Kejti's Factory - Opowiadanie

"Niepokonany"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

- Chłopcy znowu biegają. Nie ma z nich żadnego pożytku – powiedziała Dżuma z głębokim westchnieniem.
- A co według ciebie powinni robić? – spytała Fuleda.
- Choćby nazbierać chrustu na ognisko.
- Ty też się jakoś za to nie wzięłaś – rzucił Ares, jedyny ogier w ich gronie.
Wszyscy byli młodzi. Siedzieli na szczycie wzgórza porośniętego rzadką, wysoką trawą, która już dawno przestała być zielona. Był środek lata, grzali się więc w promieniach popołudniowego słońca, rozleniwieni upałem.
- Ja jestem kobietą – odparła Dżuma, dość ładna, karotarantowata klacz o lśniącej sierści. – Czy to nie mężczyźni powinni zadbać o coś takiego?
Ciemnosiwy Ares parsknął tylko gniewnie i potrząsnął głową.
- Ja nazbieram chrustu, ale za chwilę – zaoferowała się krągła, myszata Orchidea.
- Oni w końcu pójdą na tor, wezmą udział w prawdziwym Wyścigu – zawyrokowała drobna kasztanowatodereszowata Dal. Mówiąc nie patrzyła na swoich towarzyszy, a w przestrzeń, na coś, czego nikt poza nią nie mógł dostrzec.
- Jeśli tak, to będą skończonymi głupcami. – Ares wstał i tupnął przednią nogą.
- Dlaczego tak uważasz? – spytała Fuleda uśmiechając się przymilnie i trzepocząc rzęsami. Była naprawdę ładna, mlecznosiwa z długą, falującą grzywą. Ares był jednak odporny na jej uroki.
- Dolina Wyścigu to okropne miejsce. Ich tam nic nie obchodzi, nic oprócz biegania i zajmowanych miejsc – powiedział z ogniem w głosie. – Konie Wysokiego Rodu są dumne i zimne. Ambicje jednego z nich kilku członków mojej grupy przepłaciło życiem. Poszli biegać, bo ich do tego namówił. Zostali na torze za długo. Reszta grupy, ci którzy nie mogli, lub nie chcieli wziąć udziału w Wyścigu, czekała w górach. Przyszły śnieżyce i… - głos Aresa załamał się nagle. – Niektórzy nie wytrzymali. Zima w górach była dla nich za ostra. Umarli tam, blisko Doliny z jej łagodnym klimatem i żyzną ziemią. Ale dla Koni Wysokiego Rodu to nie miało znaczenia. Dla nich liczy się tylko ten Wyścig, a przecież nie o to chodzi w życiu, żeby biegać i wygrywać. – Ares gniewnie zarzucił głową. Odwrócił się szybko i odszedł nie mówiąc już nic więcej. Nie chciał dłużej rozmawiać z dziewczynami. Dał ponieść się emocją i wstydził się tego.
- Ci faceci – westchnęła Dżuma. – Nie da się z nimi normalnie rozmawiać.
- Po prostu trafiłyśmy w słaby punkt Aresa. Poruszyłyśmy jakieś jego stare rany – powiedziała cicho China, koścista, niezbyt urodziwa karosrokata klacz. Chciała powiedzieć jeszcze, że dostrzegła łzy w oczach młodego ogiera, ale się rozmyśliła. Męskich łez nie powinno się zauważać.
- Czemu mówisz my? – oburzyła się Dżuma. – To Fuleda go zdenerwowała.
- A na trochę inny temat. Czy którejś z was Ares się podoba? – spytała Fuleda. Nigdy nie potrafiła długo skupić myśli na jednej rzeczy. Głębsze rozważania były poza jej zasięgiem.
- Chciałabym wiedzieć co kryje jego serce. Co zadało mu takie rany? Dlaczego jest taki gniewny. Chciałabym to wiedzieć – powiedziała Dal. Jej słowa były jednak zbyt trudne dla Fuledy.
- Który z chłopców podoba się wam najbardziej?
- Wędrowiec – powiedziała Dżuma cicho.
- Tak, mnie on też się podoba – zaszczebiotała Fuleda. – Tak mu lśni sierść. Ale zostawię go tobie. Mnie chyba bardziej podoba się Jack.
- A mnie podobałby się Zorak, gdyby tylko nie był taki ponury – powiedziała Orchidea.
China milczała.
- A który tobie się podoba? – spytała Fuleda.
- Nie wiem – powiedziała China tylko. Nie chciała, żeby koleżanki się z niej śmiały. Marzyła bowiem o sercu kogoś, kto był zupełnie poza jej zasięgiem.

Młode ogiery nie traktowały biegania poważnie. Ścigały się dla przyjemności. Nie trenowały. Nie planowały, że kiedykolwiek staną na prawdziwym Torze. Opuściły swoje grupy i wyruszyły na Pustkowie razem z rówieśnikami, żeby poszaleć, żeby dobrze się bawić.
Pełną zakrętów trasę biegu wyznaczyły sobie między wystrzelającymi w górę skałkami o ostrych krawędziach. Było ich jedenaście: pyskaci kasztanowatodereszowaci bliźniacy Brat Czar i Brat Jasn różniący się tylko odcieniem sierści, kary Wędrowiec zamknięty w sobie, zawsze pochłonięty tylko sobie wiadomymi sprawami, kasztanowatodereszowaci Chinde i Dechi, podobni do siebie, choć nie spokrewnieni, bułany Melon, gniady Płoszek i kasztanowatosrokaty Futar obaj nieśmiali, kasztanowatodereszowaci Jack i kucyk Zorak i w końcu siwy Gryfis. Towarzyszyła im jedna klacz, siwa Petra, która wolała przebywać z mężczyznami i w której żaden z nich nie potrafił dostrzec dziewczyny.
O Gryfisie można było powiedzieć, że był ładny i że jego smukła sylwetka przyciągała wzrok. Nie było jednak przystojny, a już na pewno nie było męski. Z długą, bujną grzywą i subtelnym pyskiem przypominał raczej klacz. Przedstawicielki płci przeciwnej nie zwracały na niego uwagi, ale koledzy go podziwiali. To on bowiem był z nich najszybszy. Wyścigi które rozgrywali stanowiły czystą formalności. I tak zawsze, niezależnie od dystansu, czy warunków pogodowych, wygrywał Gryfis.
Czasem dochodził go długonogi Chinde. Czasem zrównywali się z nim Brat Czar, czy Brat Jasn, zwycięstwo jednak zawsze należało do niego. Teraz też biegł na czele. Bez wysiłku wyrzucał przed siebie długie nogi. Nie dawał z siebie wszystkiego. Nie musiał. On nie ścigał się naprawdę. On się bawił. Wśród swoich towarzyszy nie miał sobie równych.
Miejsce w którym jak uznali miała być meta minął szczęśliwy i roześmiany. Pot zlewał jego stalowoszarą sierść.
- Znowu jestem pierwszy! – zawołał. – Postarajcie się! Wygrajcie ze mną chociaż raz!

- Czy masz jakieś konkretne marzenie? – zapytała tarantowata klacz.
Dżuma i Wędrowiec byli sami. Spotkali się między skałami zbierając trawy i drobne gałązki na ognisko. Wędrowcowi jednak zbieranie kiepsko wychodziło. Głównie zajmował się patrzeniem w dal.
- Marzenie? – zamyślił się kary ogier. – Nie wiem. Chciałbym wędrować. Chciałbym obejrzeć kawałek świata. Mam też nadzieję, że wędrując znajdę sens swojego życia, że odkryję o co w tym wszystkim chodzi – na moment zawiesił głos. – A ty? Czy ty masz jakieś marzenie?
- Ja... – Dżuma zająknęła się. Wiedziała co chce powiedzieć, ale była pewna, że kary ogier nie zrozumie. – Mnie nie bardzo interesuję co robię i gdzie jestem, raczej z kim. Chciałabym mieć dobrych towarzyszy. To chyba jest moje marzenie.
Przez moment milczeli. Kary ogier nie spojrzał na Dżumę, a ona nie patrzyła na niego. Brakowało jej odwagi, by mogła wyznać co czuła. Kochała go. Kochała go od dawna. Właściwie nie potrafiła powiedzieć kiedy i jak to się zaczęło. Wędrowiec nigdy przecież nie obdarzył jej uwagą.
Długo przyglądała się swoim kopytom, a emocje gotowały się w niej. Tym czasem Wędrowiec był zimny i skupiony tylko na czymś w głębi swojego umysłu. Kiedy Dżuma znowu się odezwała podskoczył nerwowo. Zapomniał już, że stała obok niego.
- A czy znalezienie dobrego towarzysza nie mogłoby być twoim marzeniem? Nie mogłoby być sensem życia?
- Nie wiem – odparł ogier. – Nigdy o tym nie myślałem.

- Słuchajcie, a może poszlibyśmy obejrzeć sobie prawdziwy Wyścig? – zaproponował pewnego wieczora Chinde, gdy wszyscy zebrali się wokół ogniska.
- Tam oglądać – parsknął Brat Jasn. – Przecież możemy w nim wystartować. Co, nie jesteśmy szybcy? Gryfis, zakasujesz ich! – Kasztanowatodereszowaty ogier trącił w łopatkę swego kolegę.
- Może... – zamyślił się siwek. – Byłby niezły numer, gdybym został Mistrzem Toru – zaczął marzyć. – Dostałbym uprząż. Mógłbym wtedy brać udział w naradach Doliny Wyścigu. Decydowałbym o życiu Koni Wysokiego Rodu będąc tylko Tułaczem.
- Zejdź na ziemię, Gryfis – burknął Ares. – Oni nie dają uprzęży Tułaczom. Możesz sobie biegać i wygrywać, ale oni nigdy nie będą cię szanować.
- W takim razie muszę stać się koniem Wysokiego Rodu – rzucił Gryfis bez zastanowienia.
- Koniem Wysokiego Rodu nie możesz się stać, głupku - prychnął Ares. – Musisz się nim urodzić.
- Ale mogę zacząć wyglądać jak jeden z nich – powiedział Gryfis.
- Ciekawe jak to zrobisz?
Gryfis rzucił tylko głową i ogonem na boki demonstrując tym, że na razie nie zamierza powiedzieć niczego więcej.
- To kto rusza do Doliny? Gryfis, ja. Kto jeszcze? - zapytał Brat Jasn.
- Ja – rzucił Brat Czar.
- I ja.
- I ja.
- I ja.
- I ja.
- I ja – zgłosili się Chinde, Dechi, Jack, Petra i Wędrowiec.
- Ja zostanę – powiedziała Dżuma smutno, intensywnie przypatrywała się przy tym Wędrowcowi. On jednak nawet na nią nie spojrzał.
Za to gniady Płoszek łypnął na nią i powiedział cicho:
- Ja też zastaję.
- Pójść, czy zostać? Jakie to ma znaczenie? – Wzrok Dali omijał pyski towarzyszy i błądził w przestrzeni. – Ja także pójdę biegać. Lepiej jest robić cokolwiek, niż tkwić w bezruchu.
- Ale biegać w kółko? To przecież głupie – powiedziała Fuleda. – Ja tam zostaję.
- Ja też – parsknął Ares.
Dal nawet na niego nie spojrzała. Może mówiła coś o tym, że ją interesował, nie znaczyło to jednak dla niej wiele. Wybrała inny kierunek, niż on. Trudno. Nie dowie się więc, co skrywa jego serce.
- Ja też, chyba. – Orchidea spojrzała niepewnie na Zoraka.
- Ja zostaję – burknął kasztanowatodereszowaty kucyk. – Ścigać się, też coś.
Orchidea mogła odetchnąć z ulgą.
Do niedawna stanowili grupę. Wspólnie planowali i przeżywali kolejne dni. Teraz jednak następował między nimi rozłam. Kto idzie, a kto zostaje, nie znaczyło tylko kto chce biegać, a kto nie. Ważne było też kto chce z kim być. Nagle odkrywali ile dla siebie znaczyli, a w większości znaczyli niewiele. Niektóre serca były jednak gorące od skrywanych uczuć.
- Ja idę – wyrzuciła z siebie China.
- Ty? – zdziwiła się Dżuma. – Przecież bieganie nigdy cię nie interesowało. – Decyzja srokatej klaczy wyraźnie jej nie cieszyła.
- No tak – przyznała China zakłopotana. – Ale to jest tak, jak powiedziała Dal. Lepiej jest robić cokolwiek, niż nic.
- Jak chcesz – powiedziała Dżuma.
China czuła się bardzo głupio. Zawiodła Dżumę. A przecież Wyścig tak naprawdę w ogóle jej nie obchodził. Czuła, że powinna powiedzieć dlaczego wyrusza w drogę. Nie miała jednak odwagi wyjawić tego przy wszystkich. Tylko by się ośmieszyła. Może powinna powiedzieć to Dżumie wieczorem, w cztery oczy? Może powinna. Wiedziała jednak, że się na to nie zdobędzie. Marzyła o czymś, co było nieosiągalne. Nie chciała, by tarantowata klacz powiedziała jej to, co sama wiedziała aż za dobre, by sprowadziła ją na ziemię, a może nawet przekonała do pozostania na Pustkowiu.
- Ja też idę – zgłosił się Futar.
- Ty też? – znowu zaskoczenie.
- A ja zostaję – rzucił Melon. – Przecież i tak wiem, że nie jestem szybki.
Tak wszystko zostało rozstrzygnięte. Jedni mieli wyruszyć w drogę, inni pozostać.

Nie było wylewnych pożegnań. Właściwie w ogóle nie było pożegnań. Po prostu następnego dnia rano wyruszyli na południe w stronę, w której jak się im zdawało, znajdowała się Dolina Wyścigu.
- No to ruszamy – rzucił Gryfis tak, jakby po prostu szli na wycieczkę.
Tylko Dżuma płakała. Wędrowiec nie pojął jednak, że płakała przez niego, lub wcale go to nie obchodziło.

- Co ty wyrabiasz? – spytał Jack.
Gryfis od chwili gdy zdecydowali się zostać na nocleg nad brzegiem potoku stał mocząc nogi w wodzie.
- Mówiłem wam, że chce wyglądać jak Koń Wysokiego Rodu – odparł siwek.
- Ale to niemożliwe. – Jack potrząsnął głową. – Chyba już ci to mówiliśmy.
- Możliwe. Pomyśl. Jak wyglądają konie Wysokiego Rodu? Są wyższe niż my, mają lśniącą sierść i szersze kopyta. – Oczy Gryfisa płonęły z podniecenia. – Jeśli chodzi o wzrost, jestem młody. Jeszcze rosnę. Moja sierść nie jest taka najgorsza, jak na Tułacza, a przecież życie na Pustkowiu niszczy sierść. Więc to też nie problem. Zostają tylko kopyta. Muszę zmienić ich kształt. Namoczę je, żeby zmiękły, a potem napcham sobie w nie kamieni, żeby się rozszerzyły. Może w ten sposób oszukam konie z Doliny.
- W ten sposób to zrobisz sobie krzywdę – burknął Jack. – Zupełnie ci odbiło, ale to nie moja sprawa.
- Tam od razu odbiło – Gryfis roześmiał się. – Inaczej będziesz mówił, jak zdobędę uprząż i tytuł mistrza.
- Tak. Wtedy będę mówił inaczej. – Jack skinął głową. – Tylko, że nigdy ci się to nie uda.
- Jestem z was najszybszy – zauważył Gryfis.
- Tak, ale Konie Wysokiego Rodu są zapewne szybsze.
- Jack, po co masz biegać, skoro nie wierzysz, że wygrasz? – spytał Gryfis z lekką kpiną w głosie. – Ja idę do Doliny wygrać. Nie znam innej możliwości.

Na Pustkowiu tak już jest, że czasem przez wiele dni nikogo się nie spotyka, a czasem zupełnie niespodziewanie z naprzeciwka nadchodzą inni wędrowcy. Tych było dwoje: złotokasztanowaty ogier i gniadosrokata klacz. Oboje poruszali się nierównym, kulawym stępem.
Ogierowi brakowało kopyta przy prawej, przedniej nodze. Idąc w ogóle tej nogi nie używał, wisiała więc prawie bezwładna w powietrzu. Klacz tymczasem nie mogła do końca rozprostować stawów ani przednich, ani tylnych nóg. Mogło być to wynikiem wypadku, ale także choroby. Jej ciało pokrywały blizny, co wskazywało jednak na wypadek.
Kalectwo było czymś powszechnym na Pustkowiu, czymś na co praktycznie nie zwracało się uwagi. Jeśli kaleki koń był w stanie żyć, nikogo nie obchodziła jego ułomność. Jeśli nie – umierał. Prawa Pustkowia były proste.
Wędrowcy mimo kalectwa mieli w postawię dumę i wyniosłość Koni Wysokiego Rodu. Oboje też nosili uprząż pierwszego, najwyższego stopnia.
Stanęli naprzeciwko siebie i przedstawili się, jak wymagał tego obyczaj Pustkowia.
- Jestem Złoty Yara – powiedział wysoki ogier – a to moja towarzyszka Laurencja. – Klacz pochyliła głowę i zatrzepotała rzęsami. Kiedyś, zanim jej nogi powykręcały się, a ciało pokryły blizny, musiała być ładna.
- Byliście w Dolinie Wyścigu? Biegaliście? – spytał Gryfis wpatrując się w ich uprząż.
- Nie – Yara potrząsnął głową. – Urodziłem się na Pustkowiu. Marzyłem o Wyścigu, ale zanim dotarłem do Doliny, straciłem kopyto. Teraz jestem Tułaczem.
- Ale nosisz uprząż.
Yara zapatrzył się w dal.
- Może kiedyś będę miał dzieci – powiedział po chwili. – Może moje dzieci będą chciały biegać. Nosze uprząż dla nich, żebym miał im potem co przekazać.
- Chcesz, żeby biegały? – pytał dalej Gryfis.
- Nie wiem, czy chcę. – Yara potrząsnął głową. Dla mnie Wyścig, to sen. Nie wiem czy jest dobry, czy jest zły. Nie wiem, czy biegając można być szczęśliwym. Chce jednak żeby moi potomkowie mieli wybór, którego ja już nie mam.

Wybór. Muszę wywalczyć sobie to, co innym się należy – myślał Gryfis i zagryzał zęby. Wiedział, że sam wybrał swoją drogę i zamierzał się jej trzymać, jakby nie było trudno. Rozpychane kamieniami i ziemią kopyta bolały go dotkliwie. Wiedział, że porusza się sztywniej i męczy się szybciej, niż dotąd. Starał się jednak, żeby nikt tego nie spostrzegł. Były ranki, kiedy marzył o tym, żeby nie musiał się podnieść, ale pokonywał ból i wstawał. Nie wiedział, czemu ukrywał swoją słabość. Może obawiał się, że zostanie nazwany głupcem. Towarzysze pewnie by mu powiedzieli: „po co ci to?”, „co byś nie zrobił, nie jesteś i nie będziesz Koniem Wysokiego Rodu”. Poza tym był dumny. Chciał być podziwiany. Przyzwyczaił się, że był najsprawniejszy i najszybszy. Tak po prostu musiało pozostać. Ukrywał swoją słabość także trochę sam przed sobą. Musiał wierzyć, że pokona ból, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Miał przecież wygrać Wyścig i zmienić świat.

Kolejnym koniem, jakiego spotkali w czasie swojej wędrówki był Tułacz Miles O’Rima. Potężny, izabelowaty ogier zrobił na Gryfisie wrażenie.
- Byłeś w Dolinie Wyścigu? Biegałeś? – zapytał z marszu.
Miles O’Rima uważnie przyjrzał się Gryfisowi.
- Pytasz, bo sam chcesz biegać?
- Tak – skinął głową Gryfis.
- Więc powiem ci. Nie, nigdy nie biegałem i nie pobiegnę. Po co miałbym to robić? Żeby się sprawdzić? A co to znaczy? Mogę sobie powiedzieć, że chcę tylko przebiec dystans Wyścigu od początku do końca. To się jednak wielu udaje. Więc może sprawdzić się, to znaczy być w pierwszej dziesiątce? A może w pierwszej piątce, lub trójce? Czy wciąż jest się dobrym biegaczem, kiedy nie jest się już trzecim, a jest się czwartym? A może to w ogóle nie ma znaczenia, jeśli nie jest się zwycięzcą? A jeśli raz się wygrało, może to był tylko przypadek? Może żeby wiedzieć, że jest się dobrym, żeby się sprawdzić trzeba wygrać po raz drugi i trzeci? Kiedy się zatrzymać? Kiedy jest dość? Nie wiem i zastanawianie się nad tym, nie jest dla mnie – potrząsnął głową. – Dla mnie prawdziwym sprawdzianem są góry, wędrówka po kamienistych, nagich szczytach. Tam wszystko jest jasne. Jeśli przeżyjesz, jesteś kimś.
Gryfis zamyśli się tylko na moment.
- A władza? – zapytał.
- Władza nad Doliną? – Miles O’Rima zaśmiał się. – Nie. To za dużo. Władza to odpowiedzialność. Gdybym był gotowy przyjąć na siebie odpowiedzialność za kogokolwiek poza sobą, stałbym się częścią jakiejś grupy i znalazł sobie żonę.
- Ale kiedy ma się władzę, można zmieniać, ulepszać świat – upierał się Gryfis.
- A co takiego chciałbyś zmienić? – spytał Miles O’Rima.
Gryfis pomyślał o Złotym Yarze i bez wahania odpowiedział:
- Pozwoliłbym mieszkać w Dolinie kalekim koniom, tak żeby te które nie mogą stanąć na Torze nie musiały jej opuszczać.
- Dlaczego chciałbyś czegoś takiego?
- Bo uważam, że wszyscy, niezależnie od tego jak są sprawni, powinni mieć prawo do korzystania z pastwisk Doliny. Na Pustkowiu mówi się, że nigdzie nie ma lepszej trawy, niż tam.
- Ale to wszystko nie jest takie proste – powiedział Miles O’Rima. – Może kalekie konie nie byłyby szczęśliwe żyjąc w sąsiedztwie Toru, na którym nie są w stanie biegać? A może mieszkańców Doliny zrobiłoby się nagle zbyt wielu i trawy przestałoby starczać? Może też, zamiast zmieniać tę Dolinę, należałoby poszukać innej? Może jeszcze gdzieś rośnie równie dobra trawa?
Gryfis milczał zakłopotany. Pogubił się w tym wszystkim, co mówił Miles.
- Nadal chcesz tam iść? – spytał izabelowaty ogier.
- Tak. – Gryfis wyprostował się dumnie. – Zmienić świat, to jest coś, czego chcę dla innych, ale przede wszystkim chcę wygrać Wyścig dla siebie. Chcę być najlepszy.
- Po co?
- Lubię wygrywać.
- A jeśli ci się nie uda? – Miles O’Rima wciąż miał wątpliwości.
- Uda mi się – zapewnił Gryfis.
- Oby – usłyszał tylko w odpowiedzi.

- Dlaczego poszłaś z nami? – zapytał Futar, subtelny, kasztanowatosrokaty ogier. – Przecież nigdy nie interesowało cię bieganie.
- A ty? – odbiła pytanie China. – Przecież ciebie ściganie się też nigdy nie cieszyło.
Szli obok siebie, zostając nieco z tyłu za innymi młodymi końmi. Chyba zawsze tak chodzili. Na czele znajdował się Gryfis, a przy nim Chinde i Dechi. W pobliżu kłębili się też inni młodzi, których myśli rozpalał Wyścig: Brat Czar, Brat Jasn, Jack i Petra. Wędrowiec czasem był wśród nich, a czasem szedł sam. Myśli karego ogiera gnały daleko i nic nie było w stanie ich zatrzymać. Wiedział, że nie był szczęśliwy, ale nie wiedział, co dałoby mu szczęście. Dal zawsze szła sama, odległa i milcząca. Nikogo to jednak nie dziwiło. Ona taka po prostu była.
- Powiem ci, jeśli ty mi powiesz. – Futar nie patrzył na Chine, uważnie przyglądał się swoim kopytom.
- W porządku, ale ty zacznij – zgodziła się.
- Nigdy nie wiedziałem czego chcę – wyznał ogier. – Nigdy też w niczym nie byłem dobry. Nie byłem szybki, nie byłem silny, ani błyskotliwy. Wiem, że sam nigdy nie będę nikim szczególnym, nikim ważnym. Pomyślałem jednak, że jeśli będę przebywać z tymi, którzy wiedzą, czego chcą, którzy odnoszą sukcesy i grają ważniejsze role, ja też będę ważniejszy. Ja nie idę biegać, ja idę tam, gdzie idzie Gryfis.
China uśmiechnęła się smutno.
- Ja też idę do Doliny Wyścigu z jego powodu.
Futar uniósł głowę i spojrzał na nią. W jego oczach odbił się smutek, którego China nie spostrzegła.
- Kocham go – dodała.
- A on o tym wie?
China potrząsnęła głową.
- Nie wie i pewnie się nie dowie. Nie sądzę, że miałabym u niego jakiekolwiek szanse. Ale lubię na niego patrzeć. Jest taki piękny.

Lato dobiegło końca. Wkroczyli w góry i wiedzieli, że Dolina Wyścigu była już blisko. Na jednej z wąskich, kamienistych dróg spotkali wędrowców zmierzających w tą samą co i oni stronę. Było ich czworo, dwie klacze i dwa ogiery, wszyscy rośli, dobrze odżywieni, karej maści. Byli Końmi Wysokiego Rodu. Nosili uprząż trzeciego stopnia.
- Jestem Edward, to mój brat Alfons i nasze dziewczyny Eowina i Szeloba – przedstawił ich młody ogier o najbardziej dumnej postawie. – Idziemy na Tor. Będziemy biegać.
- My też idziemy biegać – odpowiedział na to Gryfis.
- Tułacze nie nadają się do tego – parsknął Edward pogardliwie.
- Ja nie jestem Tułaczem – zaprotestował Gryfis. Przez moment było mu żal, że wypiera się swojej rasy, ale to był tylko moment. Miał stać się kimś ważnym, dlatego nie mógł postąpić inaczej. – Poza tym, zamierzam wygrać Wyścig.
- Ty, mały? Chyba kpisz – zaśmiał się Edward i zmierzył Gryfisa wzrokiem. – Na pewno nie jesteś czystej krwi.
- Mów co chcesz.
Tej nocy Gryfis usunął z kopyt kamienie i ziemię. Młode konie Wysokiego Rodu niczego nie mogły spostrzec, a stały się przecież ich towarzyszami drogi.

Żaden z Tułaczy nie czuł się dobrze w obecności młodych Koni Wysokiego Rodu. Były od nich starsze o zimę lub dwie, ale górowały nad nimi wzrostem. Na dodatek Edward był hałaśliwy i bardzo pewny siebie. Z dumnie uniesioną głową przechwalał się i twierdził, że to on będzie zwycięzcą Wyścigu. Gryfis po raz pierwszy w życiu znalazł się w czyimś cieniu i doskwierało mu to dotkliwie.

Stali na skraju urwiska. Chyba zbłądzili. Droga urywała się nagle na kamienistym stoku, który opadał w stronę wąskiego żlebu. Żeby znaleźć pewne oparcie dla kopyt musieli zejść po tym stoku skręcając spory kawałek w lewo. Tam dopiero żleb rozszerzył się na tyle, że koniom nie groziłoby zaklinowanie się między skałami. Zadanie wydawało się bardzo karkołomne.
- Chyba musimy zawrócić – zawyrokował Gryfis.
- Co mały, pękasz? – zaśmiał się Edward.
- A ty, twardzielu, chcesz tam zejść? – spytał Gryfis gniewnie. Wiatr uderzył go w pysk, rozwiał jego długą, szarą grzywę. Przez moment wyglądał naprawdę majestatycznie.
To on wie, co jest słuszne. Jego powinniśmy słuchać – przemknęło Tułaczom przez głowy.
- Pewnie – parsknął Edward. – Ja tam zbiegnę. Zobaczycie moją klasę.
- Nie rób tego! To niemądre. – Eowina próbowała go powstrzymać.
- Niech biegnie na dół. Będzie jednego pyszałka mniej – fuknęła Petra.
- Nic nie jest tak oczywiste, jak się wydaje – rzuciła Dal w przestrzeń.
- On sobie poradzi. On jest najlepszy – poparł brata Alfons. – Ed, pokaż im.
- Pewnie. Leć. Złam sobie kark – rzuciła Perta.
Edward ruszył galopem w dół. Miał szeroki, dobrze umięśniony zad, co ułatwiało mu utrzymanie równowagi.
- Niezły jest – westchnął Futar zazdroszcząc Edwardowi tak siły, jak i odwagi.
- To mój brat – chełpił się Alfons.
Wyjdę na głupca i tchórza – pomyślał Gryfis.
Nagle przednie nogi złożyły się pod Edwardem i potężny ogier runął w dół koziołkując po urwisku.
Krzyk zamarł na pysku Eowiny.
- A więc i pyszałka można kochać – zauważyła Dal.
Ciało Edwarda zatrzymało się klinując między skałami. Przez moment był zupełnie nieruchomy.
Zabił się – przebiegło Tułaczom przez głowy.
Edward żył jednak. Wyprężył szyję i szarpnął się w górę. Jego przednie nogi znalazły oparcie na stoku, ale tylne dyndały w powietrzu. W każdej chwili mógł osunąć się głębiej i na dobre ugrzęznąć w wąskim żlebie.
- No to się doigrał – zauważyła Petra. – Już po nim.
- Jak to po nim? Ktoś musi mu pomóc – jęknęła Eowina.
Nikt się jednak nie poruszył. Tułacze nie przywykli by nieść pomoc innym. Niepisane prawo Pustkowia mówiło, że nie powinno się ryzykować swoim życiem, czy choćby wydatkować swojej energii robiąc coś dla innych. Tułacze żyli tylko i wyłącznie dla siebie.
- Śmierć nie raz przychodzi zbyt wcześnie. Kiedy jednak nie przyjdzie jest zaskoczeniem – powiedziała Dal.
Edward prężył potężną szyję. Wciąż walczył, ale nie potrafił się uwolnić z potrzasku.
Gryfis spojrzał na Alfonsa. Kary ogier z wytrzeszczonymi oczami przyglądał się walce swojego brata. On jednak, tak samo jak wszyscy, nie był gotowy udzielić Edwardowi pomocy.
- Zejdę do niego – zdecydował Gryfis.
- Zgłupiałeś? Chcesz tam utknąć tak samo jak on? – rzucił Jack.
- Ty też chcesz się popisać – zawyrokował Wędrowiec.
Gryfis jednak nie zwrócił uwagi na jego słowa. Powoli, bardzo ostrożnie zaczął schodzić z urwiska. Bał się, ale czuł, że to co robił było słuszne. Znał prawo Pustkowia, a jednak mierziło go zachowanie innych młodych koni. Czemu nie miał ryzykować? Pomóc komuś i jednocześnie poczuć dreszcz emocji, czy mogło być w tym coś złego? Życie było po to, by z niego korzystać.
Zatrzymał się tuż przy Edwardzie. Wtedy kary ogier znieruchomiał. Spojrzał na Gryfisa. W jego oczach kryła się nadzieja.
- Złapię cię za grzywę i spróbuję wyciągnąć – powiedział Gyfis.
- Nie dasz rady, mały.
- Nie gadaj głupot. Muszę – rzucił Gryfis. – To może boleć – ostrzegł jeszcze, po czym pochylił się i pochwycił zębami za grzywę Edwarda. Napiął mięśnie i szarpnął. Wyższy i grubszy od niego kary ogier wydał mu się niesamowicie ciężki.
Nie dam rady – pomyślał, ale w chwilę później pojął, że po prostu nie miał wyboru. Ciężar, który trzymał w zębach, był czyimś życiem. W tym momencie nie miało znaczenia, że to życie należało do pyszałka. Powoli zaczął cofać się w górę stoku ciągnąc Edwarda za sobą.
- On jest wspaniały – westchnął Futar patrząc na wyprężone w wysiłku ciało Gryfisa.
- Jest głupi – burknął Brat Czar.
Zaraz stracę zęby – pomyślał Gryfis. – Muszę go puścić.
Ciało karego ogiera wykonało konwulsyjny ruch. Tylne nogi Edwarda znalazły oparcie i ogier stanął samodzielnie przestając obciążać szczęki Gryfisa. Przez moment stali bez ruchu. Obaj nie czuli się najlepiej. Edward był poobijany i podrapany. Gryfis czuł narastający ból w karku. Następnego dnia trudno mu będzie ruszać głową. Był tego pewny. W końcu Edward otrząsnął się otrzepując sierść ze żwiru i drobnych kamieni.
- Dzięki, mały - powiedział.
- Mam imię – burknął Gryfis i razem wrócili na górę.
Mogłoby się wydawać, że to zdarzenie zmieni coś w ich relacjach, tak się jednak nie stało. Edward nie przestał się przechwalać, ani nazywać Gryfisa „małym”, co doprowadzało siwka do furii.

Do Doliny Wyścigu dotarli tuż przed rozpoczęciem sezonu jesiennego. Spodziewali się zobaczyć coś pięknego i niezwykłego. To co ujrzeli przekroczyło jednak ich najśmielsze wyobrażenia. Przed nimi rozpostarły się rozległe łąki wciąż jeszcze porośnięte bujną, soczystą trawą. W sercu Doliny znajdował się szeroki piaszczysty Tor o owalnym kształcie.
Nigdy nie biegałem na tak długim dystansie – pomyślał Gryfis. – A jeśli nie dam rady? – po raz pierwszy zwątpił w swoje możliwości.
Przytulony do Toru stał szary, kanciasty budynek, jedyny znany koniom w całym świecie, dom Koni Wysokiego Rodu zwany Miejscem Zatrzymania. Była to brzydka i posępna budowla, ale na Tułaczach i ona zrobiła ogromne wrażenie.
To nie było jednak jeszcze wszystko. Południowy kraniec Doliny unosił się lekko, przybierając kształt piaszczystych wzgórz. Za nimi rozpościerał się nieogarniony wzrokiem, falujący i pomrukujący złowrogo bezmiar wód. To było morze. Zrozumieli to od razu, choć nie widzieli go nigdy wcześniej.
W Dolinie powitał ich sędziwy skarogniady ogier noszący uprząż pierwszego stopnia. Poruszał się pewnie, choć jego lewa tylna noga kończyła się tuż za stawem skokowym.
Ten koń biega na trzech nogach – przemknęło przez głowę Gryfisa. – Chyba nikt nie może być twardszy, niż on.
- Jestem Trójnóg, najwyższy rangą uprzęży i najstarszy wiekiem. Witajcie w Dolinie Wyścigu – powiedział.
Potem oni zaprezentowali się. Edward dumnie wypiął pierś wymieniając imiona młodych koni Wysokiego Rodu. Gryfis przedstawił resztę.
- Oni są Tułaczami, ale ja jestem Koniem Wysokiego Rodu – dodał na koniec. Głos zadrżał mu lekko przy tych słowach.
- Ty? – Trójnóg zmierzył go bacznym spojrzeniem bladobłękitnych oczu. – Nie jesteś chyba czystej rasy?
- Jestem – odpowiedział Gryfis słabo.
- Nie wyrósł, bo życie na Pustkowiu jest ciężkie – rzucił Edward zaskakując tym wszystkich. – Ale w jego żyłach płynie najczystsza krew.
- Niech wam będzie – powiedział Trójnóg tylko.
Potem zapadła decyzja, że Edward i jego towarzysze stworzą drużynę, a Gryfis będzie biegał na własne kopyto. Młody siwek nie rozumiał jednak, co to znaczyło. Obyczaje i prawa Doliny były mu zupełnie obce. Słowa Trójnoga przepływały obok niego nie zapadając mu w pamięci. On wiedział tylko, że teraz musi dać z siebie wszystko i wygrać. Sądził, że ma czas na zrozumienie zasad rządzących Doliną.
Tułaczy żadne ustalenia nie dotyczyły.
Trójnóg pokazał Gryfisowi, Edwardowi i jego towarzyszą zimne, ciemne pomieszczenia w Miejscu Zatrzymania, w których mogli nocować. Tułacze mieli spać na dworze. W domu Koni Wysokiego Rodu nie było dla nich miejsca.
Gryfis zostawił ich za sobą bez żalu. Teraz miał być Koniem Wysokiego Rodu. Miał być zwycięzcą. Miał być kimś więcej, niż dotąd. Nikt spośród Tułaczy nie był mu też specjalnie bliski. Podziwiali go, gdy biegał. To było miłe. Niewiele jednak znaczyło. Nikt nie dzielił z nim jego marzeń. Nikt nie umiał podążyć za jego myślą. Co by się nie działo, ze wszystkim był sam. Na Pustkowiu co prawda wszyscy tak żyli. Gryfis jednak nie odnajdywał się w tym, nie akceptował istniejącego stanu rzeczy.

Kiedy po raz pierwszy stanął na Torze nogi drżały pod nim z podniecenia.
Muszę dać z siebie wszystko. Muszę być najlepszy – tylko o tym myślał.
Nie wiedział, kto dał sygnał do startu. W pewnym momencie konie po prostu ruszyły, a on razem z nimi. Z początku wszyscy biegli razem. Stopniowo jednak stawka zaczęła się rozciągać.
Gryfis przyspieszał z każdym krokiem. Nie wiedział jeszcze kto jest dobrym biegaczem, a kto nie. Pamiętał, że wśród Koni Wysokiego Rodu był rosły siwek, którego nazywano Mistrzem. Nie potrafił go jednak dostrzec w tłumie. Edward także odgrażał się, że wygra, ale Gryfis nie dawał mu wielkich szans. Kary ogier był zbyt masywny na dobrego biegacza.
Na półmetku ostatni z biegaczy zatrzymał się. To był Koń Wysokiego Rodu noszący imię Czarny Diament i uprząż trzeciego stopnia. Potężny, kary ogier tylko potrząsnął głową. Z godnością przyjął porażkę. Takie było prawo Wyścigu. Każdego dnia z biegu odpadały dwa konie – ostatni na półmetku i ostatni na mecie. Reszta biegała tak długo, aż nie wyłoniła spośród siebie zwycięscy sezonu.
Gryfis pędził z całych sił. Czuł jak inne konie napierają mu na plecy. Byli wśród nich Tułacze: Brat Czar i Futar. Co tam robił Futar? Był kary Edward i inne konie Wysokiego Rodu: siwek i kasztanka. Siwek? Czyżby miał za sobą Mistrza? Zagryzł wargi. Nie chciał dać się przegonić, chciał być najlepszy.
Pędził z całych sił. Tępy ból odezwał się w jego lewym, przednim kopycie, ale on nie zwolnił. Minął metę jako pierwszy. Futar i rosła kasztanka byli tuż za nim. Wygrał. Zwiesił głowę z trudem łapiąc oddech.
- Nie przeszarżuj, mały – usłyszał nad sobą głos Edwarda. Kary ogier także był bardzo zdyszany. – Nie dasz rady wygrywać codziennie i wcale nie musisz. Chodzi tylko o to, żeby utrzymać się w biegu, a potem wygrać ostatnie starcie.
Gryfis nie odpowiedział, ale pomyślał, że taka taktyka nie była czymś dla niego. On chciał wygrywać, chciał być podziwiany, najlepszy.

Następnego dnia znowu był pierwszy. Z Wyścigu nie odpadł jeszcze żaden Tułacz.
- Wreszcie powinien wygrać jakiś koń czystej krwi i o czystym sumieniu! – Gryfis zatrzymał się na korytarzu Miejsca Zatrzymania słysząc podniesiony głos klaczy. Nadstawił uszu i wstrzymał oddech. Podsłuchiwał. - Mógłby w końcu ktoś utrzeć nosa Mortiganowi.
- Jak na razie zapowiada się na to, że wygra ten przybłęda Gryfis – odparł na to głęboki głos ogiera. – A to nie jest to, o co nam chodzi.
- On nie da rady wygrać – zaprotestował inny ogier. – Zobaczycie, bardzo szybko się wypali. Jeszcze ze trzy biegi i odpadnie.
- A jeśli on jest taki jak Gryf. – Do rozmowy włączyła się druga klacz. W jej głosie nie słychać było niechęci, ani złości, a nutkę rozmarzenia. – Pamiętacie, jak on biegał? Był zawsze pierwszy od startu do mety, mimo, że też był Tułaczem.
- I dlatego nie ma po co o nim wspominać – rzuciła pierwsza klacz gniewnie. – Z resztą on też w końcu przegrał.
- Bo się zestarzał, a Gryfis jest młody – rozmarzona klacz nie zwróciła uwagi na reprymendę koleżanki. – On będzie coraz lepszy.
Tak, będę – powiedział sobie Gryfis w duchu. Nie wiedział kim był Gryf, nie widział go na Torze i nie znał jego historii, ale wiedział, że chce być taki, jak on.

Raz jeszcze wygrał, potem jednak zabrakło mu sił. Nie było jednak tak źle. Był dziesiąty, a wśród tych, którzy go wyprzedzili byli Mortigan, jego żona Wietrznica, Milton i Edward. Gryfis już wiedział, że wszyscy byli świetnymi biegaczami, a siwy Mirtigan nosił tytuł Mistrza Toru.
Gryfis obserwował go w czasie treningów. Siwek był zadziwiający. Wysoki o lśniącej sierści w galopie był naprawdę majestatyczny. Jednak chodząc utykał na lewą przednią nogę. Co mu się stało? Ile kosztowało go przezwyciężenie kalectwa? Gryfis czuł, że Mortiganowi należał się tytuł Mistrza. Bardzo chciał go jednak pokonać. Skoro nie dał rady być tak dobry jak Gryf i wygrywać każdego biegu, chciał chociaż zwyciężyć w ostatniej gonitwie. Wiedział, że kiedy sam zostanie Mistrzem, będzie z siebie bardzo dumny. Mortigan jednak nie był dumny. Wydawał się raczej nieśmiały i zagubiony. Owszem, miał żonę, syna i przyjaciół, miał też jednak wielu wrogów. Tego Gryfis nie potrafił zrozumieć. Zanim przybył do Doliny sądził, że życie Koni Wysokiego Rodu jest proste – wygrywasz – jesteś szanowany.
Tego dnia, gdy on był dziesiąty, China był trzecia. Na Pustkowiu nigdy nie zwrócił uwagi na tą skromną i niezbyt piękną klacz. Poszedł jej jednak pogratulować. Była w końcu Tułaczką.
- Nieźle ci poszło – powiedział.
- Dziękuję – wyjąkała i spuściła głowę. Nie mogła na niego spojrzeć. Czuła się zbyt zakłopotana. Długo zbierała się, żeby powiedzieć coś więcej. – Ty jesteś dużo lepszy – wyszeptała w końcu.
Gryfis nie odpowiedział. Już go przy niej nie było. Zbyt długo milczała. Uznał więc, że klacz nic więcej nie powie i odszedł.
Ból ścisnął serce Chiny. W oczach stanęły jej łzy. Gryfis jej pogratulował, ale tak naprawdę go nie obchodziła.

Starał się jak mógł, ale przez trzy następne dni wciąż był dziesiąty. Nie było to najgorsze miejsce, ale nie było też najlepsze. Z biegu tym czasem odpadł siwy Milton, jeden z groźniejszych przeciwników. Mortiganowi też nie wiodło się dobrze. W dwóch ostatnich biegach był gorszy od Gryfisa. Wszystko to nie podnosiło go jednak na duchu. Dręczył go ból w lewym kopycie. To ten ból nie pozwalał mu się skupić na biegu i wygrywać. Od bólu gorszy był jeszcze tylko strach, że będzie z nim coraz gorzej. Dlaczego miałaby być lepiej, skoro co dzień stawał na Torze?
China raz wygrała. Wtedy jednak nie poszedł jej już pogratulować. Nie zauważył nawet jej zwycięstwa. Był zbyt sfrustrowany swoimi porażkami. Już nie był dziesiąty, a czternasty. Na Torze tym czasem pozostawało coraz mniej koni.
Raz jeszcze sprężył się w sobie i był drugi. Tego dnia wyprzedził go tylko Mortigan. Potem znowu było gorzej. Był siódmy i ósmy. Tym czasem China znowu wygrała. A przecież Gryfis czuł, że mógł być najlepszy, że mógł być taki jak Gryf, gdyby tylko nie trawił go ten ból. Tak, sam zdeformował sobie kopyta. Pewnie dlatego bolały. Był głupcem? Nie. Wiedział, że nie miał wyboru. Bieganie jako Tułacz nie miało sensu. Świat był podły. Tak, to świat był podły.
Wciąż walczył i wciąż nie odpadał z Wyścigu, choć ani razu już nie wygrał.

Przyszedł dzień, że do biegu stanęło ich tylko sześcioro: Mortigan, Edward, Gryfis, Chinde, Dal i China. Mieszkańcy doliny byli niezadowoleni. Nie podobała im się taka liczba Tułaczy na Torze. Część z nich kibicowała Edwardowi, inni Gryfisowi. Mortigan choć już od paru sezonów nosił tytuł Mistrza nie był lubiany. Wielu mieszkańców Doliny życzyło mu klęski. Edward i Gryfis byli obcy, ale mieszkańcy Doliny w większości byli gotowi pogodzić się z tryumfem któregoś z nieznanych im młodych ogierów, żeby ktoś tylko pokonał Mortigana. Nie znaczy to jednak, że Edward i Gryfis byli naprawdę lubiani.
Niejedna od lat samotna klacz wzdychała do nich. Obaj mogli się podobać. Edward był wysoki, atletyczny, może tylko nieco zbyt ciężki. Smukły Gryfis o długiej, jasnej grzywie, gdyby był klaczą, mógłby zostać uznany za piękność. Jednak ich charaktery, choć zupełnie inne, skutecznie zrażały do nich mieszkańców Doliny. Edward był zbyt pewny siebie i pyskaty. Gryfis natomiast był zamknięty w sobie i skoncentrowany tylko i wyłącznie na biegu. Nie taka jednak była jego prawdziwa natura. Owszem, Gryfis z trudem nawiązywał bliskie kontakty z innymi końmi. Zawsze jednak czuł się samotny i śnił o tym, by dzielić z kimś swoje marzenia. Czy można było jednak z kimkolwiek dzielić marzenie o zwycięstwie? Nie wiedział tego, nie mógł jednak się nad tym zastanawiać. Stronił od koni i myślał tylko o biegu, bo zmagał się z bólem i nie potrafił znaleźć sposobu, by od niego uciec. Bolały go kopyta, zwłaszcza lewe przednie i każdego dnia ten ból stawał się bardziej nieznośny. Teraz przyprawiał go prawie o szaleństwo. Mimo to starał się biec najszybciej, jak mógł. Czym mniej koni było na Torze, tym łatwiej było odpaść z biegu. Musiał więc dać z siebie wszystko. Tego dnia zostanie ich tylko czworo, następnego dwoje. Musiał wytrzymać jeszcze tylko dwa starty.
Na półmetku ostatnia była Dal. Na klaczy nie zrobiło to jednak większego wrażenia.
Gryfis wciąż biegł, choć ból w lewym kopycie osiągnął poziom przyprawiający go o szaleństwo. Każde uderzenie lewej nogi o ziemię rozdzierało mu czaszkę, mimo to czuł, że musi biec coraz szybciej. Czym szybciej dopadnie do mety, tym szybciej koszmar biegu się dla niego skończy. Być może też, już więcej nie da rady wystartować. O tym też pomyślał. Musiał więc wszystkim pokazać, jak był dobry.
- Stój! – usłyszał za sobą wołanie Edwarda. Kary ogier był bardzo zdyszany.
Mam lepszą kondycję, niż on – przebiegło Gryfisowi przez głowę i na moment go ucieszyło. Potem ból przypomniał o sobie. Gryfisowi wydawało się, że zaraz skona, bieg jednak dalej wyrzucając daleko przed siebie nogi w rozpaczliwym podrygu.
- Stój, mały! Stój! – Edward wciąż wołał za nim. Nie zareagował na to.
- Stój, Gryfis! – kary ogier po raz pierwszy nazwał go po imieniu. Co on wymyślił?
- Ja się zatrzymam, a ty wygrasz?! – odkrzyknął na moment odwracając głowę. Wiedział, że jeśli zwolni, ból nie pozwoli mu się już rozpędzić. Z resztą, dlaczego miałby się zatrzymać na Torze?
Edward sprężył się w sobie. Przekraczało to prawie jego możliwości, a jednak przyspieszył. Oddał dwa długie skoki i doszedł Gryfisa. Dyszał ciężko, z trudem łapiąc oddech. Był za gruby na biegacza i wiedział już o tym doskonale. Skoczył jednak raz jeszcze. Wbił zęby w kark Gryfisa i nie zwalniając rzucił się na ziemię. Upadli razem. Ciało Gryfisa przetoczyło się po ciele Edwarda i zupełnie zaskoczony siwy ogier uderzył grzbietem o nawierzchnię Toru. Kiedy jego kopyta znalazły się w górze zrozumiał, że już nie zdoła się podnieść. Ból wciąż pulsował w jego nodze. Puszka kopytowa rozpękła na dwie części. Z koronki płynęła krew.
Chinde nie zwróć uwagi na dramat rozgrywający się tuż przed nim. Minął rywali biegnąc po zwycięstwo. Pędząca za nim China zatrzymała się jednak przy nich.
- Co z nim? – spytała.
Gryfis leżał z zamkniętymi oczami. Łzy bólu ciekły po jego ganaszach.
- Pękło mu kopyto – odpowiedział Edward.
Mortigan biegnący dotąd na końcu stawki zrozumiał nagle, że nie odrobi już strat. Gryfis nie był w stanie wstać, a Edwarda i Chine nie obchodził już Wyścig. Zwolnił i minął ich truchtem. W ten sposób zakończył bieg z drugą lokatą. Wiedział już, że stracił tytuł na rzecz Tułacza Chinde. Młody deresz promieniał z dumy ciesząc się zwycięstwem. Nie obchodził go los tego, który razem z nim przybył do Doliny Wyścigu z Pustkowia.
Parę Koni Wysokiego Rodu podeszło do tych, którzy nie zakończyli biegu. Mortigan też był wśród nich.
- Nie wolno zatrzymywać się na Torze – powiedział Trójnóg stanowczym tonem.
- Mam to gdzieś! – rzucił Edward. – Czy ktoś widział Jedyną?
- Powinna być nad morzem – powiedział Mortigan.
- Muszę ją znaleźć.
- Pomogę ci.
- China, zostań z nim – Edward zwrócił się do klaczy zupełnie nie zwracając uwagi na Trójnoga. – Nie pozwól mu się podnieść. Sprowadzę pomoc. Jedyna długo żyła na Pustkowiu, powinna wiedzieć, co zrobić.
China skinęła głową
W chwilę później trzy kare konie i jeden siwy ruszyły galopem w stronę morza. Byli to Edward, Mortigan i ich partnerki Eowina i Wietrznica. Edward i Mortigan biegli, choć obaj byli zmęczeni po zmaganiach na Torze. Zlanemu potem Edwardowi wciąż nie udało się opanować oddechu. Robili to dla Gryfisa. Dlaczego właśnie oni?
China usiadła obok leżącego ogiera. Zwiesiła głowę. Po pysku Gryfisa wciąż płynęły łzy. Konie Wysokiego Rodu zaczęły rozchodzić się do swoich spraw. W końcu China została z Gryfisem sama. Czuła się bardzo mała i nieważna siedząc na krawędzi szerokiego, piaszczystego Toru w sercu Doliny Wyścigu.
Wydawało jej się, że minęła cała wieczność zanim Edward znowu pojawił się przy niej. Towarzyszyła mu niemłoda już klacz o stalowoszarej sierści. Postawa świadczyła, że była Koniem Wysokiego Rodu, jej sierść nie lśniła jednak, a ciało znaczyły blizny. Mortigan, Wietrznica i Eowina także wrócili, ale pozostali na uboczu. Towarzyszył im jeszcze ich syn, siwy Hajzum. Z Tułaczy jednak nie przyszedł nikt. Klacz pochyliła się nad Gryfisem.
- Nie jest dobrze – powiedziała po chwili głośno, potem zwróciła się już tylko do niego. – Zaraz opatrzę ci kopyto. Ostrzegam, to będzie bolało. Będę zmieniać ci te opatrunki codziennie. Kiedy trochę wydobrzejesz, nauczę cię, jak je robić. Długo będziesz ich potrzebował. Przynajmniej przez zimę i wiosnę nie powinieneś opierać się na tej nodze.
- A kiedy będę mógł znowu biegać? – spytał Gryfis. Głos miał schrypnięty i zdławiony tak, że China ledwo go poznała.
- Biegać? – zdziwiła się Jedyna. – Jeśli wszystko dobrze pójdzie, może za dwie zimy wrócisz na Tor, jeśli nie... Już nigdy możesz nie móc biegać.
- To po co ja mam żyć? – zajęczał Gryfis. Był młody. Dwie zimy wydawały mu się niewyobrażalnie długim okresem czasu.
- Po co żyć? – Jedyna go nie skarciła, ona sama sobie zadała to pytanie. Spojrzała w stronę, gdzie między górskimi szczytami widniała wąska droga łącząca Dolinę Wyścigu z Pustkowiem. – Musisz znaleźć w swoim życiu coś, co zastąpi ci Wyścig – powiedziała w końcu. – Coś takiego musi być.
Kiedy przyszła do Doliny została przyjęta do drużyny Ziuty, niemłodej już klaczy o zielonkawej sierści. Ziuta nosiła uprząż pierwszego stopnia, ale Wyścig zbytnio jej nie interesował. Często ze smutkiem patrzyła w stronę Bramy Doliny. Kiedyś Jedyna zapytała ją o to.
- Był ogier, którego kochałam – odpowiedziała Ziuta ze smutkiem. – Odszedł na Pustkowie, a ja bałam się iść z nim.
- Może kiedyś wróci – Jedyna próbowała pocieszyć swoją zwierzchniczkę.
- Nie. Nie on. – Ziuta potrząsnęła głową. - On jest na to zbyt dumny. – Zamilkła na moment, ale kiedy spostrzegła, że Jedyna nie pojmuje jej słów, wyjaśniła. – On był Mistrzem Toru, ale zestarzał się i stracił tytuł. Dlatego odszedł.
Jedyna nic na to nie odpowiedziała. Nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Ziuta tym czasem coraz częściej patrzyła w stronę Pustkowia. W końcu znikła. Nie pożegnała się z nikim, gdy odchodziła szukać tego, którego kochała. Dowództwo w ich drużynie objął złotokasztanowaty Wiatr, a Jedyna tak jak przedtem jej zwierzchniczka zaczęła popatrywać w stronę Pustkowia. Ziuta znała emocje, które jej były obce. Ziuta wiedziała za czym tęskniła.
Gryfis wył z bólu, gdy Jedyna zaciskała opatrunek z liści na jego strzaskanym kopycie. Potem Edward pomógł mu wstać i odprowadził go do Miejsca Zatrzymania. China została przy siwym ogierze na noc. Nikogo nie obchodziła jej obecność w Domu Koni Wysokiego Rodu.

Po przebudzeniu Gryfis czuł się dziwnie. Poprzedniego dnia płakał z bólu i żalu. Jego marzenie o zostaniu Mistrzem legło w gruzach. Wydawało mu się, że tego nie zniesie, że wraz ze snem przyjdzie na niego śmierć. Tak się jednak nie stało. Żył nadal. Czuł się pusty, ale spokojny. Niczego nie miał, niczego nie mógł więc już stracić. Teraz powinien zastanowić się nad nową drogą. Jedyna musiała mieć rację. Musiało się liczyć jeszcze coś oprócz Wyścigu.
Nagle zesztywniał. Poczuł obok siebie ciało śpiącej klaczy. Co China robiła obok niego? Czy spędziła z nim całą noc? Zatrzymała się koło niego, kiedy Edward go przewrócił. Czy była przy nim od tamtej pory? Dlaczego?
Trącił Chine nosem. Klacz nerwowo poderwała głowę i spojrzała na niego lękliwie. Obudził ją i przestraszył.
- Byłaś cały czas ze mną? – spytał. Głos wciąż miał schrypnięty.
- Tak – odparła.
- Dlaczego?
- Bo nie było nikogo innego. – Jeszcze nie potrafiła mu powiedzieć, co do niego czuję.
Podniosła się.
- Czy to wystarczający powód, żeby interesować się kimś, kto stał się nikim? – Spytał o to, a jednak w jego głosie nie było rozpaczy, którą słyszała poprzedniego dnia.
- Nie jesteś nikim – odparła. – Jesteś dobry i odważny. Ktoś taki nie może być nikim.
- Dobry i odważny – powtórzył kładąc pysk na ziemi. Co właściwie znaczyły te słowa? Jakie miały znaczenie? Jeszcze nie wiedział.
- Odpoczywaj – powiedziała. – Niedługo wrócę – dodała i wyszła.
Poszła do Tułaczy.
- Jak Gryfis? – zapytała ją na powitanie Petra. Nikogo innego zbytnio to nie obchodziło.
- Rozłupał sobie kopyto. Przynajmniej przez dwie zimy nie będzie mógł biegać.
- Dostał to co chciał – rzucił Chinde dumnie prężąc pierś.
- Jak możesz? – jęknęła China. – W ogóle nie obchodzi cię jego cierpienie? Nikogo z was nie obchodzi? Nikt się nim wczoraj nie zainteresował. A przecież Gryfis był naszym towarzyszem. Czasem wydawało mi się nawet, że był naszym przywódcą.
- Źle ci się wydawało – zauważył Jack. – Owszem, podziwialiśmy Gryfisa, bo był świetnym biegaczem. Teraz jednak już nie jest.
- Na co mu było udawanie Konia Wysokiego Rodu? – dorzucił Brat Jasn.
- Chciał móc wpływać na życie Doliny, zmieniać je na lepsze. To szczytny cel.
- Ale bezsensowny – skwitował jej słowa Chinde. – Po co mamy coś zmieniać w Dolinie? Na razie się nam tu podoba. Kiedy przestanie się nam podobać, odejdziemy.
- A więc teraz z Gryfisem nikt nie odejdzie? – Nagle uświadomiła sobie, że skoro Gryfis nie będzie mógł biegać, nie będzie też mógł pozostać w Dolinie Wyścigu. Takie było prawo.
- Nie. – Chinde potrząsnął głową. – Na razie nam się tu podoba.
Zrozpaczona China przesunęła wzrokiem po pyskach towarzyszy. Naprawdę nikt nie pójdzie? Naprawdę nikt? Chciała krzyczeć. Nie powiedziała jednak niczego.
- Jeśli kochasz Gryfisa, powinnaś iść z nim – powiedziała Dal nagle nie patrząc na Chine. – Jednak to tylko twoja sprawa, a nie nasza.
- A ty? – spytała zaskoczona China. – Nie chciałabyś wrócić na Pustkowie? Może odszukać Aresa?
- Nie. – Dal wciąż nie patrzyła na nią. – Po co mam tam wracać? Tu jestem tak samo samotna, jak tam. Po co też miałabym szukać Aresa? Czy jest coś, co on może mi dać, czego ja nie mogę dać sobie sama? Skoro nie wiem nic o istnieniu czegoś takiego, tego nie ma.
Chinie stanęły w oczach łzy.
- Futar, czy mógłbyś odprowadzić mnie do Miejsca Zatrzymania? – spytała łamiącym się głosem.
- Oczywiście.
Chciała z nim porozmawiać. Wiedziała jednak jak był nieśmiały. Dlatego nie wystawiła go na próbę, nie zapytała o nic, przy innych młodych Tułaczach. Oni i tak się z nich śmiali.
- Zdecyduj się! – krzyczał za nimi Chinde. – Interesuje cię Gryfis, czy Futar?!
China i Futar milczeli dopóki nie odeszli od grupy Tułaczy, tak daleko, że ich głosy nie były już słyszalne.
- Mówiłeś, że wyruszyłeś do Doliny Wyścigu ze względu na Gryfisa. Czemu teraz chcesz tu zostać? Wyścig nie zaczął cię chyba interesować? – W jej głosie nie było wyrzutu. Chciała tylko wiedzieć.
- Gryfis poniósł klęskę – powiedział Futar cicho. Nie patrzył na Chinę, a na swoje kopyta. – Mówiłem ci, że nie jestem dość silny, by samemu radzić sobie z życiem. Chcę się trzymać tych, którzy wygrywają,
- Gryfis jest silny, on jeszcze będzie wygrywał – zapewniła China. Głos jej drżał.
- Może, ale ja nie jestem gotowy ryzykować. Poza tym… - zająknął się. – Boję się, że Gryfis nie przetrzyma zimy w górach, nie na trzech nogach. Nie chcę zobaczyć jego śmierci. Jestem tchórzem. Przepraszam.
- W porządku.
Nie powiedzieli już niczego więcej. Futar odprowadził ją do drzwi Domu Koni Wysokiego Rodu. Tam się pożegnali. China nie poszła jednak do Gryfisa. Zatrzymała się przed wejściem do zajmowanego przez niego pomieszczenia. Oparła czoło o zimną, kamienną ścianę i rozszlochała się.

- Czemu płaczesz?
Podskoczyła gwałtownie. Kto ją zobaczył w tak upokarzającej sytuacji?
Przed nią stał rosły, kary ogier – Edward. Czemu tu przyszedł? Czemu się nimi interesował? Czemu on?
- Przez moich towarzyszy – siąknęła nosem. – Byłych towarzyszy – poprawiła się. – Teraz, kiedy Gryfisowi to się stało, on już ich nie obchodzi. – Nie wiedziała, czemu to powiedziała. Czy ten dumny, pyskaty Edward mógł coś takiego zrozumieć?
- Przykro mi – powiedział jednak. Jego głos brzmiał ciepło i spokojnie. Pokrzepił Chine.
- Przyszedłem poinformować was, jak zakończyły się obrady. – Edward zmienił temat. – Trójnóg chciał nas wszystkich zdyskwalifikować i przyznać nam ostatnią lokatę. Mortigan jednak zaprotestował. Zaskoczyło mnie jak wiele koni popiera jego poglądy. W końcu uznano, że my troje zakończyliśmy Wyścig z trzecią, czwartą i piątą lokatą. Średnio przyznano nam wszystkim lokatę czwartą, a po obliczeniu średnich zajęliśmy trzecie miejsce. Zwycięzcą jest Chinde, a drugi jest Mortigan. To dla niego spory cios, ale trzyma się dzielnie. – Edward uśmiechnął się.
- Dla nas to i tak bez znaczenia – powiedziała China. Używając słowa my nie myślała o Edwardzie. – Gryfis musi odejść z Doliny. Tyle wiem o prawie Wyścigu. Wiem też, że pójdę z nim. Ja pójdę i nikt inny.
- Nie powinnaś przejmować się tymi, którzy nie mają dla nas znaczenia – stwierdził Edward.
Zaskoczona China zesztywniała. Czyżby się pomyliła co do niego? Czyżby on też radził jej zapomnieć o Gryfisie?
- Chodziło mi o to, żebyś się nie przejmowała – powiedział kary ogier widząc niepokój w jej oczach. – Pójdę z wami.
- Ty? – Chinie kręciło się w głowie. Jej świat już któryś raz w czasie ostatnich dwóch dni przewrócił się do góry nogami.
Nagle coś sobie jednak przypomniała.
- Ale… Czy wiesz, że on nie jest Koniem Wysokiego Rodu?
- Spodziewałem się tego – przyznał Edward. – Mam przecież oczy.
- On udawał – dodała China. – Chciał żyć jak wy, zostać Mistrzem Toru. Chciał decydować o życiu Doliny, uczynić je lepszym. On miał wiele planów i marzeń. Sam zdeformował sobie kopyta, żeby wyglądały jak wasze. Może dlatego mu się to stało.
Edward nic nie powiedział. Skinął tylko głową.
- Nie przeszkadza ci to? – zdziwiła się China.
- Nie – Edward pokręcił głową. – Ja go rozumiem.
- Ty?
- Ja – parsknął gniewnie. – Mogę być pyszałkiem, ale nie jestem głupcem. Chodźmy w końcu do niego, niech się dowie, co postanowiła rada Doliny.

Gryfis spokojnie wysłuchał tego, co Edward miał mu do powiedzenia. Słowa przepływały obok niego, nie miały już jednak znaczenia. Mógł być kimś. Mógł wygrać Wyścig. Wszystko to było już jednak stracone, minione, a więc nieważne.
Dopiero kiedy Edward powiedział, że on i China odejdą z nim razem z Doliny skupił uwagę. Jeszcze nie myślał o tym, że będzie musiał odejść. Tak jednak było. On też znał ten kawałek prawa Doliny.
- Dlaczego chcecie to zrobić? – spytał.
- A dlaczego nie? – parsknął tylko Edward. – Po co mam zostać tutaj? Już wiem co to Wyścig. Wiem też, że jestem dobry. Skoro ciebie nie będzie na Torze, nie będę miał godnego siebie przeciwnika.
- Dumny jesteś – zauważył Gryfis. – Ale pamiętaj, że mnie nie pokonałeś.
- Ale może jeszcze pokonam. Chyba Tor nie będzie nam jednak potrzebny, żeby się z sobą zmierzyć.
Obaj mówili tak, jakby wypadek Gryfisa nie był niczym poważnym i jakby to, czy siwek wróci do biegania nie stało pod znakiem zapytania. Może Edward w to wierzył. Sam Gryfis nadrabiał miną. On nie wierzył, że wyzdrowieje. Nie zamierzał się jednak poddać. Rozpaczał już wystarczająco długo. Teraz znowu musiał unieść wysoko głowę. Łatwo było to sobie postanowić, trudniej zrobić, zwłaszcza, że jeszcze nie wiedział, co to znaczyło.
- Wiecie co – rzucił – zniknijcie mi oboje z oczu. Muszę pomyśleć.

Edward tym czasem miał już wszystkie rozmyślania za sobą. Poprzedniego dnia podjął decyzję, że odejdzie na Pustkowie z Gryfisem. Kiedy powiedział o tym swojej partnerce Eowinie, uznała, że podjął słuszną decyzję. Kiedy powiedział o tym bratu, Alfons potrząsnął głową z dezaprobatą.
- Wrócić na Pustkowie? Przecież to bez sensu. Tu jest lepszy klimat, więcej trawy. Jest też Wyścig. Ze mnie żaden biegacz. – Alfons, choć był młodszy, był jeszcze masywniejszy i grubszy, niż brat. – Ale ty? Ty możesz kiedyś zostać mistrzem. A nawet jeśli nie… I tak będzie nam się tu żyło dużo lepiej, niż na Pustkowiu.
- Ale Gryfis musi odejść.
- I co z tego? Czy to twój przyjaciel lub krewny, żebyś się nim przejmował? To tylko dumny dzieciak, który okazał się słabszy, niż myślał.
- Właśnie! – Edward podniósł głos. – On cię nie obchodzi, bo tu nikt nikogo nie obchodzi. A ja nie chcę tak żyć. Póki się wygrywa, póki jest się zdrowym, wszystko jest w porządku. A co potem? Teraz jestem młody, ale nie zawsze będę. Każdemu z resztą może się przydarzyć taki wypadek, jak Gryfisowi. Co, gdyby przytrafił się mnie? Kogo bym wtedy obchodził?
- Mnie – zapewnił Alfons. – Jestem przecież twoim bratem.
- Bratem – westchnął Edward i parsknął. – Ale kiedy zsunąłem się ze skarpy, to Gryfis zszedł, żeby mi pomóc, a nie ty. Nikim dla niego nie byłem, a jednak zaryzykował dla mnie.
Alfons milczał. Czuł się lekko zmieszany.
- A ty, mówisz że jesteś moim bratem, ale nie chcesz dla mnie zrezygnować z wygód Doliny.
- Bo to głupota – burknął Alfons. Zapomniał już o zakłopotaniu. – Odbiło ci na punkcie tego dzieciaka i nie mogę zrozumieć dlaczego.
- On nie jest dzieciakiem. – Edward był coraz bardziej zdenerwowany. – Myślę, że nie jest młodszy od ciebie. Z resztą… Widzę, że tego nie rozumiesz. A ja nie chcę żyć ani według praw Wyścigu, ani Pustkowia. Chcę żyć wśród koni, które złamią dla mnie prawo, wśród koni, którym mogę zaufać. Gryfisowi ufam. On mnie uratował. Uratował, chociaż nie musiał. A ja uratowałem jego i czułem, że w końcu zrobiłem coś, co należało zrobić. – Oczy Edwarda zabłysły żywym ogniem. – Całe życie goniłem za przyjemnościami i było mi dobrze. Ale to nie było to. Wygody, trawa, nawet tytuł mistrza, to wszystko tak naprawdę się nie liczy. Wszystko co możemy mieć, jest w nas. Możemy żyć, jak chcemy. Nie musimy przestrzegać żadnych praw, ale musimy zacząć się wspierać. Gryfis to zrozumie. Wierzę w niego.
- Tobie zupełnie odbiło – skwitował wystąpienie brata Alfons.
- A więc nie pójdziesz ze mną?
- Nie. – Alfons potrząsnął głową. Był zbyt zdenerwowany by wywód Edwarda mógł do niego dotrzeć. – Mogę się założyć, że po zimie w górach szybko tu wrócisz.
- Żal mi, że mam takiego brata – odpowiedział Edward.

O co im chodzi? – to pytanie powracało do Gryfisa raz po raz, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Dlaczego Edward chciał z nim odejść? Dlaczego tak bardzo się nim przejmował? Współczucie nie było wystarczającym wytłumaczeniem. Tego Gryfis był pewien.
Czy oni widzą we mnie coś, czego ja nie widzę?
China wróciła i zatrzymała się w drzwiach. Przez jakiś czas włóczyła się wokół Toru. W końcu jednak musiała przyjść do niego. Nie miała dokąd pójść. Nie chciała więcej rozmawiać z młodymi Tułaczami. Nie czuła się już jedną z nich.
Gryfis przyjrzał się jej. Nie była ładna, ale nie była też brzydka, a oryginalne umaszczenie dodawało jej uroku. Nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Na Pustkowiu na nikogo nie zwracał uwagi, zbyt był skupiony na swoich marzeniach i planach. Chciał zmieniać świat, ale chciał też błyszczeć, chciał wygrywać. Teraz, kiedy to wszystko było poza jego zasięgiem, zaczął inaczej postrzegać rzeczywistość. Dlatego mógł odkryć, że China się w nim zakochała. Mógł zrozumieć, że kochała go na Pustkowiu i potem na Torze, kiedy wygrywał. Wszyscy go wtedy podziwiali. To było oczywiste. Dlaczego jednak z nim została, kiedy wszystko stracił? To było dla niego nie do pojęcia.
- Dlaczego? – zapytał głośno.
- Dlaczego co? – zdziwiła się China.
- Dlaczego mnie kochasz?
- Nie wiem. – Była zmieszana. Spuściła głowę.
- Wymyśl coś, cokolwiek, żebym mógł zrozumieć – poprosił.
China nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.
- Bo w tobie jest światło – wyrzuciła z siebie.
- Światło? – powtórzył. – Co to znaczy?
- Nie wiem. – W końcu zebrała się na odwagę, uniosła głowę i spojrzała na niego. – Może chodzi mi o nadzieję. Widzę w tobie nadzieję na coś, co zadowoli ciebie i mnie.
Nadzieja? Jeszcze niedawno zastanawiał się, czy kiedyś wyzdrowieje i będzie mógł wrócić na Tor. Jednak nawet jeśli miało się tak stać, była to przyszłość dla niego zbyt odległa w czasie, by mógł na nią czekać. Był młody. Chciał żyć tu i teraz. Chciał żyć. Wciąż chciał. I wiedział, że był wystarczająco silny, by sobie w życiu poradzić, nawet jeśli już zawsze miał chodzić na trzech nogach.
Z trudem podniósł się z posłania i pokuśtykał ku Chainie.
- Dziękuję – wyszeptał, po czym położył jej głowę na kłębie przytulając się do niej. Nie mógł powiedzieć, że ją kocha, bo jeszcze jej nie kochał. Wiedział jednak, że z czasem odnajdzie w sobie uczucia, które tak dobrze znała China.
- Połóż się. Nie powinieneś wstawać – powiedziała cicho.
- Jeśli ty położysz się przy mnie – odpowiedział.

Odeszli z Doliny tuż przed rozpoczęciem zimy. Gryfis potrzebował czasu, żeby nabrać wprawy w poruszaniu się na trzech nogach i nauczyć się zmieniać sobie opatrunki na roztrzaskanym kopycie. Odeszli we czworo: Gryfis, China, Edward i Eowina. Alfons próbował jeszcze nakłonić brata do zostania w Dolinie Wyścigu. Nie potrafili się jednak porozumieć. Wszystko co mówił Edward było dla jego brata niepotrzebnym, romantycznym szaleństwem. Czym Alfons więcej o tym mówił, tym Edward był bardziej pewny, że droga którą wybrał była słuszna. Bolało go jednak, że Alfons nie potrafił go zrozumieć, że był tak samo bezduszny, jak konie rządzące Doliną.
W dniu, gdy odchodzili pożegnała się z nimi tylko Jedyna. Ona też przez jakiś czas tkwiła pod ścianą Miejsca Zatrzymania odprowadzając ich wzrokiem.
- Może coś tam znajdą – powiedziała sama do siebie. – Może w tym świecie coś jest.
Coś było. Mortigan o tym wiedział. Nie musiał tego szukać. On cały swój świat nosił w sercu. Miał Wietrznicę. Mógł więc nie przejmować się tym, co myślą o nim Konie Wysokiego Rodu i im na przekór wciąż wygrywać. Lubił wygrywać. Wiedział jednak, że kiedy bezpowrotnie straci tytuł mistrza, opuści Dolinę. Miał dokąd pójść. Miał na Pustkowiu starego przyjaciela. To dawało poczucie bezpieczeństwa, a bezpieczeństwo było ważne.

Wiosna powoli budziła jałową ziemię Pustkowia do życia. Coraz częściej zdarzały się dni, gdy jeszcze wciąż blade promienie słońca wypełniały członki przyjemnym ciepłem pozwalającym zapomnieć o dziesiątkach zimowych dni, gdy ciało przeszywał chłód.
Kasztanowata Tait patrzyła w dal. Była młodą klaczą, nie była już jednak dzieckiem. W łonie nosiła źrebię, które niedługo miało przyjść na świat. Większą część dzieciństwa spędziła samotnie wędrując po górach. To ukształtowało jej charakter. Nie potrzebowała niczyjego towarzystwa. Była samowystarczalna i nie wiedziała co to samotność. Obecność innych koni raczej ją męczyła. Dlatego nawet teraz, gdy odnalazła miłość, często włóczyła się samotnie wśród skalnych rumowisk. Nie była jednak nieszczęśliwa. Znalazła swoje miejsce w świecie. Jej mąż, Sylas, pokazał jej coś, o czym jako samotne dziecko nie miała pojęcia – oddanie.
Nagle spostrzegła ruch na górskim szlaku. Od południa, od strony Doliny Wyścigu zmierzały ku nim cztery chude konie. Ten, który je prowadził ciężko utykał.
Tait wysunęła się z pomiędzy skał i pogalopowała w stronę obozowiska grupy. Musiała poinformować naczelnika o zbliżających się wędrowcach. Nie śpieszyła się jednak zbytnio. Pękaty brzuch nie pozwalał na rozwinięcie dużej prędkości.

Maciej-Gwiazdor, potężny, nie młody już kasztan o ciele naznaczonym wieloma bliznami, wyszedł na spotkanie wędrowcom. Był naczelnikiem grupy już od wielu zim. Wielu Tułaczy żyło już pod jego opieką. Nie wszyscy potrafili jednak pozostać na stałe stając się częścią grupy. Teraz zastanawiał się, czy ci nowi zostaną z nimi na długo. Było to mało prawdopodobne. Młodych zawsze gdzieś gnało.
Przybysze byli bardzo chudzi. Najgorzej wyglądał idący na czele siwek o długiej, jasnej grzywie. Ciężko utykał. Nie opierał się na lewej przednie nodze. Kopyto miał zdeformowane i przerośnięte. U jego boku szła koścista, srokata klacz. Oni dwoje byli Tułaczami. Towarzyszyły im dwa kare Konie Wysokiego Rodu – ogier i klacz. Kary ogier był w lepszej kondycji niż inni, ale zima na wszystkich odcisnęła swoje piętno.
- Witajcie – powiedział potężny kasztan, gdy znaleźli się tuż przed nim. – Jestem Maciej-Gwiazdor, naczelnik tej grupy.
- Ja jestem Gryfis – powiedział siwek. Wyglądał rozpaczliwie, ale jego głos brzmiał pewnie. – A to moi przyjaciele China, Edward i Eowina. Szukamy grupy, która będzie gotowa nas przyjąć i naczelnika, który udzieli nam ślubów.
- Moja grupa jest gotowa was przyjąć – oznajmił Miaciej-Gwiazdor. – Jeśli chcecie, znajdziecie miejsce przy naszym ognisku. Nie mogę jednak udzielić ci ślubu. Sam powinieneś o tym wiedzieć. Jesteś przecież kaleki. – Tak, takie było prawo. Kalekie konie nie mogły zawierać związków małżeńskich.
- Nie jestem. – Gryfis potrząsnął głową. – Uległem wypadkowi, ale wyzdrowieję. Nawet jednak, gdyby nie miało się tak stać, nie ma to znaczenia. – Jego głos wciąż był spokojny. On o nic nie prosił. Niczego też nie żądał. On po prostu oznajmiał fakty. Swoim opanowaniem i pewnością siebie robił na Macieju-Gwiazdorze wrażenie. – Nie jestem kaleką. Przeżyłem zimę w górach. Nie każdemu by się to udało. Przyjaciel nadał mi też drugie imię. Jestem Gryfis Niepokonany.
Drugie imię było wśród Tułaczy dowodem dojrzałości i siły. Opisywało też charakter tego, który je nosił. Koń mógł sam nadać sobie drugie imię. Częściej jednak nadawali je przyjaciele jako wyraz wdzięczności, czy podziwu. W sumie jednak niewielu Tułaczy je nosiło. Posiadanie drugiego imienia, czy prawa do niego, było wymagane przy zawieraniu związku małżeńskiego. Prawo do drugiego imienia traciły konie kalekie i te, które dopuściły się zbrodni. Zawsze jednak zdarzały się wyjątki.
- W porządku – zgodził się Maciej-Gwiazdor. – Udzielę ci ślubu.
- Dziękuję. – Gryfis skłonił głowę. W jego głosie nie słychać było jednak wdzięczności. To było kurtuazyjne podziękowanie. On brał to, co mu się należało potwierdzając tym swoją siłę. Był niepokonany i już o tym wiedział. Wiedzę tę zawdzięczał jednak wsparciu Chiny i Edwarda. Bez nich, gdy nie mógł już zwyciężać, położyłby się zapewne w jakiejś zaspie śnieżnej i zasnął na zawsze. Jego ciało było silne, ale naprawdę silni byli dopiero wszyscy razem.

Podeszli do ognia i spostrzegli, że w grupie Macieja-Gwiazdora znajdują się niektórzy ich dawni towarzysze z Pustkowia. Tarantowata Dżuma tuliła się do boku Płoszka. Byli tak zajęci sobą, że ich nawet nie zauważyli. Przy ogniu znaleźli swoje miejsce także Orchidea, Zorak i Ares. To Ares z resztą odezwał się do nich pierwszy.
- Co, Gryfisie, jak ci się podobał Wyścig? – zapytał z kpiną w głosie.
- Był wspaniały – odparł siwek z uśmiechem.
- Na Torze uszkodziłeś sobie nogę?
- Na Torze.
- A więc nie wygrałeś? – Na wargach Aresa tańczył złośliwy uśmiech.
- Nie wygrałem – przyznał Gryfis ze spokojem. – Może jeszcze kiedyś wygram. A nawet jeśli nie, wiem już, że w życiu chodzi o coś innego.
- O co?
- O miłość i przyjaźń.
Ares roześmiał się.
- Dobrze mówisz chłopcze – wciął się do rozmowy kudłaty i nieco zbyt tłusty kary ogier, którego prawe ucho przeszywało metalowe kółko.
- Dobrze mówi, bo jest takim samym oszołomem jak ty, Per? – parsknął gniewnie srokaty ogier o rudej grzywie.
Gryfis nie zwrócił na niego uwagi i uśmiechnął się do karego. Już wiedział, że trafili do odpowiedniej dla nich grupy.

- Myślisz, że on jeszcze będzie mógł wygrywać? – spytała cicho klacz o zielonkawej sierści.
- Myślę, że tak – odparł drobny, kary ogier. Oboje byli Końmi Wysokiego Rodu. Oboje też nie byli już młodzi. – Nie sądzę jednak, żeby jeszcze kiedykolwiek wrócił do Doliny. Słyszałaś, jak on mówił? On nie potrzebuje tytułu mistrza, żeby wiedzieć ile jest wart.
Klacz usłyszała nutkę smutku w głosie ogiera i nie potrafiła jej zrozumieć.
- King, ty mu zazdrościsz? – spytała nagle.
- Tak – przyznał kary ogier. – Zazdroszczę mu młodości. Ten chłopak nie zmarnuje swojego życia.

25.03.2007 – Warszawa.










































Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...