Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Jego świat był za zimną szybą przesłoniętą sztywną, brzydką, białą firanką. Kiedy wkładał pod nią głowę, mógł patrzeć na niebo, na zmieniające się kształty i kolory chmur, na drzewa i ptaki zbierające się do odlotu. Mógł obserwować mężczyzn w garniturach, z teczkami w ręku spieszących do pracy, kobiety z dziećmi w wózkach i większe już dzieci biegające i śmiejące się. Nie słyszał ich głosów, ale wiedział, że się śmiały. Patrzył na wyprowadzane na spacer psy. Czasem mógł zobaczyć niesionego na rękach kota, lub łamiący przepisy, przemykający przez podwórko samochód. To było wszystko. Robert wiedział, że istnieją inni ludzie, inne zwierzęta i inne drzewa niż te, które obserwował, ale on znał je tylko z telewizji i gazet, on mógł o nich tylko marzyć i śnić. Śnił głównie o koniach, choć nie wiedział o nich niczego, prócz tego, że były piękne. Obserwując świat przez okno ściskał w ręce gipsową figurkę konika, którą dostał od babci i którą sam pomalował farbami plakatowymi.
- Możesz go pomalować, jak chcesz – powiedziała babcia i zrobił to.
Konik był żółty z białą grzywą, białym ogonem, z białą łatą w żółte cętki na zadzie, łysiną, wysokimi skarpetkami, różowymi chrapami, czarnymi, lśniącymi kopytami i głębokimi, czujnymi, czarnymi oczami. Nazwał go Promień Słońca, ale w skrócie mówił o nim Słoneczny.
Babcia była dobrą kobietą i opowiadała mu bajki. Niestety babcia nie żyła, a wraz z nią umarły historie, które wymyślała specjalnie dla niego.
- W Krainie Losu, na preriach, żyje plemię Jeźdźców – opowiadała. – Ich codzienne życie, przypomina życie Indian, nie zdobią jednak swoich strojów piórami, ani kolorowymi paciorkami. W ogóle nie noszą ozdób, wiedzą bowiem, że co by nie zrobili, nigdy nie będą wyglądali piękniej, niż zwierzęta dzielące z nimi życie, piękniej niż konie. Konie nie są dla nich tylko środkami transportu, zwierzętami, dzięki którym mogą uprawiać ziemię i polować. Konie stanowią towarzyszy ich życia od urodzenia do śmierci, ważniejsze i wierniejsze niż małżonkowie. Każde z dzieci, które ukończy szesnaście lat, otrzymuje własnego konia, lecz to nie człowiek wybiera sobie wierzchowca, a koń wybiera jeźdźca. Na początku lata każdego roku organizowane jest wielkie święto. Wtedy to wszystkie dzieci, które do tego czasu ukończyły szesnaście lat, idą do zagrody dla trzyletnich koni i ustawiają się wzdłuż ogrodzenia. Czekają z bijącymi sercami. Jeśli koń podejdzie do młodego człowieka, dotknie go chrapami i nie ucieknie, gdy dziecko wyciągnie w jego stronę rękę, koń i człowiek zostają przez obyczaj połączeni w parę, którą rozdzielić może tylko śmierć.
Wszystkie konie, które posiada plemię Jeźdźców są piękne, ale pewnej wiosny urodziło się źrebię szczególne, źrebię którego widok urzekał wszystkich. Konik ten miał złotą sierść, białą grzywę i ogon, oraz cętkowaną białą łatę na zadzie, miał też szeroką łysiną i skarpetkami. Ochrzczono go Promień Słońca, bo jego sierść lśniła, jak odblask słonecznego światła na wodzie. Choć wszyscy Jeźdźcy kochali swoje konie, z tęsknotą patrzyli na Promień Słońca, żałując, że nie będzie należał do nich, tak samo żałowały też dzieci, które wiedziały, że konik ten dorośnie szybciej, niż one. Natomiast trzynastolatkowie przechwalali się jeden przez drugiego: „Zobaczycie, Promień Słońca wybierze mnie, bo będę najlepszym jeźdźcem.”
Wśród trzynastolatków był też mały, chudy chłopiec o kręconych, ciemnych włosach i szarych oczach. Jego wymawiane imię brzmiało Robert, a imię sekretne, które znał tylko on, jego matka i starszyzna plemienia brzmiało Ten Który Znajdzie. Robert był cichym, spokojnym chłopcem i nie sądził, by mógł spotkać go taki zaszczyt jak to, że Promień Słońca wybierze właśnie jego.
Kiedy ukończył szesnaście lat i wszedł do zagrody dla trzyletnich koni, myślał tylko: „Niech mój koń nie będzie gniady, tylko niech nie będzie gniady.” Nawet nie marzył o srokaczu, czy tarancie, choć kolorowe konie podobały mu się najbardziej.
Wysoki, barczysty chłopiec, który stał koło niego powiedział: „Zobaczysz, Promień Słońca będzie mój.”
Robert zacisnął powieki. Serce waliło mu jak młotem. Nie otworzył oczu nawet wtedy, gdy miękkie chrapy konia trąciły go w ramię. Wyciągnął rękę i pogładził miękką sierść zwierzęcia. Koń zadrżał, ale nie cofnął się, podjął już decyzję, wybrał Roberta na swojego jeźdźca.
Chłopiec jeszcze przez chwilę stał z zamkniętymi oczami.
Niech on nie będzie gniady – powiedział raz jeszcze w duchu, a potem rozwarł powieki. Obok niego stał Promień Słońca. To on, niepozorny, cichy chłopiec został jeźdźcem najpiękniejszego konia.
Kiedy Robert ukończył osiemnaście lat, jak wielu młodych mężczyzn z plemienia Jeźdźców wyruszył w świat na swoim wspaniałym koniu, ruszył szukać przygód, sensu życia i prawdziwej treści swojego sekretnego imienia. Nie był już cichym chłopcem. Kiedy został jeźdźcem Promienia Słońca stał się pewny siebie, dumny, czasem nawet arogancki. Kiedy galopował przez pustkowia ścigając się z wiatrem, myślał tylko: „Jestem najwspanialszym jeźdźcem, a Słoneczny jest najwspanialszym koniem.”
Babcia nie opowiedziała niczego więcej. Robert sam opowiadał sobie ciąg dalszy tej bajki, gdy babcia już nie żyła. Leżał wtedy w łóżku, ściskając w ręku gipsową figurkę konika. Wierzył, że ten konik go ocali, że wyrwie z cierpienia i pustki. To było po wypadku.
- Nie jedź tak szybko – powiedziała babcia. Siedziała z przodu samochodu, ojciec prowadził. Robert siedział z tyłu z mamą.
- Nie jedź dalej na południe – powiedziała stara kobieta do Roberta Jeźdźca. – Zapuszczasz się do niebezpiecznej krainy, z której niewielu zdołało powrócić, w której dzieją się złe cuda.
- Nie czepiaj się mnie, wiem co robię – powiedział ojciec do babci. Był wściekły.
- Wiem co robię. Jestem silny i dzielny – powiedział Robert Jeździec. – Szukam sensu życia, muszę podejmować trudne wyzwania.
Ojciec nie zwolnił.
Robert i Promień Słońca pognali przed siebie przez pustkowie.
Potem była tylko ciemność i ból. Robert nie wiedział, co zdarzyło się naprawdę. Mieli wypadek samochodowy. Mamie i ojcu nic się nie stało, babcia zginęła, choć Robertowi nie powiedziano tego od razu. On sam leżał w szpitalu, a potem leżał w domu ściskając w ręku gipsową figurkę. Wszyscy powtarzali mu, że będzie dobrze, ale dobrze nigdy potem nie było. Nie wstał już z łóżka. Trafił na wózek inwalidzki. Nie wyszedł już z domu. Zaczął obserwować świat przez szybę.
Robert Jeździec obudził się w małej, drewnianej chatce. Czuł ból w plecach.
- Gdzie jestem? – rzucił w powietrze. – Gdzie jest mój koń?
- Jesteś u mnie – odpowiedziała stara kobieta, pochylając się nad jego posłaniem. Miała nieprzyjemny, skrzekliwy głos. – Jesteś na Bagnie poza czasem i przestrzenią. Leczę cię i leczę twojego konia.
- Co to za miejsce? – spytał Robert przerażony, ale także zdenerwowany. Wciąż był pewny siebie i hardy.
- To po prostu miejsce – odpowiedziała stara kobieta. – Oto kawałek świata, który należy do mnie i w którym pełnie swoje obowiązki dane mi przez los. Pomagam tu głupcom takim jak ty.
Trzy dni po przebudzeniu w chatce staruchy Robert wciąż silnie kulejąc wyszedł na dwór. Nie zobaczył niczego, niczego co mogłoby mu dać nadzieję. Wokół było tylko bagno ciągnące się po horyzont, szare i wrogie. Takie samo było też niebo nad jego głową, ciemne i ciężkie.
- Tu zawsze tak jest – powiedziała stara kobieta.
- Jak mogę się stąd wydostać? Jak się tu dostałem?
- Galopujące konie wpadają czasem do innych światów – odparła enigmatycznie, niczego mu tym nie wyjaśniając.
- Jak mogę się stąd wydostać? – zapytał raz jeszcze.
- Powiem ci to, kiedy wydobrzejesz.
- Nie. Powiedz mi teraz – zażądał.
- Wielu jest głupców – powiedziała nie do niego, ale do otaczającego ich błota, niskich krzewów i ciemnego, nisko wiszącego nieba. Potem spojrzała na Roberta. Jaj małe, spłowiałe, niebieskie oczy zabłysły. – Galopujące konie wpadają czasem do innych światów i czasem z nich wypadają. Tylko galopujący koń może oddać człowiekowi utracone życie.
- A więc wystarczy, że dosiądę Słonecznego – uradował się Robert i ruszył w stronę stajenki przytulonej do chaty.
- Nie dosiadaj go tera – rzuciła staruszka. – Jest zmęczony i obolały. Daj mu odpocząć. Tak będzie lepiej dla was obu.
- Słoneczny to silny koń, nie potrzebuje odpoczynku – powiedział Robert w ogóle nie słuchając słów starej kobiety. Robert w ogóle rzadko słuchał kogokolwiek, od kiedy miał Promień Słońca.
- Nie zostawiaj tego gipsowego konika gdzie popadnie – powiedziała mama chłopcu przykutemu do wózka inwalidzkiego. – Kiedyś go potrącę i stłukę.
Chłopiec obserwujący świat przez okno nie przyjął do wiadomości, że gipsowy konik może się stłuc. Nie przyjął tego do wiadomości, aż do czasu, gdy było już za późno. Zostawił konika na krawędzi parapetu za zasłonką.
Robert jeździec wyprowadził ze stajni swojego wierzchowca. Osiodłał go i okiełznał, ale nie zbadał jego nóg, nie zauważył skulonych uszu i przekrwionych oczu.
Matka podeszła do okna. Chciała odsunąć zasłonki. Gipsowy konik zakołysał się niebezpiecznie na krawędzi parapetu.
- Nie! Mamo, nie! – krzyknął Robert.
Matka znieruchomiała, spojrzała w stronę syna, ale jej ręka, jakby oddzielona od ciała zadziałała sama, szarpiąc zasłonkę. Oczy kobiety pytały, o co synowi chodzi. Nie zrozumiała. Zasłonka raz jeszcze potrąciła gipsowego konika. Ten zachwiał się i runął w dół. Uderzył w ziemię, roztrzaskując się na dziesiątki kawałków.
- Nie! – wyrwało się z piersi Roberta chłopca.
Robert Jeździec pchnął Promień Słońca do galopu. Koń ciężko zerwał się do biegu. Brakowało mu sił, a i grząskie podłoże nie ułatwiało mu ruchu, mimo to starał się zadowolić swojego pana, osiągając zadziwiającą wręcz prędkość. Gnał i gnał coraz szybciej ciężko robiąc bokami i rzężąc. Z jego pyska i piersi odrywały się płaty piany.
Nie przeskoczyli jednak do innego świata. Nogi Promienia Słońca zawiodły, złożyły się pod nim. Koń runął w przód, koziołkując w powietrzu. Robert upadł twarzą w błoto. Na moment go zamroczyło, tylko na moment. Poczuł bowiem, że nie może oddychać i poderwał się na równe nogi.
- Mój Promień Słońca, mój Promień Słońca – załkał Robert chłopiec. Próbował schylić się z wózka i pozbierać skorupy, które pozostały z jego konika, ale nie dał rady.
- Daj spokój – powiedziała matka. – Tego nie da się skleić. Z resztą, to tylko gipsowy konik.
- Ale dostałem go od babci – zaszlochał Robert.
Matka nie objęła go, nie pocieszyła. Od wypadku, a raczej od chwili, gdy dowiedziała się, że jej syn nigdy nie będzie już chodził, nie umiała go obejmować, nie umiała go dotykać, nie czując gniewu i żalu do losu.
Robert nie powiedział jej, że wierzył, że dzięki Promieniowi Słońca odzyska kiedyś władze w nogach. Tak jak ona nie umiała go objąć, tak on nie umiał opowiedzieć jej o tym, w co wierzy. Nie umiał wygłupiać się i żartować przy niej, nie umiał już być dzieckiem.
Robert Jeździec spojrzał na ciało konia, na złotą plamę na tle burego błota.
- Promień Słońca! Słoneczny! – Przypadł do konia. Dotknął jego pyska, spojrzał w nieruchome oczy, spojrzał na nienaturalnie wygiętą szyję. Wiedział już wszystko. Promień Słońca nie żył, skręcił sobie kark. Upadł na kolana, oparł się czołem o łopatkę martwego zwierzęcia. Zaszlochał nad Promieniem Słońca i nad sobą. Był głupcem. Był zbyt zadufany w sobie, zbyt dumny. Zabił Słonecznego i zgubił siebie. Wiedział już, co staruszka miała mu powiedzieć, gdy cały zabłocony, o twarzy lepkiej od łez wrócił do jej chatki.
- Bez konia nie wydostaniesz się stąd nigdy – oznajmiła bez złośliwego uśmiechu. – Taki twój los, całe życie spędzisz ze mną na Bagnie, myśląc o tym, czego mogłeś doświadczyć i kim mogłeś być.
Tak, Robert zawsze miał być więźniem, zza szyby oglądającym życie innych, nigdy nie mając swojego. Uczył się w domu, nie miał prawie w ogóle kontaktu ze światem zewnętrznym. Tak ukończył szkołę podstawową, a potem średnią, choć cały czas nie wiedział, po co to robił. Matka wpoiła w niego przekonanie, że zewnętrzny świat nie jest dla niego, że sobie w nim nie poradzi. Nigdy nie miał mieć pracy, przyjaciół, ani żony. Matka przekonała go, że ludzie nigdy nie będą traktować go normalnie, że będą go krzywdzić słowami, lub się nad nim litować.
Kiedy jednak skończył dziewiętnaście lat i zdał maturę, uznał że nie może dłużej siedzieć w domu, podglądać ludzi przez okno, czytać i oglądać telewizji. Był już na tyle dorosły, że chciał sprawdzić słowa matki w praktyce. Przestał wierzyć bezkrytycznie każdemu jej słowu. Postanowił zaryzykować, zdać na studia i znaleźć się wśród zdrowych ludzi.
- Jeśli mam ponieść klęskę, niech i tak będzie – powiedział sam do siebie. – Chcę jednak na własnej skórze przekonać się, że nie mogę żyć na zewnątrz, że mogę tylko oglądać świat przez okno.
Robert Jeździec, który nie był już jeźdźcem, od kiedy utracił konia, spędził na Bagnie wiele pustych dni, a może nawet miesięcy, czy lat. Przyglądał się beznamiętnie drewnianym ścianą chatki i jej sufitowi z belek, niskim krzewom, buremu bagnu, wiszącemu nisko szaremu niebu, światu który nigdy się nie zmieniał. Zamierał w bezruchu, gapiąc się przed siebie. Siadał tak czasem przed chatką, czasem w jej wnętrzu, czasem w stajence, w której od śmierci Słonecznego nie mieszkało już żadne zwierze. W myślach przeżywał wciąż chwile z przeszłości, to co na zawsze utracił, galopy na Promieniu Słońca, radość z posiadania najwspanialszego konia we wszystkich ze światów. Właściwie nic mu już nie pozostało i spokojnie mógł popełnić samobójstwo, ale czepiał się siłą życia, choć nie dawało mu ono już przyjemności. Czepiał się życia, bo jest to naturalne dla wszystkich żywych istot. W końcu jednak wybrał śmierć.
- Nie zniosę tego dłużej – powiedział staruszce. – Prędzej czy później i tak umrę, a za nim umrę będę cierpiał, przeżywając niekończące się puste dni. Odejdę więc. Spróbuję wydostać się stąd pieszo, choć ty twierdzisz, że to niemożliwe. Jeśli to faktycznie niemożliwe zginę, lecz nawet to będzie lepsze, niż siedzenie tu zupełnie bez sensu.
- Idź – odparła ona. – Kiedy próbowałeś wydostać się stąd po raz pierwszy, byłeś zadufany w sobie i pyszny. Uważałeś, że tobie musi się udać, bo tobie wszystko musi się udać. Dziś mówisz, że nie ma znaczenia, czy ci się uda, czy nie, bo wszystko będzie lepsze od tego, co masz teraz. Wciąż wierzysz w cud, ale już go nie żądasz, ty nieśmiało o niego prosisz. Tak jest lepiej.
To było ich pożegnanie. Bez ani jednego słowa więcej Robert ruszył przed siebie przez bagno coraz bardziej zapadając się i grzęznąc.
- Chociaż spróbowałem – powiedział sam sobie, gdy wydawało mu się, że dotarł do końca swoich dni. Nie umarł jednak, ale przeszedł do innego świata tak, jak tego chciał, choć z początku nie zdawał sobie z tego sprawy.
Na uczelni Robert mógł się przekonać, że słowa matki nie do końca były prawdziwe. Niektórzy ludzie faktycznie patrzyli na niego z litością, niektórzy się go bali, ale część była życzliwa, rozmawiali z nim, traktowali jak normalnego człowieka. Tak było z dziewczyną, która teraz siedziała obok niego. Chyba nudził ją wykład, bo zamiast notować, rysowała pięknego, smukłego konia o cętkowanym zadzie.
- Lubisz konie? – spytał szeptem.
- Tak – uśmiechnęła się. – Mam nawet własnego konia.
- Och. – Robertowi zaparło dech. – Przepraszam, że ci się narzucam, ale czy mógłbym go kiedyś zobaczyć? Nigdy nie widziałem żywego konia.
- Oczywiście. – Dziewczyna zaśmiała się cichutko, żeby wykładowca jej nie usłyszał, cichutko, ale czysto i dźwięcznie. – Mój koń wygląda jak ten na rysunku – dodała po chwili. – Jest izabelowatotaratowaty. Nazywa się Sunshine, ale ja nazywam go Słoneczny.
Serce Roberta zabiło mocniej. Nie powiedział tego, bo nie chciał wydać się śmieszny, ale pomyślał, że oto jego gipsowy konik ożył.
Trochę to potrwało, ale w końcu Anna, bo tak miała na imię, zabrała go do stajni.
- Jest piękny – wyszeptał poruszony, gdy jedwabiste chrapy konia dotknęły jego ręki. To było takie nowe, takie wyjątkowe uczucie, a jednak... Robertowi nagle wydało się, że zna konie, a zwłaszcza tego najpiękniejszego spośród koni, tego który jemu był pisany.
- Jeśli chcesz, mogę cię na niego wsadzić – zaproponowała Anna. – Jest bardzo łagodny.
Oczywiście, że chciał. Anna osiodłała swojego konia, a potem korzystając z pomocy kilku osób kręcących się po stajni wywindowała Roberta na siodło. Wtedy stało się coś dziwnego. Gdy Robert chłopiec poczuł pod sobą wierzchowca, zrozumiał nagle, że jest i zawsze był jeźdźcem, a Robert Jeździec uświadomił sobie, że jednak wydostał się z Bagna. Nagle też zrozumiał sens swojego sekretnego imienia – Ten Który Znajdzie. Tak, znalazł, znalazł swojego konia, znalazł go, bo ich losy były z sobą złączony na wieczność.
- Promień Słońca – wyszeptał. – Promień Słońca.
Anna podniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Robert zebrał wodze, dziwiąc ją tym jeszcze bardziej, a potem przycisnął nogi do boków konia. Posłuchały go. Sam się tym nawet nie zdziwił. Nie był już bowiem inwalidą, teraz był jeźdźcem, bo taki miał być jego los.
Pchnął Promień Słońca w przód. Koń lekko zerwał się do galopu. Okrążyli razem padok, pozostawiając za sobą zszokowaną Annę. Wiatr rozwiał grzywę konia i włosy jeźdźca. Byli wolni. Po prostu byli wolni.
16.01.2002 – Warszawa