam sama z Agnieszką. Nagle milczenie stało się niezręczne. Moja nieśmiałość i drzemiący we mnie niepokój, dały znać o sobie. Męczyło mnie też pragnienie i ból nóg. Agnieszka uklękła przy klaczy. Masowała jej nogi, wcierając w nie terpentynę.
- Bardzo lubiłam robić wcierki, kiedy opiekowałam się takim jednym starym koniem – powiedziała.
Ja nigdy nie miałam okazji robić wcierek, więc nie miałam czego odpowiedzieć. Coś powiedziałam o starym Demoniaku, moim przyjacielu i wierzchowcu z przed lat. Także uklękłam przy klaczy. Przez chwilę masowałam jej nogi. Miałam już jednak dość. Stanęłam, opierając się o ścianę. Zagryzłam wargi.
- Gdzie one są? – spytałam sufitu.
- Niedługo przyjdą – pocieszyła mnie Agnieszka.
W końcu się zjawiły. Po tym, jak minęła cała wieczność, jak przestał istnieć stary, a powstał nowy świat wewnątrz mojego umysłu.
- Co tak długo?
- Tak jakoś wyszło.
Teraz Agnieszka i ja ruszyłyśmy do hotelu „Baraczek”. Zrobiłyśmy sobie zupki w proszku, ale kiedy usiadłyśmy do stołu nie bardzo chciało nam się jeść. Nagle otoczyło mnie ciepło. W hotelu „Baraczek” było naprawdę ciepło i błogo. Krzesełko było miękkie i wygodne. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo byłam zmęczona i śpiąca.
Zjadłyśmy nasze zupki. Potem wypiłyśmy herbatę. Trochę siedziałyśmy bez ruchu, milcząc. Wydawało mi się, że już strasznie długo nie ma nas w stajni, że robimy coś złego, siedząc w „Baraczku”. W końcu się podniosłam.
- Mogę jeszcze zadzwonić? – spytałam.
- Pewnie.
Wzięłam komórkę i wyszłam na dwór. Tam miałam lepszy zasięg. Musiałam usłyszeć głos Piotra. Chciałam z nim być, chciałam go wspierać, ale chciałam też upewnić się, że on wciąż jeszcze żyje, że tam jest. Wahałam się, czy powinnam w takiej chwili opowiadać mu smutne historie, ale opowiedziałam o Bielince. To właściwie nie była smutna historia. Ona przecież wytrwała, a jej źrebię nie mogło przeżyć.
Nie mówiliśmy jednak tylko o koniach. Więcej mówiliśmy o raku. On wciąż nie trafił na kompetentnego lekarza i niektórzy stawiali diagnozy naprawdę z powietrza. Mogłam go trochę pocieszyć, wytłumaczyć mu, czego na pewno nie ma. Jako studentka zootechniki, siostrzenica kobiety pracującej w szpitalu białaczkowym i zawzięta czytelniczka dramatów wiedziałam coś niecoś o nowotworach, no i o chorobach odzwierzęcych. Ciągle jeszcze istniała możliwość, że to toksoplazmoza, a nie ziarnica.
Nie pojmowałam jak mogę go pocieszać, jak mogę z nim żartować. Czyżbym była twarda? Nie. Przecież, kiedy nie było go przy mnie, bez przerwy płakałam. Przestałam płakać dopiero w Popielnie. Świat koni był innym światem, pięknym, spokojnym, bez dramatów. Bez dramatów? Byłam słaba. Sama potrzebowałam pomocy. Jak najszybciej chciałam znaleźć się przy Aśce. Ona zapewniała mi poczucie bezpieczeństwa. Ona była naprawdę twarda. Tak w każdym razie myślałam.
Wróciłyśmy do stajni. Agnieszka kręciła się po korytarzu. Ja przykucnęłam wewnątrz boksu naprzeciwko Aśki. Ona stała przy głowie Bielinki.
- Ty wiesz, jaką mój mężczyzna ma wspaniałą ciotkę? – zaśmiałam się, chociaż samej taka reakcja wydawała mi się chora. – Przecież lekarze niczego jeszcze nie wiedzą na pewno, a ona powiedziała: „nie licz, że diagnoza może być lepsza, niż ta pierwsza”.
- Faktycznie.
- Przecież nie można tracić nadziei – powiedziałam, choć sama jej nie miałam, choć sama nie wierzyłam, że będzie dobrze. Coś we mnie mówiło, że to jednak jest ziarnica, że to nie może być nic innego.
- Pewnie, że nie można – poparła mnie Aśka na moment sprawiając, że uwierzyłam w inne możliwości. – Niektórzy ludzie potrafią jednak skutecznie pocieszyć.
Marta wyszła na korytarz. Przez chwilę pieściła chrapy Huni, klaczy zajmującej boks naprzeciwko Bielinki. Potem stanęła w drzwiach stajni otwartych na Śniardwy. Właśnie zachodziło słońce, barwiąc chmury na fioletowo i zalewając wody jeziora złotym światłem, ich kolor także chcąc zmienić.
Agnieszka weszła do klaczy. Ja usiadłam na ściółce, nie dbając o to, czy jest sucha, czy nie. Moje nogi już nie wytrzymywały. To czy się pobrudzę, nie miało już dla mnie znaczenia.
- Zobaczcie, tęcza! – zawołała nagle Marta.
Z trudem dźwignęłam się z ziemi. Razem z Aśką wyszłyśmy na korytarz i już po chwili stałyśmy obok Marty w wejściu do stajni. Zaczął padać deszcz, ale zachodzące słońce wciąż nieprzerwanie świeciło złotym światłem. Nigdy nie sądziłam, że o tej porze dnia może na niebie pojawić się tęcza, ale najwidoczniej mogła. Była ogromna, szeroka, o niesamowicie intensywnych kolorach. Wystrzelała ze środka jeziora, by zginąć za betonowym sześciennym biurem.
- To co, idziemy szukać złota? – zażartowała Aśka. – Jest w garncu na końcu tęczy.
Uśmiechnęłyśmy się. Wszystkie znałyśmy takie bajki. Dla mnie to jednak nie była pora, żeby się śmiać. Wyszłam ze stajni na deszcz. Tęcza mnie przyciągała. Uniosłam głowę. Spojrzałam w niebo. Nie obchodziło mnie to, że moknę. Chciałam się nią nasycić.
Życie jest twarde – pomyślałam wtedy i odkryłam, że zdanie to ma podwójne znaczenie. Tak, życie było twarde, bo nigdy nie pozwalało nam odpocząć, wciąż gotując nowe próby takie jak choroba Piotra, czy przypadek Bielinki, wciąż nas sprawdzając. Było też jednak twarde, bo nie poddawało się tak łatwo i na przekór wszystkiemu i wszystkim trwało wciąż nawet w ciele tak wątłym, jak Bielinka. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Spodobało mi się to, co odkryłam, podziwiając tęcze. Uznałam ją wtedy za dobry znak. Nagle ogarnął mnie spokój. Życie było twarde, ale ja byłam już pewna, że Bielinka przeżyje te trzy najważniejsze dni i że wydobrzeje, a skoro ona wydobrzeje, to wyzdrowieje także Piotr. To było jasne i proste, ot tak, dzięki tęczy i tak też się stało, chociaż to była ziarnica.

13.10.2000 – Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...