Kejti's Factory - Opowiadanie

"Dzieci wiatru"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


...szczurzycy Marii, której zawdzięczam pomysł na tę tej opowieść i która asystowała mi przy jej powstawaniu


Chociaż wszyscy uznali, że zostali wyklęci, JC wiedział, że nie było żadnego przekleństwa, tylko choroba, którą sprowadzili na siebie sami. Elbereth też to dostrzegła. Lud czekający na relikwię oddał się jednak modlitwie przy wraku samochodu. Odrzucił muzykę, nie pojmując związku, jaki w przeszłości istniał między nią, a samochodami. Nie chciano słuchać wyjaśnień. Nikt, oprócz Elbereth, nie dowiedział się, że ci, którzy przed wiekami sprowadzili do świata wolnych zwierząt muzykę, poruszali się tym właśnie samochodem.
JC został nazwany heretykiem. W pewnym sensie sam był sobie winny. W przeciwieństwie do Elbereth posiadał wiedzę. Mógł powiedzieć wszystkim o znaku. Nie był to co prawda znak religijny, ale JC mógł przecież tak go im przedstawić. Mógł powiedzieć, że świat znowu będzie zdrowy, gdy wrócą ptaki.

Rozchylała spękane wargi, by pochwycić odrobinę powietrza, by oszukać głód i zabić pieczenie w gardle. Niewiele to pomagało – dawało ukojenie na parę chwil, potem czuła się jeszcze gorzej.
Próbowała ułożyć wargi do słów, mimo bólu wciąż jeszcze potrafiła wyszeptać jego imię.
Tak musiało się stać. Nie miała do niego żalu, chociaż zostawił tak niewiele.
Niewiele? Nie zostało nic prócz spękanej, betonowej pustyni. Nic prócz dzikich traw rozsadzających asfalt w odwiecznej z nim walce, prócz traw silniejszych niż jakikolwiek organizm. Niczego prócz tych traw, które nie były jej w stanie nakarmić, które przecinały wargi i nie ustępowały mocnym zębom, które drapały w przełyk i piekły w żołądku, przyprawiając o wymioty. Niczego prócz traw, które przetrwały wszystko, które przetrwały i ich – najdoskonalszą, ostatnią rozumną rasę. Najdoskonalszą - tę, która doprowadziła się do samounicestwienia.
Nie zostało nic prócz martwego oceanu, nad którym dawno przebrzmiała żałobna pieśń Morel. Nie było już pieśni, nie było muzyki, nie było słów - tylko świat wiecznej ciszy. Nie licząc doprowadzającego do szaleństwa szumu oceanu.
Trawy kołysały się szepcząc: „Kiedy odejdziecie?” „Wkrótce, ale jeszcze nie teraz” - odpowiadała ona, półprzytomna z głodu i pragnienia, z wnętrznościami przeżartymi skażoną wodą. „Poddajcie się, wasz czas się skończył” – upierały się trawy. „Tak, wiem” – to było oczywiste.
Niedawno brodziła wśród tych traw, bawiła się wśród nich, a on ją całował.
Nie było niczego, niczego prócz szarego nieba i wiatru pędzącego od oceanu, zimnego wiatru, który przemierzył tysiące kilometrów porośniętych trawami, tysiące kilometrów z prostokątami betonu, wspomnieniami domów. Pędził wpadając czasami między drapacze chmur jedynego miasta, by obić się o szyby i przypomnieć tym, co pozostali, że kiedyś istniał lepszy świat. To był ten sam wiatr, dzięki któremu szybowały ptaki, który niósł je daleko, ku ich gniazdom, ku wolności, ku temu, co jej było obce. Ona nie miała domu. Niczego nigdy nie miała. Wolność stanowiła dla niej zapomniane słowo.
Łza zawisła w kąciku oka klaczy.

Jeszcze jeden spokojny, pusty wieczór.
Dzwonek do drzwi.
- Otwórz! - rozbrzmiał śpiewny głos Leny spod prysznica.
Dlaczego ja? - pomyślał Per gniewnie, ale wstał, by poczłapać do drzwi. Ból przeszył biodro naznaczone bliznami. Zagryzł zęby.
Szedł powoli, bardzo powoli, nie stąpając na tylnej lewej nodze. Na niej już nigdy nie oprze ciężaru. Trawiła go gorycz i gniew. To oni mu to zrobili - ci, którzy władają tym przeklętym miastem. Co to w ogóle za świat!?
Kiedyś Per był młody, kiedyś jego serce płonęło. Wierzył wtedy, że potrafi wszystko zmienić. W tym piekielnym, szarym świecie muzyka została zakazana, ale on był muzykiem z całego serca. Kościół głosił, że to muzyka ściągnęła na nich przekleństwo. Tak, byli narodem przeklętym. Maria Dyktatorka i Per Błazen sprawili, że Opiekun się od nich odwrócił. Jeszcze teraz, po tysiącu lat, wciąż powtarzano ich imiona z odrazą.
Czy on w to wierzył? Nie, nie mógł. On wierzył nauką podziemia, jego rodzice pewnie też, skoro nadali mu takie imię.
Rodzice… Ojciec umarł, kiedy Per zszedł na dół. Matkę odebrano mu, kiedy znalazł się w innej niż ona klasie zarobkowej.
Jednego był pewien - nie było przekleństwa, tylko psychoza. Wszyscy młodzi tak myśleli, chwytali za gitary i ruszali razem protestować. Per był działaczem, miał swój zespół. Wtedy wszystko było bardzo proste - robił to, co chciał, często się uśmiechał.
Potem złapali go na manifestacji i zmasakrowali gumowymi pałkami. Odsiedział swoje w więzieniu, pogruchotane biodro dobrze to pamiętało. Musiał obiecać, że więcej nie zawiedzie społeczeństwa jedynego miasta, że ukorzy się w kościele i będzie pełzał w pyle. Co rano musiał chodzić do kościoła i modlić się do puszki z zamkniętym w niej zardzewiałym kawałkiem samochodu, chociaż ogarniał go pusty śmiech, gdy widział tych, którzy naprawdę wierzyli. Musiał klękać i szeptać słowa, które brzmiały dla niego absurdalnie, a kiedy klęczał, biodro potwornie go bolało. Nie posiadał niczego, tylko ten ból, który nigdy już nie miał go opuścić. Nigdy nie zerwie się galopem. W imię czego? Puszki z zardzewiałym żelastwem?
Wreszcie dotarł do drzwi. Wyprężył kark. Wyglądał fatalnie: kudłaty, kary, nieco zbyt tłusty ogier o szerokiej piersi i zadzie zwężonym kalectwem.
Otworzył i zobaczył ją. Stała z wysoko uniesioną głową, chociaż wąskie brązowo-zielone oczy zasnuły się mgłą. Stała, tak samo brzydka jak zawsze, tak samo majestatyczna, jedyna w swoim rodzaju, srokata klacz: pysk pełen ostrych linii, mocne ganasze, zbyt daleko wysunięta do przodu dolna szczęka, krótko przycięta, stercząca w górę żółtawa grzywa - dziś potargana. Śnieżną sierść znaczyły dwie łaty. Jedna oplatała pierś i schodziła po przednich nogach do nadgarstków, druga na zadzie sięgała po pęciny, ale tej nie mógł zobaczyć, bo zad klaczy tonął w mroku klatki schodowej.
- Witaj Mario - uśmiechnął się słabo. - Co cię tu sprowadza?
- Pokłóciłam się z George'm - rzuciła szybko, wpychając się do przedpokoju.
Obrót zajął mu trochę czasu. Kiedy znalazł się w pokoju, Maria siedziała już na dywanie, uważnie oglądając swój ogon. Nie miała po co na niego patrzeć. Był perfekcyjny, z resztą nie przyszła do Pera, by zastanawiać się nad swoją urodą. Nagle jednak nie chciała przyznać się do słabości.
- Czy mogę u ciebie przenocować? – spytała, nagle się prostując.
- Kto przyszedł? - zabrzmiał głos Leny, przebijając się przez strugi wody.
- To Maria! – odkrzyknął. - Ma problemy! Będzie u nas dzisiaj nocować!
- Nie przesadzaj - uśmiechnęła się Maria. - To normalne. Często się kłócimy. Ale ja niestety go kocham. - Patrzyła gdzieś w sufit. - Niestety, bo to całe życie jest zupełnie do niczego...
Asa, drobna, mokra kasztanka, wpadła nagle do pokoju. Z okręconego ręcznikiem ogona wciąż kapała woda. Gniew nadawał jej rysom dziwnego majestatu.
- Będziecie grać?! – warknęła. - Znowu będziecie grać! Jak mnie policja zabierze, powiem, że o niczym nie wiedziałam albo, że mnie szantażowałeś. Już ci tego płazem nie puszczą.
Asa była zazdrosna. Maria zawsze stanowiła dla niej zagrożeniem. Maria pochodziła z tamtego życia, z podziemia, ona była tylko sposobem na ustatkowanie się.
- Ależ Lenko... - Per popatrzył na nią błagalnie. Jego wielkie, ciemne, bezgranicznie smutne oczy poruszyłyby najtwardsze serce. Ale nie ją, ona zbyt dobrze już poznała się na jego sposobach.
- Porozmawiamy rano – powiedziała. - Tylko dobrze zabezpiecz okna - dodała i wyszła, gniewnie zarzucając ogonem. Ręcznik rozkręcił się i kapiąca z mokrych włosów woda znaczyła za nią drogę wiodącą do sypialni.
- Będziemy grać? - spytał Per niepewnie.
- Chyba tak. - Maria też nie była zdecydowana - skoro już tu jestem.
Podniósł się. Znowu poczuł ból. Po co w ogóle się ruszał? Wydobył taśmę izolacyjną spod kanapy i zaczął oklejać nią okna. Zamknął drzwi do pokoju i też je okleił. Potem zaciągnął zasłony. Ona przyglądała się jego poczynaniom zupełnie bez ruchu.
- Pomożesz mi? - spytał.
Wstała i razem przesunęli kanapę, by z wnęki za nią wydobyć czarną gitarę akustyczną, ostatnią z jego niegdyś tak wielkiej kolekcji.
Usiedli razem na środku pokoju. Ich serca z podniecenia przyśpieszyły rytm, wargi drżały. Zaraz zrobią coś wspaniałego, coś naprawdę wzniosłego.
- Od czego mam zacząć? - spytał Per prawie szeptem.
- Nie pamiętam tytułu - powiedziała Maria. - To szło jakoś tak: „Dlaczego kazałaś mi czekać tak długo? Dlaczego kazałaś mi czekać tak długo?” - zanuciła.
- Dlaczego to?
Na jej pysku pojawił się zdeformowany wadą zgryzu uśmiech.
Zaczął grać, a ona zaśpiewała. Była to piosenka, którą za dawnych czasów wykonywał Per, ale dzisiaj to ona chciała ją zaśpiewać.

Byłem szpiegiem, zostałem porwany przez wroga,
Sprzedałem miliony sekretów fantazji,
Widziałem moją miłość marnującą się na granicy szarej strefy,
Byłem wstrząsem trzęsącym monumentami.
Zobaczyłem słońce, wiedziałem, że to czas iść, iść, iść.
Więc przyjdziesz. Dlaczego kazałaś mi czekać tak długo?

Per nie wiedział już, co tekst ten miał oznaczać, ale nie miało to znaczenia. Dziś Maria bawiła się napisanymi przez niego słowami. Czuł, że zwiastuje to coś niedobrego - kolejny wybór. On tym czasem oduczył się wybierać, stał się taki jak inni. Nie powiedział niczego. Zabrakło mu odwagi, chociaż był pewien, że powinien ją o coś zapytać.
- Ta piosenka pasuje do mojego nastroju. - Maria uśmiechnęła się, by powstrzymać łzy. - Mam dosyć pustych dni, nawet miłość nie może ich osłodzić. Dlatego ciągle kłócę się Georgem. Ty wiesz, że on wierzy w przekleństwo. Wierzy, że muzyka jest złem. - Śmiała się gorzko, wydmuchując powietrze nosem. - Chciałabym wrócić na dół. Przecież to jest możliwe. - Nagle podniosła głos i zaczęła mówić jakby spłynęło na nią wielkie natchnienie. - Gdyby wszyscy się zjednoczyli, ale tak naprawdę wszyscy i powiedzieli: „Nie”, to obalilibyśmy i rząd, i kościół. Bylibyśmy wolni. Czy nie warto spróbować?
- Jeśli chcesz, to wracaj - powiedział Per zwiesiwszy głowę. - Ja mam dosyć. Moja młodość minęła. Moja wiara wygasła, a moje nogi już mnie nie poniosą galopem. To znowu skończy się w jakiejś wilgotnej celi. Ty przez to nie przeszłaś. Ja nie mam już siły.
- To co? - Maria patrzyła gniewnie. - Chcesz po prostu czekać na dzień, kiedy ten cholerny rząd pozwoli ci umrzeć?
- Chyba tak.
- To nie ma sensu! - poderwała się. - Możemy jeszcze wiele zdziałać! Konie nam wierzyły, podziwiały nas!
- Nie tak głośno - skarcił ją. - Sąsiedzi.
Usiadła z miną skrzywdzonego dziecka.
- Lepiej już graj - poprosiła, a on zanucił cicho:

Kochanie, to czas spojrzeć mi w oczy,
To czas, by powiedzieć: do widzenia,
To dla mnie jasne.

Maria nie mogła tego dłużej znieść. Uniosła pysk w górę i zaśpiewała czystym, mocnym głosem, przeciwstawiając się gitarze. Była najlepsza z najlepszych:

Zostawiasz piosenkę bez dźwięków,
Zostawiasz historię, którą stworzyłam dla ciebie.
Nigdy to bardzo długo - do widzenia.
Na pytania nie ma odpowiedzi.
Nigdy to bardzo długo - do widzenia.
Nie ma litości dla zbolałych.

- Nie tak głośno - znowu upomniał ją szeptem, ale ona śpiewała coraz mocniej:

Nigdy to bardzo długo - do widzenia.
Spędźmy razem noc, kiedy ten sen się kończy.
Czasami się śmiejesz, czasami płaczesz. I tak -
Płakałam po tobie.
Opuściłeś mnie ślepą w Raju...

Wzięła oddech.
- Czy ty mnie kiedyś kochałeś?
Per patrzył na nią, jakby zwariowała.
- Kochałem cię - wyszeptał w końcu.
- A teraz?
Skinął głową.
- Zejdź ze mną - poprosiła.
- Nie, Mario. Ja się wypaliłem.
- Może pójdę sama. Może zostanę... Jestem taka samotna. - Nagle się rozpłakała. - Przytul mnie.
Ich szyje połączyły się ze sobą. Przyciskając pysk do jego kłębu Maria wyszeptała:
- Za chwilę będziemy grać, ale teraz chcę być przy tobie. - Łzy płynęły po jej brzydkim pysku.
Trwali tak, trwali w głębi nocy, w pokoju oklejonym taśmą izolacyjną, we wrogim im mieście, w samym centrum zapomnianego, umierającego świata, a wiatr wiejący od oceanu hulał między drapaczami chmur.

Tuż przed szóstą obudził Pera dzwonek do drzwi. Rzucił się nerwowo na łóżku. Kto mógł przyjść tak rano?
To pomyłka - pomyślał i spróbował zasnąć znowu.
Dzwonek rozległ się ponownie.
A jeśli to policja? Jeśli wczoraj przesadzili?
Nie, on nie wstanie. Niech wyważą drzwi, jeśli tak im zależy.
Dzwonek znowu się odezwał. Dźgnął Lenę nosem.
- Idź otworzyć.
- Sam otwórz – oznajmiła, przeciągając się i znowu zasnęła.
Co miał zrobić? Zagryzł zęby i wstał. Przedpokój był bardzo długi i bardzo zimny. Przechodząc obok salonu zatrzymał się na chwilę, żeby odpocząć. Choć tak naprawdę to, by spojrzeć na Marię wyciągniętą na kanapie. Jwj więzienie nie zabrało dwóch lat, ale nie było prawdą, że miała lekkie życie. Nie było prawdą, że los oszczędził jej cierpień. Ale ona nigdy się nie zmieniła. Wciąż płonęła tym samym ogniem co w dniu, gdy ją poznał. Szybko chodziła. Szybko mówiła zawsze pewna siebie. Bywały nocy, że płakała, ale potem zawsze nadchodził świt i znowu kipiała taką samą werwą. Była wspaniała.
Dzwonek awanturował się. Per nie mógł dłużej stać.
Kiedy ruszył, jego wzrok zawisł na framudze drzwi. Taśma izolacyjna zostawiła po sobie ślady. Lena będzie krzyczeć - pomyślał.
Wreszcie otworzył drzwi. Powitał go stanowczy wyraz pyska skarogniadego ogiera.
George naprawdę był nieskazitelny, z grzywą tak równo przyciętą i tak równo przyczesaną, że nawet jeden włosek nie sterczał w inną stronę. I to o szóstej rano. Jak Maria mogła żyć z takim pedantem? To nie to, co on - rozczochrany i z podpuchniętymi oczami.
- Jest Maria? - spytał przybysz bez ogródek.
- Tak. Śpi. Wejdź. - Per usunął się z przejścia. - Obudź ją i róbcie, co chcecie. – Ziewnął. - Nie szukajcie mnie, idę pod prysznic.
Rzeczywiście poszedł, ale zamiast odkręcić wodę w kabinie, oparł głowę o ścianę i dosypiał.
Tymczasem George wkroczył do salonu i obudził Marię szarpnięciem za grzywę.
- Co tak brutalnie! - wrzasnęła podskakując i spadając z kanapy.
- Chyba czas wracać do domu?
- Sama bym wróciła po pracy - oznajmiła wstając. - Naprawdę nie musiałeś się po mnie fatygować.
- Co z nim robiłaś?
- Coś taki ciekawy? - przeciągnęła się - Łamaliśmy prawo. Nic więcej.
- Mam ci uwierzyć?
- Uwierzysz, bo jesteś głupi - oznajmiła i powędrowała do łazienki.
Przepłukała zęby, potem dźgnęła śpiącego na stojąco Pera.
- Gdzie Lena ma kredkę do oczu?
- Nie ruszaj jej rzeczy - wymamrotał i znowu zasnął.
Dźgnęła go raz jeszcze, ale tym razem nie zareagował, więc odkręciła wodę. Przerażony poderwał głowę.
- Wychodzę - oznajmiła i wyszła, zarzucając pięknym żółtawym ogonem.

- Poczekaj. To tak nie wychodzi - wahała się Maria, z przejęcia miażdżąc długopis zębami. - Według rachunków przekraczasz naszą klasę zarobkową.
- A jeśli ty weźmiesz ten duży rachunek na siebie, a ja te dwa małe? – zapytał.
Był zdenerwowany. Kiedy przychodziło do zdania sprawozdania z zarobków, zawsze się denerwował. Bał się, że z ich powodu straci Marię, albo Lenę. Bał się, że zostanie sam.
Tak już było, różne klasy zarobkowe żyły zupełnie od siebie oddzielone nie widując się nigdy. Podobno był to wymóg bezpieczeństwa. W przypadku małżeństw jeśli jedno przekroczyło zarobki swojej grupy, oboje zmieniali klasę, wraz z dziećmi, które nie skończyły osiemnastu lat. Tyle, że on nie był mężem Leny, nigdy się na to nie zdobył. I dlatego zawsze się bał.
Należeli do klasy czwartej – było ich siedem, a rząd był ponad wszystkimi. Mieli trzy klasy do dna i trzy do szczytu. Byli w samym środku, w jednym z bezpieczniejszych miejsc w społeczeństwie.
On urodził się jako członek klasy trzeciej i ulice na których się wychował, ani trochę nie przypominały ulic, które teraz przemierzał. Jego matka tam została, może wciąż tam żyła, chyba, że spadła na dno. Jak wyglądało dno? Słyszał w podziemiu opowieści o biedocie, ale nigdy nie widział biedaków, tak jak i nie widział bogaczy.
- Wiesz... - powiedziała Maria podliczając raz jeszcze - to wyjdzie. Ledwo, ale wyjdzie. - Mogli się spokojnie wymieniać swoimi rachunkami. Na żadnym z nich nie widniały ich imiona, ani numery, czy miejsca pracy. Rząd o to nie dbał.
- Jakby co - odezwała się Lena, zaglądając do pokoju - jakąś małą sumkę mogę przyjąć na siebie. Ale teraz zabierajcie się ze stołu. Jemy kolację.
- To ja pójdę - Maria zerwała się.
- Po co? - Lena patrzyła na nią, jakby zrobiła coś głupiego. - Przyzwyczaiłam się, że gotuję dla trojga.

Wczłapał do biura. Wszyscy inni już byli. Jak zawsze zjawił się ostatni.
Powitała go tablica z rozświetlonym numerem. Codziennie ją widział i nigdy nie poświęcał jej uwagi. Pokazywała numer szczęściarza - tego, który wygrał w totalizatorze. Z czym to się wiązało? Z kupą pieniędzy, którymi i tak nie można było swobodnie rozporządzać, z nowym, większym mieszkaniem, a przede wszystkim ze zmianą klasy zarobkowej.
On nie chciał wygrać. Nie wierzył zresztą, że mógłby to zrobić.
Zajął swoje miejsce przy biurku. Uniósł głowę i rozejrzał się po sali, chcąc sprawdzić kogo brakuje. Byli wszyscy, pochyleni nad swoim papierami, więc i on się pochylił. Wpisać jakąś informację w jedną kratkę, przybić pieczątkę, podać dalej. Nie rozumiał sensu swojej pracy, ale też nigdy się nad nim nie zastanawiał.
Jego sąsiadka z lewej, czarna pantera, Erta, uśmiechała się dziwacznie.
- Idź do szefa - powiedziała w końcu.
- Przecież się nie spóźniłem.
- To coś poważniejszego. - Uśmiech nie opuszczał jej tajemniczego pyska.
Wstał więc i poszedł, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku.
- Pan mnie wzywał? – spytał, stojąc jak kupka nieszczęścia przed tłustym kasztanem, który zadudnił basowym głosem:
- Ależ oczywiście. Musiałem cię wezwać, bo sam do mnie nie przyszedłeś. Per, wygrałeś w totalizatorze.
To było jak uderzenie. Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami, a nogi się pod nim ugięły.
- Jak chciałbyś wykorzystać te pieniądze?
Cedzie przenajświętszy, proszę dajcie mi je – pomyślał. - Zejdę do podziemia, kupię sobie gitarę dwunastostrunową.
- Nie wiem.
- Oczywiście, duże mieszkanie - zaproponował kasztan.
- Nie musi być takie duże.
- No, w każdym razie jak coś wymyślisz, to dzwoń pod ten numer – oznajmił szef, wręczając mu jakąś wizytówkę.
- Dobrze - Per wyjąkał tylko.
- Za tydzień przeprowadzka - grzmiał wesoło kasztan. - Do widzenia, szczęściarzu.
- Do widzenia.
Zupełnie przybity wrócił na swoje miejsce.
- Czemu się nie cieszysz? - spytała Erta.
- A czemu mam się, cholera, cieszyć!? - Tupnął gwałtownie. - Wygrałem! Wiesz co to znaczy! Wszystko stracę! Stracę swoich przyjaciół, nawet ciebie, cholera! To jest zły świat! Ten system zabrał mi matkę! Ten system zabrał mi nogę! Ten system zabrał mi przyjaciół!
- Uspokój się - powiedziała Erta. - Wszyscy słuchają.
- Mam to gdzieś!
- Nie rozumiem cię. Mówisz o tak błahych rzeczach. Dostąpiłeś zaszczytu, powinieneś się cieszyć.
- Ciemna jesteś. Ten ból, moje serce, to błahe rzeczy?
Ktoś poderwał się od biurka i pobiegł do gabinetu kierownika.
- I widzisz, widzisz? - strofowała go Erta.

Po pracy poszedł prosto do Urzędu Stanu Cywilnego. Wiedział, że musi chociaż spróbować.
Młoda, sympatyczna klacz wprowadziła jego dane do komputera.
- Przykro mi – powiedziała. - Pan nie może się ożenić, jest pan w trakcie zmiany klasy zarobkowej.
To był koniec.

Do domu wrócił tuż przed północą.
- Gdzie byłeś?! Co zrobiłeś ze sobą! - krzyczała Lena na powitanie. - Chyba musimy poważnie porozmawiać!
- Upiłem się – wyjęczał, osuwając się po ścianie. – Kocham cię!
- I to ma wystarczyć?
- Lenko, to koniec – płakał. - Wygrałem w totalizatorze. Zmieniam klasę zarobkową. - Jak potwornie brzmiały te słowa. - Odebrali mi cię. Odebrali. - Jego płacz przerodził się w lament.
- Wstawaj! Do łóżka! Jak chcesz iść jutro do pracy?! - szarpiąc za grzywę w końcu postawiła go na nogi i zagnała do sypialni. On powoli tracąc świadomość już się nie opierał.
Nie, nie chciała na niego patrzeć. Nie chciała, żeby on ją widział. Łykając łzy wycofała się do salonu i tam runęła na miękki dywan. Mocno wcisnęła w niego pysk. Płakała - cicha i samotna, płakała i nie miał jej kto pocieszyć. Była tylko małą, niepozorną klaczką, nie mającą dokąd uciec przed swoim bólem. Oto właśnie płaciła cenę za swoją miłość. Lecz mimo wszystkich żali i wszystkich złych myśli wiedziała, że kochał tego wielkiego dzieciaka. Kochała go, jaki by nie był. Po prostu kochała. Teraz... teraz miało nie być żadnej przyszłości. Później, zmęczona płaczem, już nawet nie czuła bólu. Czuła pustkę, była zawieszona w pustce. Wykonywała jakieś ruchy nogami, ocierając się o dywan, ale to wszystko było zupełnie bez sensu i przychodziło jej z coraz większym trudem. Głowa jej ciążyła, tak, że zaczęło się jej wydawać, że może nią wybić dziurę do sąsiadów przez cienką podłogę. Powieki zalepiły się ropą. Skórę na ganaszach ściągnął skurcz, wargi czekały na pocałunek, podczas gdy Per śnił swoje pijackie sny. Lecz, gdy podniosła się następnego dnia z wciąż ciążącą głową, nie usłyszał od niej słowa skargi. Mówiła: „porozmawiamy rano”, lecz nigdy nie dochodziło do tych rozmów, bo nocą wybaczała. Taka właśnie była - ona, mała klaczka.

Per śnił.
Był na granicy miasta. Patrzył w dal, a przed nim rozciągało się morze traw. Lekko kołysane wiatrem sięgały aż po horyzont. Jakie to było przyjemne - tak stać i patrzeć w dal na pastelowe trawy, na błękitne niebo. Jakie to przyjemnie czuć na pysku chłodny powiew wiatru. Uśmiechał się sam do siebie.
Nagle zjawiły się konie. Przybiegły skądś i bawiły się wśród traw. Goniły się, chwytały wargami, wspinały na tylnych nogach i ocierały o siebie barkami, szyjami. Maria była wśród nich. Czemu śnił o Marii? Podbiegała do niego.
- Przyłącz się do nas - zawołała.
Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że przed nim był mur. Nie był zbyt wysoki, nie sięgał mu nawet do piersi. On jednak nie był w stanie przez niego przejść. Gdyby mógł się rozpędzić... Nie mógł, wiedział o tym, więc nawet nie próbował. Spuścił głowę. Był więźniem, tylko więźniem.
Konie odbiegły ku linii horyzontu i znikły mu z oczu, a on został zupełnie sam. Patrzenie w dal nie sprawiało mu już przyjemności.
Obudził się, bez słowa wyszedł do biura. Walczył z bólem głowy. Potem znowu poszedł pić. Do domu wrócił w nocy i znowu śnił.
Szedł wąskim korytarzem, a stłoczone konie patrzyły na niego. Był młody, miał sprawne nogi i tlenioną grzywę. Kogoś szukał. Chyba Leny, ale dlaczego akurat tam? Ona nigdy nie była częścią świata jego młodości.
Znalazł się w końcu w niewielkiej salce rockowego klubu. Czasami tam grywał. Widział konie stojące przy barze. Barman krzątał się, przestawiając kolorowe butelki i nalewając do szklanek egzotycznie pachnące płyny. Półokrągły podest dla zespołu tonął w mroku. Ktoś się na nim przygotowywał do występu. Ktoś rozstawiał mikrofony. Wszystko utrzymane było w ciemnych i ciepłych, niesamowicie wyraźnych, niemal namacalnych kolorach.
Nadal szukał. Nagle napotkał wąskie oczy, które przykuły jego uwagę. Zapomniał o wszystkim. To jej szukał, tylko jej.
Srokata klacz z wadą zgryzu uśmiechała się lekko, tonąc w burzy żółtawych, popalonych trwałą włosów. O coś spytała. On odpowiedział. Śmiał się, ale nie słyszał słów. Wiedział tylko, że jakieś słowa były wypowiadane. Poprosił ją do tańca, a ona przytuliła się do niego.
Kilka następnych wydarzeń jego sen musiał pominąć. Nagle widział siebie wraz z tą klaczą wypadających z klubu w strugi deszczu. Gnali przed siebie jak opętani. Nagle zatrzymali się, oboje stanęli dęba. Opadając rozchlapali wodę z kałuż. Otarły się o siebie ich szyje, ich pyski. Złapali się wargami za grzywy, obsypali pocałunkami. Byli dzicy i szaleni, na wskroś przemoknięci i jakże szczęśliwi w deszczu.
Klacz odrzuciła w tył głowę i wybuchła szaleńczym śmiechem, a on patrząc na nią był szczęśliwy. Nikt nie umiał się tak śmiać.
To nie był tylko sen. Kiedy się obudził doskonale pamiętał, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, bardzo dawno temu, jakby przed wiecznością. Zadrżał przerażony swoją bezsilnością, a może nawet głupotą. Obiecał sobie, że zadzwoni do Marii, ale potem zaczął wszystko od początku i znowu pił.

Stał w drzwiach, patrząc na Lenę. Wychodził do biura po raz ostatni, następnego dnia zaczynał nowe życie. Oczy Leny zasnuły się mgłą, ale niczego nie powiedziała. On też milczał i tylko patrzył na jej delikatny, piękny pysk. Zastanawiał się, czy wiedziała, że on już nie wróci. W każdym razie dowie się, kiedy ktoś przyjdzie po jego rzeczy.
Spakował także gitarę, miał nadzieję, że jej nie zauważą. A nawet jeśli... Nie spotka go za to nic gorszego od tego, co właśnie przeżywał.
Odwrócił się i ruszył po schodach. Nie obejrzał się już, a Lena nie zawołała. Nie poruszyła nawet wargami.
Po pracy znowu pił, a potem poszedł pod swój nowy adres, zabierając ze sobą butelkę taniego wina. Ten jeden raz było mu wolno oficjalnie przejść pomiędzy dzielnicami różnych klas społecznych. Musiał podać tylko strażnikowi swój numer. Siwek o znudzonym wyrazie pyska wpisał go w komputer i powiedział:
- W porządku. Możesz iść.
Mieszkanie rzeczywiście było duże, duże i puste, pomalowane na zimny, biały kolor. Przeraziły go cztery pokoje, piękna łazienka z wyposażeniem i taka sama kuchnia.
Jego rzeczy leżały w największym pokoju, gitara również. Nie rozpakował niczego, wyjął tyko zdjęcia: portret Leny, portret Marii i swoich rodziców w dniu ślubu. Ojciec był wtedy elegancki - z muchą, matka wydawała mu się przepiękna, z wiankiem i welonem okrywającym jej szyję.
Ustawił zdjęcia na środku podłogi. Potem poruszając się w nieskoordynowany sposób, wepchnął materac w kąt pokoju. To było wszystko, co miał.
Usiadł na środku, wyciągnął zębami plastikowy korek z butelki i pił. Chłodny, gorzki płyn palił go w żołądek, przyprawiając o mdłości i zawroty głowy. Chyba miał już dosyć. Podłoga odpływała gdzieś, łącząc się sufitem. Ściany pulsowały.
Położył się na boku myśląc, że to pomoże. Wtedy przyszły. Wyłoniły się spod podłogi podobne do cieni i okrążyły go. Myślał, że zwariował, zamknął oczy, by od nich uciec. Wtedy było jeszcze gorzej, bo słyszał tylko tupot ich łapek i szczękanie zębów, gdy węszyły wkoło, prychając gniewnie.
Były tu, tańczyły wokół niego - szczury. Jedyne spośród zwierząt, które nigdy nie opuściły ludzi. Jedyne, które przeżyły, gdy ludzie wymarli. Jedyne, które nie nauczyły się wspólnej mowy i nie wzięły udziału w tworzeniu nowej cywilizacji. Mimo to wciąż trwały tylko i wyłącznie dla siebie samych. One - wielkie i tłuste, szare szczury o długich, nagich ogonach, o mocnych zębach. Szczury noszące swoje małe główki z czarnymi, bystrymi oczkami bez żadnego wyrazu, tak blisko ziemi. Szczury o łapach tak przypominających zwinne ludzkie dłonie.
Przerażały go samym swoim istnieniem. Były straszniejsze od narkotycznej wizji. Chodziły wkoło, wspinały się na tylnych łapkach pokazując mu swoje tłuste, miękkie brzuchy. Opadając zmieniały kierunek, by w chwilę później zrobić to raz jeszcze.
Dygotał otoczony przez nie, a one poruszały nosami i wydawały z siebie dziwaczne dźwięki.
Nagle zrozumiał. Śmiały się z niego, bawiły się jego kosztem.
Chciał się zerwać i uciec, ale nie miał na to siły. Przymknął tylko oczy, a one chodziły wokół niego, wirowały wokół jego głowy. Ich tupot narastał w jego umyśle, aż stał się łoskotem. Ich śmiech osaczał go - coraz śmielszy, coraz bardziej wrogi.
Tak trwało to wokół niego, aż do utraty zmysłów, kiedy cisza i hałas, spokój i lęk, zatarły się i połączyły w jedno, a on odpłynął w pustkę.

Nowe biuro było takie samo jak każde inne, rzędy biurek, rzędy pochylonych głów, sine ściany i tablica rozświetlona numerem zwycięzcy. Teraz mógł mieć pewność, że to nie będzie już on.
Jakaś kartka - wpisać dane, przybić pieczątkę, podać dalej. Wszystko tak samo. Nawet nie przyjrzał się swoim sąsiadom. Pracował w otępieniu aż do dzwonka oznajmiającego przerwę na posiłek.
Zwierzęta powoli podnosiły się i ruszały w stronę stołówki. On się nie ruszył. Sąsiadka z lewej podeszła do niego.
- Dlaczego nie idziesz na obiad? - usłyszał jej słodki głos.
Spojrzał. Była ładną, wysoką i szczupłą, może nawet nieco zbyt szczupłą klaczą o rudej, lekko falującej grzywie. Jego serce mocniej zabiło. Miała wąskie oczy o niepokojącym spojrzeniu, podobne do oczu Marii, lecz nie ciemne, tylko jasnozielone.
- Po co? - zdziwił się nie tyle treścią pytania, co w ogóle tym, że ktoś je zadał - Nikogo nie znam, nikt nie zna mnie. Nie zależy mi, żeby coś zmieniać. Mam kanapki, mogę zjeść je tutaj.
Klacz przyglądała mu się uważnie przekrzywiwszy głowę.
- Jesteś inny. - Nie wiedział, czy spytała, czy oznajmiła.
- Chyba nie – rzekł. - Chyba każdego można zniszczyć.
- Nie wiem - odparła klacz. W coś grała. - Widziałam, że utykasz - powiedziała cedząc słowa. - Co ci się stało?
- Spałowali mnie - odpowiedział szczerze.
Klacz przyskoczyła do swojego biurka, po czym wręczyła mu jakąś karteczkę.
- Wiedziałam - oznajmiła tryumfalnie - Tu masz adres. Na pytanie: „Po co przychodzisz?”, odpowiedz: „By nieść miłość”. Ja jestem Tina - wyrzuciła z siebie i znikła, a on został sam w biurowej sali myśląc, że nie skorzysta z propozycji klaczy.
Nie chciał schodzić do podziemia. Gdyby jeszcze miał na to siłę i odwagę poszedłby z Marią tamtej nocy, gdy płakała przytulona do niego.
O Mario, gdzie teraz jesteś? Co robisz? Idź! Idź na dół! Ty idź, ty nie możesz się tak dusić! Ty jesteś najlepsza!

Tego dnia już nie pił. Bał się wrócić pijany do domu. Przerażała go sama myśl o szczurach - znowu przyjdą, będą tańczyć wokół niego, będą się z niego wyśmiewać.
Wargi drżały mu, gdy otwierał drzwi.
Wkroczył do największego pokoju, rozglądając się uważnie. Kopyta uderzając o szare linoleum wydawały nieprzyjemny odgłos. Innych pokoi nie odwiedzał. Nie były mu do niczego potrzebne.
Nagle usłyszał szelest i skrobot pazurów. Przyszły, przyszły i tego dnia. Wyłoniły się spod podłogi i powoli zbliżyły ku niemu, zbite w stado. Zatrzymały się, węszyły strzelając nosami. Potem posunęły się kawałek dalej, podobne do szarego wojska. Ich czarne, świdrujące oczka przyglądały mu się bezwzględnie, tak jakby zwierzątka były pozbawione jakichkolwiek uczuć.
Szczury zdawały się myśleć intensywnie. Ich czoła marszczyły się. Dziś czuły się tak samo niepewnie jak on. Mimo to zadrżał.
Zawrócił i przemknął do kuchni. Wyciągnął bochenek chleba i pokroił go w kostkę, przy okazji część zjadając. Śpieszył się. Wrócił do szczurów, wciąż tkwiących w tym samym miejscu. Rozsypał chleb po pokoju. Chciał je przekupić.
Zwierzątka wyciągnęły szyje i węszyły, ale nie podeszły do jedzenia, którego przedtem dotykały jego wargi. Nie ufały mu i on też im nie ufał.
Sięgnął po gitarę. Zaniepokojone szczury podskoczyły spoglądając na niego. Dziś nie przypominał już tamtego wraku, wokół którego tańczyły poprzedniej nocy. Widocznie umiał się wziąć w garść, widocznie nie był tak godny potępienia, jak myślały.
Usiadł i ujął gryf wargami. Nawet nie zastanawiał się, co zagra. Po prostu zaczął brzdąkać. Nie zabezpieczył okien, nawet nie zamknął drzwi. Nie zależało mu, nie miał niczego do stracenia.
Szczury przysłuchiwały mu się uważnie. Znowu węszyły, a on grał najpierw jakieś splątane, dziwaczne dźwięki, by w końcu wyłonić z nich spokojną, rzewną melodię. Dlaczego właśnie tę? Gdzieś głęboko w jego pamięci Maria śpiewała lekko zachrypniętym głosem.

Nie ma ratunku dla złamanych serc,
Nie ma powrotu dla tych, co zgubili drogę.

Gorycz ścisnęła go za gardło. Bardzo chciał się rozpłakać, ale łzy nie popłynęły. Czasami potrafił zachowywać się jak mężczyzna. Zresztą szczury patrzyły.
Patrzyły i słuchały przebierając przednimi łapkami, jakby podskakiwały w rytm muzyki. Urzekł je, oczarował, pokazując coś, czego nie znały, zawsze słuchając tylko pomruków ziemi.
Jeden szczur odłączył się od stada i przyciśnięty do podłogi podbiegł tupiąc cicho do kawałka chleba. Obrócił zdobycz w łapkach i zaczął jeść, a inne obserwowały go uważnie. Kiedy upewniły się, że nic im nie grozi, dołączyły do swojego zwiadowcy. Jadły. Jadły zupełnie spokojnie, a Per grał następną smutną melodię.
Nie rozumiały go, tak od nich odmiennego, tak oddalonego od nich na drodze ewolucji, nie rozumiały go, w ich mniemaniu odmiennego od reszty zwierząt miasta, ale zaczęły go szanować.
Wycofały się powoli, oglądając się na niego, w pyskach unosząc kawałki chleba. Został sam, ale już nie tak samotny i nie tak przerażony. Miał szczury. Teraz ich obecność uspakajała go i wypełniała pustkę jego życia.
Grał, grał jeszcze długo po tym, jak noc zapanowała nad światem. Potem płakał cicho skulony na materacu, lecz szczury nie przyszły, by się z niego śmieć. Był inny niż ci, których znały, więc może tacy jak on mogli płakać.
Niech płacze, jeśli mu to pomaga. Niech płacze. Może tak musi być.
Wiedziały, że jego umysł je przerastał.
Rano, przed wyruszeniem do biura zostawił im kawałki chleba w rogu pokoju. Przyjaźń została zawarta.

Rubryczka - wpisać dane, przybić pieczątkę, podać dalej.
Coś go niepokoiło. Czuł na sobie czyjś wzrok. Podniósł głowę i rozejrzał się po sali. Wszyscy pochylali się nad swoimi biurkami.
Spojrzał na sąsiadkę z lewej. Szybko poruszała głową, stawiając na papierze rozliczne kreski. Na pewno nie pisała. Wyciągnął szyję, żeby dokładniej zobaczyć co robi.
Jego oczom ukazała się gmatwanina linii. Potem dopiero dostrzegł to, co widział codziennie w lustrze: kudłatego, nieco zbyt tłustego ogiera o wielkich, podpuchniętych oczach. Na chwilę zamyślił się nad swoim wizerunkiem. Tak właśnie wyglądał. Może powinien coś zmienić? Nie chodziło nawet o sam jego wygląd, tylko o to kim był i kim się czuł.
Potem pomyślał o klaczy. Czemu mogła pozwolić sobie na nie wypełnianie swojego zadania, a mimo to wciąż dostawała pieniądze i utrzymywała się w tej klasie zarobkowej? No i czemu jego właśnie rysowała? Może się jej podobał? Może chciała go zwabić, sprowokować? To też by znaczyło... W każdym razie ona o nim myślała. Ona była z podziemia. Ona pięknie rysowała.
Rudogrzywa podniosła głowę i napotkała jego spojrzenie. Ołówek wypadł jej z pyska, jak gdyby się wystraszyła. On odruchowo pochylił się nad swoimi papierami. Już nie byli obcy, zrozumieli to przez ten ułamek sekundy, kiedy patrzyli sobie w oczy. Każde dla tego drugiego stało się zagadką do rozwikłania. Per nie chciał zaczynać życia na nowo, na nowo poznawać, lubić i kochać. Nawet nie zamierzał próbować, a mimo to, chociaż sam nie byłby w stanie wytłumaczyć dlaczego, jego myśli coraz częściej czepiały się nowej rzeczywistości. Nic nie mógł na to poradzić. Czas płynął, musiał płynąć i płynąć będzie, czy tego chciał, czy nie. Rany się goją, ból słabnie, nadzieja zawsze w końcu się odradza. Zostają blizny. Życie z bliznami to już zupełnie inna sprawa.

Grał dla szczurów. Tak było co wieczór Już nie przypominały wojska. Przychodziły powoli, jakby odbywały leniwą wycieczkę. Zbliżały się do niego, lecz nigdy nie tak blisko, by mógł ich dotknąć. Bez wahania brały jedzenie, które im zostawiał, a gdy grał, kładły się na ziemi mrucząc oczy. Wiedział, że były zadowolone. Z czasem zaczął dostrzegać, że ich na pozór bezwzględne, nieczułe oczy też były w stanie odbijać emocje. Było im dobrze, gdy grał. Niektóre zasypiały ukołysane muzyką, a gdy się budziły, przeciągały się leniwie i ziewały pokazując swoje długie, różowe języki. Patrzył na nie, na zadowolone, miękkie, tłuste ciała. Uśmiechał się sam do siebie, uśmiechał się do nich. Wierzyły w niego, w jego odległy umysł. Wierzyły, że będą w stanie się do niego upodobnić, dorównać jego myślom i tworzyć dzieła tak wspaniałe jak on. Kiedyś być może nauczą się płakać. Tego też chciały. On wymyślał nowe melodie, melodie opowiadające historie tego małego, zapomnianego plemienia, aż stworzył w końcu Szczurzą Symfonie. Jego nowy świat był dobry i spokojny, cały rozpisany na gitarowe akordy.
Pewnego wieczoru nagle coś zburzyło spokój - zadzwonił telefon. Szczury poderwały się i uciekły. On odstawił gitarę i poszedł odebrać wcale się nie spiesząc.
- Halo - niezbyt przyjaźnie warknął w słuchawkę.
- Per? - brzmiał ciepły głos nieznanego mu ogiera. - Dlaczego jesteś taki skromny? Czego ci potrzeba? Wydaj w końcu swoje pieniądze. - Złościło go, że tamten mówił mu po imieniu, złościł ten jego głos i to, że nie chcieli mu dać spokoju. Jemu było dobrze w pustym mieszkaniu ze szczurami - Mieszkasz sam?
- Tak – rzucił gniewnie. Chciał dodać: „odebraliście mi moją dziewczynę”, ale się powstrzymał.
- Jak sobie radzisz?
- Dobrze.
- Nie potrzebujesz sprzątaczki? Może kucharki?
Pomyślał o szczurach, bardziej o szczurach niż o tym, że nie miał gdzie ukryć gitary. Nie mógł dopuścić, żeby mu je odebrali, żeby je zabili. Nie mógł ich zawieść, one mu uwierzyły. Po co przyznawał się, że jest sam?
- Nie. Nie potrzebuję sprzątaczki. Dziękuję. - Odłożył słuchawkę.
Przecież nie musiał być sam, była rudogrzywa. Jak ona miała na imię? Mówiła mu. Tina! Ze sterty swoich rzeczy wygrzebał kartkę z adresem, który mu dała. Wiedział, że to była skrzynka kontaktowa. Może uda mu się trafić do tej klaczy.
Dalej przerzucał rzeczy. Spostrzegł okrągły, złoty kolczyk. Wziął go w zęby. Uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie dobre czasy. Odłożył go na bok i wciąż szukał. Jest - przyrząd do zakładania kolczyków. Czegoś mu jeszcze brakowało. Wstał. Jak zawsze kosztowało go to wiele wysiłku. Nagle jednak było warto. Zszedł na dół. Przemierzył kilka ulic i kupił lakier do włosów. Z całym tym sprzętem usiadł później przed lustrem w swojej wielkiej, luksusowej łazience. Dziurka w uchu dawno już zarosła, ale trudno, trochę tylko bolało, gdy przebijał ją znowu. Grzywę należało dokładnie wyczesać i postawić do góry dzieląc na pasemka. Popatrzył w lustro. Od razu lepiej wyglądał. Zaraz przyjdzie Maria i zapyta: „Jesteś gotowy?”, a potem przypudruje mu nos i wyjdą na scenę. Wyjdą na scenę...
Mario, gdzie jesteś?
Tej nocy znowu grał stare melodie słysząc jej głos wzbijający się ku niebu. Szczury jednak nie przyszły, jak gdyby wyczuły zbliżające się nieszczęście.

Stał pod drzwiami nerwowo przestępując z nogi na nogę. Jeszcze nie wiedział, co powie, ani czego tak naprawdę chce. Słyszał powoli zbliżające się kroki.
- Po co przychodzisz? - spytał przez zamknięte drzwi głos niemłodej już klaczy.
Nie odpowiedział od razu, nie był pewny, czy zna hasło.
- By nieść miłość - wydusił w końcu.
- A jeśli cię nie wpuszczę?
- Będę płakał - odpowiedział bez zastanowienia.
- Wchodź! - szczęknęły zasuwy i jego oczom ukazała się rosła i niezbyt urodziwa dama o zielonkawej sierści i ciemnych, wyłupiastych oczach.
Wkuśtykał do bogato urządzonego pomieszczenia, rozglądając się uważnie na około. Klacz dokładnie zamknęła drzwi.
- Nie jesteś z dołu - powiedziała w końcu.
Trochę go przerażała, niesamowicie elegancka i wyniosła, jakiś zapomniany rodzaj klaczy, którego nie spotykało się już na ulicach.
- Ale byłem - odpowiedział - Spałowali mnie.
Spojrzała na niego niezbyt uważnie.
- Czujesz się nieswojo – stwierdziła. - Nic dziwnego. Takich, jak ja, już dziś niewiele, a ty mieszkasz pewnie w pustym mieszkaniu bez mebli?
- Tak. Skąd pani wie? - Zaskoczyła go.
- Tacy często do mnie przychodzą – odpowiedziała. - Ale nie mów mi per pani. Jestem po prostu Ziuta, dziś nie ma już między nami różnicy. Kiedyś to było co innego. Byłam żoną Kinga, ileś tam razy prawnuka JC. Podziemna rodzina od pokoleń. Wiesz, kim był JC?
- Tak – odparł, a chcąc żeby klacz wreszcie skończyła swoje wywody, dodał - ja jestem Per.
Ziuta po raz pierwszy się uśmiechnęła.
- Ty też pochodzisz z niezłej rodzinki. Zaraz, zaraz. Ja cię pamiętam. Nie można zapomnieć kogoś o takim imieniu. Śpiewałeś kiedyś z taką brzydką klaczą?
- Tak, ale ona nie była brzydka.
Ziuta się zaśmiała.
- Dobrze, dobrze. My tu gadamy... Po co właściwie przyszedłeś?
- Szukam klaczy.
- Tak?
- Ma na imię Tina.
- Taka ruda? - spytała.
- Tak.
- Cóż, dobrze trafiłeś. Tu jest telefon. - Wskazała na półkę przy drzwiach. - Dzwoń 00125082 - wyrecytowała.
Per popatrzył na nią niepewnie.
- Nie bój się. To jeden z telefonów bez podsłuchu.
Szybko wykręcił numer.
- Słucham - rozległ się spokojny głos rudogrzywej.
- To ja. Siedzę obok ciebie w biurze. - Nie wiedział co powiedzieć. - Dałaś mi adres do Ziuty, rysowałaś mnie i pomyślałem... Moglibyśmy się spotkać.
- Dobrze. Tylko gdzie? - zabrzmiało to, jakby na niego czekała.
- Potrafisz dostać się do dzielnicy dla czwartej klasy zarobkowej? – przez głowę przemknęło mu pytanie, czy on to potrafi. I czy na pewno już się nie boi.
- Oczywiście.
- Więc musisz znać tamtejszy klub dla takich, jak my? - Nagle ugryzł się w język. Czemu chciał się tam z nią spotkać? Przecież tam poznał Marię, tam występowali. Nie chciał tam iść, cierpieć, wspominać. Jednak jej to zaproponował, jednak go tam ciągnęło.
- Pewnie – odparła. - Często tam bywam.
Niestety!

Tuż przed zmrokiem przemykał się ulicami w stronę klubu, korzystając co i rusz z podziemnych przejść. Zadziwiając dobrze je wszystkie pamiętał. Tamto życie znowu stało się tym właściwym. Sceny z podziemia tańczyły przed jego oczami tak wyraźne, jak gdyby to wszystko zdarzyło się wczorajszej nocy. Krew w jego żyłach tętniła w rytmie rocka.
Czasem się zapominał, opierał się na chorej nodze. Wtedy przeszywał go ból, a on zaciskał zęby, na chwilę przystawał. W tych któtkich momentach przyjemne wizje ustępowały scenom z przesłuchania. „Powiedz!” - huczało w jego uszach i kulił się jak gdyby razy wciąż jeszcze mogły spaść na jego kark i głowę. „Przestańcie, przestańcie” - szeptał - „ja nie wiem, nie wiem.” Zaczynał dygotać, jego ciało zlewał pot, z oczu ciekły łzy. Unosił głowę, otrząsał się. To minęło. Minęło. Ruszał dalej.
Kanał. Wejście do klubu. Przy drzwiach strażnik. Należało podać hasło. Hasłem zawsze była nazwa zespołu, który grał tego wieczora, ale on nie wiedział, kto gra.
- Złotouści – powiedział, patrząc strażnikowi prosto w oczy. Tak nazywał się jego zespół, jego pierwszy zespół.
Strażnik przyglądał mu się chwilę. Poznał.
- Wróciłeś?
- Wróciłem - uśmiechnął się Per wchodząc.
Na korytarzu był tłok. Gdy przedzierał się w stronę głównej sali, wszystkie oczy zwrócone były ku niemu. Rozglądał się uważnie w poszukiwaniu... Tiny? Nie. Szukał Marii.
Sala tonęła w ciepłym, nastrojowym świetle, a wszystko było w ciepłych i pełnych, jakby zbyt rzeczywistych kolorach. Konie przy barze, barman poruszający się szybko i robiący cuda z kolorowymi butelkami, zespół przygotowujący się do występu na półokrągłym podeście. Wszystko było jak w jego śnie. Oczy też.
Nie, nie one. Były piękne i wąskie, ale dużo jaśniejsze, niż te ze znu. Rudogrzywa uśmiechała się, lecz jej uśmiech nie miał w sobie tyle światła co zdeformowany uśmiech Marii.
Zespół zaczynał.
- Zatańczymy? - spytała rudogrzywa.
Nie. Nie. Nigdy! - Per krzyczał w głębi swojego umysłu.
Tak nie może być. Nie może. To był jego sen, ale przerodził się w koszmar. Tina usiłowała zachowywać się jak Maria, lecz Marią nie była i być nie mogła.
- Oczywiście - odpowiedział cicho na jej pytanie i zawirowali przytuleni do siebie szyjami.
Znowu odezwał się ból.
- Poczekaj. - Dyszał ciężko - Bardzo cię przepraszam, ale ja nie mogę tańczyć - zwiesił głowę.
- Rozumiem - powiedziała Tina cicho.
- Dziś znowu jest wśród nas - zagrzmiał głos ze sceny - ten, którego wszyscy podziwialiśmy i kochaliśmy. Per, chodź do nas!
Nieprzytomnie poderwał głowę i popatrzył w stronę sceny. Poznali go, ale on nie mógł wystąpić, on już nie był tamtym Perem, nie chciał kłamać. Był zwyczajnym tchórzem. Ten świat go złamał, ten świat go zniszczył.
- Nie - opierał się - Nie, ja już nie mogę grać.
- Czego się wstydzisz? – krzyczał chłopak ze sceny. - Zagraj dla nas! Ty jesteś najlepszy!
- Idź. Idź. - Popchnęła go nosem Tina.
- Nie. - Jeszcze się opierał.
- Per, chodź do nas!
Pokuśtykał po schodach na scenę.
Sala wrzała w radosnym uniesieniu. Ktoś wręczył mu gitarę.
- Nie było mnie tu parę lat - zaczął - ale tam na górze chyba nie da się żyć.
- Nie! - ryknęła sala.
- A więc wróciłem do was!
- Tak!
- Pamiętacie taki utwór... Grałem go kiedyś z Marią, ale teraz wy zaśpiewacie zamiast niej: „Wołanie dzikiego!”
Sala znowu zagrzmiała, a on zaczął grać.

Za drzwiami jeszcze jedna ściana.
Samotny płaczę.
Wołanie dzikiego.
Oszałamiający taniec.
Próżna twarz.
Jaskrawy kryształ.
Wołanie dzikiego.

Tekst Marii zaśpiewali chórem chłopcy z zespołu, a on miał trochę czasu na myślenie. Czemu grał właśnie to? To było o nim: tym, który spędzał noce ze szczurami, tym, który umówił się z dziewczyną, tym, który dziewczynę spotkał bardzo dawno temu.

I jest coś, co przeszukuje ciemność.
Żądło kochanka.
Wołanie dzikiego.

Znowu przyszła jego kolej.

Spowity w noc.
Och, usłysz płacz,
Wołanie dzikiego.
Ja znam ją i śnię o niej.
Jak ona cierpi beze mnie...

Tina patrzyła na niego rozanielonym wzrokiem. Czy chciała, żeby i on patrzył?
Nie. Nie i jeszcze raz nie. On śpiewał dla Marii.
On Marię oszukał i zawiódł. Jak mógł?! Dla szczurów, zrobił to, czego nie mógł zrobić dla niej. Wszystko działo się tak szybko, wszystko było takie trudne, spadało na niego jak uderzenia pałki. Chciał uciec.
Nagle przestał grać. Odstawił gitarę, zbiegł ze sceny. Przebił się przez tłum i kulawym galopem wypadł na ulice w strugi deszczu.
Gdy poznał Marię też padał deszcz, tak samo gęsty jak i tej nocy. Bawili się w deszczu. Maria odrzucała głowę, śmiała się - tak szalona, tak szczęśliwa. Strugi wody płynęły po jej pysku, a ona się śmiała.

Jest czas na dobro w życiu,
Czas by zabić ból życia.
Śnij o słońcu, Królowo Deszczu.

Mario, Królowo Deszczu.
Gnał, gnał, chcąc od tego wszystkiego uciec, chcąc zapomnieć. Nagle chwyciły go za kłąb zęby rudogrzywej. Nogi nie mogły znaleźć oparcia i upadł na pierś, wprost w kałużę.
Leżał tak. To koniec. Dopadli go, zaraz będą go bić, a potem zabiją.
- Nie - szeptał – Nie. - Głos zamierał mu na wargach.
- Per, to ja - powiedziała spokojnie klacz. - Co się z tobą dzieje?
- Chyba nic - odpowiedział niepewnie, stając na drżących nogach.
- Chodź, pójdziemy do mnie. Nie zostawię cię samego, nie w takim stanie.
- Przepraszam.
Człapał z pochyloną głową. Woda kapała z jego długiej sierści, deszcz już nie bawił.
- Nie wiem, dlaczego chciałaś się ze mną spotkać, ale to był błąd...
- Nie chciałam. Powiedzmy, że musiałam. Ale lubię cię.
- Co to znaczy?
- Nie wytłumaczę ci tego - oznajmiła tajemniczo.
- Ja też musiałem - przyznał Per. - Ja mieszkam sam i chcą mi wcisnąć gosposię. Ja mam szczury, oswojone szczury. One mi ufają i nie mogę ich zawieść. - Sam nie wiedział dlaczego to mówił. - Potrzebuję dziewczyny, żeby ocalić moje szczury, ale nie mogę cię kochać. Ja wciąż kocham inną, ale... Moglibyśmy... Moglibyśmy być przyjaciółmi...
- Oczywiście - uśmiechnęła się rudogrzywa, lecz przyszło jej to z trudem. Jej serce po raz pierwszy od dawna zadrżało.
- Tutaj mieszkam – powiedziała, wyciągając spod słomianki klucze. Znowu zachowywała się swobodnie.
Wkuśtykał do środka i runął na dywanie. Przemarznięte biodro rwało go niemiłosiernie.
- Masz coś przeciwbólowego? - spytał.
- Tylko takie zwyczajne rzeczy – odparła, przyglądając mu się uważnie.
- Dasz mi? - poprosił.
Poszła poszukać, a kiedy wróciła, spytała:
- Chciałbyś coś mocniejszego? Mogłabym załatwić.
- Narkotyki?
- Czasami lubię zapomnieć o całym świecie – spojrzała w ciemne okno. - Po prostu zapomnieć, bo tu wszystko nie ma sensu, a moje życie w szczególności. - Otrząsnęła się. - Jak ty oswoiłeś te szczury?
- Gram dla nich. Lubią słuchać mojej muzyki.
- Mógłbyś mi je kiedyś pokazać.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się pokonując grymas bólu.
Trwali chwilę w milczeniu. Tina myślała o czymś, co nie sprawiało jej przyjemności, marszczyła czoło i zagryzała wargi. Kiedy spostrzegła, że powieki Pera opadły, wstała i przyniosła mu koc.
- Przeniesiesz się na kanapę? - spytała.
- Nie mam siły - odpowiedział w półśnie.
Przykryła go i zgasiła światło. Sama zaszyła się w kuchni z ołówkiem. Tej nocy nie mogła spać, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Zrobiła bowiem coś złego, coś bardzo złego.
Rysowała Pera stojącego w klubie na scenie. Rysowała go – króla szczurów, grającego dla swoich poddanych. Rysowała ich oboje biegnących w strugach deszczu.
Tak, musiała postarać się o narkotyki. Przydałyby się. Dawno już nie brała.

- Hej! - rzuciła w słuchawkę Maria - Jest Per?
- Per? To ty niczego nie wiesz? - zdziwiła się Lena, jej głos brzmiał jakby dochodził z zaświatów.
- Nie - odpowiadała Maria, teraz ona była zdziwiona.
- Wygrał w totalizatora - głos Leny łamał się. - Już go nie ma. Nawet nie umiał się pożegnać. Tylko pił.
- Aha - wydała z siebie Maria, nie wiedząc co powiedzieć - Gdybyś czegoś potrzebowała...
- Nie przejmuj się mną - Lena płakała cicho. - Jakoś sobie poradzę. To jest taki świat.
- Tak. Taki świat. Jeszcze zadzwonię...
- Na razie - rzuciła smutno Lena odkładając słuchawkę, a Maria została po drugiej stronie kabla wsłuchując się w sygnał telefonu.
Pera już nie ma, więc ona może iść, może iść na dół. Może go poszuka? Po co? Nawet nie wiedziała. Może dla Leny? Może dla siebie? Poszuka go. Tak, poszuka. Wiedziała dokąd iść.
Już następnego ranka ruszyła. Kręciła się po klubach to tu, to tam.
- Mario! - ktoś zawołał za nią.
Odwróciła się i spojrzała w oczy młodzieńca, którego nigdy przedtem nie widziała.
- Jesteś Marią? - upewnił się ogierek.
- Tak - uśmiechnęła się - Wróciłam. Jeśli kogoś szukam, to dokąd mam iść?
- A jeśli jesteś podstawiona? - jej rozmówca nie był do końca pewny.
- Podstawiona?! - parsknęła gniewnie - Ja?!
Rozmawiali cały wieczór, zanim wyciągnęła od niego adres skrzynki kontaktowej.
Następnego dnia już stanęła pod drzwiami Ziuty, chociaż dla niej dotarcie tam nie było takie proste. Skradając się kanałami musiała przedostać się do części miasta należącej do innej klasy zarobkowej.
- Po co przychodzisz? - spytała klacz.
- By nieść miłość.
- A jeśli cię nie wpuszczę? - Ziuta lubiła poddawać próbie swoich gości.
- Głupie żarty - prychnęła Maria.
- Uważaj. Nie lubię bezczelnych dziewczyn - oznajmiła zielona dama otwierając drzwi - Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, żebyś odezwała się tak do kogoś z mojego rodu...
- Przepraszam, ale możemy to ominąć - oznajmiła pewnie - Szukam kogoś.
- I myślisz, że ja ci pomogę? - Ziuta bawiła się nią. Śmieszył ją widok tak pieklącej się klaczy.
- Po to jesteś - zauważyła Maria niezbyt uprzejmie - Szukam karego ogiera, utyka na tylną nogę, ma na imię Per.
- Per? - Ziuta przyjrzała jej się uważnie - A ty kim takim jesteś? - zadrwiła.
- Jestem Maria - jej dolna szczęka powędrowała dalej do przodu niż zwykle.
- Maria - powtórzyła zielona dama, to jednak zrobiło na niej wrażenie.
Nosi imię wyklętej, to coś znaczy, jest kimś, jej trzeba pomóc - pomyślała Ziuta - Ona może zmienić ten świat.
- Per był u mnie - powiedziała - ale nie wiem, gdzie go znaleźć. Szukał dziewczyny, Tiny. Dać ci jej telefon? Może ona coś wie.
- Per był tutaj? - nie mogła w to uwierzyć.
- Był - potwierdziła Ziuta.
Maria szybko myślała. Był tu, zszedł na dół. Dlaczego? Była zła. Po to też go szukała, żeby mu wygarnąć, żeby powiedzieć mu, jak źle o nim myślała.
- Dostanę telefon tej dziewczyny?
- 00125082, aparat na półce przy drzwiach, bez podsłuchu - poinformowała Ziuta.

- Halo.
- Tak? - brzmiał głos rudogrzywej.
- Znasz Pera?
- Kto dzwoni? - zapytała szybko, jakby się czegoś wystraszyła.
- Ty mnie nie znasz - powiedziała Maria - ale ja znam Pera.
- Czego od niego chcesz? - spytała ostro Tina.
- Co? Mały romansik? Nie przejmuj się, ja z nim tylko śpiewałam, pamiętasz mnie pewnie.
- Maria? - wyjąkała rudogrzywa.
- Tak.
- To ci powiem - jej głos drżał - ale nie idź do niego w najbliższym czasie.
- O czym ty mówisz?
- Nie mogę ci powiedzieć - jąkała się - Jemu nic nie grozi, ale ty możesz być w niebezpieczeństwie. Nie idź do niego, nie idź wcale. To wrak - Tina czuła, że nie wolno jej tego mówić, ale sumienie nie dawało jej spokoju. To spotkanie mogłoby być zbyt ciężką próbą dla Pera. Biedny Per.
- Przestań! - Maria podniosła głos - podasz mi jego adres?
- Tak...

Wracał z biura po nocy spędzonej u Tiny. Uśmiechał się sam do siebie. Może to była dziwna dziewczyna, miała jakąś tajemnicę, ale czy mu to przeszkadzało? Nie był już sam. Dobrze było nie być samemu na świecie. Oczywiście mógł się skontaktować z Marią, albo z Leną. Mógł, ale nie ocaliłby tym szczurów, no i na nie mógłby sprowadzić nieszczęście. Czy myślał tak rzeczywiście? Czy może tylko się przed sobą tłumaczył?
Rano jeszcze rozmawiał z Tiną. Ona uśmiechała się lekko, pokazywała mu swoje rysunki, ona pięknie rysowała. Kiedy jej to powiedział zaprotestowała: „E tam. Tak tylko rysuję, ale jesteś miły, dziękuję.” „Powiem szczurom, że przyjdziesz” - powiedział jej - „Ona są wspaniałe.” Przytuliła się do niego, a on pocałował ją w szyje, bardzo, bardzo delikatnie, ale ona zadrżała. „Oboje przeszliśmy tak wiele” - wyszeptała - „ale ja nie mogę o tym mówić.”
Dotarł do drzwi. Zatrzymał się nagle. Słyszał głosy, a jego własne drzwi były uchylone. Wsunął się do środka z bijącym sercem.
Już w korytarzu powitały go rosłe, gniade ogiery z bronią i policyjnymi odznakami. Na progu kuchni stała jakaś starsza klacz potrząsając pułapką na szczury.
Przecisnął się do dużego pokoju nagle czując, że się dusi. Cały pokój zasłany był pułapkami na szczury, w których tkwiły małe, skrwawione ciałka. Nie zdążył. One już nie żyły. Znowu był sam, znowu nie był do niczego potrzebny. Zwiódł. Tylko to potrafił.
Jeden ze szczurów poruszył głową, tak mu się w każdym razie wydawało. Podszedł do niego. Zębami otworzył pułapkę. Dźgnął zwierzątko nosem. Przednie łapki zadrgały w agonii i wtedy pułapka opadła ponownie rozcinając ciałko na dwie części.
- Że ja rozumiem! - krzyknął płaczliwie - Ale dlaczego szczury? Co wam zrobiły? Biedne, głupie istoty! Nauczyłem je marzyć, dlatego zginęły. Przecież wy nie macie serc!
- Szczury! Jak można tak mieszkanie zapuścić!? - jazgotał sprzątaczka.
- Spokój! - rozkazywał kary ogier - Tu obecna klacz znalazła w twoim mieszkanie gitarę. Per, czy przyznajesz się do jej posiadania? - do karego zbliżył się jakiś inny koń niosąc instrument.
- Tak - powiedział Per. Co innego miał powiedzieć?
- Wiesz, czym to grozi? - spytał kary.
- Tak - wiedział, wiedział aż za dobrze. Aresztują go, będą przesłuchiwać i nie pozwolą mu umrzeć, dopóki nie wyda tych z podziemia. Będą go bić, och, to i tak najlepsze co może go spotkać. Może powieszą go na łańcuchu za przednie nogi, a jego biodro samo z siebie nieźle da mu w kość w wilgotnej celi.
- Możemy się dogadać. Albo cię aresztujemy i wyciągniemy z ciebie wszystko, albo sam wydasz nam swoich znajomych z podziemia i zostaniesz sobie w tym mieszkaniu. Co ty na to?
- Wydam - Per odpowiedział niepewnie.
- A więc...
- Ziuta, ona jest skrzynką kontaktową, zna wszystkich... - podał jej adres. Głos mu drżał. W zasadzie powinien milczeć, ale kiedy pomyślał o bólu, wiedział, że go nie zniesie. Nie chodziło o ratowanie życia, zabić mógłby się sam, ale bólu by nie zniósł - Jest klub w kanałach, w części miasta dla czwartej klasy zarobkowej... - tam poznał Marię, tam debiutował. To koniec, wszystko przekreślił, wszystko zniszczył. Był nikim, naprawdę nikim.
- To wszystko? To za mało.
- Jest klacz... - tego zrobić nie mógł, ale zrobił - pracuje ze mną w biurze, ma na imię Tina. Nie znam jej adresu, tylko telefon: 00125082.
- A te dwie na zdjęciach?
Per obejrzał się, jakby nie wiedział o kogo chodziło.
- Kiedyś je znałem, ale one nie są z dołu.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Jakbyś sobie jeszcze coś przypomniał... - rzucał kary.
- Zadzwonię - odpowiadał Per. Przez chwile milczeli, potem Per się upomniał - A gitara?
- Zatrzymaj ją. Tak będzie nawet lepiej - oczywiście, ciągle jeszcze będą mieli go za co aresztować. Zrozumiał to, ale nie był gotów oddać im gitary, zniszczyć, czy ukryć, życie bez niej traciło sens. Czy jednak on mógł mówić o sensie życie, on zdrajca? Tłumaczył sobie, że kogoś musiał wydać, kogoś, ale nie Ziute tak szlachetną damę, tak potrzebną, tyle wiedzącą. Ilu ona może zdradzić? Ilu ma w pamięci? Lepiej było o tym nie myśleć. Tiny też nie powinien wydawać, Tiny, jedynej mu bliskiej osoby. Nie powinien wydawać klubu, z którym wiązało się tyle wspomnień. Ilu mogli zgarnąć w klubie? Kogoś musiał zdradzić, a przecież nikogo więcej nie znał. Musiał? Mógł milczeć. Nie. I tak by to w końcu od niego wyciągnęli, a to na dodatek by bolało. Czy wolno mu było tak myśleć? Tak myślał.
Był sam, konie odeszły i ta jazgocząca klacz też. Rozejrzał się wokół siebie. Cały pokój zasłany był szczurzymi ciałkami.
- Nie! - wrzasnął nagle jak opętany. Ściany zatrzęsły się - Nie!
Zaczął otwierać pułapki i wydostawać z nich martwe zwierzęta, a samymi pułapkami ciskał o ścianę, z taką wściekłością, że w niektórych miejscach obił tynk. Gdy tak pracował w furii, jego oczy nabiegły krwią, a z jego pyska potoczyła się piana.
Dzwonek do drzwi mu przerwał.
Czy ten koś nie wie, że są otwarte?
Przyskoczył do nich gwałtownie.
- Dajcie mi już spokój! - krzyknął zamykając na wszystkie zasuwy.
Nie wejdą już tu. Nie wejdą.
- Per, to ja! - zawołała Maria. Tina powiedziała jej: „Nie idź” i dlatego poszła. Musiała dowiedzieć się, co się działo, co on takiego zrobił, że był spalony. Nawet jeśli była na Pera zła, to nie przestała być jego przyjaciółką i bała się o niego.
Nie jestem taka jak ty - mówiła sobie w duchu - Potrafisz tylko uciekać, teraz też, ty uciekasz przed światem w obłęd. Dlaczego ja nie umiem o tobie zapomnieć? Co takiego sprawie, że nic nie trzyma mnie u boku wspaniałych mężczyzn, a do ciebie wciąż mnie ciągnie? Czy ty wiesz, że Lena wciąż płacze?
- Jaka ja? - jego głos brzmiał szorstko i obco.
- Per, nie wiem co się stało, ale opamiętaj się. To ja, Maria. Szukałam cię i znalazłam.
- Odczepcie się! - wrzasnął - Dajcie mi spokój! To nie uczciwe. Bijcie mnie, ale nie grajcie na moich uczuciach. Ja mam w to uwierzyć? Maria została po tamtej stronie. Nie mogłaby tu przyjść - z jego oczu popłynęły łzy.
- Są podziemne przejścia - przypomniała mu.
- Dajcie mi spokój! - znowu krzyczał.
- A jeśli zaśpiewam, uwierzysz mi? - spytała łagodnie.
Nie odpowiedział.

Nie wiem dokąd idziesz i nie wiem dlaczego,
Ale słuchaj swojego serca...

Jej głos brzmiał czysto wzbijając się w górę, a uwięziony w ścianach klatki schodowej odbijał się echem.
- To sen, tylko sen - szepcząc cicho Per odszedł od drzwi w głąb mieszkania - Gdzie teraz jesteś? - spytał spoglądając na zdjęcie, gdy ona stała na słomiance.
- Co to za krzyki? - spytała Marie sąsiadka.
- Pokłóciłam się z przyjacielem.
- A czy ja słyszałam śpiew? - sąsiadka zbliżała się przyciskając ją do ściany.
Maria milczała.
- Ja pani nie znam...
- Niedawno wygrałam w totalizatora - rzuciła szybko.
- Niech mi pani poda swoje dane - natarła na nią sąsiadka.
- Jestem Kunegunda - oznajmiła w odpowiedzi mijając ją szybko. Musiała zniknąć, ta klacz mogła ściągnąć na nią niemałe kłopoty.

Ciche pukanie. Per odstawił gitarę i podszedł do drzwi.
- Kto? - spytał ochrypłym głosem - Maria? - tak, gdy była, nie uwierzył w nią, ale teraz wpatrując się w zdjęcie czekał.
- Tina. Przyniosłam ci zamówienie - mówiła bardzo niewyraźnie.
- Jesteś sama? - chciał się upewnić.
- Tak.
Otworzył jej drzwi.
- Wejdź, poznaj moje szczury - poprowadził ją do dużego pokoju, a ona poszła za nim na miękkich, plączących się pod nią nogach.
Wchodząc do pokoju krzyknęła z przerażenia. Wzdłuż ściany leżały rzędem skrwawione ciałka małych istot o zgruchotanych kręgosłupach.
- Grasz dla nich? - spytała.
- Tak.
- Jesteś szalony?
- Nie. Zabili mi je - półprzytomnie patrzył na Tinę - Policja tu była - powiedział. - Wydałem im ciebie, Ziute, klub...
- Wiem, trudno - odpowiedziała - Coś ci przyniosłam - podała mu torebkę z jaskrawym kwadracikiem w środku - LSD, mały odlot.
Wziął od niej torebkę i umieścił kwadracik na języku. Najpierw były zawroty głowy, potem świat wydał mu się stanowczo prostszy.
- Byłam podstawiona - głos Tiny docierał do niego z bardzo daleka - Byłam sierotą od kiedy pamiętam, nie miałam przed sobą żadnej przyszłości. Szef wybrał mnie dla siebie. Byłam jego kochanką, nawet pracować nie musiałam, tylko przychodzić do biura - zaśmiała się cicho - Do mnie też należało sprowadzanie w dół takich jak ty, żeby później sypali. To wszystko było zaplanowane i szczury w twoim mieszkaniu, i to, że wygrałeś w totalizatorze...
- Podobają ci się moje szczury? - spytał nieprzytomnie, wydawało mu się, że one tylko zasnęły wsłuchane w jego muzykę.
- Tak - odpowiedziała. W zasadzie mówienie do niego teraz nie miało żadnego sensu, ale ona też całkiem niedawno wzięła i nie zdawała sobie z tego sprawy, z resztą nie miała czasu by czekać - Nie przejmuj się, że mnie wydałeś. Zrobiłeś słusznie. Słyszysz mnie? Zasłużyłam na to.
- Nie. Ty jesteś najlepsza - patrzył na nią swoimi przekrwionymi oczami.
Podniosła się i podeszła do zdjęć.
- Kto to jest? - spytała.
- Nie poznajesz? - zdziwiła się - na tym pierwszym to przecież ty. Nie pamiętasz jacy wtedy byliśmy szczęśliwy? - myślał, że była Marią - A to Lena - mówił dalej. - Byliśmy razem. Znałaś ją. Była tak miła i...
- Piękna - wyszeptała Tina.
- Tak - przyznał - Była piękna i ja ją kochałem. To ostatnie to moi rodzice - szybko zmienił temat.
- Nie podobni.
- To dobrze. Dobrze dla nich. Oni byli wspaniali.
Tina spojrzała na niego.
- Nie obwiniaj się o nic. Per, my niczego nie możemy, oni się nami bawią. To taki świat. Jesteś w porządku. Naprawdę w porządku.
Tylko na nią patrzył.
- Teraz ja wydam ciebie. To taki świat - jej oczy zasnuły się mgłą. - Przyszłam się pożegnać. Już na mnie czekają...
- Czekają?
- Tak. Byłam kochanką szefa, mam pewne ulgi, tylko pewne. - Chwilę milczała. - Zagrasz dla mnie? - spytała.
- A ty zaśpiewasz.
- Nie, ja nie śpiewam. Ja jestem Tiną.
Per milczał.
Odwróciła się i poszła w stronę drzwi, on nie mógł jej odprowadzić, bo podłoga odpływała mu z pod nóg.
Odwróciła się jeszcze.
- Trzymaj się - uśmiechnęła się smutno, a potem wyszła by stanąć oko w oko ze śmiercią. Słyszał jej krzyk odbijający się echem po klatce schodowej.
Zmrużył oczy. Per błazen i Maria Dyktatorka - dobrze znał tę legendę - stali na scenie przed tysiącami zwierząt. Wiele przeszli. Przeżyli bitwę z Demonem, przepłynęli ocean i wszystko to po to by ocalić muzykę. Per Błazen - on nosił jego imię, ale czy był godzien? Tamten Per by nie zawiódł, a on... Tina uśmiechała się idąc na śmierć. Tina czy Maria, a może one obie? Lepsze od niego były obie.
Nagle się poderwał. Koniec z tym! Nie było żadnej muzyki. Chwycił w zęby gitarę i uderzył nią o ścianę. Instrument rozłamał się w pół wydając z siebie przeciągły jęk. Niszczyć potrafił. Miał niszczyć. Ruszył ze szczątkiem gitary waląc nim po ścianach i wybijając okna. Odłamki szkła sypały się na niego jak deszcz kaleczący całe ciało, jak kryształowy deszcz, piękny deszcz. Unosił pysk w górę i śmiał się. Kiedy był młody śmiał się w deszczu, kiedy był młody niczego nie rozumiał i nie znał bólu.
Upadł na ziemię i płakał, aż do utraty świadomości.

Nie było dobrze, więc musiała spróbować raz jeszcze, może za drugim razem Per ją wpuści - tak myślała Maria szybkim krokiem przemierzając ulice.
On zwariował, albo zaczął ćpać i jeszcze miał problemy z policją. Sam to na siebie ściągnął, sam, bo był mięczakiem. Gdyby jej słuchał, znowu byłoby tak jak dawniej. Wieczorami graliby w klubach i nikt by ich nie złapał, nikt nie rozszyfrował - nigdy.
Ciemna klatka schodowa powiała chłodem i groźbą nieszczęścia. Jej serce załopotało w piersi. Uderzenia kopyt brzmiały echem przyprawiając o dreszcz.
Jak w grobowcu - pomyślała Maria, chociaż w zasadzie wszystkie domy tak wyglądały.
Kiedy znalazła się pod jego drzwiami myślała, że pomyliła adres, ale nie. To jego drzwi były zapieczętowane.
Po wszystkim. Przepadł. Dowie się jeszcze u sąsiadek. Ta, która wtedy na nią napadła mieszkała po lewej, poszła więc do tej po prawej. Zapukała.
- Już, już - drzwi otworzyła jej pulchna klacz w kwiecie wieku.
- Co stało się z sąsiadem? - spytała Maria.
- Pani go znała? Nigdy pani nie widziałam.
- Kiedyś. To przyjaciel z dawnych lat.
- Zwariował - oznajmiła klacz robiąc znaczącą minę - zaczął szaleć, krzyczał, wybijał okna. Wsadzili go w kaftan i zabrali. A wie pani jak mieszkanie zapuścił...
Drzwi po lewej uchyliły się.
- Znowu ona, ona zawsze podsłuchuje - oznajmiła pulchna klacz.
- Pani nie nazywa się Kunegunda. Sprawdziłam! Byłam na policji... - zaczęła tamta.
- Tak, naprawdę to jestem Pelagia - Maria zarzuciła swoim pięknym ogonem i poszła.
Tak naprawdę to nie rozumiała, dlaczego biegała w poszukiwaniu Pera po całym mieście. Nie wiedziała czego od niego chciała. Czasem była zła, czasem mu współczuła, chciała go z tego wyciągnąć. Na to było za późno, a przecież do szpitala też miała pójść. Po co? Może by powiedzieć: „Żegnaj”, bo „Zawiodłeś” nie powie. Biedny Per. Żałowała go. Razem mogli dokonać wszystkiego, ale sam był taki słaby.
„Żegnaj.” Czemu „Żegnaj”? „Żegnaj”? Dla Marii nie ma przecież granic nie do pokonania. Jednak „Żegnaj”. To nie to, że dla niej życie nie miało sensu. Sens? Co to u diabła jest? To prawda, że występować już nie będzie, samej jej to jakoś nie wychodziło. Ona nie umiała tak porwać sali, jak to robił Per. Co to wszystko znaczyło? Dlaczego o tym myślała? George i puste dni z nim, puste rozmowy. Kochała go, to nie było papierowe słowo. „Żegnaj” - to nie było skierowane do Pera, tylko do całego świata. Ona chciała iść, iść daleko. Dusiła się zamknięta w betonowym molochu. Gdzieś w głębi serca odzywał się zew pradawnego przodka i chciała biec beztroska i szalona. Chciała zmierzyć się z wiatrem.
Wiatr. Potrząsnęła głową. Gdyby tak uniósł jej grzywę, ochłodził kark. Wiatr, tylko wiatr był wolny. Takim jak ona, tym, którzy kochają wiat, też należała się wolność. Chciała tańczyć wśród traw, a nie tylko o nich śnić. Dlaczego teraz o tym myślała? Może i dlatego, że zabrakło Pera. Mimo wszystko to przecież on ją rozumiał, on jeden na całym świecie. Tak było, czy tego chciała, czy nie, kim by się Per nie okazał.

Kulił się w kącie pustej sali obitej materacami cicho szlochając. Jego przednie nogi zostały wbite w za długie rękawy, które związano na karku. Gdyby wstał musiałby opierać się na nadgarstkach, ale on wstać nie mógł ze swoim niesprawnym biodrem. Chociaż... Nie rozumiał, ale ból, który sobie sam zadawał, był mniejszym bólem, niż ten, który zadawali mu inni.
Zerwał się. Upadł. Rzucał się jakby dostał konwulsji, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Chciał skręcić sobie kark, chciał umrzeć.
Brakowało mu sił, znowu leżał, znowu płakał.
Podrywał się, krzyczał, znowu się kulił. Tak przez całą wieczność.
Wieczność? Tak. Bez okien, odcięty od świata, zatracił rachubę czasu, a skoro każda sekunda była podobna do drugiej, to w jego umyśle sekunda mogła stać się godziną, a godzina całym tygodniem, pustym tygodniem.
Potem już się nie rzucał. Podawali mu jakieś proszki i on je łykał, a słowa docierały jakby z oddali, tak, że wielu nie rozumiał, ale dzięki tym proszkom czas się tak nie ciągną. Zdjęli mu kaftan.
Bez żadnej nadziei, czy to na zmiany, czy na śmierć, wędrował w koło po swojej celi wciąż i wciąż przemierzając ją na nowo. Potem pozwolili przemierzać mu długie, sinobiałe korytarze. Zaczął spotykać innych, podobnych sobie, ale byli mu zupełnie obojętni i sami też nie zwracali na niego uwagi. Czasem wyprowadzano ich na dwór, na okolone wysokim murem podwórko, by tam mogli spacerować i patrzeć na przycupnięte pod murem kępki trawy.
Trawa. Prawdziwa. Per zatrzymywał się i patrzył na nią, nie potrafił już znaleźć w pamięci jej nazwy. Wiedział tylko, że patrzył na coś, czego już nie było, a jeśli było, to nie dla takich jak on.
Tylko wtedy, gdy proszki przestawały działać, tuż przed połknięciem następnych, znowu zaczynał jasno myśleć i odnajdywać znaczenia słów. Musiał umrzeć - tak, tego chciał. Żeby umrzeć musiał uciec. Zaczął więc tylko udawać, że łyka. Próbował uciec z podwórka, ale nie miał tyle siły, by przedrzeć się przez straże. Znowu wcisnęli go w kaftan i zamknęli w sali obitej materacami.
Przemocą niczego nie wskóra.
Kiedy znowu wyprowadzili go na dwór upadł w bramie udając, że mdleje. Strażnik pobiegł po lekarza, wtedy on się zerwał. Nie wiedział dokąd biec, wiedział tylko, że musi dostać się na dach, więc powinien znaleźć klatkę schodową. Nie mając czasu na myślenie ruszył kulawym galopem, na trzech nogach, ku pierwszym drzwiom jakie zobaczył.

- Czy mogłabym odwiedzić pacjenta? - spytała Maria na portierni.
- To zależy od jego stanu - poinformowała ją młoda klacz - ale w tej chwili to raczej nie. Mamy mały problem.
- Co się stało? - Maria udawała zainteresowaną.
- Jeden z naszych pacjentów uciekł, ganiają go po szpitalu - uśmiechnęła się. - Jak nazywa się ten pani? Sprawdzić, czy wizyta byłaby możliwa, zawsze mogę.
- Per. Numer też potrzebny?
Klacz przyglądała jej się uważnie z trudem powstrzymując śmiech, nawet komputera nie włączyła.
- Może się pani przyłączyć do polowania - wydusiła w końcu nieco się opanowawszy. - To on uciekł.
Maria odwróciła się i pognała do windy. Wiedziała dokąd Per zmierzał, jak mogła nie wiedzieć - na dach, na dach by skoczyć. Wiedziała jaki był. Wiedziała że nie miał do czego wracać. To było jasne, że nie mógł wybrać innej drogi.
Musiała go powstrzymać, po prostu musiała, nie wiedziała dlaczego, ale tak musiało być. On nie mógł skoczyć, nie mógł.
Nerwowo przyciskała włącznik windy, ale ta nie chciała się zjawić. Przestępowała z nogi na nogę. Ile mogła czekać? Przecież tu chodziło o życie, życie przyjaciela.
Rzuciła się w stronę schodów i pognała w górę przeskakując po kilka stopni. Przed jej oczami migały tylko informacje, które to piętro. Wyżej i wyżej. Nogi zaczęły boleć, brakowało oddechu, ale gnała wciąż.
Ostatnie piętro. Tu zwiesiła głowę i wzięła kilka głębszych oddechów. Rozejrzała się. Jest! Wejście na dach. Wspięła się na górę.
Był tam. Stał na krawędzi. Przybyła za późno.
- Per! - krzyknęła.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią, już chciał postąpić krok na przód.
- Per! - rzuciła się galopem w jego stronę, lecz nagle się zatrzymała, znieruchomiała wpół kroku, głos zamarł jej w gardle. Per stał z głową wzniesioną w górę i półotwartym pyskiem. Oboje zobaczyli to w tej samej chwili.
Z jednego z parapetów wzbił się do lotu biały ptak i swoim skrzekliwym głosem oznajmił, że do niego należy niebo. Podziwiali go w locie na tle błękitnego nieba. Łapał pod skrzydła wiatr znad oceanu i szybował wszystkim demonstrując, jak był piękny. Był piękny, ale przede wszystkim był wolny i dlatego tak go podziwiali. Przyniósł ze sobą zapach morza, on to zrobił, on narodzony z wiatru i z morskiej piany. Czuli to, czuli oboje.
Dlaczego konie doszły tak daleko? Były jedynymi zwierzętami zdolnymi do szaleństwa, ba szalonymi z natury. Tylko konie i ptaki wiedziały co to znaczy wolność, co to znaczy po prostu gnać i cieszyć się pędem, tylko one wiedziały, jak wielkim błogosławieństwem jest wiatr, i jedne, i drugie narodzone z wiatru.
Ptaki nie umiały bez niego żyć, dlatego nie wzięły udziału w tworzeniu cywilizacji, dlatego cywilizacja je zabiła. Cywilizacja zabiła wszystkie ptaki, ale ten nie wiedzieć dlaczego żył. Może odrodziły się na nowo? Może świat znowu był zdrowy?
Per cofnął się. Maria podeszła do niego i stali przez chwilę tuż koło siebie spoglądając z góry na świat, na labirynt ciemnych, wąskich ulic, na wieże budynków. Gdzieś tam za miastem rozciągało się morze traw kołysanych wiatrem. Tam było ich miejsce, tam gdzie mogliby biec bez żadnego celu.
- Ucieknijmy - wyszeptała Maria.
Per spojrzał na nią, jakby przestraszony.
- Wiesz co ja zrobiłem? - spytał również szeptem. - Była u mnie policja, a ja tak bałem się bólu, że wydałem nasz klub i Ziute, i Tinę.
- Wiem - powiedziała przytulając się do niego. - To minęło. To nie ma już znaczenia. Mam dosyć tego miasta. Ucieknijmy ,Per, ty i ja.
Przylgnął do niej mocno przyciskając pysk do jej kłębu, on, wielki wystraszony dzieciak.
Przyciśnięci do ścian klatki schodowej wymknęli się poza szpital. Biegli potem wąskimi ulicami, czołgali się kanałami i w końcu stanęli na równinie poza miastem. Wiatr uderzył w ich pyski, rozwiał grzywy. Byli wolni po raz pierwszy w życiu, to było takie proste, takie proste. Wystarczyło wyjść poza miasto.
Pastelowe trawy kołysały się lekko czesane wiatrem, a powietrze miało jakiś ostry smak zupełnie inny niż w mieście. Biodro Pera znowu przeszył ból, ale czy ból miał teraz jakiekolwiek znaczenie? Maria skoczyła lekko w przód. Uśmiechnęła się kusząco. Skoczył za nią na trzech nogach, bo na trzech, ale wolny.
Kiedy ona stawała dęba, on unosił głowę i przestępował z nogi na nogę. Gdy biegli wyprzedzała go, a potem zawracała, by przyskoczyć do niego, otrzeć bokiem o jego bok. Chwytał ją wargami za grzywę, ona rżała cicho, obsypywał ją pocałunkami, ona odpowiadała tym samym. Padali potem w trawę, tarzali się, znowu całowali leżąc w trawie. Nie potrzebowali słów, tak jak ich dzicy przodkowie, którzy nawet nie znali mowy. Po prostu się bawili. Dlaczego?
Maria zostawiła za sobą dawne życie, rockowe kluby, męża. Nie żałowała. Nie myślała w tych kategoriach, w ogóle nie myślała, teraz nie prowadził jej rozum, tylko instynkt, który nie stępił się nawet po tysiącach lat życia w mieście.
Przytuleni do siebie patrzyli, jak ogromna, purpurowa kula słońca chowa się za horyzontem znacząc niebo różowymi i granatowymi smugami. Takiego widowiska nigdy nie mogliby obserwować w mieście. Jakie to było piękne. Pysk Marii w czerwonym, ciepłym świecie stawał się jeszcze ostrzejszy, ale było coś pięknego, coś poruszającego serce w jej brzydocie.
Zmrużyła oczy i uniosła pysk w górę tuląc się do szyi Pera. Jego długa grzywa łaskotała ją w nos. Śmiała się cicho rozdmuchując mu włosy. Dlaczego on? Po co w ogóle było pytać. Dlaczego? Bo tak się stało. Ona, Maria, była wolna, była dzika, była szczęśliwa. Wreszcie była szczęśliwa i wszystko miało sens, a już na pewno sens miało patrzenie jak kolory tężeją na niebie i powoli zapada zmierzch.
Noc skradała się powoli przynosząc chłód. Ich wydelikacone życiem w mieście ciała przeszył dreszcz, ale i dreszcz był piękny, skoro byli wolni. Po prostu byli wolni, tylko oni dwoje na całym świecie i ptak, który przyleciał znad oceanu.

Był jeszcze wschód słońca nagle rozjaśniający niebo i jeszcze jeden zachód. Niebo rozdarło się na dwoje i wyglądało jakby krwawiło, a oni wysoko unosząc nogi brodzili wśród traw, gdy ich cienie stawały się coraz dłuższe i znowu wschód.
Siedzieli obok siebie zmrużonymi oczami obserwując słońce, młodą boginię. Byli wolni, ale nie mieli jak przeżyć. Ostra trawa nie była w stanie ich nakarmić, a radioaktywne wody przepalały ich wnętrzności. To był martwy świat, niezależnie od tego, czy były tu ptaki, czy nie.
- My umrzemy? - wyszeptał Per.
- I tak miałeś skoczyć.
- Wtedy byłem szalony.
- A teraz?
- Ja wiem - powiedział cicho. - Ty masz do czego wrócić, ja nie. Dla podziemia jestem zdrajcą. Dla władz jestem wariatem. Ale ty wiesz, że ja nigdy nie wiedziałem czego chcę. Wybacz, ja wiem, że to koniec, ale chciałbym jeszcze zobaczyć się z Leną.
- Jest na ciebie zła - przypomniała Maria.
- Nie dziwie się jej - stwierdził - Chciałbym spróbować ją przeprosić. Nie chcę odejść jak zwyczajny śmieć.
- Może wcześniej powinieneś o tym myśleć - zauważyła Maria unosząc brwi. - A może ja nie powinnam cię ratować?
- Ty też źle o mnie myślisz? - popatrzył na nią smutno.
- Sam wiesz, co zrobiłeś - uśmiechnęła się półgębkiem. - Ale czy jest się czym przejmować? To...
- Nie mów „To taki świat” - zaprotestował. - Tina tak mówiła. Ona na pewno już nie żyje.
- To taki świat - powiedziała Maria. Wstała i przeciągnęła się prężąc kark i wyciągając w przód jedną nogę. Odwróciła się od niego i wzniosła pysk ku niebu - Ja jestem wolna - wyszeptała - Ja dotrę do oceanu - zastygła w swojej pozie, a Per patrzył na nią smutno. Głupio się czuł.
Nagle trzepnęła głową, odwróciła się i znowu usiadła obok niego.
- Zaśpiewajmy - poprosiła.
- Nie mam gitary.
Popatrzyła na niego, jakby lekko zaskoczona.
- Och, Per, myślałam, że nosisz muzykę w sobie.
Tak, tak było, wciąż ją czół, dziwaczną wibrację, kiedy dźwięki pojawiały się w jego głowie. Nawet teraz, kiedy wędrował wśród traw, też tworzył melodie, melodie, których nikt nigdy nie usłyszy, które wraz z nim umrą. Tych melodii żałował.
Zaczął cicho nucić nie używając słów. Maria od razu rozpoznała, co to był za utwór.
- Czemu chcesz, żebym to zaśpiewała? - spytała lekko zaniepokojona.
- To piękna piosenka - odpowiedział - Nie próbuj rozumieć jej dosłownie.
Znowu zaczął nucić, a ona zaśpiewała głosem mocnym i czystym, wzbijającym się ku niebu, brzmiał jakby śpiewała najwspanialszy hymn, chociaż bardziej była to spowiedź ich obojga.

Zbyt wielu kochanków i zbyt wiele kropli łez
I los przeciwstawia się kilku atłasowym prześcieradłom (...)
Och ty wiesz, przepraszam, musiałam iść.
Ja naprawdę przepraszam, ty jesteś zraniony wewnątrz.

- „Ja naprawdę przepraszam” - powtórzył po niej Per.

Ja naprawdę przepraszam, sprawiłam, że płakałeś.

- „Ja naprawdę przepraszam” - wcinał się, gdy Maria śpiewała już:

Płacz. Płacz.

Zamilkła i zwiesiła głowę.
- Już czas Per, idź.
On podniósł się przekuśtykał parę kroków, odwrócił się.
- To dzięki tobie - powiedział z trudem - to było piękne i pięknie by było, gdybyśmy mogli całą wieczność tak wędrować...
- Tak - odpowiedziała ostro - ale nie możemy.
Per ruszył przed siebie, a ona patrzyła za nim. Gorycz spłynęła z jej gardła do żołądka. Czego ona chciała?
- Per! - krzyknęła nagle. Myślała, że jeśli on się nie odwróci, to za nim pobiegnie.
- Tak?! - jednak się odwrócił.
- Czy ty mnie kiedyś kochałeś?!
Podszedł parę kroków w jej stronę.
- Kochałem cię - wyrzucił z siebie. - Kochałem cię, gdy widziałem cię po raz pierwszy, gdy tańczyłem z tobą, gdy miałaś spaloną grzywę i gdy staliśmy razem na scenie. Kochałem cię, gdy śpiewałaś w czerwonym świetle. Nikt nie był taki jak ty.
Z oczu Marii popłynęły łzy, spłynęły po jej ganaszach i zatrzymały się w kącikach warg. Przełknęła je. Były takie gorzkie.
- A teraz?
- Nie wiem. Tak - męczył się. - Nie rób mi tego, sam nie wiem, co z sobą zrobić.
- Ty zawsze tylko tyle umiałeś powiedzieć. - Chyba zapomniał, że również była kobietą. - Idź już. Idź!
Stał dalej patrząc na nią. Zrozumiała na co czekał.
- „Ja naprawdę przepraszam, ty jesteś zraniony wewnątrz” - zanuciła.
- Ja naprawdę przepraszam - odpowiedział, odwrócił się i odszedł w stronę miasta, a Maria po prostu patrzyła łykając łzy.
Czego ona chciała? Nie wiedziała. Była smutna. Czy miała do niego żal? Nie. Nie mogła mieć. Per jej nie zawiódł, on zawsze taki był.
- Powodzenia - wyszeptała bezdźwięcznie - obyś dotarł do celu.
Per jednak swojego celu nie osiągnął. Zdążył tylko wyczołgać się z kanału, gdy ktoś strzelił mu w tył głowy. Nie zdążył się bać, nie poczuł bólu. Czy były to zwierzęta z policji, czy zwierzęta z podziemia? Czy to nie bez różnicy, skoro padł na ulicy martwy? Nie było nikogo, kto by nad nim zapłakał, kto by go odprowadził w ostatniej drodze. Sam na to zapracował. Strzał nie rozbrzmiał echem, broń była zabezpieczona tłumikiem, więc nawet mury nie westchnęły.
- Żegnaj Per - Maria wiedziała, że to tak się skończy.
Nie, on nie był zły. To był taki świat. Po prostu taki świat.
Stali obok siebie na dachu szpitala patrząc z góry na miasto, w tej jednej chwili czas się zatrzymał. Do przeszłości nie było po co wracać, powrót nie był możliwy, szczęśliwe lata minęły bezpowrotnie. Przyszłość sami zniszczyli lub odrzucili. Nie mogli nigdzie się ruszyć poza ten dach. Tu byli szczęśliwi, tu byli wolni, tak wolni jak i ten ptak szybujący ponad nimi.
Przysunęli się do siebie - blisko, bardzo blisko, przylgnęli do siebie, mocno się w siebie wtulili. Tylko oni dwoje istnieli, czuli się, ciepło swoich ciał i dreszcz, o który przyprawiał podmuch wiatru.
Wiatr wiał wciąż. Gdyby mieli skrzydła, gdyby potrafili wznieść się do lotu...
Wiatr ich oszukał, wiatr, ich stwórca, oszukał ich nie dając skrzydeł. Lecz czy skrzydła coś by zmieniły? Nie mogli uciec przed rzeczywistością na nogach, nie mogli uciec i na skrzydłach.
Może wiatr okradł konie, ale oszukał ptaki. Konie nosiły głowy wysoko, lecz nogami stąpały po ziemi. Były dumne - dopóki mogły, były szalone, lecz potrafiły obiektywnie spojrzeć na sytuację. Tak, oni oboje doskonale wiedzieli, że dla nich nie było miejsca na tym świecie. Nie było miejsca dla szalonej kobiety i marzyciela. Może nie było już miejsca dla całej ich rasy?
Wiatr uderzał ich w pyski, rozwiewał im grzywy, wiatr i tylko wiatr. Wiatr hulał wśród drapaczy chmur, kołysał trawy, unosił ptaki do lotu, gnał fale ozdobione białą pianą. Wiatr, tylko wiatr był wolny. Tylko wiatr.

12.07.1994 - Łacha

W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenek Pera Gessle (Roxette): „Keep me waiting”, „The heart shaped sea”, „Never is a long time”, „Perfect day”, „Call of the wild”, „Queen of rain”, „Listen to your heart” i „I’m sorry”.

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...