Kejti's Factory - Opowiadanie

"Przytulisko"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Warszawa, osiedle Bródno, ulica Nadwiślańska numer sześć, rok 1993. Na schodach niskiego, czteropiętrowego bloku rozbrzmiały nierówne, szybkie kroki. Było ich dwoje. Biegli objęci, przytuleni do siebie, śmiali się: dziewczyna i chłopak. Ona była wysoka i chuda. Płomiennie rude, przetłuszczone włosy ciężko spadały jej na plecy. Nie była ładna. Miała ostre rysy i długi, szpiczasty nos nakrapiany piegami. W zielonej kraciastej koszuli i spranych dżinsach sprawiała wrażenie niedomytej. On też był wysoki i chudy, utykał na prawą nogę i opierał się na kuli. Twarz miał ładną, jakby to on powinien być dziewczyną. Jasne, prawie białe, dosyć krótko ostrzyżone włosy sterczały mu we wszystkich kierunkach.
Zatrzymali się na drugim piętrze. Dziewczyna wyciągnęła klucze. Z podniecenia tak trzęsły im się ręce, że nie mogli trafić w zamek, a próbowali oboje, na raz trzymając ten sam klucz. W końcu zamek zgrzytnął. Zasuwa puściła.
Weszli do środka. Chłopak zatrzymał się na wąskim przedpokoju i rozejrzał. Ona wpadła do większego z dwóch pokoi i zaczęła kręcić się z rozpostartymi ramionami. Była szczęśliwa. Była wolna. To było jej mieszkanie, naprawdę jej.
Wirowała. Przed oczami przelatywały jej obrazy z przeszłości. Nie pamiętała swoich rodziców. Matka umarła, kiedy ona miała dwa lata. Ojciec ją porzucił i znikł. Zostawił tylko konika w kratkę, a w jego brzuchu zaszytych parę zdjęć i list z przeprosinami. Napisał, że nie ma pieniędzy, że nie umie zajmować się dzieckiem, ale, że wróci. Nigdy nie wrócił. Wychowała się w domu dziecka, ona - Dorota Martacz.
Nienawidziła swojego imienia, uważała, że do niej nie pasowało. To było imię grzecznej dziewczynki z abecadła. Ona tym czasem była twarda, była dzika. Zrozumiała, że inaczej żyć nie można. Sama nazwała się Tiną i tak mówili do niej przyjaciele, kiedy oczywiście miała przyjaciół.
Na początku nie było tak dobrze. Nikt jej nie przytulał, nikt nie pocieszał. Nie miała się komu zwierzać, u kogo szukać pomocy. Dzieci z niej szydziły. Wołały: „ruda marchewa”. Dla nich liczył się tylko kolor jej włosów, a w szkole jeszcze to, że była sierotą. Dorośli nie zwracali na nią uwagi, zawsze mieli własne sprawy. Nie obchodziła nikogo.
Kiedyś, co prawda, była Baśka, dziewczyna, która grała na gitarze. Nauczyła ją grać na harmonijce ustnej i dała jej harmonijkę. Potem odeszła, jak wszyscy.
Tina dorosła szybko. Nauczyła się, że radzić musi sobie sama. Była sama. Jadzia, grzeczna dziewczynka o szarych włosach, dziewczynka z sąsiedniego łóżka, nie liczyła się. Była nudna. Może była też dobra, ale Tina nie umiała z nią rozmawiać. Inaczej myślały, inaczej patrzyły na świat. Czego innego chciały. Tina walczyła ze wszystkimi i wszystkim, gotowa każdemu dorosłemu powiedzieć w oczy, co o nim myśli. Potem...
Pamiętała pewną noc. Miała wtedy dziewięć lat. Stał przy jej łóżku. W ciemności widziała tylko sylwetkę małego, grubego chłopca. Na imię miał Paweł. Zaopiekowała się nim. Był od niej o dwa lata młodszy. Dzieci go nie lubiły, bo dzieci nigdy nie lubią grubych, tak jak nie lubią też rudych i wszystkich wyglądających choć trochę inaczej.
- Co się stało? - spytała szeptem.
- Nie mogę spać. - Chłopak władował się do jej łóżka, przykrywając sobie nogi kołdrą.
- Czemu?
- Kiedy zamykam oczy, przypominam sobie wszystkie złe rzeczy i boję się - powiedział cicho i zwiesił głowę na piersi. - Wiesz, ten Zenek, on ciągle mi dokucza. Coś mi zabiera i chce, żebym go gonił. Nigdy nie mogę go dogonić. A on niczego nie chce mi oddać, dopóki mu nie pokażę, jak trzęsie się mój brzuch.
Tina milczała.
- Spróbuj zasnąć – poprosiła, patrząc na smugę światła z pod drzwi.
- Mogę spać z tobą?
- Nie - potrząsnęła głową. – Wiesz, jaka będzie awantura, jak cię tu znajdą w środku nocy? Oboje oberwiemy.
- A mogę wziąć twojego konika?
- Nie, on jest mój - odpowiedziała ostrzej. - Możesz się do niego teraz trochę poprzytulać. Ale potem idź.
Chłopiec przycisnął do siebie pluszowe zwierzątko, a ona objęła go ramieniem. Dłonią pogładziła jego gęste, ciemne włosy. Miała dziewięć lat, a tuliła go, jak kobieta tuli do piersi dziecko.
Co jeszcze pamiętała?
Kiedyś po szkole rzuciła tornister w zajmowanym przez siebie pokoju i pobiegła do Pawła. Miejsca, w którym spała, nigdy nie nazywała swoim pokojem, zawsze dzieliła go bowiem z dwiema, lub trzema innymi dziewczynkami. Nawet uciec i schować się nie miała gdzie, nigdy.
Paweł był akurat sam. Płakał skulony na łóżku, wciśnięty plecami w kąt między szafą i ścianą.
- Co się stało? – spytała, kładąc mu dłonie na kolanach.
Najpierw nawet nie drgnął. Kiedy powtórzyła pytanie, uniósł głowę. Miał wielkie, piwne oczy, tak wielkie, że nie mogły zginąć nawet w jego okrągłej twarzy. Pociągając nosem, powiedział jej:
- Dostałem dwóję z wuefu. Wszyscy się ze mnie śmiali.
Nie znalazła słów na pocieszenie. Po prostu była z nim.
Miała jedenaście lat. Na stołówce zapakowała kotleta w serwetkę. Paweł dźgnął ją łokciem w bok.
- Oddaj mi go, skoro nie jesz.
Pomyślała, że to nic dziwnego, że on wciąż tyje, skoro jest gotowy pochłaniać nieograniczone ilości jedzenia. Kiedyś oddawała mu swoje porcje, ale wtedy powiedziała:
- To dla kogoś innego. - Uśmiechnęła się przy tym tajemniczo. - Jest bardziej głodny, niż ty.
- Kto to jest?
- Cicho – zasyczała, rozglądając się po stołówce. - Tajemnica. Przedstawię ci go później.
Po obiedzie pobiegli przez zapylone podwórze, aż do płotu i dziury w nim. Tina nie musiała gwizdać, przyszedł sam - kundel średniego wzrostu, biały, w brązowe łaty. Miał szpiczasty pysk i stojące uszy.
Pogłaskała psa. Dała mu kotleta. On zjadł go łapczywie.
- To Ced - powiedziała szeptem. - Ja go tak nazwałam. - Uśmiechnęła się. - Pogłaszcz go.
Paweł nieśmiało wyciągnął rękę do psa. Nie było się czego bać. Ced był łagodny. Lizał ich po twarzach, skakał, chciał się bawić. Było ich już troje na świecie.
- Tylko pamiętaj - powiedziała Tina - nikt nie może się o nim dowiedzieć. Jeszcze zrobią mu krzywdę.
- Oczywiście - odpowiedział Paweł, ale inni dowiedzieli się i tak. Nie trzeba było im niczego mówić. Tina usłyszała przez zamknięte drzwi głos wychowawczyni:
- Tego psa trzeba będzie odwieść do schroniska. On może kogoś pogryźć.
- Nie powinna pani przesadzać - odpowiedział drugi głos.
- Nie ma o czym mówić. Ten pies pojedzie do schroniska.
Ten pies. Jej Ced! Tina myślała szybko. Nie mogła dopuścić, by odebrano jej przyjaciela i by ten przyjaciel stał się więźniem, jak ona. Pobiegła do Pawła. Wyciągnęła go za ramię na korytarz.
- Ja uciekam - powiedziała szeptem.
- Jak to? - nie zrozumiał.
- Chcą zabrać Ceda do schroniska. Nie pozwolę na to. Odchodzę razem z nim.
- Jak sobie poradzisz? Co będziesz jeść? Gdzie będziesz spać?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Poradzę sobie. A może... - Zaczęła marzyć. – Może znajdę tam szczęście, może nawet ojca. - Tak, kiedyś chciała go odnaleźć.
- A co ze mną? - Paweł wciąż pytał. Do oczu nabiegły mu łzy.
- Zostaniesz tu - powiedziała łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Bądź dzielny i nie przejmuj się tym, co mówią ludzie. To nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, kim jesteś naprawdę. Ktoś to kiedyś dostrzeże i doceni.
Skinął głową bez entuzjazmu.
- Będę samotny - wyszeptał.
- W życiu tak jest. Nadchodzi czas, żeby odejść. Wszyscy odchodzą. Musisz się przyzwyczaić. Ale kto wie, może się jeszcze spotkamy.
- Wrócisz? - podniósł głowę z nadzieją.
- Dobrowolnie nigdy! Może spotkamy się już jako wolni ludzie.
- Będę za tobą tęsknił.
- Ja też.
To było wszystko. Nocą spakowała w koc to, co do niej należało. Nie było tego wiele: parę ubrań, konik w kratkę, jedna książka. Przeszukała też szafki swoich współlokatorek. Zabrała im pieniądze. Wtedy po raz pierwszy ukradła. Przecież musiała przetrwać. Nie miała wyrzutów sumienia. Wyszła oknem, zagłębiając się w chłodną noc. Przywołała Ceda i tak zaczęła się ich wędrówka, dalej i dalej, bez celu, tylko po to, by żyć. Byli wolni. To się liczyło.
Spała na śmietniku. Śmierdziało, było twardo i zimno. Trochę ogrzewał ją Ced. Dawało się znieść. W dzień snuła się po ulicach brudna i rozczochrana. Póki miała pieniądze, jeszcze jakoś szło. Potem kradła. Zawsze udawało jej się uciec. Szybko biegała. Myślała nad tym, żeby co noc spać gdzie indziej, żeby milicji trudniej było ją wytropić. Nie miała na to jednak siły. Uznała, że jeśli mają ja znaleźć, znajdą i tak, a pojemnik na śmieci z dziurą z boku, służącą jej za wejście, był bardzo wygodny. W końcu ją znaleźli, ale nie milicjanci. Leżała skulona w środku i słyszała głosy.
- To ten śmietnik, widziałem na pewno. - To był głos chłopca, nie starszego, niż ona.
Ktoś pochylił się nad dziurą.
- Wyjdź – poprosił. - Wiem, że tam jesteś.
Nie drgnęła. On zapukał. Wtedy Ced zaczął szczekać. Na zewnątrz rozległ się śmiech.
- No wyjdź. - Odsunął się od otworu.
Wystawiła głowę. Przygładziła dłonią przetłuszczone, potargane włosy. Miała jedenaście lat, ale kiedy go zobaczyła, coś w jej sercu powiedziało, że to właśnie ten, na którego czeka się całe życie. Stał w plamie światła, wysoki, chudy, o włosach tak jasnych, że prawie białych. Razem z nim przeszedł też zwalisty chłopak o ciemnych włosach i mała blondyneczka. Wszyscy byli w jej wieku. Mieli po jedenaście lat. Chodzili do jednej klasy. Powiedzieli jej to. Blondyn miał na imię Ireneusz i prosił, żeby nie zwracać się do niego zdrobniale. Ten drugi to był Hubert, a dziewczynka miała na imię Anna i też chciała, by tak właśnie do niej mówiono. Tina opowiedziała im o sobie, o tym, że uciekła i o swoim imieniu. Zrozumieli ją. Już nie musiała kraść. Ireneusz przynosił jej kanapki, a czasem jeszcze ciepłe obiady ze szkolnej stołówki. Dużo z nim wtedy rozmawiała. Ireneusz był smutnym dzieckiem i może dlatego go polubiła. Zawsze była inna i ciągnęło ją do tych, którzy też byli inni. Nie bez powodu miała w sobie smutek, a i Ireneusz, jak ona, miał do niego powody. Chorował na cukrzycę. Musiał brać insulinę. Kiedyś stracił przytomność. Byli wtedy sami. Tina zapomniała, że powinna się ukrywać. Zaczęła krzyczeć. Prosiła ludzi o pomoc. Dopilnowała, żeby wezwali pogotowie, ona - jedenastoletnia, dzika dziewczynka. Rodzice Ireneusza byli jej wdzięczni za to, że przyszła z pomocą ich jedynemu synowi, a kiedy poznali jej historię, postanowili jej pomóc. To byli dobrzy ludzie, bardzo czuli. Zabrali ją do domu. Nie umiała jednak znaleźć się w ich bezpiecznym świecie. Była obca i wiedziała o tym aż za dobrze. Nie wiedziała, jak to załatwili, kazali jej rozmawiać z wieloma ludźmi i zabierali do urzędów, ale do domu dziecka już nie wróciła, nie wtedy.
Atak Ireneusza związany był z cukrzycą, ale badania wykazały coś dziwnego. Lekarze zajęli się tym dokładniej i... Tina nie dowiedziała się od razu. Rodzice Ireneusza ani jej, ani swojemu synowi nie powiedzieli, co się działo. Tina miała jednak długie uszy i usłyszała. To był rak kości.
Kiedy jej przyjaciel walczył o życie, ona uczyła się funkcjonować w nowym świecie.
Ireneusz przeżył, ale kiedy wrócił do szkoły, nie był już tym samym chłopakiem - potwornie chudy, łysy, wsparty na kulach. Nowotwór nadszarpnął staw biodrowy i miednicę, istniało niebezpieczeństwo, że kości pod ciężarem ciała pękną, a wtedy nie będzie już mowy o tym, żeby się zrosły.
W nowej dla Tiny szkole nie było łatwo. Oboje stracili rok. Oboje mieli braki. A dzieci się śmiały. Ona była dziwnym przybyszem, ruda, ktoś im powiedział, że sierota, że spała na śmietniku. Dzieci wszystkiego się dowiedzą. On kuśtykał, oparty na kuli. Tylko Anna i Hubert przyjęli ich takimi, jakimi byli.
Tina nie dbała już tylko o siebie, chroniła Ireneusza, czuła, że powinna. Wielu, nawet starszym chłopcom skoczyła z pazurami do oczu. Drapała, kopała, gryzła i na całe gardło krzyczała, co myśli. Jeśli chce się coś mieć, trzeba o to walczyć. Ona chciała spokoju.
Potem, dużo potem, kiedy już chodzili do innych szkół, zrozumieli, że nie są rodzeństwem, ani przyjaciółmi. Byli parą. Mieli po szesnaście lat i chcieli przeżyć z sobą całe życie. Wtedy też kochali się po raz pierwszy. Kiedy rodzice Ireneusza wyszli, zrobili to na ich podwójnym łóżku w sypialni.
Chodzili do różnych szkół. Ireneusz poszedł na profil matematyczno-fizyczny, ona na ogólny. On, kiedy wcześniej kończył lekcje, czasem po nią przyjeżdżał. Wychodzili ze szkoły pod rękę, całowali się, a koledzy Tiny patrzyli na nich z przerażeniem. Nie chodziło tylko o „żelastwo”. Ireneusz tak nazwał kule i oboje w ten sposób o nich mówili. Koledzy Tiny znali całą ich historię. Nie była co prawda gadatliwa i nie lubiła się zwierzać, ale kiedy nie miała już siły, krzyczała i wyrzucała z siebie wszystkie żale jakie w sobie nagromadziła prawie od dnia narodzin. Kiedyś coś ją tak wyprowadziło z równowagi na godzinie wychowawczej. Nie pamiętali już co. Krzyczała i krzyczała, a wychowawczyni opadła szczęka. Potem długo z nią rozmawiała w pokoju nauczycielskim. Tina płakała. Była twarda, w zasadzie umiała sobie ze wszystkim poradzić, ale czasem brakowało jej siły. Ireneusz ciągle żył w strachu, że rak znowu zaatakuje. Minęło co prawda pięć lat, ale właśnie pięć, a nie więcej. To jeszcze mogło się zdarzyć. Ona wciąż czuła się obco. Ludzie z którymi żyła, nie byli jej rodzicami i ich dom nie był jej dom. Miała wyrzutu sumienia, że nie zarabia pieniędzy, że za dużo od nie swoich rodziców wymaga. Powiedziała o tym wszystkim wychowawczyni, a ona umożliwiła jej dostanie stypendium. Potem chociaż pieniądze miała własne, ale widok Ireneusza zaczął wszystkich przerażać, wychowawczynię najbardziej. „Taki biedny chłopak.” A oni się śmiali i całowali na oczach tych wszystkich wystraszonych ludzi. Trudno.
Powoli życie stawało się całkiem znośne. Tina zaciągnęła się do pracy przy koniach w czymś, co dumnie nazywało się klubem jeździeckim „Wiarus”, a składało się z paru baraków i namiotu ustawionych nad Wisłą. Nie było z tego pieniędzy, ale mogła za darmo nauczyć się jeździć konno. Potem robiła nawet za instruktorkę. Całe życie patrzyła przez okno na konie ciągnące wozy z węglem do szkolnej kotłowni, teraz mogła na nich jeździć. Odkryła, że praca z końmi jest jej powołaniem. Zapragnęła studiować weterynarię, koniecznie ze specjalizacją na duże zwierzęta. Namówiła też Ireneusza, żeby uczył się jeździć. Bał się o swoją kość.
- Raz się żyje - powiedziała mu. - A jeśli będziesz uważał, nic ci się nie stanie.
I nic się nie stało. Jeździli razem, przedzierając się przez krzaki rosnące na brzegu Wisły. Ona najbardziej lubiła gniadego, znarowionego Arkusa. Koń kopał i gryzł, ale był miękki w galopie i szybszy od wiatru. Ireneusz wolał wielkiego, upartego siwka Akryla, który kiedy już się udało go rozruszać, też popisywał się cudownym galopem, choć tym co Akryl lubił najbardziej, było wierzganie.
Byli już w drugiej klasie. To był wieczór. Tina zrobiła właśnie herbatę. Ireneusz powiedział, że mu zimno. Przykryła go kocem, ale on nie zasnął, on stracił przytomność. Nie potrafiła już zachować zimnej krwi, jak przed laty. Szarpała go i krzyczała. Dostała histerii. Nie chciała go stracić, teraz kiedy już wiedziała, że go kocha.
Ireneusz leżał w szpitalu, to znowu były problemy z cukrem. Tina płakała po nocach. Nie spała. Kiedy brakowało już łez, nie dawało jej zmrużyć oka wycie Falkorna. To był pies Ireneusza, wielkie zwierze podobne do owczarka podhalańskiego, ale drobniejsze i z dłuższym włosem. Tina bała się, że znowu może zostać na świecie sama. Powiedziała wtedy matce Ireneusza, co ich łączy. Zrozumiała. Przytuliła ją. Nie pocieszyła. Pocieszenia potrzebowały obie.
Przez parę dni nie była w szkole, a kiedy wreszcie tam poszła, wszyscy dostrzegli, że coś było nie tak. Miała czerwone, podpuchnięte oczy, a jej cera przybrała ziemistą barwę. Po zakończeniu lekcji wybiegła ze szkoły tak szybko, jak to tylko było możliwe. Stała na przystanku, przestępując z nogi na nogę. Na jezdnie wyszedł mały kotek. Pomyślała, że chce przejść. Wzięła go na ręce i przeniosła na drugą stronę. Był taki nieporadny. Na jego brzuchu wyczuła strupy. Z oczu ciekła mu ropa o zielonej barwie. Było jej tyle, że prawie zakryła oczy i opasała pyszczek. Ogon miał w połowie urwany. Ale to była stara rana, bo zdążyła się już zabliźnić. To był tylko kociak. Zadrżała. On znowu wyszedł na jezdnię. Wniosła go w krzaki. Kotek wychodził jeszcze trzy razy, a Tina trzy razy wnosiła go w krzaki. Ale on nie chciał siedzieć w krzakach. Chciał wyjść na szosę i może zginąć. Nie myślała o tym wiele, postanowiła zabrać go do domu. Najpierw jednak pojechała z nim do weterynarza. To wszystko było szalone. Po tym, jak kotek został zbadany, a ona otrzymała maść do oczu, oznajmiła, że nie ma pieniędzy. Kiedy opowiedziała całą historię, weterynarz zrozumiał i pozwolił jej odejść razem z maścią. Falkorn wcale nie zwrócił na kota uwagi. Ced się obraził i schował pod stołem. Tina w łazience wykąpała kota, chcąc oczyścić mu pyszczek i odmoczyć z sierści strupy. Zwierzątko drapało i gryzło. Trudno, wiedziała, że to, co robiła, było słuszne. A poza tym, kiedy coś robiła, nie myślała o Ireneuszu i tak się nie bała.
Wtedy zadzwonił telefon. Zawinęła kota w ręcznik i pobiegła odebrać. To był Bartek, przystojny chłopak z jej klasy. Podrywał ją już od jakiegoś czasu. Teraz zapytał, co się stało. Jemu też wszystko opowiedziała. Czuł się trochę zakłopotany, kiedy oznajmiła, że Ireneusz to jej chłopak. Bartek był jednak uparty i nie przejął się zbytnio tym, że ona jest już zajęta. Po chwili odzyskał werwę. Pytał, czy nie mógłby jakoś pomóc. Śmiała się. Dobrze było dowiedzieć się, że obcy ludzie się o nią troszczą. Mimo tej miłej myśli powiedziała, że nie potrzebuję żadnej pomocy. W sumie była to prawda. Co Bartek mógłby jej zaproponować? Na pewno nie to, czego potrzebowała najbardziej. Brakowało jej kogoś, kto mógłby wysłuchać wszystkich jej żali do świata.
Czasem rozmawiała z Anną, ale ta miała za dużo własnych spraw, a jej myśli zaprzątał romans z Hubertem. Potem rozmawiała z Ewą. Z Ewą się rozumiały. Poznała ją w szpitalu, odwiedzając Ireneusza. Ewa przychodziła do matki. Miała siedemnaście lat i nosiła w sercu smutek. Zaprzyjaźniły się na dobre. Spotykały się też po tym, jak Ireneusz wyszedł ze szpitala. Ireneusz wyszedł, ale matka Ewy umarła. Życie nie było lekkie.
Tamtego dnia jednak, kiedy znalazła kota, nie znała jeszcze Ewy. Tamtego dnia zaśmiała się, odkładając słuchawkę i tuląc do piersi kociaka.
Świat nie jest taki zły - pomyślała i westchnęła.
Kota nazwała Promień. Miał być dla niej promieniem światła w mroku i symbolem nadziei, obietnicą przyjścia lepszych czasów. Kiedy, mimo pewnych oporów, opowiedziała o tej myśli rodzicom Ireneusza, i o tym, że kociak chciał popełnić samobójstwo, wychodząc na jezdnię, pozwolili jej go zatrzymać. Naprawdę uwierzyła, że kot przyniesie jej szczęście i chyba przyniósł. Ireneusz znowu był z nią. Ced boczył się jakiś czas, potem mu przeszło.
Na wiosnę okazało się jednak, że to nie miał być szczęśliwy rok. Ojciec Ireneusza wyjechał służbowo na trzy miesiące za granicę i wtedy matce pękł wrzód żołądka. Zabrało ją pogotowie. Zostali sami z dwoma psami i kotem. Jakoś sobie radzili dopóki babcia Ireneusza nie wkroczyła w progi ich domu. Oznajmiła, że wnuczka to ona zabierze do siebie, bo on potrzebuje opieki, ale Doroty i zwierząt nie chce widzieć pod swoim dachem. Brzydziła się nimi w takim samym stopniu. Nigdy nie zaakceptowała dziecka przygarniętego przez jej syna. W głowie nie mogło jej się pomieścić, że można było w ogóle coś takiego zrobić. Nie mieli po co dyskutować. Mogli tylko uciec z domu, albo symulować atak histerii. Tyle tylko, że gdyby zrobiła to Tina, babcia wzruszyłaby tylko ramionami i powiedziała dumnie: „A nie mówiłam.” A jeśli chodzi o Ireneusza, to nie było w jego stylu.
Odwieźli zwierzęta do schroniska. Powiedzieli, że wrócą, że muszą, ale czuli się paskudnie i wydawało im się, że pracownicy schroniska patrzą na nich z potępieniem. Ced zwinął się w kącie boksu, wpychając pysk pod łapę. Falkorn wył, kiedy odchodzili. Bolały ich serca.
To jednak nie był koniec. Babcia doprowadziła do tego, że Tina wróciła do domu dziecka, znowu na Rakowiecką. Spała na innym łóżku, w innym pokoju, ale znowu przemierzała do przesady znajome korytarze. W sobie miała gorycz i żal. Łykała łzy, które nigdy nie wypłynęły na policzki. Jak mogli jej to zrobić? Jak Ireneusz mógł milczeć? Nie było po co cokolwiek mówić, ale... To bolało, tak bardzo bolało.
Poszła do Pawła. Nie myślała o tym wiele. Po prostu była tam znowu i poszła do jedynej osoby, którą znała i lubiła. Znalazła znajome drzwi. Zapukała i weszła. Zobaczyła szerokie plecy chłopaka pochylonego nad biurkiem. Więc nie schudł, szkoda. Odwrócił się, wstał. Nie był pewny. Ona była. Poznała ciemne włosy i wielkie oczy. Jego twarz niewiele się zmieniła, urósł tylko. Na sobie miał tak ciasne dżinsy, że aż trzeszczały w szwach. Nad paskiem wisiał pokaźny zwał tłuszczu. Stali przez chwilę, patrząc na siebie. Żadna z nich nie drgnęło.
- Paweł - wyszeptała w końcu.
- Tina - wyszeptał on w odpowiedzi. - Skąd się u wzięłaś? - zapytał i już siedziała na jego łóżku. Śmiała się.
- Wróciłam - machnęła ręką. - Na pewien czas.
- Jak to?
- Mam rodzinę zastępczą – powiedziała. - Ale teraz moja opiekunka jest w szpitalu, a ja tu. Opowiem ci wszystko, ale najpierw powiedz, co u ciebie.
- A co ma być? - wzruszył ramionami. - Jak zanim odeszłaś. Bez zmian.
Głupio się poczuła. Nie znalazł nikogo na jej miejsce. Te wszystkie lata naprawdę był sam. Na to odpowiedzieć nie umiała.
- A co u Jadzi? - Szybko zmieniła temat.
- Ojciec w końcu ją zabrał do siebie – rzucił. - Już dawno. Rok po tym, jak uciekłaś. Niezły tu był przez ciebie bałagan. - Uśmiechnął się.
Ona zaśmiała się głośno.
Było tuż przed ciszą nocną. Siedzieli obok siebie. W pokoju nadal byli sami. Współlokatorzy Pawła spędzali z reguły wieczory u sąsiadów.
- Zazdroszczę ci - powiedział Paweł, kiedy skończyła swoją opowieść.
- Nie ma czego – odpowiedziała. - Nie zazdrość. To jest tak - nie wiedziała, skąd brały się w niej tak nagle te myśli - wszyscy zazdroszczą i tworzy się z tego istny łańcuch. Ty chciałbyś być adoptowany. Ja chciałabym mieć prawdziwych rodziców. Wszystkim czegoś brakuje. Ireneusz ma przecież rodziców. On chciałby być zdrowy i tak dalej. Tego nie można porównywa, komu jest lepiej, a komu gorzej. Dla każdego jego cierpienie jest największe, jeśli jest największe z cierpień, które zna. Być dzieckiem i zgubić zabawkę, zostać sierotą, stracić nogę. To jest tyle samo, jeśli się jeszcze nie wie, że może być gorzej. Zapewniam cię, że znajdzie się cała masa ludzi, którzy tobie będą zazdrościć, bo mają jeszcze mniej. Zawsze może być gorzej i zawsze może być lepiej. Zawsze się zazdrości i zawsze jest czego zazdrościć.
Nie odpowiedział, myślał.
Ogłoszono ciszę nocną. Wszyscy wracali do pokoi, na korytarzu huczało.
- Jeśli nie będę mógł spać - spytał szybko - czy masz jeszcze tego konika w kratkę?
- Tak - zaśmiała się. - Ale nie dam ci go. Jest mój!
Kiedy pojechała do „Wiarusa”, zabrała Pawła ze sobą. Miała się też tam spotkać z Ireneuszem. To był początek maja. Z nieba lał się żar. Siedzieli wszyscy troje na trawie pod płotem. Patrzyli na jeżdżących na dużym kole. Jakaś dziewczyna o długich włosach ćwiczyła karego Ewera w dziwacznych sztukach. Tina nie wiedziała o niej wiele, prócz tego, że dziewczyna miała na imię Kaśka i dobrze znała instruktorkę - panią Beatę. Paweł chyba nawet nie patrzył na konie, tylko gdzieś przed siebie, w pustkę, poprzez wszystko.
- Jeszcze rok i naprawdę będę wolna - wyszeptała Tina.
- Co przez to rozumiesz? - spytał Ireneusz.
- Będę miała osiemnaście lat, dostanę dowód i nikt mnie już nie zamknie w domu dziecka.
- Ja muszę czekać jeszcze tak długo - westchnął Paweł. - A nawet kiedy się doczekam, dokąd pójdę?
Nie było odpowiedzi. Życie zgotowało im zbyt ciężki los. Jeszcze nie wiedzieli, jak sobie radzić. Patrzyli w pustkę, na krzewy, na obgryzane przez kozy drzewa, na dziewczynę jeżdżącą na Ewerze i na szosę. Byli zawieszeni w czasie. Byli razem. Byli ze sobą przez chwilę, wiedzieli jaką bycie razem ma wartość. W końcu ktoś wezwał Tinę, żeby pomogła przy czyszczeniu i siodłaniu. Czar prysł.
Kilka było takich spotkań w „Wiarusie”. Potem życie wróciło do normy. Matka Ireneusza wyszła ze szpitala, ojciec wrócił z zagranicy. Tina wróciła do domu. Tylko czy to był jej dom? Dostanie dowód, będzie wolna. To się dla niej liczyło, o tym myślała. Z Ireneuszem pojechali po zwierzęta. Psy skakały na nich. Kot zignorował. Może nie poznał. Wyrósł na duże, brzydkie zwierze z dziwacznym, okaleczonym ogonem. Trudno. Przytuliła go do piersi. To przecież był jej Promień.
Z Pawłem spotykała się regularnie, czasem w „Wiarusie”, czasem włóczyli się po mieście, czy szli do kina. Życie jakoś się toczyło.
Miała dziewiętnaście lat, przygotowywała się do matury. Matka Ireneusza weszła do jej pokoju. Spytała, czy Tina nie chciałaby mieć własnego mieszkania. Pewnie, że chciała. Ale jak miała zamieszkać bez Ireneusza? Przecież zawsze mieli być razem. Powiedziała mu o propozycji jego matki.
- Pobierzemy się – odpowiedział jej na to.
W sumie, czemu nie?
Rodzice Ireneusza przyjęli to ze zdziwieniem. Zapytali, czy Tina jest w ciąży. Była oburzona.
- To z miłości – powiedziała. - Na dzieci będzie czas, jak skończę studia.
Opowiedziała Pawłowi o ich postanowieniu. Zdziwił się. Powiedział, że jest za młoda na małżeństwo. Śmiała się. Powiedziała mu, że kocha Ireneusza, i że to, że wyjdzie za mąż, nie oznacza końca ich przyjaźni. Obiecała, że kiedy będzie miała mieszkanie, a on skończy osiemnaście lat, przyjmie go pod swój dach. To go ucieszyło. To była obietnica wolności.
Paweł nie był sierotą. Obje jego rodzice żyli, ale byli alkoholikami. Nie chciał mieszkać razem z nimi, znienawidził ich. Skazali go przecież na mękę samotnego życia w domu dziecka.
Tina zdała maturę. Ireneusz też. Latem się pobrali. Na ceremonii nie było zbyt wielu ludzi. Stanowili dziwną parą. Niektórzy ze starych znajomych rodziców Ireneusza patrzyli na nich zdegustowani. Wesela nie było. Tak było lepiej. Po co ktoś miałby patrzeć na rudą dzikuskę i chorego chłopaka. Dorośli, ale pod tym względem nic się nie zmieniło. Ludziom przeszkadzało, jacy byli.
Podróży poślubnej też nie było. Dostali przecież mieszkanie. To kosztowało dużo pieniędzy. Tina powiedziała co prawda, że pójdzie do pracy i je spłaci. Rodzice Ireneusza tłumaczyli, że są prawie i jej rodzicami. Ona się uparła. Była honorowa.
Zdali na studia, oboje: Tina na weterynarię, Ireneusz na matematykę. Tina znalazła też sobie prace w sklepie na popołudnia. Na jazdę konną nie było już czasu.
Pierwszego dnia w nowym mieszkaniu siedzieli na paczkach, oni, młode małżeństwo. Dziwnie się czuli. Wreszcie byli wolni, wreszcie na swoim. Tina siedziała na parapecie i grała na organkach jakąś starą, hipisowską melodię, której nauczyła ją Baśka. Za oknem rozbłysły gwiazdy i okna bloków świecące pomarańczowym i niebieskim od telewizorów światłem. Ireneusz siedział na ziemi wpatrzony w nią jak w obraz, zamyślony i smutny. Oboje byli smutni. Nie umieli znaleźć się w nowym, dorosłym świecie. To był długi i smutny wieczór, ale zarazem cudowny. Miał w sobie magie, która jest w starych piosenkach. A Tina grała tylko stare, zapomniane piosenki.

Parapetówa była huczną imprezą. Zjawili się wszyscy koledzy Tiny z liceum, nawet Bartek, który nie przyjął do wiadomości, że była mężatką. Przyszli też: Ewa, Paweł, Anna i Hubert. Dla Huberta była to ostatnia balanga przed wojskiem. Ściany huczały od muzyki. Alkohol lał się strumieniami. Gdzieś koło jedenastej wszyscy zapomnieli o co tak właściwie chodziło i goście bawili się wspaniale w przeciwieństwie do gospodarzy.
- Zatańcz ze mną. - Tina szarpała Ireneusza za ramię. On się bronił.
- Przestań się wygłupiać. - Był zły. Powinna wiedzieć, że nie tańczył. Przecież był chory. Co prawda, parę razy w życiu namówiła go do tańca. To było możliwe. Mógłby już pozbyć się kuli. Brakowało mu tylko odwagi.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Poszła otworzyć.
To pewnie sąsiadka zwrócić uwagę, że jest za głośno - pomyślała.
Na progu stała dość ładna dziewczyna w okularach, może trochę starsza od Tiny, może nie.
- Dobry wieczór – powiedziała. - Przepraszam, czy macie telefon?
- Tak, proszę. - Tina wpuściła ją do środka. - Wisi tutaj. Właśnie mamy parapetówkę. Wprowadziliśmy się tydzień temu.
Dziewczyna zadzwoniła na pogotowie. Jej ojciec był alkoholikiem, właśnie upił się do nieprzytomności. We dwie wylądowały w kuchni. Tina zrobiła herbatę. Dziewczyna szukała wytchnienia. Uciekła od domowych problemów, zostawiając ojce matce na głowie. Tiny nie bawiła impreza. Siedziały przy kuchennym stole.
- Wiesz - powiedziała Tina - gdybyś jeszcze czegoś potrzebowała, możesz tutaj przyjść. Chciałabym pomagać wszystkim, którzy potrzebują pomocy. Zmienić świat na lepszy, żeby nikt nigdy nie czuł się tak, jak ja się kiedyś czułam. - Zaczęła opowiadać całą historię swojego życia. Agnieszka, bo tak miała na imię młoda sąsiadka, słuchała cierpliwie.
Paweł wylądował sam na sam w pokoju z Anką. Anka była koleżanką Tiny z liceum. Nigdy nie nawiązała się między nimi przyjaźń, ale obie się szanowały i występowały w swojej obronie. Tej nocy Anka stała pijana, trzymając się framugi mniejszego pokoju. Taka właśnie była. Dużo piła, brała narkotyki, zawsze nosiła w portfelu działkę kokainy. Dlaczego brała? Może dlatego, że w jej życiu panował chaos. Rodzice rozwodzili się i schodzili tyle razy, że aż nie potrafiła tego zliczyć. Kiedy była w trzeciej klasie skończyli budowę domu i oddali jej mieszkanie na Żoliborzu. Powiedzieli, że czas już na dorosłość. Nigdy nie zwracali na nią uwagi. W szkole nie miała przyjaciół. Była inteligentna i niebrzydka, a mimo to zawsze pozostawała sama. Zaczęła pić, żeby się popisać. W niektórych środowiskach to działało, w tym nie. Coraz więcej osób z klasy od niej stroniło.
Stała wbita w modny gorset w kolorze pustyni. Nie była chuda, ale z wyraźną talią i jędrnymi piersiami wyglądała właśnie tak, jak dziewczyna powinna wyglądać. Miała piękne oczy - ogromne, piwne. Coś jednak było nie tak z jej twarzą. Z zadartym, krótkim nosem i szerokimi wargami wyglądała trochę jak małpka.
Uniosła opaloną rękę i przygładziła krótkie, ciemne włosy. Opalona była zawsze, nawet w środku zimy. Wyjeżdżała w Alpy, jeździć na nartach na lodowcu. A gdy nie wyjeżdżała, chodziła do solarium. Pieniądze miała na wszystko, tylko miłości jej brakowało.
Postąpiła krok na przód. Nogi gięły się jej we wszystkie strony. Miała buty na koturnie i na potwornie wysokim obcasie. Po alkoholu trudno jej było utrzymać równowagę. Wylądowała na wersalce. Był tam już Paweł.
- To co? - spytała bełkotliwie. - Mamy okazję lepiej się poznać?
- Nie wiem, czy chcę cię bliżej poznać - jęknął wystraszony Paweł, cofając się.
- Jesteś taki jak oni - wskazała ręką na ścianę. - Oni wszyscy mnie nie lubią.
- Ja nie powiedziałem, że cię nie lubię. Ja cię nie znam.
- No to właśnie się poznamy - wybełkotała.
- To chyba nie jest dobry moment - odpowiedział cicho.
- Jak nie dobry? Chłopie, nie wiesz, co się robi na prywatkach?
- Nie chodziłem na prywatki - przyznał.
- Skąd ty się urwałeś?
- Może spadłem z Księżyca? Nie powiem ci więcej, dopóki nie usłyszę całej historii twojego życia od dnia narodzin.
- Teraz dobrze mówisz. - Pchnęła go dłonią, ale straciła równowagę i oparła mu głowę na ramieniu.
Sąsiadka uwolniła się wreszcie od gadatliwej Tiny i znikła.
Tinę na przedpokoju dopadł Bartek i przycisnął do ściany.
- Posłuchaj. Muszę ci to w końcu powiedzieć. Kocham cię. - Spróbował ją pocałować, był zupełnie pijany.
Położyła mu dłonie na piersi i spróbowała go odepchnąć.
- Jestem mężatką - przypomniała mu.
- Jesteś mężatką od miesiąca, zapomnij o tym. Zawsze możesz się rozwieść. Ja cię kocham. Ja cię pożądam. Ja płonę. Zawsze cię kochałem.
- Ale spałeś ze wszystkimi dziewczynami z klasy. – Spróbowała mu się wyrwać.
- Myślałem wtedy o tobie, tylko o tobie. Zastań ze mną. Po co ci ten Irek, kaleka i nudziarz.
- Ireneusz - poprawiła go, kopiąc między nogi i w ten sposób wyswabadzając się z jego objęć.
Wmieszała się w tłum tańczących. Bartek gdzieś znikł.
Koło trzeciej impreza upadła. Większość gości zniknęła. Na kanapie spały Ewa i Anna. Tina siedziała oparta plecami o kanapę, obejmowała kolana ramionami. Strzeliła gafę. Nigdy nie powinna się tak zachowywać. Agnieszka szukała pomocy, a ona opowiedziała jej o swoim życiu i o swoich marzeniach, zamiast wysłuchać. Impreza też była niewypałem. Nie chodziło nawet o to, co zrobił Bartek. Po prostu okazało się, że ona i Ireneusz nie pasują do świata jej kolegów z liceum. Byli inni, a jej mąż był smutnym kaleką. Bartek tak powiedział. Może miał rację, ale ona kochała Ireneusza. Kochała naprawdę.
Pod regałem siedzieli Hubert i Ireneusz. Paweł na samym środku podłogi robił sobie dwucentymetrowej grubości kanapki z dżemem. Bochenka powoli ubywało, a on jadł jeden kawałek chleba za drugim.
- Cholera, Tina, zrób coś z nim - warknął Hubert. - Nie mogę na to patrzeć. - Głos zburzył ciszę. Muzyka już nie grała.
Tina podniosła nieprzytomnie głowę.
- Paweł, zostaw ten chleb - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Nie mogę. - Chłopak wepchnął sobie pół kanapki do ust.
- Do diabła! - krzyknęła nagle. - Przestań jeść! Mówię do ciebie! - Z jej oczu trysnęły łzy.
- Nie mogę - powtórzył Paweł. - Zakochałem się.
Ireneusz podszedł do Tiny kulawym krokiem, dobrze, że chociaż w mieszkaniu bez „żelastwa”.
- Co się stało? - Usiadł obok niej i objął ją ramieniem. - Co się stało, kochanie?
- Zachowałam się dzisiaj jak kretynka. - Płakała waląc pięściami w podłogę. Jej głowa znikła w ramionach Ireneusza. Nie mogła tego wszystkiego znieść. Życie było trudne, a ona nie pasowała do świata balang. Czy dla młodych ludzi był jakiś inny świat? Może od razu powinni zacząć żyć jak spokojni staruszkowie? Nie chciała tego.
Pawłowi skończył się chleb.

Życie jakoś się toczyło. Paweł skończył osiemnaście lat i sprowadził się do Tiny. Ireneusz nie był z tego zadowolony, ale nie zaprotestował.
- Pamiętaj - powiedziała Pawłowi Tina. - Musisz sam się utrzymać. My zarabiamy na siebie.
Taka była prawda. Ona miała swój sklep na popołudnia. Ireneusz dawał korepetycje z matematyki.
Paweł znalazł pracę wieczorami w hurtowni, ale za całą pierwszą pensję kupił sobie rolki.
- Co to jest?! - krzyczała Tina przy drzwiach.
- Rolki - odpowiedział spokojnie. - Zawsze chciałem je mieć.
- I mogłeś chcieć dalej! Z czego będziesz żył?! Co będziesz jadł? Teraz żyjesz sam! Na własny rachunek! Zapamiętaj.
- Dobrze – odpowiedział. - Niczego więcej nie kupię, bo nic więcej nie jest mi potrzebne. Co do jedzenia... Może schudnę.
Tina machnęła na to ręką. Po co miała krzyczeć, skoro pieniędzy i tak już nie było. Szybko też wybaczyła Pawłowi ten wybryk. Po szkole wskakiwał na rolki, zanim poszedł do hurtowni. Trochę śmieszył ją jego widok kręcącego kółka i ósemki pod blokiem, z dnia na dzień uczącego się coraz to trudniejszych figur. Potem zaczął gdzieś znikać razem z rolkami, a kiedy był w domu, wisiał na telefonie. Tina nie musiała pytać, co się stało. Dowiedziała się całkiem przez przypadek. Kiedyś odebrała pierwsza.
- Halo.
- Cześć, Tina. Jest Paweł?
- Cześć, Anka. Jest.
- Dasz mi go?
- Pewnie.
Tak skończyła się ich rozmowa. Zawołała Pawła. Wystarczyło zestawić to z tym, co powiedział przy opijaniu mieszkania: „Zakochałem się.” Dziwne rzeczy działy się na świecie. Paweł zaczął chodzić z Anką. Może to był powód kupna rolek. Anka była bardzo wysportowaną dziewczyną, jeździła na nartach, na snowbordzie, pływała na desce z żaglem, grała w tenisa, kiedyś uczyła się jeździć konno. Tina śmiała się. Jej nieporadny przyjaciel ostro zaczął dorosłe życie. Z Anką łatwo było spędzić noc, ale trudno było zdobyć jej serce.

Zaczął się rok akademicki. Oczy Tiny całkiem przez przypadek natrafiły na ogłoszenie. Jakiś niepełnosprawny student psychologii prosił o pomoc w podróży na zajęcia. Cóż, psychologia nie bardzo była po drodze, ale co tam. Miała ulepszać świat. Tak postanowiła. Naprawdę chciała wprowadzić w życie to, o czym mówiła Agnieszce. Chciała, żeby nikt nie czół się tak, jak ona kiedyś się czuła, żeby ludzie mieli szansę na wolność. W byciu wolnym też trzeba pomagać, choćby na przykład niepełnosprawnemu. Zacząć nieść pomoc, to był całkiem niezły początek.
Razem z Pawłem pojechała pod podany w ogłoszeniu adres.
- Odnoś się do niego, jak do każdego, zdrowego człowieka i zachowuj się w miarę swobodnie - upominała go jeszcze na słomiance, potem zapukała.
Otworzyła jej chuda kobieta o poszarzałej twarzy, poszarzałych, poskręcanych trwałą włosach, kobieta w okularach nie maskujących zmęczenia jej oczu.
- Dzień dobry... – powiedziała Tina. Zakłopotana chciała odrzucić dłonią włosy. Zapomniała, że związała je w warkocz.
- Dzień dobry – odpowiedziała zdziwiona kobieta.
- Jestem Dorota Martacz-Ryjek – przedstawiła się Tina. Brzmiało to tragicznie, ale po ślubie zachowała własne nazwisko, było w końcu jedną z nielicznych rzeczy, które naprawdę należały do niej. – Przyszłam z ogłoszenia.
- Ach tak – jęknęła tamta kobieta, coś sobie przypominając.
Tina weszła, nie zastanawiając się nad tym, czy ją zaproszono, czy nie.
- To mój kolega – rzuciła jeszcze w progu. – Paweł Krzemiński.
Sam Paweł nie powiedział niczego.
Weszli do pokoju. Nie było o co pytać, bo zobaczyli go od razu - chłopaka na wózku. Miał ładną, spokojną twarz i jasne, złote włosy, opadające mu gęstą grzywą na czoło i oczy. Pewnie byłby wysoki, gdyby mógł wstać. Nie mógł. Tina nagle poczuła się głupio. Po co w ogóle przyszła? Chciała uciec i najlepiej niczego nie mówić, nigdy. Pomyślała też, że pewnie to wszystko co czuła, było odrażające i wstrząsnął nią dreszcz. Trudno było żyć w zgodzie ze światem i z sobą.
Usiadła na krawędzi wersalki.
- Cześć – powiedziała, kiedy zaczynała mówić było lepiej. – Jestem Dorota Martacz-Ryjek – przedstawiła się raz jeszcze. – Studiuję weterynarię.
- Piotr Pawłowski – podjechał do niej i wyciągnął rękę.
Uścisnęła jego dużą, silną dłoń.
- Przyszłam z ogłoszenia – powiedziała, nie zwracając uwagi na stojącą w drzwiach kobietę. Paweł też stał.
- Siadaj. – Tina pociągnęła go za róg koszuli. Paweł usiadł i wsunął dłonie między kolana.
- Masz samochód? – spytała kobieta, nie wiedząc czy powinna mówić „ty”.
- Nie – uśmiechnęła się Tina. – Ale samochód zupełnie nie jest nam potrzebny. Jeśli się zgodzisz – zwróciła się do Piotra. Nie chciała rozmawiać z kobietę, będącą pewnie jego matką, tylko z nim. – Możemy zacząć od jutra. Samochód nie jest do niczego potrzebny – powtórzyła. – Od czego są autobusy? – Tak wyglądało cudowne spojrzenie Tiny na świat. Była idealistką, wierzącą, że wszystko da się znieść, że nawet najbardziej szalone idee można wprowadzić w życie.
Chłopak skinął głową.
- O której zaczynasz zajęcia?
- O dziewiątej w poniedziałek, wtorek i środę, o dwunastej w czwartek i piątek – powiedział.
- Będziemy musieli jeździć trochę wcześniej. Paweł musi wyrobić się do szkoły. Może tak być?
- Dobrze – zgodził się chłopak trochę zdziwiony rzeczowością dziewczyny i tempem załatwiania spraw.
- To ja już pójdę – Tina wstała. – Zobaczymy się jutro o siódmej rano. Zgoda?
- Tak – chłopak uśmiechnął się.
- Nie napijesz się herbaty? – spytała szara kobieta trochę wystraszona.
- Nie, dziękuję. – Uśmiechnęła się i wyszła wyciągając za sobą Pawła.
- Czyś ty zidiociał? – spytała na słomiance. – Dlaczego się nie odzywałeś?
- Nie miałem niczego do powiedzenia.
- Rany – jęknęła Tina. – Ośmiel się wreszcie. To twoje życie. Ono mija. A Piotr jest jak ty człowiekiem.
Następnego ranka przyjechali po Piotra. Paweł nadal się nie odzywał, tylko ziewał. Tina uśmiechnęła się.
- Nie przejmuj się nim – powiedziała do Piotra. – To biedne, zakompleksione stworzenie...
- Daj mi spokój – powiedział Paweł, a pod nosem zamruczał. – Idź do diabła, zamknij się i lepiej nic już więcej nie mów.
Tina zaśmiała się.
- Czemu tak go traktujesz? – spytał Piotr.
- Och – westchnęła. – Może jestem trochę nieokrzesana, ale wiem, czego mu trzeba. Znałam go, gdy był jeszcze małym dzieckiem.
Minął jakiś czas. Uspokoili się wszyscy troje. Paweł zaczął zachowywać się normalniej. Tina się śmiała.
- Jakoś to będzie – powiedziała. – Przyzwyczajanie się ciężko idzie, ale wszyscy się przyzwyczaimy.
- O mnie mówisz? – spytał Piotr.
- Tak – odpowiedziała zupełnie swobodnie. – Nie bądź na mnie zły za słowa – poprosiła. – Taka już jestem. Dużo mówię, wszystko co myślę, a czasem jeszcze coś od rzeczy.
- Może powinnaś się zmienić?
- Nie – zaśmiała się. – Nie zmienię się. Kiedy dowiesz się o mnie więcej, zrozumiesz. Jestem sobą, posiadanie siebie wiele znaczy, gdy nie posiada się wiele więcej. Chcę być sobą i chcę być akceptowana taka, jaka jestem. Będę też akceptować wszystkich takimi, jakimi są. Tak postanowiłam żyć.
- To trudne, Doroto – powiedział.
- Tak – przyznała. – Jeszcze jedno, nie mów do mnie Dorota. Przyjaciele nazywają mnie Tina, myślę, że to lepiej do mnie pasuje.
- Dobrze, Tino – zgodził się.
Nie potrzebowali wiele czasu, żeby naprawdę zostać przyjaciółmi. Piotr był inteligentnym, młodym człowiekiem, który chciał żyć aktywnie i zdawał sobie sprawę, że Tina może mu w tym pomóc. Uważał ją za dziwaczkę, ale jak powiedziała, czym więcej wiedział, więcej rozumiał. Ekscentryczna Tina czasem go raniła, ale nie przejmował się tym. Dla niej naprawdę nie istniały różnice między ludźmi. Wszystkim mówiła w oczy, co o nich myśli. To mu się podobało. Przy niej nie był już ofiarą świata ostrożnych, wystraszonych ludzi dbających o niego. Teraz żył naprawdę, bo dziwna dziewczyna była też dobą dziewczyną i okazała się dobrą przyjaciółką, kimś, z kim można było szczerze rozmawiać.

Tina późno wróciła z zajęć. Na dworze było już ciemno. Klatka schodowa nieprzyjemnym dźwiękiem oznajmiała każdy jej krok. Czuła się samotna. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale coś jej mówiło, że świat zmienił się w czasie jej nieobecności w domu. Otworzyła drzwi. Psy jak zawsze przywitały ją ujadając i skacząc. Kot przyszedł otrzeć się o nogi. Ireneusz wyszedł z kuchni kulawym krokiem. Oparł się o ścianę i stał tak. Nieosłonięta żarówka nad jego głową świeciła pomarańczowym światłem. Coś było nie tak.
- Cześć – powiedział tylko.
- Cześć – odpowiedziała. Rozejrzała się. – Pawła nie ma?
- Nie ma i już dzisiaj nie przyjdzie.
Spytała, co się stało, tylko spojrzeniem wąskich, zielonych, kocich oczu.
- Poszedł z Anką na jakąś imprezę...
Z kuchni wyszła trzymając się ściany dziewczyna o śniadej cerze i czarnych, kręconych potwornie gęstych włosach rozpuszczonych i spadających jej do połowy pleców. Była ładna, ale jej nogi nie prostowały się do końca. Musiała być na coś chora. Może na chorobę Hainego-Mediny?
- Cześć – powiedziała.
- Cześć – wyjąkała Tina.
- To Krystyna. – Ireneusz przedstawił dziewczynę. – Poznaliśmy się kiedyś w sanatorium – wyjaśnił. – A to Tina, moja żona.
Uśmiechnęły się obie zakłopotane.
- Jest pewien problem – mówił dalej Ireneusz. – Krysia jest z Wałbrzycha. Przyjechała tu na studia...
- ASP – pochwaliła się dziewczyna.
- Waletowała trochę w akademiku, ale to nie na jej zdrowie. Powiedziałem, że może u nas zostać.
- Eee... – powiedziała Tina tylko.
- Przepraszam na chwilę. – Ireneusz wciągnął ją do pokoju. Jedną rękę trzymał ją za ramie, drugą oparł na chorym biodrze. – Ty przyprowadziłaś Pawła, ja Krysię, to mój odwet. Ona będzie tu mieszkać i już.
- To co innego – odpowiedziała teatralnym szeptem. – Ja jej nie znam.
- A ja znałem Pawła?
- Znałeś – syknęła. – Poza tym... Jestem zazdrosna. – To była prawda. Czuła, że ta dziewczyna miała szczególne względy u jej młodocianego męża.
- Nie wygłupiaj się. Opowiadałem ci kiedyś o niej. To przyjaciółka – wyszeptał i szybko pocałował ją w usta. Z powrotem wyszli na przedpokój.
- Dobra, zostań – powiedziała Tina. – Ale nie mamy trzeciego łóżka. Możesz spać na podłodze?
- Na podłodze? – Dziewczyna potrząsnęła głową. – Nie bardzo.
- Może spać w łóżku Pawła – powiedział Ireneusz.
- A on gdzie będzie spał?
- Na podłodze.
- Może jego o to zapytacie.
- Wszystko jedno. – Ireneusz machnął ręką. – To dyskusja dopiero na jutro. On dziś i tak nie wróci. – Zdążył to tylko powiedzieć, gdy ktoś oparł się o dzwonek, który rozdzwonił się w histeryczny, naglący sposób.
Tina rzuciła się, żeby otworzyć. Na słomiance stał Paweł z przewieszaną przez ramię, uczepioną jego szyi Anką.
- Co się stało?
- Zaćpała – jęknął chłopak.
- Co? – Tina nie uwierzyła w to, co usłyszała.
- Zaćpała – powtórzył Paweł i wciągnął Ankę do środka. Krystyna przytuliła się do ściany. Tina chwyciła nieprzytomną Ankę za włosy, oczy dziewczyny przekręciły się do wnętrza głowy, błyszcząc białkami. Tina uderzyła ją w policzek raz, potem drugi.
- Mów do niej. Zrób coś – rzucała histerycznie. – Czemu przywiozłeś ją tutaj, nie do szpitala? Choć z nią – kazała, pamiętając takie rzeczy z filmów, ale to nie pomogło.
Paweł szarpał Ankę, ale jej głowa wciąż bezwładnie opadała w tył, a nogi gięły się pod nią. Do oczu chłopaka nabiegły łzy.
- Niech ktoś coś zrobi?! – wrzasnęła Tina i rzuciła się do telefonu, dzwonić na pogotowie. Ireneusz i Krystyna stali bez ruchu. Tina krzyczała do słuchawki, krzyczała i krzyczała coraz głośniej, zupełnie bez sensu. W końcu rzuciła słuchawkę.
- Nie przyjadą – jęknęła. – Nic ich nie obchodzi, co się tutaj dzieje. – Drżały jej wargi. Palce stały się zimne. Spróbowała włożyć włosy za ucho, znowu zapominając, że związała je w warkocz. Myślała szybko, ale z sytuacji nie było wyjścia.
- Jedziemy! – krzyknęła. – Paweł weź ją.
Chłopak wziął Ankę na ręce i wszyscy rzucili się w stronę drzwi.
- A ty po co? – Tina spytała szybko Krystynę. – Zostań ze zwierzętami – nakazała i rzuciła jej klucze od mieszkania.
Ireneusz wypadł z domu bez kuli. Nawet tak bardzo nie utykał. Po prostu zapomniał o tym. Tina też zapomniała i w ogóle tego nie zauważyła.
Pobiegli do taksówki.
- Na pogotowie.
Kierowca obrzucił ich nieprzychylnym spojrzeniem. „Ta dzisiejsza młodzież” - zamruczał pod nosem, ale pojechał z nimi. Oni szarpali Ankę na tylnym siedzeniu.
Wylądowali w końcu na zimnym, białym korytarzu szpitala. Wszystko do tej pory działo się bardzo szybko, ale nagle każda sekunda przeciągała się w wieczność. Czekali. Czy ona będzie żyła? Paweł płakał. Przedtem pytali go, co brała. Nie wiedział. Wąchała, paliła i piła dużo alkoholu. To im powiedział. Tina go objęła, zastygając w bezruchu, niezmienna, niezniszczalna. Objęła go, jak tamtej odległej nocy, gdy byli jeszcze dziećmi. Dużo później opowiedziała mu o cierpieniu. Lęku o drugą osobę Paweł jeszcze nie znał. To było największe cierpienie na jego miarę, na dzisiejszy dzień. Nie mówiła niczego. Była z nim. Czasem to wystarcza. Czasem jest lepsze niż słowa, być i dotknąć, dać do zrozumienia to, co słowami trudno wyrazić.

Zbliżał się świt. Anka miała żyć, miała zostać w szpitalu na odtruciu. To już wiedzieli. Teraz spała. Paweł chciał poczekać aż się obudzi, chciał z nią porozmawiać. Tina ziewała, była półprzytomna. Powieki jej opadały. Nie spała całą noc. Wiedziała już, że na wykłady nie pójdzie. Nagle sobie przypomniała.
- Paweł – rzuciła. – Musimy zawieść Piotra na uczelnie.
Chłopak skinął głową. Też sobie przypomniał.
- Ja z tobą pojadę – powiedział Ireneusz.
- Nie wygłupiaj się. Jak? – Spojrzała na niego. Dopiero wtedy dostrzegła, że był bez kuli.
- Pojadę z tobą – powtórzył.
Więcej nie pytała. Może zrozumiała.
- Dobrze – położyła Pawłowi ręce na ramionach. – Trzymaj się – powiedziała. – My jedziemy.
Stojąc na autobusowym przystanku, usiłowała się uśmiechnąć, ale to było zbyt trudne. Czuła się strasznie zmęczona.
- Jesteś pewien? – spytała Ireneusza. – Dasz radę wnieść go do autobusu? Co z twoją nogą?
- Nic się nie stanie – powiedział. Tina widziała, że był zmęczony, blady jak i ona, może nawet się bał. – Pomyślałem – ściszył głos – ty tyle z siebie dajesz i... Ja też powinienem się postarać, dać coś tobie. Lekarze twierdzą, że w zasadzie bym mógł pozbyć się żelastwa. – W jego głosie słychać było wahanie.
- Nie boisz się? – spytała łagodnie.
- Boję się – powiedział jeszcze ciszej. – Ale to dla ciebie – głos mu zadrżał.
- Kocham cię – wyszeptała i pocałowała w usta. Odwzajemnił jej pocałunek, biorąc w nim czynny udział. Położył jej dłonie na głowie, wsunął palce w rozpadający się warkocz. Jej dłonie powędrowały po jego chudych plecach. Tyle lat musiała czekać na tę decyzję.
Ich wargi rozłączały się. Tina westchnęła i pocałowała go raz jeszcze. Stojąca na przystanku babcia odwróciła wzrok, była oburzona. W autobusie oparci o tylną szybę całowali się nadal, uśmiechali się, obejmowali. Byli razem. Słowa nie były im już potrzebne. Są razem. Będą razem. Pomogą sobie. Będą się wspierać.
- To mój mąż, Ireneusz – przedstawiła go Piotrowi. Ścisnęli sobie dłonie, ale chłopak spojrzał na Tinę i spytał:
- Mąż? – nie uwierzył.
- Dlatego mam dwuczłonowe nazwisko – zaśmiała się, ale śmiech z trudem przeszedł jej przez gardło. Ledwo już stała na nogach.
- Coś się stało? – spytał Piotr. – Źle wyglądasz.
Tina otarła dłonią czoło.
- Nie spaliśmy całą noc – powiedziała. – Paweł poszedł ze swoją dziewczyną na prywatkę, a ona przedawkowała narkotyki. Jedziemy prosto ze szpitala. Paweł z nią został – wzięła głęboki oddech. – To jeszcze nie wszystko. Ireneusz przyprowadził mi wczoraj swoją przyjaciółkę, która nie ma gdzie mieszkać i zastała u nas...
- O właśnie! – Ireneusz uderzył się ręką w czoło. – Biedna Kryśka! Pewnie się o nas martwi.
- Długo martwić się już nie będzie – zawyrokowała Tina. – Ja dzisiaj nie idę na wykłady. Muszę się wyspać.
- Ja też – powiedział Ireneusz.
- Tino – Piotr spojrzał na nią uważnie. Stali już wtedy z tyłu autobusu. Szukał czegoś w jej pobladłej, nakrapianej piegami twarzy, w jej podkrążonych. Był poważny, coś napięło się w jego twarzy pełnej skupienia. – Muszę coś ci powiedzieć, jak zostaniemy sami. To ważne.
- Nie musimy mieć przed sobą tajemnic – powiedziała patrząc na Ireneusza.
- To nie jest tajemnica. – Piotr potrząsnął głową, ale nie powiedział już niczego więcej.

Dni mijały szybko, jak dla Tiny nawet zbyt szybko. Paweł odwiedzał Ankę w szpitalu i dowoził im nowe informacje.
- Po leczeniu będzie zupełnie odtruta – powiedział. – To znaczy nie będzie już fizycznie uzależniona od narkotyków. Jej lekarz twierdzi, że gdyby była silna, mogłaby przestać brać po odtruciu, ale to rzadko się zdarza. Wiecie, głupio o tym mówić, zwłaszcza, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale ona naprawdę jest narkomanką. Powinna pójść do jakiegoś Monarowskiego ośrodka, chyba, że pomoże jej ktoś inny.
- To chyba my – uśmiechnęła się Tina. – Pomożemy, czy znasz inne rozwiązanie?
Rodzina Anki nawet nie zauważyła, że ich córka wylądowała w szpitalu. Nie było innego dobrego rozwiązania problemu, jak tylko przygarnąć ją pod swój dach.
Nie było to jednak takie proste. Mieszkanie było małe. Już było ciasno. Krystyna sprowadziła kolegę z wydziału, mało urodziwego, rudego Wojtka. On przyniósł sztalugę i rozstawił w mniejszym pokoju. Razem z Pawłem spali na podłodze, gdy Krystyna zajmowała tapczan. Na szczęście rudemu nie przeszkadzał fakt, że deptały po nim psy. W ogóle niewiele mu przeszkadzało. Chodził w podartym i poplamionym, wiecznie tym samym garniturze, sam też jakby niedomyty. Czasem zamiast krawatu wiązał sobie pod szyją skarpetkę, wiadomo - artysta. Jego ulubionymi tematami do rozmowy były seks i kupa, co w innych budziło odrazę.
Z Pawłem kłócił się ciągle i o wszystko. Lubił mu też dogryzać, choćby rano, obserwując jak tamten na leżąco wbija się w dużo za ciasne dżinsy i potwornie się wysila, żeby je dopiąć.
- Czy nie łatwiej byłoby schudnąć?
- A co cię to, cholera, obchodzi?! – Paweł już był najeżony, gotowy się bronić do ostatniej kropli krwi.
- No, jeszcze możesz kupić sobie szersze spodnie – ciągnął niezrażony rudzielec.
- Daj mi spokój – wysyczał Paweł, po raz kolejny nie udało mu się zapiąć guzika.
Wojtek przewrócił się na plecy i zaczął tarzał po ich wspólnym barłogu, zaśmiewając się głośno. Paweł kipiał ze złości.
- Co cię to wszystko obchodzi? – Stanął przed rudym we wreszcie zapiętych spodniach. – Może chcesz, żebym ci powiedział, że masz kinol jak kartofel i uszy jak radary – zaczynały chodzić mu ręce.
- Uspokój się tłuściochu. – Wojtek nic sobie z tego nie robił. – Nie denerwuj się, bo zawału dostaniesz.
Paweł już chciał rzucić się na niego z pięściami, ale do pokoju wpadła Tina.
- Wojtek, jak ci coś nie leży, to nikt ci tu nie kazał mieszkać! – krzyknęła.
- Mnie nie leży? – Rudy wzruszył ramionami. – Ten tu się rzuca. – Pokazał na Pawła.
- Jazda do łazienki. – Zmusiła rudego do mycia i tak pozbyła się go na chwilę. Oparła się plecami o drzwi, żeby za wcześnie nie wyszedł.
Zwróciła Krystynie uwagę na zachowanie jej przyjaciela, ale tamta zaczęła tłumaczyć, że to dobry i biedny chłopak. Opowiedziała też o jego kłopotach rodzinnych. Podkreśliła, że on tylko udaje, że z tym garniturem, to taka poza, bo naprawdę nie ma innego. Anna potwierdzała jej słowa, okazało się, że wszyscy troje razem studiowali.
Paweł poskarżył się Tinie.
- Powiedziałaś, że to będzie też mój dom. – Byli sami w kuchni, raz udało im się zostać sam na sam.
Faktycznie, Tina tak powiedziała, kiedy się wprowadzał. Paweł spytał:
- Czy to jest mój dom?
- Tak – odpowiedziała. – Możesz robić prawie co chcesz.
Wziął wtedy Promienia na ręce, lubił koty.
- Masz zwierzęta – wyszeptał. To brzmiało dziwnie, tak naiwnie, jakby nie wierzył, że we własnym mieszkaniem można robić co się chce. Wciąż był taki dziecinny.
- To jest twój dom – powiedziała i teraz.
- Znowu robi się z tego dom dziecka – rzucił wściekle. – On mnie traktuje, jak tam traktowali. A miałem być u siebie.
- Jesteś u siebie – powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Wojtek nie ma na razie gdzie się podzielić...
- Nie możesz zbawić całego świata – syknął Paweł.
- Ale chcesz, żebym przyjęła Ankę. Pomagać trzeba wszystkim, to ludzie.
- Dlaczego ma się komuś należeć pomoc tylko dlatego, że jest człowiekiem? – zaprotestował. - Dbaj o przyjaciół, o rodzinę...
- Należy to się każdemu – tłumaczyła. – Ktoś pomógł tobie, ktoś pomógł mnie...
- Nie zbawisz świata. – Był zły. Nie docierało do niego to, co chciała powiedzieć Tina i zasada, wedle której żyła. Nawet gdyby jednak zrozumiał, racja pozostawała po jego stronie. Ona sama nie mogła pomóc wszystkim, wszystkiego zmienić.

Po Piotra jeździła czasem z Pawłem, a czasem z Ireneuszem. Chłopak utykał oszczędzając przez lata odzwyczajoną od pracy nogę, ale po kule już nie sięgnął. Piotr patrzył na Tinę z tamtym skupieniem, ale nie było okazji, żeby powiedział jej to, co chciał powiedzieć.
Tak nadeszły święta. Spędzili je u rodziców Ireneusza, nie dbając o współlokatorów, którzy sami urządzili sobie wigilijną kolację. Sylwestra nie wyprawiali, choć Tina miała powód do balowania przez dwie noce. Urodziła się pierwszego stycznia i właśnie kończyła dwadzieścia jeden lat. Prywatki nie były jednak dla niej. Wiedziała o tym po nieudanym oblewaniu mieszkania. Wojtek poszedł na jakąś imprezę. Reszta została. O dwunastej otworzyli szampana, a Piotr zadzwonił złożyć im życzenia. Drugiego szampana otworzyli, by uczcić jej urodziny. Wojtek już wrócił i leczył kaca. Śmieli się z niego, ale to był sympatyczny śmiech. Dobrze było im razem, dobrze było im w takich chwilach, jak ta. Prywatki nie były potrzebne, ważne było wspólne, dobre życie. To nic, że następnego dnia rano znowu się pokłócą. Do wieczora się pogodzą, a jeśli nie do wieczora, kiedyś w końcu się pogodzą i będzie jeszcze jeden dzień taki, jak ten.
W połowie stycznia wprowadziła się Anka. Niewiele zostało z dawnej, wiecznie wygłupiającej się dziewczyny. Do domu wrócił wrak. Do domu – tak wszyscy mówili, bo to był dom ich wszystkich.
Anka spała na podłodze z Pawłem i Wojtkiem.
- Mam mieszkanie – tłumaczyła. – Ale boję się zostać sama.
- W porządku – powiedział Paweł, obejmując ją. – Jesteś moją dziewczyną, więc to i twój dom. - Pocałowali się.
Dla Tiny brzmiało to tak, jakby nigdy nie mieli się wyprowadzić. Nigdy? Trudno.
- Wszystko w porządku – powiedział Ireneusz. Byli w kuchni sami, to było miejsce poważnych rozmów. – Ale jak długo to będzie trwać? Co z nami? W tym domu jest tak ciasno, że nie ma tu nawet miejsca na naszą miłość.
- Poczekaj. – Położyła mu dłonie na ramionach. Wydawała się strasznie zmęczona, jej twarz poszarzała. – Przecież oni w końcu ułożą sobie życie, wyniosą się. Poczekaj. – Objęła go i przytuliła głowę do jego piersi. Potrzebowała wsparcia, też gubiła się w tym chaosie. – Trzeba pomagać ludziom, mnie pomogli twoi rodzice, ja tobie...
- Tino… – odgarnął jej włosy z czoła i pocałował ją. – Nie musisz spłacać długu całemu światu. Nie dostałaś aż tak wiele od losu.
Westchnęła, tuląc się do niego.

Było parę dni przed Wielkanocą, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Psy zaczęły ujadać. To był ktoś, kogo nie znały. Tina poszła otworzyć. Przez wizjer nie zobaczyła nikogo, ale dzwonek odezwał się raz jeszcze. Otworzyła. Na słomiance stał Piotr.
- Jak tu dotarłeś? – spytała zdziwiona.
- Taksówką.
- A na górę?
- Było ciężko – przyznał.
Uśmiechnęła się.
- Wejdź.
Psy cofnęły się. Nie miały zaufania do dziwnego pojazdu, który wtoczył się do przedpokoju.
- Co się stało? – spytała Tina, ale nie usłyszała odpowiedzi, bo Paweł znowu kłócił się z Wojtkiem. Z tego co wykrzykiwali, nie wynikało, o co poszło. Z mniejszego pokoju najpierw wypadła Anka, a za nią Wojtek i w końcu Paweł. Tina nie była pewna, czy przypadkiem nie mieli zamiaru ganiać się po mieszkaniu, ale zahamowali nagle. Anka wydała z siebie: „oł”, Wojtek: „Boże”, a Paweł najzwyczajniej w świecie powiedział: „cześć”.
- Cześć – odpowiedział Piotr.
Anka przytuliła się do ściany.
- Przestańcie się kłócić – rzuciła Tina. – I nie dziwcie się, mam gościa. Chodź do kuchni – zwróciła się do Piotra.
- Co się stało? – spytała raz jeszcze.
- Pokłóciłem się z rodziną – powiedział. – Nic wielkiego. Mówili: „Nie możesz tego robić, bo jesteś inwalidą.” „Musimy się tobą opiekować” i takie tam. Mówiłaś, że przyjmujesz pod swój dach każdego, kto potrzebuje pomocy, więc pomyślałem sobie, że odpocznę od rodziny, a oni ode mnie. Raz będą mieli spokojne święta. Nie będą musieli na mnie patrzeć. – W jego głosie brzmiał żal. – Nie będą musieli patrzeć na swoje wielkie nieszczęście, ale... – zawahał się. – Widzę, że u ciebie jest tłok.
- Zmieścisz się – machnęła ręką. – Jeśli to na krótko, to żaden problem.
Ireneusz jęknął: „znowu” i oczywiście się zgodził. Anka i Wojtek czuli się strasznie nieswojo, rozmawiając z niepełnosprawnym chłopakiem. Oboje przycichli. Tak samo dziwnie czuła się Ewa, kiedy wpadła w odwiedziny.
- Co to za jeden? – spytała Tine na ucho. – Czy ty przyciągasz do siebie nieszczęścia?
- To przyjaciel. – Tina wzruszała ramionami. – Człowiek, jak my.
Bez oporów do nowego lokatora podchodziła tylko Krystyna. Wiele lat spędziła wędrując po szpitalach i sanatoriach, napatrzyła się na nieszczęścia większe, niż jego.
Psy niepewnie wąchały wózek. Za to kot władował się Piotrowi na kolana szybko odkrywszy, że może spać spokojnie, bo ten w ogóle nie wstaje. Promień lubił pieszczoty, lubił przytulać się do ludzi. Piotr głaskał brzydkiego kota, uśmiechając się.
- Lubię koty – powiedział. – W zasadzie mógłbym mieć kota, bo psu będzie ze mną raczej ciężko i mnie z nim też.
Tina zadzwoniła do rodziców Ireneusza, przeprosiła i oświadczyła, że nie przyjdą na śniadanie wielkanocne, bo zjawili się u nich niespodziewani goście na parę dni. Rodzice Ireneusza wymyślili, że w takim razie to oni przyjdą do nich.
- Dobrze – powiedziała. – Będziemy wszyscy razem. – Promieniała ze szczęścia. Będą razem. Cudownie jest być razem. Ireneuszowi nie podobał się ten pomysł, ale jak zawsze się zgodził. Z Tiną nie było po co dyskutować.
Nocą Ireneusz dzielił tapczan z Piotrem. Tina rozkładała sobie łóżko polowe w kuchni.

Rodzice Ireneusza trochę się zdziwili, przychodząc na śniadanie, gdy tłum młodych ludzi ustawił się na przedpokoju, żeby ich przywitać.
- Skąd oni wszyscy się wzięli?
- Nie mieli gdzie się podziać – oznajmiła Tina. – Jak kiedyś ja. – To było dla niej takie oczywiste.
Falkorn ujadając oblizał twarze gości. Cieszyli się z psem, poklepując go i głaszcząc. Kot uniósł tylko głowę, nie lubił hałasów, ani zbyt wielkiego tłumu w domu. Dla Promienia nie były to lekkie czasy.
Śniadanie odbyło się prawie bez zgrzytów. Co prawda rodzice Ireneusza woleli nie spotykać wzroku Piotra. Matka wymknęła się za Tiną do kuchni zapytać o niego.
- Kolega ze studiów – odpowiedziała.
- Pokłócił się z rodziną.
- Nie znałam go, kiedy był zdrowy.
To szablonowe myślenie. Wszyscy pytali o to samo. Nie dziwiła się, że Piotr miał już dość, jej samej chciało się wyć.
Gościom opadła też parę razy szczęka, kiedy Anka zaczęła opowiadać o odtruciu, a Wojtek wyraził w sugestywnych słowach swój pogląd na kupę i seks. U niego jedno szło za drugim, jako dwie najprzyjemniejsze rzeczy jakie w życiu mogą się zdarzyć. O niego matka też spytała.
- To artysta – brzmiała odpowiedź.
Pytała też o Ankę.
- Koleżanka z liceum. Wpadła w bagno, pomagamy jej z tego wyjść.
- Żeby ona was nie wciągnęła. – Matka się bała.
- Nie ma obawy. Wiesz jak ja mocno stoję na ziemi – powiedziała Tina.
- Raczej nie wiem. Widzę, że jesteś zdrowo postrzelona, wyrażając się oględnie.
- Och. Ja mam tylko dwadzieścia lat. Poukładamy wszystko. Zobaczysz. – Wszystkich tylko zapewniała. Wszyscy jej wierzyli. Jej głos brzmiał spokojnie i pewnie, za to wewnątrz się gotowało. Nie da rady. Nie zmieni świata. Nie zmieni ludzi. Choć bardzo by chciała, nie zrobi z Pawła chłopaka, za którym dziewczyny mogłyby oglądać się na plaży. Nie nauczy ludzi normalnie rozmawiać z Piotrem. Nie da Ance matczynej miłości. Nie wynajdzie lekarstwa, które mogłoby wyleczyć Ireneusza raz na zawsze. Nie kupi im wszystkim mieszkań i nie stanie się przy okazji zupełnie innym człowiekiem, umiejącym radzić sobie z całym światem i weterynarzem rozumiejącym potrzeby zwierząt, jak jeszcze żaden. Nie da też sobie nowej przeszłości, takiej, w której nie byłoby cieni. Nie dokona tego wszystkiego, choć bardzo by chciała.
W sumie jednak śniadanie wypadło całkiem nieźle, gdyby nie te ciągłe pytania. Czemu ludzie nie mogliby nauczyć się po prostu być razem i nie pytać?
Było już po dwunastej. Inni spali, a w każdym razie można było tak przypuszczać, bo w całym domu były zgaszone światła. Tylko Tina krzątała się po kuchni, co i rusz potykając się o rozstawione polowe łóżko. Wyciągnęła z lodówki pół butelki czerwonego wina, które zostało ze śniadania. Chciała się napić, nie dlatego, że to była jej metoda na smutki, ani nie dlatego, że dużo piła, ale akurat w tej chwili nie miała siły na nic więcej.
- Nie śpisz – bardziej stwierdzał, niż spytał Piotr, wtaczając się na próg.
- Nie śpię – odpowiadała, siadając na stołku przy kuchennym stole. – Nie mogę. Za dużo dzieje się we mnie, wewnątrz.
Skinął głową na znak, że rozumie.
- Chyba wreszcie mam okazję powiedzieć ci to, co chciałem powiedzieć od dawna.
- Słucham.
- Widzę cię w końcu prawie codziennie i dużo o tobie myślę. Robisz wspaniałe rzeczy dla ludzi, ale nie wytrzymasz tego długo. Może powinnaś zrobić coś dla siebie. Tak naprawdę nie potrafię cię zrozumieć. Gdybyś tylko woziła mnie na zajęcia, gdybyś mieszkała z Pawłem... Można by to tłumaczyć dobrym sercem, chęcią czynienia dobrych uczynków, ale to drugie byłoby obrzydliwe. Co myśleć o tym wszystkim? – Zatoczył ręka krąg.
- Kiedyś ktoś pomógł mnie... – zaczęła zmęczonym głosem.
- To już słyszałem. – Podjechał bliżej. – Nauczyłaś się tej formułki, ale Tino, to jest absurd. Zadbaj o siebie. Zmień coś. Przecież widzę, że jesteś już zmęczona.
- Dlaczego mi to mówisz?
- Bo się o ciebie martwię – powiedział dokładnie, z naciskiem wymawiając każde słowo. – Ciebie, jak sądzę, nie bardzo obchodzą ludzie, tylko to, żeby nie dbając o nic ulepszać świat?
Spojrzała na niego. W oczach miała smutek. Twarz jej zszarzała i napięła się.
- Jak mogłeś mnie obchodzić, skoro cię nie znałam?
Teraz on szukał odpowiedzi.
- Więc po co przyszłaś? Potwierdzasz to, co mówiłem. – W jego głosie nie było tryumfu.
- Ktoś musiał przyjść. Jeśli nie chciałeś, żeby przyszedł ktoś obcy, to po co dawałeś ogłoszenie? Przecież ty już nie wiesz, co mówisz i ja też nie wiem. – Machnęła ręką. – Mogę cię zapewnić, że teraz nie jesteś mi obojętny, ani nikt kto tu mieszka. Chcesz grzańca?
- Chcę – powiedział tylko.
Wyjęła z szafki dwie duże szklanki, potem wyłączyła gaz pod czajnikiem i nalała z niego wina.
- Grzałaś wino w czajniku? – zdziwił się.
- Czemu nie? – Wzruszyła ramionami.
Bezsilnie opadła na stołek i wzięła do ręki szklankę.
- To wszystko, o czym mówisz, jest dla mnie za trudne – zaczęła powoli. – W zupełności masz rację, ale sama nie wiem, o co mi chodzi. To jest cień z przeszłości, obsesja. Ja naprawdę nie chcę, żeby jeszcze kiedyś ktoś czuł się tak, jak ja, kiedy byłam dzieckiem. Chciałabym zmienić świat, ulepszyć. Czasem działam, jakbym miała klapki na oczach, myślę, że wszyscy patrzą na świat w taki, jak ja, sposób. Wiem, że tak nie można. Paweł też już mi mówił, że trzeba żyć dla siebie i dla przyjaciół, a nie dla wszystkich na raz. Ja nie umiem. – W jej słowa wdarł się płaczliwy ton.
- W porządku – powiedział cicho Piotr. – Powiedz im tylko, że tak nie będzie zawsze, żeby poszukali sobie czegoś, a nie siedzieli z założonymi rękami.
- A ty?
- Nie martw się. Wyniosę się niedługo. Wrócę do rodziny.
- Nie o to mi chodziło. Z resztą, wolałabym, żeby Krystyna i Wojtek się wynieśli – westchnęła. – A ty... – Urwała, bo poczuła, że mówi coś, czego mówić się nie powinno, zbyt głęboko wdzierając się w jego kalectwo.
- Cóż – on też westchnął. – Przyzwyczaiłem się, a co do tego... – Zatoczył krąg ręką. – Jestem tylko teoretykiem. – Uśmiechał się.
Tina wzięła w obie dłonie jego dłoń i ścisnęła. To trwało tylko chwilę, krótką chwilę.
- Dziękuję – powiedziała. – Cieszę się, że cię znam.
W tym momencie wszedł do kuchni Paweł i usiadł na polowym łóżku.
- Czego szukasz? – spytała Tina, wyraz zmęczenia znikł z jej twarzy. Czy grała? A może, gdy inni przychodzili prosić o pomoc, jej organizm naprawdę zapominał o zmęczeniu?
- Słyszałem głosy, więc przyszedłem. Nie mogę spać.
- Znowu? – zdziwiła się. – Myślałam, że już ci to przeszło.
- Chcesz grzańca? – spytał Piotr.
- Chcę – odpowiedział Paweł.
Tina nalała mu resztkę wina i z uśmiechem usiadła przy stole.
- Uwaga! – oznajmiła. – Od jutra biorę się za was. Już pora, żebyście poszukali sobie mieszkań.
Paweł spojrzał na nią przerażony.
- Jak to?
- Bez nerwów – uśmiechnęła się. – Nie wyrzucam cię, ani nikogo innego, ale pomyśl o jakimś innym lokalu. No, możesz najpierw skończyć szkołę – machnęła ręką.
- Wiedziałem, że to tak będzie wyglądać – roześmiał się Piotr.
- Czy ja słyszałem coś o winie? – spytał Wojtek, stojąc w progu i opierając się o framugę.
- Już nie ma – oznajmił Paweł, dopijając resztę. Ciepły płyn sparzył mu podniebienie.
- Skończyło się – przyznała Tina. – Już nie balujemy. Idziesz spać. – Odprowadziła go do pokoju. Potem wróciła po Pawła. – Może chcesz mojego konika? – spytała go na ucho.
- A dałobyś mi go?
- Nie wygłupiaj się. – Uśmiechnęła się. Miała w sobie siłę. „Zrób coś dla siebie”. Nie umiała. Umiała żyć tylko dla innych. Kiedyś było inaczej, kiedyś, przed Cedem. Wszystko jedno. Jakoś się ułoży.
Znowu w kuchni było ich tylko dwoje.
- Nie wytrzymasz tak długo – podsumował ich poprzednią rozmowę Piotr. – Ale teraz widzę, że nie ma w tym żadnej tajemnicy, ty taka jesteś i już.
- Chyba nie. Chyba coś mi się poprzestawiało, ale cóż. – Wzruszyła ramionami. – Cieszę się, że ktoś się o mnie martwi, a nie ma pretensji, że zrobiłam za mało.
Piotr nie powiedział niczego więcej, tylko się uśmiechnął.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
Jutro miało być trudne, ale Tina zasypiała szczęśliwa. Gdyby wiedziała, co przyniesie przyszłość, pewnie dłużej zatrzymałaby Piotra w kuchni, tylko po to, żeby rozmawiać i być szczęśliwą jeszcze przez chwilę, jeszcze przez te godziny, które zostały do rana, bo potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Rano Tina zebrała swoich współlokatorów w większym pokoju.
- Muszę powiedzieć wam coś ważnego – zaczęła, ale długo po tym zdaniu milczała, nie mogąc się zdobyć na oznajmienie tego, co oznajmić chciała. – Wiem, że wszyscy jesteście w trudnych sytuacjach, ale chciałabym was poinformować, że to nie jest przytułek, tylko moje mieszkanie. – To zabrzmiało za ostro. – Nie możecie zostać tu na zawsze.
- Nie mam dokąd pójść – powiedział Paweł, beznamiętnie głaszcząc Promienia.
- Niedługo się wyprowadzę – powiedziała Anka, patrząc w bok. – Jeszcze nie jestem gotowa.
- Wielkie gówno – skomentował wszystko Wojtek.
- Zamknij się – warknęła Krystyna.
- Nie musicie wyprowadzać się tak od razu – rzuciła Tina, chcąc wszystko załagodzić. – Ja was nie wyrzucam, mówię tylko, żebyście pomyśleli, co ze sobą zrobicie w przyszłość. Nie mogę zajmować się wami całe życie. – To jeszcze pogorszyło sprawę.
- Jestem dla was ciężarem – z oczu Anki popłynęły łzy.
- Ależ nie. – Paweł złapał ją za rękę. Spłoszony kot poderwał się z jego kolan i uciekł.
- Puść mnie. – Dziewczyna uderzyła go w twarz i pobiegła do łazienki.
- Na dyplomacji to ty się nie znasz – skomentował poczynania Tiny Piotr.
Ona stała sztywno z opuszczonymi bezwładnie rękami. Wojtek powtórzył swoje „gówno”. Paweł wziął rolki i wyszedł. Reszta milczała przez parę następnych godzin, ale Paweł wrócił stanowczo wcześniej.
Tuż po jego wyjściu dzwonek odezwał się nerwowo. Tina pobiegła otworzyć. Paweł stał na progu. Był zadyszany, a twarz poczerwieniała mu nie tylko ze zmęczenia. Na ręku trzymał coś brudnego i śmierdzącego benzyną.
- Co to jest? – spytała szybko.
- Kot – odpowiedział.
- Po co przyniosłeś kota?
- Znęcali się nad nim – wydyszał. – Chcieli zrobić z niego żywą pochodnię. Weź go. – Wyciągnął do niej ręce z kotem.
Tina wzięła zwierze z obrzydzeniem.
- Nie możemy go zatrzymać – powiedziała. – Może być chory, zarazić czymś Promienia.
Paweł opadł na ziemie i zaczął zdejmować rolki. Na jego dżinsach widniały plamy.
- Nie wyrzucimy go na ulice – odpowiedział. – Chcieli go spalić – powtórzył. – Biłem się o niego. To byli chłopcy w moim wieku. Było ich trzech – wysapał.
Nie powiedział całej prawdy. Wydarzenia raz jeszcze rozegrały się w jego głowie. „Puśćcie tego kota” – powiedział. „Jazda stąd grubasie” – usłyszał w odpowiedzi, ale się nie cofnął. Uderzyli go i wylądował na ziemi, ale słowa bolały bardziej, niż zetknięcie z asfaltem. Zawziął się. Miał rolki na nogach i nie mogli mu uciec. Wpadł w furie. Oni mu wymyślali, śmiali mu się w twarz. Wydarł im zwierze i uciekł, a we wnętrzu jego głowy krzyczały głosy: „Grubasie, nie tak nerwowo. Brzuch ci się trzęsie”. Łza zawisła w kąciku ciemnego oka, ale nie popłynęła. Był mężczyzną.
- Ale... – powiedziała Tina.
- Nie wyrzucisz go – tyle było w nim żalu.
- Dobrze – zgodziła się. Co miała powiedzieć? – Po świętach wezmę go do weterynarza, a teraz go wykąpię.
Paweł uśmiechnął się, ale to, co usłyszał, nadal go gryzło. Tinie nie zamierzał o tym opowiedzieć. Już nie był gotowy się jej zwierzać. Teraz musiał być twardy i pomyśleć o przyszłym życiu, choć jeszcze tego nie umiał.
Kot po kąpieli okazał się białą kotką w rude, prążkowane łaty i do tego kotką ciężarną. Promień nie zwracał na nią uwagi, obraził się tak samo, jak psy.
Wieczorem wpadła Anna.
- Jaka śliczna – zawołała widząc kotkę. – Nadaliście jej jakieś imię?
- Nie – przyznała Tina.
- Czy mogłaby mieć na imię Djora? – Anna tuliła już kotkę w ramionach. – Kiedyś miałam kotkę o imieniu Djora – poinformowała ich szybko. – Mogę wziąć po niej kociaka.
Szkoda, że nie ją – pomyślała Tina, ale w sumie kto chciałby mieć problemy z dorosłym kotem. Chyba tylko ona sama. Już czuła, że Djora zostanie u nich na stałe.
- Ja chyba też mógłbym wziąć kociaka – powiedział niepewnie Piotr. – Może by się do mnie przyzwyczaił. – Była to słuszna obawa, bo Djora bała się wózka.
- Pewnie tak – rzuciła Tina beztrosko, ciesząc się, że ma chętnych już na dwa koty. – Przecież Promień cię lubi.
Wieczorem zapomniano już o porannej rozmowie. Uwagę wszystkich przykuła kotka. Byli beztroscy i tylko Paweł milczał, rozpamiętując swoje kompleksy.

Był drugi dzień świąt. Piotr jeszcze się nie wyprowadził, powiedział:
- Po świętach. Nie zrobię rodzinie tej przyjemności, wracając teraz.
- Dobrze – odpowiedziała Tina. – Nie spiesz się.
Piotr oswajał z sobą Djorę, choć zazdrosny Promień fukał gniewnie.
Było popołudnie. Tina wzięła psy na długi spacer do parku. Anka poszła z nią. Śmiały się, mówiąc o zwyczajnych rzeczach.
Kiedy wracały, zobaczyły pod blokiem karetkę, właśnie odjeżdżała na sygnale. Tina stanęła jak wryta, potem wręczyła smycze Ance i ruszyła biegiem. Wpadła do klatki. Pokonując schody skakała po kilka stopni na raz. Zdyszana wtargnęła do mieszkania. Odepchnęła Pawła na bok, przebiegła wszystkie pokoje, sprawdziła kuchnie i łazienkę.
- Ireneusz – jęknęła w końcu.
- Nie ma go – powiedział Paweł grobowym głosem. – Ja zostałem.
- Co się stało? – spytała, w jej oczach malowało się przerażenie. – Po kogo ta karetka? – Dlaczego myślała, że musi chodzić o któreś z nich?
- Piotr zasłabł – oznajmił Paweł – Ireneusz pojechał z nim do szpitala.
Skrzypnęły drzwi, weszła Anka.
- Co się stało?
Paweł raz jeszcze powtórzył swoje.
Ireneusz wrócił wieczorem, był blady. Zastygł w drzwiach bez ruchu, a oni czekali ustawieni w szeregu naprzeciwko niego.
- I? – spytała Tina tylko.
- Jeszcze nie wiedzą – odpowiedział. Coś ukrywał. W sumie po co miał ich martwić podejrzeniami?
Wyrok zapadł w dwa tygodnie po świętach. Pojechali do szpitala we troje: Tina, Ireneusz i Paweł. Kiedy usłyszeli, skamienieli wszyscy. Czemu to musiało spotkać Piotra, a przez niego i ich? Gdzie tu sprawiedliwość? Białaczka. Tak właśnie brzmiał wyrok. Białaczka. O szansach na przeżycie nie mówili. Tego wieczora dom był cichy, a Tina płakała skulona w rogu wersalki. Nie było pocieszenia.

Lato nadeszło dla Tiny niepostrzeżenie. Może jedyną różnica był fakt, że teraz pracowała na rano, a w domu było trochę ciszej. Paweł włóczył się całymi dniami z Anką, a Krystyna i Wojtek wrócili na czas wakacji do domów. Coś jednak Tinie mówiło, że nie załatwią sobie akademika na następny semestr.
Kiedy miała czas, przesiadywała w szpitalu u Piotra. Przywdziewała tam maskę spokoju i beztroski, wśród białych ścian tryskała nadzieją.
- Paweł był na komisji wojskowej. – Śmiała się, informując Piotra o wszystkim, co działo się w domu. – Bardzo się bał, ale mu się udało. Dostał kategorię D, bo jest za gruby.
- Jak to?
- Po prostu. – Wzruszyła ramionami. – Może nie mają tak szerokich mundurów?
Innym razem opowiadała o kotach.
- Wiesz, tą szylkretową kotkę wzięła Anna. Nazwała ją Melania. Filemon i Pchłożerca buszują po całym mieszkaniu. Promień chowa się przed nimi na regale, a psy wolą wychodzić z pokoju, kiedy kociaki się bawią. – Wyciągała z kieszeni zdjęcia kociąt. – Ten szary w prążki to Pchłożerca. Jest dziki. Stawia się. Nawet mnie już pogryzł i podrapał. – Pokazała ślady pazurów i ostrych, wąskich zębów na swoim przedramieniu i dłoni. – Ale Filemon, ten biały w czarne łaty, jest łagodny, lubi pieszczoty. Radzę ci, żebyś wziął Filemona.
Piotr uśmiechał się słabo.
- Wiesz, że chętnie bym go wziął, ale ten kot pożyje pewnie dłużej, niż ja.
- Nie mów tak – zaprotestowała. – Wyjdziesz stąd i przeżyjesz jeszcze wiele lat. Musisz w to wierzyć.
Na to Piotr już nie odpowiadał.
Na korytarzu podeszła do Tiny kobieta, która przychodziła do młodego męża, leżącego na sali z Piotrem.
- Pani ma tyle siły – powiedziała. – Opowiada pani o kotach... Przecież pani wie, że on z tego nie wyjdzie.
- Wiem – odpowiedziała zimno, w myślach dziękując za podtrzymanie na duchu.
Nocą, gdy leżała w łóżku z głową przytuloną do piersi Ireneusza, z jej oczu płynęły łzy.
- Dlaczego? – spytała może Ireneusza, a może Boga, zwijając dłonie w pięści. – Dlaczego on? On swoje już zdążył wycierpieć. Dlaczego coś takiego zawsze spotyka nie tych?
- A kto według ciebie powinien być chory?
- Jeśli ktoś z nas, to czemu nie Wojtek? – spytała.
- Jak możesz tak mówić?
- Nie wiem – płakała. – Ja nie mogę wybierać, a los może?
Ireneusz tulił ją całując po włosach.
- Cicho – wyszeptał. – Cicho. – Nie potrafił powiedzieć niczego więcej. – Cicho, kochanie. Nie płacz już.

Znowu była jesień. W październiku, wraz z początkiem roku akademickiego Krystyna i Wojtek wrócili, tłumacząc, że w akademiku nie było miejsc, ale może będą, jeśli ktoś się wykruszy. Paweł zaczął kuć do matury. Tina znowu pracowała przy koniach w „Wiarusie”, odrabiając w ten sposób praktykę hodowlaną. Piotr leżał na Banacha.
W listopadzie wszystko wciąż wyglądało tak samo.
Tina idąc szpitalnym korytarzem zatrzymała się i słuchała głosów dochodzących zza drzwi. Była czujna. Jako mała dziewczynka nauczyła się patrzeć i słuchać. Zawsze trzeba było wiedzieć, co gotują ci ludzie. To była zasada życia w domu dziecka. Tak uratowała Ceda. Podsłuchiwała więc i teraz.
- Nie jesteśmy już w stanie mu pomóc – powiedział lekarz zimnym, rzeczowym tonem. – Możemy podawać tylko środki przeciwbólowe i wzmacniające. Przeszczep szpiku w tym wypadku nie jest możliwy. Zostało mu jeszcze parę miesięcy. Mógłby wrócić do domu. Psychicznie lepiej by się poczuł, to czasem bardziej pomaga, niż wszystkie leki.
O kim mówił?
- To raczej nie możliwe – usłyszała głos matki Piotra. Boże! Łzy cisnęły się jej do oczu. Zawsze wiedziała, że to tak się skończy, ale nie słyszała jeszcze tego powiedzianego w ten sposób.
- Pan wie, że on jest sparaliżowany, wymaga stałej opieki, a ja pracuję. Z resztą, nie żyliśmy ostatnio w zgodzie – głos kobiety brzmiał jakby powstrzymywała płacz.
Tina wkroczyła do akcji i dołączyła do rozmawiających bez pukania.
- Mógłby zamieszkać u mnie – oznajmiła. – U mnie zawsze ktoś jest w domu.
Matka Piotra pobladła.
Lekarz spytał:
- Kim pani jest?
- Przyjaciółką – odparła beztrosko, kiedy można było działać, zawsze miała na to siłę. – Dorota Martacz-Ryjek – przedstawiła się, wyciągając do lekarza rękę.
- Ale co ja mu powiem? – wyjąkała matka Piotra.
- Wyjeżdża pani czasem w delegacje? – spytała Tina szybko.
- Czasem do Niemiec, bo ja... – jęknęła kobieta.
- To powiem mu, że pani wyjechała, na przykład do Monachium. Kto wie, co się tam teraz dzieje. – Wyrzuciła jednym tchem.
- Dobrze – kobieta płakała. – Tak chyba będzie lepiej. Ja się z nim już nie porozumiem.
Może Piotr był nieuczciwy? Tinie zrobiło się żal tej szarej kobiety o rozmiękczonej łzami skórze, w której pootwierały się pory. Chciała teraz wziąć ją za rękę i powiedzieć: „Niech pani pójdzie z nim porozmawiać. To dobry chłopak i kocha panią na swój sposób”. Ponieważ przez wiele lat była na świecie sama, należeli do niej wszyscy ludzie, wszyscy których spotykała i którzy budzili w niej uczucia. Może powinna porozmawiać z płaczącą kobietą? Może dla nich obu byłoby to ważne? Nie umiała. Rzuciła tylko:
- Pójdę mu o tym powiedzieć.
Płacz kobiety przeszedł w szloch. Lekarz milczał.
- Mam dla ciebie dwie wiadomości. – Usiadła na łóżku Piotra. – Po pierwsze, wychodzisz, po drugie, będziesz mieszkał u mnie.
- Dlaczego? – spytał.
- Twoja matka wyjeżdża do Monachium – kłamstwo z trudem przeszło jej przez gardło.
- To dobrze – odpowiedział, trochę zbyt obojętnie. To Tine zabolało, jak uderzenie. Może Piotr też wolałby porozmawiać z matką? Może to byłaby ich ostatnia rozmowa, a tak już do niej nie dojdzie? Jakoś tak wychodziło, że Tina zawsze rozmijała się z tym, co słuszne.

Tego dnia zebrała wszystkich, miała jakiś plan. Tak więc oprócz współlokatorów zjawili się też Anna i Hubert, który akurat był na przepustce z wojska, oraz Ewa. Tina postawiła na środku podłogi magnetofon z taśmą włączoną na zapis.
- Usiądźcie teraz w kręgu i weźcie się za ręce – zarządziła.
- Coś za cyrk wymyśliła? – spytał niechętnie do tego nastawiony Wojtek.
- Zróbcie jak wam mówię. Może teraz wydaje się to śmieszne, ale za parę lat zrozumiecie, jak było to dla was ważne – powiedziała.
- Guzik prawda. – Wojtek raz obył się bez brzydkich wyrazów.
W końcu Tinie udało się ich usadzić. Sama zajęła miejsce tuż przy łóżku Piotra, jego trzymając za rękę. Z drugiej strony miała Pawła.
- Teraz – oznajmiła – niech każde z was powie coś o sobie, kim jest, kim chce być, czego chce od świata, co lubi, co mu się podoba, a co nie. Paweł, zaczynasz – zarządziła.
- Nie, nie wiem... – zająknął się. – Na imię mam Paweł. Moi rodzice są alkoholikami i oddali mnie do domu dziecka. Nigdy o mnie nie dbali, więc postanowiłem, że ich więcej w życiu nie zobaczę. Zawsze martwiłem się tylko o siebie, bo zawsze byłem sam i nikt mnie nie lubił, bo jestem gruby. Teraz mam Ankę. – Ścisnął rękę dziewczyny. – Uczę się żyć wśród ludzi. Odnajduję sens różnych rzeczy. Chciałbym ożenić się z Anką. – Dziewczyna zaczerwieniła się, a Wojtek parsknął śmiechem. – Chciałbym mieć dzieci i dać im to, czego nie miałem. Ale teraz najbardziej chciałbym zdać na studia.
- Jaki kierunek? – spytał Ireneusz.
- To jeszcze tajemnica – uśmiechnął się.
- Jestem Anka – zaczęła następna w kolejce. – Rodzice nigdy się mną nie przejmowali, a ja nie przejmowałam się w ogóle niczym, bo na wszystko dawali mi pieniądze. Brałam narkotyki, ale myślę, że już z tego wyszłam. Jeśli czegoś chcę, to prawdziwej miłości. – Paweł zmieszał się, czując, że jej nie wystarcza. – To chyba wszystko.
- Tu Krystyna – powiedziała następna. – Chorowałam na polio i nie będę wyglądać jak normalna kobieta, ale chciałabym być traktowana, jak zdrowi ludzie. Studiuję na ASP. Najbardziej lubię malować akwarele i mam nadzieję, że przyniosą mi kiedyś sławę i pieniądze, bo tych w domu dużo nigdy nie mieliśmy.
- Wojtek Kupa – przedstawił się rudzielec. – Myślę, że to całe łzawe przedstawienie jest gówno warte. Nie wiem, czemu miało służyć. Według mnie to głupi pomysł. Mogę dodać jeszcze, że i tak nie wymyślicie niczego ciekawszego od luźnego, zielonego stolca mojej małej siostrzyczki. Intryguje mnie ten kolor.
Zapadła chwila milczenia.
- Mam na imię Anna – zaczęła nieśmiało blondynka. – W zasadzie nie mam nic do powiedzenia, oprócz tego, że też maluję, ale wolę grafiki piórkiem. Stolec mnie nie podnieca. A najważniejsze jest to, że kocham Huberta i że niedługo się pobierzemy. – Przytuliła się do niego. – Poza tym, myślę, że twój pomysł, Tino, był doskonały. Każdy z nas czegoś się o sobie samym dowie.
- Jestem Hubert – powiedział siedzący obok niej chłopak. – Kocham Annę. – Mówiąc to pocałował dziewczynę w czoło. – A jeśli chce wam coś powiedzieć, to jest to, żebyście cieszyli się, że nie będziecie w wojsku. Tam robią z człowieka jednego wielkiego śmiecia bez własnego zdania i osobowości. To wszystko co mogę powiedzieć.
- Jestem Ewa. – Dziewczynie trząsł się głos. – Boję się chorób i szpitali, bo kiedy miałam szesnaście lat umarła moja matka i to chyba dlatego, bałam się wyznać, że... – Szczęka się jej zatrzęsła, z oczu trysnęły łzy. Piersią wstrząsnął szloch. Poderwała się nagle jak oparzona i pognała do kuchni.
- Ewa! – zawołała za nią Tina. – Ewa! – Też się poderwała i pobiegła za przyjaciółką.
- Ewa, co ci jest?
O magnetofonie zapomnieli wszyscy, żywo dyskutując nad zachowaniem dziewczyny. Wyłączył się sam, kiedy taśma się skończyła. Nikt się nigdy nie dowiedział, co zostało nagrane, bo jakoś nigdy już nie było nastroju, żeby przesłuchać kasetę.
- Co z tobą, Ewa? – Tina potrząsnęła rozszlochaną dziewczyna.
- Zakochałam się.
- W kim?
- W Piotrze. – Dusiła się łzami.
Tine zamurowało.
- Nie powiedziałam nikomu, bo on... – łkała Ewa. – Wiesz, a teraz jest już za późno.

Wigilia odbyła się oczywiście u Tiny. Do stołu usiedli jej współlokatorzy i rodzice Ireneusza. W pewnym momencie Anka wstała, stukając widelcem w talerz.
- Chciałabym wam podziękować – zaczęła. – Chciałabym podziękować wam wszystkim, zza to, że okazaliście mi tyle serca i cierpliwości, ile nie miałaby żadna grupa terapeutyczna, że pozwoliliście mi uwierzyć w siebie i ludzi. Myślę, że jestem już gotowa, żeby zacząć samodzielne życie. Znajdę porządną pracę. Może pójdę na studia...
Podziękowanie wyleczonej narkomanki nie zdziwiło rodziców Ireneusza. Ich nic już nie dziwiło, choć były rzeczy, których nie umieli znieść. Uciekali wciąż od spojrzenia Piotra, który znalazł w sobie nawet tyle siły, żeby usiąść z nimi do stołu.
Był środek nocy. Stół stał nie uprzątnięty, odstawiony tylko na bok, by nie przeszkadzał. Rodzice Ireneusza wyszli już dawno. Ci co zostali, siedzieli wokół choinki. Filemon szarpał jej dolne gałązki. Pchłożerce udało się oddać. Piotr smutno patrzył w sufit.
- O czym myślisz? – spytała Tina.
- O matce – odpowiedział. – Szkoda, że nie wróciła z Monachium. Byłem na nią zły, ale to mi już przeszło. Może powinienem ją przeprosić?
- To ją przeproś, kiedy wróci. Ty uciekłeś od niej w poprzednie święta, teraz ona uciekła. Pewnie musi wiele spraw przemyśleć.
- Pewnie tak – westchnął. – Ale ja mam już tak mało czasu.
Tina silnie zacisnęła szczęki, chciała krzyczeć: „Ty nie umrzesz!”, ale wiedziała, że to i tak niczego nie zmieni.
- Nie smęćcie tak – rzuciła Anka. – To Wigilia. Pan się rodzi, trzeba świętować. – Wypiła może trochę za dużo wina. – Tino, czy jeśli zaśpiewam ci coś, będziesz umiała to zagrać? – spytała.
- Może, zależy co – odpowiedziała, dawno nie grała na organkach.
- Bo wiesz – rzuciła szybko Anka – miałam kiedyś koleżankę, która śpiewała w chórze i nauczyła mnie takiej ładnej, świątecznej piosenki.
- Przepraszam na chwilę – powiedziała Tina i obie na pewnie czas zamknęły się w łazience. Wróciły potem, by pod choinką wykonać utwór w duecie. Tina grała, Anka śpiewała, reszta słuchała w rozmarzeniu.

Wigilia to marzenie dzieci,
Choinka, bombki, srebrne wąsy
I gwiazda, która zawsze świeci,
Nad każdą drogą każdej nocy.

Wigilia to jest zamyślenie
Co wszystkich łączy i co boli.
Wigilia to jest przypomnienie
O naszej zwykłej ludzkiej doli.

Po policzkach Krystyny popłynęły łzy, a Paweł objął ramionami kolana i zaczął kołysać się w przód i tył wpatrzony w jasne refleksy światła lampek na choinkowych bombkach.

Wigilia to jest skrzyżowanie
Dróg rozdzielanych życiem ludzi.
To wspólne matki ukochanie,
Gdy swoich synów ze snu budzi.

Wigilia to samotne myśli
O jutrze, które już nadchodzi.
Nad ziemią pędzą wielkie wichry,
A w małej szopce światło wschodzi.

Skończyły. Ireneusz podszedł do Tiny, objął ją i pocałował.
- Kocham cię – wyszeptał.
Paweł przysunął się do Anki, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Wojtek milczał, nie przypominając im w tej uroczystej chwili o zielonym stolcu.
- Zaśpiewajcie jeszcze coś – poprosił Piotr, głos mu drżał. Chyba chciało mu się płakać. – Może „Cichą noc” – zaproponował. – To moja ulubiona kolęda.
- Moja też – westchnęła Tina.
Śpiewać zaczął Ireneusz, a reszta przyłączyła się do niego. Tina już nie grała, ściskała tylko organki w dłoni. Była zbyt wzruszona.

Cicha noc,
Święta noc
Pokój niesie ludziom wszem.
A u żłóbka Matka Święta
Czuwa sama uśmiechnięta
Nad dzieciątka snem.

Ich trzęsące się głosy nie raz rozminęły się z melodią, ale śpiewanie sprawiało im przyjemność i dziwnym uniesieniem wypełniało piersi. Za oknem padał śnieg, a jego ogromne płatki tańczyły w bladym świetle latarni. Wirowały, lecąc w dół i znów wzbijając się w górę. Powtarzały to wiele razy, zanim na dobre upadły na ziemię, by tam dołączyć do swych pobratymców zbitych w zaspy. Dopóki nie nastał świt, wierzyli, że mają przed sobą wiele tak pięknych nocy, a następnego wieczora rozmarzeni planowali Sylwestra. Ale Sylwester był cichy, a im nie było do śmiechu. Piotra już z nimi nie było. W świąteczne dni wdarł się sygnał karetki. Śmierć była blisko, a droga na Banacha nie ogrzewanym tramwajem linii 25 długa.

Był wieczór. Tina stanęła w progu i stała tak bez ruchu. Była blada, silnie pachniała końmi. Warkocz rozsypał się jej na plecy. Włosy lepiły się w poskręcane strąki. Ireneusz wyszedł z pokoju, żeby ją przywitać, ale widząc siny odcień na jej twarzy, zatrzymał się i stali na przeciwko siebie milcząc.
- Ty umrzesz – powiedziała w końcu Tina i przylgnęła do niego. Pogładziła jego plecy, z oczu popłynęły jej łzy.
- Co się stało?
- Ty umrzesz – powtórzyła.
- Nie, nie umrę – zapewnił. – O czym takim wiesz, czego ja nie wiem? Nie umrę przecież, nie prędzej niż za sześćdziesiąt lat. Cukier się unormował, a to... – Dotknął nogi. – To minęło. Wyleczyłem się.
Wszystkie jego słowa nie pomogły.
- Ty umrzesz – uparła się. – Wszyscy umrzemy, a kiedy by się to nie stało, nie będziemy na to przygotowani. Zawsze się wie, że kiedyś przyjdzie śmierć, ale wierzy się, że ma się jeszcze jeden dzień. Ale się nie ma. Trzeba żyć tak, jakby się nie miało, bo nadchodzi chwila, gdy się nie ma i nie można czekać, i nie można się ociągać, bo może zabraknąć czasu. Po ćwiczeniach miałam iść do Piotra, obiecałam mu, że przyjdę. – Słowa grzęzły jej w gardle. – Po ćwiczeniach. Mogłam ten jeden raz tam nie iść. Nic by się nie stało, ale ja myślałam, że mamy czas. Piotr się na mnie nie doczekał. Kiedy przyszłam... Wiesz... On... On już nie żył. – Rozszlochała się nagle, gwałtownie, histerycznie. – I ty też umrzesz! – Prawie krzyczała. – Wszyscy umrą! – Bębniła pięściami w wąską pierś Ireneusza.
Przytulił ją mocno.
- Kochanie – wyszeptał tylko, bo nie potrafił znaleźć słów pocieszenia. Nie był bowiem w stanie przedstawić jej dowodów, że następnego ranka będzie żył, nie był, jak i nikt inny nie jest. – Kochanie… – Całował ją, a ona płakała coraz ciszej, jej napięte dotąd mięśnie wiotczały.

Śnieg topniał, a w telewizji oznajmiono, że kwitną przebiśniegi. Oni stali z tyłu małego, drewnianego kościółka na bródnowskim cmentarzu. Piękne to było wnętrze, pełne ciemnych, ciepłych barw i piękna była muzyka, powodująca, że nie dawało się powstrzymać łez. Ewę dławił paroksyzm płaczu. Wojtek objął ją wtedy, by pocieszyć. Raz był poważny, choć nadal nie starał się zachowywać konwencjonalnie ubrany w swój niebieski, podarty garnitur. Tina nie płakała, pobladła tylko, a jej twarz przybrała zielonkawą barwę. Żyłki pocięły różową siatką jej powieki. Patrzyła na szarą kobietę teraz ubraną w czerń, stojącą przy trumnie. Było tam jeszcze paru nieznanych Tinie ludzi, dorosłych, zimnych, pewnie nic nie znaczących dla Piotra. Był sam. To ożyło w jej głowie. Nie zdążyła przyjść, zanim umarł. Był sam. Był sam przez całe życie, bo miał wypadek, a o tych, co mieli wypadek, się zapomina. Jaki wypadek? Nigdy jej nie powiedział, co naprawdę się stało.
Ksiądz mówił i mówił bełkotliwym głosem, chyba swoje tego dnia już wypił. W Tinie rodziła się złość. Dlaczego? Ksiądz nie powinien pić. Nie przed pogrzebem. Nie powinien lżyć zmarłego, lżyć Piotra. Piotr był człowiekiem! Coś w niej krzyczało. Łzy wytoczyły się na policzki. Powstrzymała je szybko. Niosące pocieszenie ramie Ireneusza też odepchnęła. Chciała być ze swoimi błędami sama. Błędów było pełno: Piotr, jego matka, to, że on u nich mieszkał. Powinno być inaczej. Zawsze powinno być inaczej, niż jest.
Wyszli z kościoła i podążyli za trumną w ostatniej drodze. Nie zostali długo nad rozkopanym grobem, nie dłużej, niż wypadało. Nie składali kondolencji. Było im zbyt głupio. Znikli, odchodząc podobni do cieni. Wszyscy dotarli do mieszkania Tiny, ale nie chcieli rozmawiać. Ewa wciąż płacząc wzięła w ramiona Filemona.
- Mogę go zabrać? – spytała. – To był jego kot.
- Weź – odpowiadała Tina tylko.
Wieczorem usiadła na parapecie, jak kiedyś w domu dziecka, gdy była sama w pokoju i grała na organkach. Ireneusz patrzył na nią, jak pierwszego dnia w tym mieszkaniu, jeszcze na paczkach. Tina grała stare melodie, wygrzebane z przepaści pamięci, a on kochał ją, kochał szaleńczo, dobrą dziewczynę, która nie mogła zbawić świata, tak jak nikt w pojedynkę nie mógł. Na niebie rozbłysły gwiazdy, a latarnie świeciły bladym, mlecznym światłem. Na pozór nic się nie zmieniło.
Na grób przyszli następnego dnia i siedzieli przy nim długo, patrząc na gniotące się nawzajem wiązanki. Milczeli, a wiosna budziła drzewa do życia. Do życia!

- Co ty robisz? – spytał Paweł Ankę, wchodząc do pokoju.
- Pakuję się – odpowiedziała, upychając w torbie swoje rzeczy.
- Dlaczego?
- Myślę, że już sobie sama poradzę – odpowiedziała – Wyprowadzam się.
- A ja? – spytał.
- Ty? – spojrzała na niego, nie zrozumiała.
- Co ze mną? Myślałem, że jesteśmy razem?
- Och, Paweł. – Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona. – Och, Paweł. – Szybko pocałowała go w policzek. – Jesteś jeszcze dzieckiem. – Zaśmiała się. – Ile ty masz lat? Dziewiętnaście? Masz czas na dziewczyny, spotkasz ich jeszcze wiele. – Czuł się urażony.
- Myślałem, że się kochamy - rzucił.
- Och – to była cała jej odpowiedz. – Byłeś dla mnie taki dobry, ale... To nie miłość. – Śmiała się, a on był zły. – Kiedyś będziesz wspaniałym facetem, mężem i ojcem, ale jeszcze nie czas na to.
- Ja cię kocham – zarzekł się.
- Wydaje ci się. – Jej ust nie opuszczał uśmiech.
- A co powiedziała na twoją decyzję Tina? – skapitulował.
- Ona się cieszy. – Wzruszyła ramionami. – Będzie tu luźniej.
To był koniec.
- Ja naprawdę cię kocham – powtórzył bezsilnie.
- Jesteś za młody, żeby być tego pewnym. – Ona też się powtarzała. Pocałowała go w policzek. – Dziękuję. – Wzięła torbę i wyniosła ją na przedpokój. – Tino – rzuciła. – Nie będzie wielkiego pożegnania, bo jeszcze zmienię zdanie i zostanę. Dziękuję za wszystko i... Czy mogę zabrać Djorę?
- Pewnie. – Tina uśmiechnęła się promiennie, z radości, że ktoś wyzwolił ją od nadprogramowego kota.
Anka wzięła więc zwierzę pod pachę, torbę na ramie i odeszła. Paweł był wściekły, ale niczego nie powiedział.

Po Wielkanocy Krystyna i Wojtek wyprowadzili się. Ni stąd ni zowąd znalazło się dla nich miejsce w akademiku. Tina nie cieszyła się z ich odejścia. Czuła się tak, jakby ktoś ją porzucił, a nie jakby uwolniła się od kłopotliwych współlokatorów. Tłukła się po pustych pokojach. Tu było za dużo miejsca!
Dużo myślała. Ze śmiercią Piotra skończyła się jakaś era w jej życiu. Wiedziała o tym, choć może Piotr nie miał z tym nic wspólnego. Czas mijał. To było proste. W piersi znowu czuła niepokój. Musiała szukać nowych dróg, nowych sposobów spełnienia się, odnalezienia własnego ja. Czegoś dowiedziała się o sobie w ostatnim czasie. Umiała żyć dla innych, nie dla siebie. Potrzebowała wokół siebie ludzi. Nie umiała radzić sobie z samotnością.
Ireneusz się cieszył.
- Wreszcie mamy czas dla siebie – mówił i całował ją, a ona uczyła się roli młodej żony.
Paweł zdał maturę i wyjechał zdawać egzaminy na studia.
- Nie powiem wam, dokąd jadę – uśmiechnął się. – Jeśli zdam, to się dowiecie i będzie co świętować.
Było co świętować. Zdał na Politechnikę Gdańska.
- Aleś nas zdziwił – ściskała go Tina. – Ale powiedz, czemu Gdańsk?
- Bo daleko – zaśmiał się. – Chce ułożyć sobie życie od nowa – powiedział już poważniej. – Z dala od przeszłości, cienia rodziny, nawet Anki. Może zostanę w Gdańsku już na stałe. – Tak postanowił.
Lato spędzili jeszcze razem, we troje. Potem Paweł się spakował. Odprowadzili go na dworzec.
- Dziękuję za wszystko – powiedział wzruszony, młody, barczysty mężczyzna. – Wszystko co mam, zawdzięczam tobie. – Objął Tine. W jej pamięci pojawił się mały chłopiec, mówiący nocą, że nie może spać.
- Dziękuję. – Paweł ścisnął rękę Ireneusza.
Pociąg parsknął nerwowo.
- Napiszesz? – spytała Tina.
- Pewnie.
- Nie zapominaj, że jesteś moim małym bratem. – Nigdy tak do niego nie mówiła, ale zrozumiał słowa, ciśnięte na jej usta przez wzruszenie.
- Oczywiście. Jak mógłbym zapomnieć.
- Przyjedź do nas latem – poprosiła.
- Przyjadę. Obiecuję.
Konduktor ruszył wzdłuż składu, zamykając drzwi. Paweł raz jeszcze ścisnął dłoń Tiny. Z trudem powstrzymała łzy. Jakaś era definitywnie się zamknęła, a ona pojęła nagle, że chce mieć dzieci, jak skończy studia, ale szybko, na pewno. Musi mieć dużo istot do kochania. Była spokojniejsza, gdy nie miała czasu myśleć o sobie. Paweł wsiadł. Machał im jeszcze z okna, a oni biegli za pociągiem, trzymając się za ręce.
- Hej! Ty nie utykasz! – zawołała zdyszana Tina do Ireneusza. – Ty bandyto! – Wsuwała mu palce pod włosy, pocałowali się namiętnie i dziko stojąc na końcu peronu.
- Chodź do domu – wyszeptał Ireneusz. – Wreszcie będziemy sami.

Jednak kiedy wrócili do domu, nie było im łatwo z samotnością, a i ta nie była zupełna. Psy przywitały ich ze skowytem, skacząc na piersi. Promień przyszedł otrzeć się o nogi, prężąc w górę kikut ogona. Tina opadła ciężko na wersalkę, czuła się zmęczona, tak jakby dopiero teraz do niej dotarło, jak ciężkie były te dwa minione lata.
Nagle coś spostrzegła. Na stole leżała mała paczuszka, zawinięta w biały papier, a na niej list. Wyprostowała się szybko. Była ciekawa. Paczkę musiał zostawić Paweł, kto inny? Szybko rozwinęła list.
„Raz jeszcze dziękuję za wszystko, choć pewnie zrobiłem to już na dworcu – napisał rzeczywiście Paweł. – Nie da się słowami wyrazić, jak wiele dla nas zrobiłaś. List ten piszę nie tylko w swoim imieniu, ale wszystkich, którzy u Ciebie mieszkali. Nie wiedzieliśmy, jak ci się odwdzięczyć i pewnie prezenty, które otrzymasz, wydadzą ci się banalne. Myślę jednak, że dajemy ci to, co mamy najlepszego, tak jak i ty nam dałaś – serca. Główny prezent to pomysł i robota Krysi, pomagała jej Anna. Znajdziesz też coś ode mnie. Jeszcze raz dziękuję. Paweł.”
Ręce jej zadrżały. Zatrzepotała powiekami powstrzymując łzy. Ujęła w dłonie paczkę i rozdarła papier.
- Cóż to jest? – Ireneusz właśnie wrócił z kuchni z herbatą.
- Prezent od Pawła. – Uśmiechała się, obracając w dłoniach konika wykonanego z elementów oprawek okularów i dwóch złożonych z sobą soczewek stanowiących jego tułów. - Widać, że skończył liceum optyczne. Ten koń jest uroczy.
Ireneusz też się uśmiechnął. To jednak nie był koniec. Razem z konikiem Tina znalazła jeszcze jedną paczkę, prostokątną i twardą, ta zawierała rysunki, na tekturkach w formacie pocztówek. Przedstawiały sceny z ich wspólnego życia. Poznała podrysowane piórkiem akwarele Krystyny i szybkie rysunki brązowym tuszem Anny. Oto ona i Paweł wnoszą Piotra do autobusu. To Wojtek przy sztaludze, Paweł na rolkach, ona śpiąca w kuchni, ich wieczór pod choinką, portrety wszystkich, Ireneusz jeszcze z kulą, Piotr z kotem na kolanach, brzydki, leniwy Promień na szczycie regału, Ced i Falkorn cieszące się z jej powrotu do domu, Djora z rozbrykanymi kociętami i wiele, wiele innych scen cudownych, minionych.
- To naprawdę wspaniały prezent – wyszeptała, ni to do Ireneusza, ni do siebie, od tak, w przestrzeń. – Wspaniałe mamy życie. – To powiedziała już do młodego męża, cała rozmarzona. – Warto było, prawda?
- Warto – uśmiechnął się. – Ale co zrobimy teraz? – On też był niepewny, wszystko wydawało mu się takie nowe.
- Nie wiem – westchnęła. – Zaczniemy jeszcze raz, od początku. – Poderwała się nagle. – Wczoraj był nasz ślub, dziś się wprowadziliśmy. – Wybiegła i po chwili wróciła z organkami. Usiadła na parapecie. Grała, a on patrzył na nią urzeczony. Wiele widzieli już końców, ale życie było wciąż przed nimi.

23.08.1995 - Łacha

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...