Kejti's Factory - Opowiadanie

"Przewinienie"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Zaczął się marzec i przyroda nie mogła się zdecydować, czy pozostać przy standardach zimowych, czy przejść już na letnie. Wolica jak zwykle tonęła w błocie. Niebo było stalowoszare.
Przyszłyśmy od strony przystanku autobusu linii 515 na ulicy Płaskawickiej. Przedarłyśmy się przez kałuże i błoto, omijając bokiem czyste uliczki nowego osiedla niskich domków. Zmusiła nas do tego zamknięta furtka.
Był poniedziałek, dla koni z Wolicy dzień wolny od pracy. Nie szłyśmy jednak na jazdę, a pożegnać się z naszymi przyjaciółmi.
Stajnia na Wolica była własnością Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i kiedyś mieścił się w niej akademicki klub jeździecki. Potem budynki objęła w zarząd fundacja, a ośrodek otrzymał ambitnie brzmiącą nazwę „Akademia sportu i zdrowia”. Teraz uczelnia chciała znowu odzyskać zarząd nad Wolicą. O budynki walczył wydział weterynaryjny, który chciał umieścić w nich klinikę dla dużych zwierząt i wydział zootechniczny chcący przenieść tam swoje konie dydaktyczne stojące do tej pory w starej, ciemnej stajni w Brwinowie. Trzymanie koni pod Warszawą traciło sens nie tylko ze względu na panujące tam nienajlepsze warunki. Cały wydział zootechniczny opuszczał Brwinów. Nowy budynek na Ursynowie był już prawie ukończony. Miasto Warszawa tymczasem chciało budować autostradę przez sam środek długiej stajni klubowej.
Przyszłość całego obiektu, a przy tym stojących na Wolicy koni, była niepewna. Część z nich należała do fundacji i musiała odejść razem z nią, część była własnością uczelni. Rektor miał podjąć decyzję co do ich losu, ale jeszcze jej wtedy nie podjął. A my nie wiedziałyśmy zresztą, które konie były czyje. My wiedziały, że są nam bliskie.
Weszłyśmy na teren klubu. Po tonącym w błocie placu jeździła młoda dziewczyna na kasztanowatym ogierze. W pierwszej stajni stały konie należące do fundacji Hipoterapia i dwa prywatne. Reszta boksów ziała pustką. Pensjonat był w likwidacji. Na dawnej biegalni stał samochód. Wszystko tchnęło wizją upadku.
Nie wnikałyśmy w to, kto w sporze o Wolice miał rację. Polityka nas nie obchodziła, tylko los koni. Na Wolicy, nie było im nigdy szczególnie dobrze, ale przecież kiedy stamtąd odejdą, zawsze mogą trafić jeszcze gorzej.
W drugiej stajni trzy obszerne boksy też stały puste.
- Tu mieszkał kiedyś Saduz. – Wskazałam na ostatni z nich.
- Nigdy nie umiałam się z nim dogadać – rzuciła Aśka. – To była antypatia od pierwszego wejrzenia.
Saduz był dużym, ciemno umaszczonym ogierem. Padł jakiś czas wcześniej.
W końcu dotarłyśmy do długiej stajni. Przebiegłyśmy całą czytając tabliczki. Już wiedziałyśmy, których koni zabrakło, a które ocalały, czasem cudem. Z powrotem wróciłyśmy na początek stajni. Ja zatrzymałam się przed dwoma pustymi stanowiskami.
- Tu stał Dino – powiedziałam ze smutkiem.
Stajnia bez niego wydawała się pusta. Dino, mieszaniec konika polskiego z kucykiem szetlandzkim był kochanym zwierzakiem i cudownym wierzchowcem. Kiedy poprzednim razem byłam na Wolicy powiedziano mi, że Dino ma zerwane ścięgna i że najprawdopodobniej pójdzie na rzeź. Pożegnałam się z nim wtedy. Płakałam. Chyba było trzeba.
- Tu stała Karafka.
- Ona była takim słodkim źrebaczkiem żółtym jak masełko – westchnęła Aśka. Znałyśmy Wolicę w innym czasie, ona przestała tam jeździć, zanim ja zaczęłam.
- A tu stał Jarosław…
- Nie znałam Jarosława.
Tyle imion, tyle końskich osobowości. Karafce się udało. Wykupiono ją z transportu. Jarosław chyba dojechał do Włoch.
- Och Hrewciku, Hrewciku wreszcie masz tabliczkę z imieniem.
Gniewny kasztanowaty hucuł domagał się smakołyków i pieszczot. Przez chwilę gładziłam jego chrapy. Hrewt nie był już młody, od dawna miał też zszarpane nerwy. Pewnie śnił o połoninach, na których się wychował, tak samo jak jego współlokator z boksu myszaty, leniwy Lotos, który nadęty obserwował nas z tonącego w mroku kąta.
- Och Kara. – Aśka weszła do starej, złośliwej klaczy. Kiedyś były sobie bliskie, kiedyś Aśka opiekowała się Karą.
Zostawiłam je same. Weszłam do Dragi.
- No co, mała – powiedziałam wyciągając rękę ku bułanej arabofiordce. Klacz wzdrygnęła się i cofnęła o krok. Zmieniła się, od kiedy widziałyśmy się po raz ostatni. To była kiedyś ufna, pewna siebie klacz. Ona także jednak miała już dość dzieci klepiących się na jej grzbiecie. Na jej boku widać było ślady po zapoprężeniu i obtarciu.
- Co, brakuje ci koleżanki z boksu? – Śmierć Wragi, którą zawsze miała obok siebie, też musiała odcisnąć na niej swoje piętno.
Mimo wielu tabliczek głoszących „nie dokarmiać koni” dałam jej kilka kromek suchego chleba.
- To co, robimy te zdjęcia? – Aśka była gotowa. Przywitała się już z Karą.
Zaczęłyśmy od Dębnika. Ja fotografowałam. To po właśnie przyszłyśmy na Wolicę, żeby uwiecznić na kliszy bliskie nam konie, póki to jeszcze było możliwe, żeby mieć po nich pamiątkę.
- Poznajesz mnie? – spytała Aśka cicho.
Dębnik, drobniutki, gniady wałach pełnej krwi angielskiej podszedł do niej niepewnie. Obwąchał jej dłonie. Przyjrzał się jej w skupieniu. Czy mógł ją rozpoznać? Obie chciałyśmy wierzyć, że tak. Aśka opiekowała się nim, kiedy przyszedł na Wolicę z toru. Dębnik bardzo się wtedy do niej przywiązał. Dlatego z Wolicy odeszła. Nie chciała, żeby pokochał ją jeszcze mocniej, żeby cierpiał, gdy ona po skończeniu studiów będzie musiała odejść już niezależnie od swojej woli. Aśka nie była z Warszawy.
Pięknie wyglądali razem ona i Dębnik, człowiek i koń, których połączyło kiedyś uczucie.
Potem sfotografowałyśmy tarantkę.
- Nie znam jej – powiedziałam. – Ona przyszła na Wolicę tuż przed moim odejściem.
- Ale pewnie chcesz zrobić zdjęcie kropciatemu koniowi.
- Tak.
Taranty znajome, czy obce zawsze są wdzięcznym obiektem fotografii, nawet tak brzydkie jak ta klacz z Wolicy.
Indiego minęłyśmy, żadna z nas nie znała go dobrze. Gilberta tylko pogłaskałam.
- To miły koń – powiedziała Aśka.
- Tak, ale bryka i jest ślepy na jedno oko. Trudno na nim jeździć. – To wcale nie były powody, dla których nie znalazł miejsca w moim sercu. Po prostu los tak chciał. Nie sfotografowałyśmy też Kwadransa, Dragona, ani Flora.
Kwadrans, gniadosz pełnej krwi angielskiej, zadrżał, gdy wyciągnęłam ku niemu dłoń.
- To co, na tym koniu siedzi się tylko kwadrans? – zażartowała Aśka.
- Może teraz. – Uśmiechnęłam się smutno. – Kiedyś był cudownym wierzchowcem, posłuszny i szybki – Aśka go nie znała.
Dragon był małym, filigranowym konikiem.
- To syn Dragi – powiedziałam gładząc jego chrapy. – Trzy czwarte arab.
- Kary? – zdziwiła się Aśka.
- Tak jakoś wyszło.
Floro nie chciał żeby go głaskać. Ustawił się do nas tyłem. Był dużym, ciemnogniadym, gniewnym koniem. Ze skrzywionym ogonem nie prezentował się najlepiej, kiedyś jednak musiał był piękny. Wiedziałam na co było go stać. Mógł być niezłym koniem sportowym, ale los chciał inaczej.
Sfotografowałyśmy za to Hrewta i Dragę.
- To jest w końcu Draga, czy Wraga? – spytała Aśka, namieszałam jej w głowie, bo raz mówiłam o klaczy tak, a raz tak.
- Draga.
Wragę kochałam, ale to Draga żyła.
- Co ona ma takie dziwne plamki?
- Tu? – Wskazałam na białą łatkę po prawej stronie szyi klaczy. – To blizny, na kłębie też ma, po obu stronach. O tu. Zostały po obtarciach.
Aśka wzdrygnęła się.
Potem poszłyśmy do Wikiego. Ten uroczy grubiutki siwek o cętkowanych chrapach nie przypominał żadnej ze znanych nam ras koni, dość mały, ale bardzo potężny. Uratowano go z transportu. Karafka i Jarosław pojechały za niego.
- Fajnie się na nim jeździ – powiedziałam klepiąc konie po szyi. – Tylko nie lubi jak mu się daje łydkę. Oddaje z zadu.
- To co, chodzi na głos? – zdziwiła się Aśka.
- Nie. Robi mu się pac-pac palcatem w łopatkę i rusza.
Gniada Armanda zajmująca boks obok Wikiego położyła pysk na parapecie malutkiego, zakratowanego okna. Patrzyła w przestrzeń marząc. Nie przeszkadzałyśmy jej. Dla Aśki była obca. Ja wiedziałam, że trzeba się jej bać. Armanda była agresywna.
Nadeszła pora, żeby sfotografować Karą.
- W jej boksie nie ma okna – zmartwiła się Aśka. – Zdjęcie kiepsko wyjdzie. Jest za ciemno. Może wystawię ją na korytarz.
Wiedziałyśmy gdzie były kantary, w końcu obie czułyśmy się na Wolicy jak u siebie. Aśka założyła Karej kantar i wyprowadziła ją z boksu. Zrobiłam im zdjęcie z przodu. Potem próbowałyśmy ustawić Karą bokiem do obiektywu.
- Tu jest za wąsko i za ciemno – skapitulowałam w końcu. – Wystawmy ją na dwór, może nikt nie zauważy.
Wywlokłyśmy Karą przed stajnie.
- Co, prawdziwa prezentacja na płycie – zaśmiała się Aśka.
Kara i prezentacja na płycie. Było się z czego śmiać. Kara była toporną klaczą, łękowatą i przebudowaną. Jedyne, co mogło się w niej podobać, to barwa sierści, jedwabistej, tak czarnej, jak nocne niebo. Czy miało to jednak znaczenie jak wyglądała Kara, skoro Aśce była bliska?
- To jedyny koń jakiemu w życiu bezgranicznie ufałam – powiedziała.
Zrobiłam im dwa zdjęcia. Potem odstawiłyśmy Karą. Aśka sprawdziła aparat. To ona była jego właścicielką.
- Zostało jeszcze trochę kliszy. Wystawmy jakiegoś konie, którego ty chcesz mieć na zdjęciu.
- Dragę – zadecydowałam bez chwili wahania i wzięłam od Aśki kantar.
- On był dobry na Karą, na Dragę będzie za duży.
- Nie szkodzi – wzruszyłam ramionami. – Draga mi nie ucieknie.
Wystawiłyśmy przed stajnię i ją. Dziewczyna z kasztanowatego ogiera krzyknęła – przepraszam!
- No to będzie rozróba – syknęłam do Aśki. Zignorowałyśmy to jednak.
Zrobiłyśmy dwa zdjęcia, po czym odstawiłyśmy klacz do stajni. Wciąż jeszcze miałyśmy kliszę.
- Mogłybyśmy sfotografować Cynię – zaproponowała Aśka.
- No – zgodziłam się. – Dla mojego mężczyzny.
Mój chłopak Piotr zapałał do Cynii sympatią i uznał ją za najwspanialszego wierzchowca na świecie. Dla mnie było to niepojęte, ale ludzie mają przecież różne gusta. Cynia była ogromną, gniadą klaczą o ganaszach zdeformowanych po złamaniu żuchwy i rozdętych bokach. Czasem bywała agresywna i nie wpuszczała do swojego boku. Większości jeźdźców nie chciała słuchać. Nosiła twardo i naprawdę trudno było dopatrzeć się w niej zalet.
Dziewczyna z kasztanowatym ogierem minęła nas bez słowa. Kasztan szarpał się, zainteresowany tarantowatą klaczą.
Otworzyłam boks Cynii.
- Ale ja do niej nie wejdę – oznajmiłam ściskając aparat w ręce. – Nigdy nie miałam na to odwagi.
- Tak zdjęcie nie wyjdzie – zaprotestowała Aśka. – Jest pod światło.
Przez chwilę zastanawiałyśmy się, co zrobić.
- Ty zajmij ją jabłkiem – zdecydowała Aśka. – A ja wejdę do środka. Wspomnij mnie czasem, jeśli stracę życie.
Uśmiechnęłam się. Podałam Cynii jabłko, a Aśka zaczęła przesuwać się w głąb boksu przytulona do jego ściany. Klacz wzięła jabłko z mojej dłoni, starając się jak najkrócej pozostać ze mną w kontakcie.
Cynia nie lubiła, żeby jej dotykać, nie uznawała pieszczot. Choroby, które przeszła, sprawiły, że dotyk ludzkich dłoni kojarzył jej się tylko z bólem. Teraz też jej prawy ganasz był wygolony, a na szyi widać było ślady po zastrzykach. Kiedy byłam na Wolicy poprzednim razem, właśnie miała jechać do szpitala, z jej nozdrzy ciekła ropa.
Cynia nie zaatakowała Aśki, obdarzyła ją tylko smutnym spojrzeniem konia, który przeszedł już zbyt wiele.
Jeszcze przez jakiś czas kręciłyśmy się po stajni. Aśka gadała z Karą.
Ja pogładziłam chrapy Dropsa i Wilgi, dzieci Dragi i Wragi. Wilga była bardzo młoda, dopiero wkraczała w życie. Co ją czekało? Życzyłam jej szczęścia, była jedynym, co zostało na tym świecie po mojej kochanej Wradze.
Pogładziłam też chrapy koników polskich Galona i Gejzera. Aśka zrobiła mi z nimi zdjęcie. To było ostatnie na kliszy.
- Wciąż nie wiem, który jest który – powiedziałam cicho. – To były kiedyś wspaniałe wierzchowce, ale teraz to chyba tylko zaklinacz koni mógłby im pomóc. – Galon i Gejzer nauczyły się perfekcyjnie pozbywać jeźdźców, w czym nie przeszkadzały im nawet wypinacze. Kiedyś był jeszcze trzeci konik polski, najbardziej ze wszystkich niespokojny – Tarot. Pewnie wyruszył w ostatnią drogę razem z Dino. Już od dawna mówiło się, że Tarot ma rozwalone stawy.
Żal było nam je zostawiać, ale niczego nie mogłyśmy zrobić. Powoli zaczęłyśmy zbierać się do wyjścia.
Nagle otworzyły się drzwi stajni. Do środka wpadła blond włosa instruktorka, która wiecznie wyglądała jakby była w ciąży. Towarzyszyła jej kudłata suczka. Znałam je obie. Instruktorka minęła nas, poszła do pokoju na końcu stajni. Myśmy zatrzymały się jeszcze przy Karej. Nie bałyśmy się, w końcu byłyśmy u siebie. Instruktorka zawróciła.
- Co panie tu robiły?! – krzyknęła. – Do czego to jest podobne?! Panie nie znają tych koni!
- Znamy – zaprotestowała Aśka. – Ja tu pracowałam.
- Ale nie wie pani, co dzieje się tu teraz. Nie wie pani, które konie mają kontuzje. A jak weźmie pani jakiegoś chorego konia i pogorszy jego stan? To co, kto będzie sponsorował leczenie?
Obie byłyśmy studentkami zootechniki i nie słyszałyśmy jakoś o tym, żeby przeprowadzenie przez stajnie konia, u którego nie widać żadnych objawów chorobowych, mogło mu zaszkodzić.
Aśka zdawała się nie słuchać instruktorki. Stała do niej bokiem i wciąż gładziła chrapy Karej. Ja zastanawiałam się, czy wypada mi w takiej sytuacji pogłaskać suczkę, która zapraszała mnie do zabawy. Bawiłam się z nią przecież nie raz. Ona mnie poznała, instruktorka nie.
- Dzisiaj jest poniedziałek, nie ma tu instruktorów, konie mają stać w boksach! Gdyby miały panie pozwolenie od prezesa, to co innego! Tak koni ruszać nie wolno!
- Przepraszamy – wyjąkała Aśka.
Ja stałam tylko ze spuszczoną głową, tak jak stało się w podstawówce wysłuchując krzyku nauczycieli. Nie czułam się winna, tylko zakłopotana.
- A co mi pomogą pań przeprosiny! – krzyczała instruktorka. – Ja nie chcę, żeby to się powtórzyło! Ja nie chcę pań tu więcej widzieć!
- Ale my tu już więcej nie przyjdziemy – wyszeptałam, czy tylko pomyślałam.
Było po wszystkim.
Aśka chciała jeszcze pójść pożegnać się z Dębnikiem, ale wyciągnęłam ją ze stajni czując, że nie należy tam dłużej zostawać. Odchodziłyśmy z pochylonymi głowami wygnane z terenu, który uważałyśmy za swój. Brnęłyśmy przez błoto do 515.
- Dlaczego kiedy jest przyjemnie, zawsze to musi się tak kończyć? – rzuciła Aśka z wyrzutem.
- Bo tak już jest.
Byłam trochę oszołomiona. Coś się skończyło i ja zobaczyłam to bardzo wyraźnie. Może faktycznie zrobiłyśmy coś, czego robić nie było nam wolno, ale nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Ja wiedziałam swoje. Gdybyśmy pytały i prosiły pewnie nie pozwolono by nam zrobić tych zdjęć. A my miałyśmy i wiedzę i praktykę, które starczyły by konie nie skrzywdziły nas i byśmy my nie skrzywdziły koni.
Czy uważam, że każdemu powinno być wolno wejść do stajni? Nie. Jak więc powinno się tych ludzi selekcjonować? Nie wiem. Pewnie z resztą nie da się tak urządzić świata, żeby wszystkim to pasowało. Niezależnie od tego, ludzie mogliby być dla siebie lepsi.
Bolało mnie, że instruktorka mnie nie poznała, a jej pies tak. Bolało mnie też, że nie obchodziło jej, dlaczego kręciłyśmy się po stajni, że o to nie zapytała. Nam przecież nie chodziło o rozrywkę, o zwyczajne zabicie czasu. Myśmy chciały pożegnać się z istotami, które obdarzyłyśmy uczuciem. My chciałyśmy mieć po nich pamiątkę.
Marzyłam wtedy o klubie, gdzie jeźdźcy, instruktorzy i konie nie należą do odrębnych światów, a stanowią jedną zżytą grupę, marzyłam by tak było na Wolicy. Może tak kiedyś będzie. Tylko czy my i te nasze stare, kochane konie tego doczekamy?

22.03.2001 – Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...