Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
,,Uważajcie z marzeniami, bo mogą się spełnić.''
Dworzec kolejowy w Małym Szarym Miasteczku. Dalej na wschodzie nikt już nie mieszkał. Wychyliła się z okna pociągu.
- Dokąd tak naprawdę jedziesz? - spytał.
- Do Malarza. Muszę znaleźć jakiś sposób wyciągnięcia od niego pieniędzy - powiedziała.
- Chyba nie mamy ze sobą zbyt wiele wspólnego - stwierdził smutno.
- Chyba nie - roześmiała się.
Pociąg parskał cicho.
- Będę pisać - oznajmiła.
- Pisz. Ja i tak nie dam rady przeczytać.
- Przeczytać to przeczytasz, możesz mieć najwyżej problem z odpisaniem. Zabrałam twoją maszynę.
- Osz ty! - Zamierzył się na nią długą, cienką, białą laską, a ona się zaśmiała.
Pociąg sapnął z cicha i ruszył. Widziała go. Stał na skraju peronu z uniesioną głową. Mogło jej się wydawać, że oczy przesłonięte okrągłymi, ciemnymi okularami spoglądały na nią, ale przecież wiedziała, że były martwe - zanik nerwu wzrokowego. Miał trzynaście lat, gdy zaczął mieć problemy z widzeniem, a siedemnaście, gdy ogarnęła go nieprzenikniona ciemność.
Pamiętała jego oczy, z czasów kiedy widziały: ogromne, piękne, brązowo-zielone, fascynowały ją kiedyś. Cały ją fascynował, zresztą od zawsze. Na przykład jego włosy, jasne i gęste, zawsze mu ich zazdrościła. Kiedyś powiedziała Matce, że to niesprawiedliwe, bo chłopcu nie potrzebne są ładne włosy. Matka śmiała się wtedy, Matka się śmiała w Starym Domu Nad Morzem. Tam się wychowali - oboje, bawili się, biegając po wydmach wśród wysokich i dziwacznie elastycznych krzewów, a ludzie umierali. Wszyscy umarli w tym domu, jej Matka była ostatnia.
Ścigali się jak zwykle po wydmach do stołu w kuchni, a on jak zawsze nabrał się na jej wołanie, stanął. Miał więc już tylko trzy kroki i jak zwykle przegrał. Biegali później po kuchni, a gdy poszli na górę, znaleźli jej Matkę martwą. Trafili potem do domu dziecka, on miał zaledwie jedenaście lat, ona dwanaście.
Pociąg rozpędzał się powoli, wiatr rozwiewał jej rzadkie, ciemne włosy, wyostrzał jeszcze bardziej rysy twarzy. Widziała go, jak stawał się coraz to mniejszą figurką, wciąż stojąc w tym samym miejscu. Musiała dać mu jakiś znak, że wciąż go widziała. Musiała coś krzyknąć, tylko co?
- Niedługo wrócę! - zawołała, a on uniósł rękę na pożegnanie.
Pociąg zaczynał pędzić zbyt szybko. Schowała głowę i usiadła spoglądając przez okno. Krajobraz uciekał w tył, nie widziała jednak niczego. Widziała tylko jego stojącego tak z uniesioną ręką. Myślała o nim. Nigdy, gdy była przy nim, nie rodziły się w jej głowie takie myśli, bo jak? On, mimo kalectwa, nie tylko umiał się śmiać, on po prostu wciąż się śmiał. Śmiał się i robił jej głupie żarty. Miał dwadzieścia trzy lata, był ślepy, lecz zupełnie samodzielny. Miał własne małe mieszkanko - pokój z kuchnią. Kto chciałby więcej? Kto miał więcej? Pracował jako kasjer. Jakie szczęście, że ktoś wpadł na pomysł, by robić banknoty różnych rozmiarów. On co prawda twierdził, że to bez znaczenia. Nigdy nie skończył żadnej szkoły ponadpodstawowej, nie dlatego, że nie był w stanie, tylko że był kłopotliwy. Co kogoś obchodził jakiś ślepy chłopak? Skrzywdzili go ci, których nic nie obchodziło, a on wciąż się śmiał. Naprawdę musiał być twardy. Zasłużył, by jego marzenia się spełniły, a były takie proste. Chciał grać rock' n rolla.
W domu nad morzem było pianino. Matka grała na nim czasami, ale on już jako mały chłopiec potrafił to robić lepiej. W tym domu był też stary magnetofon i taśmy z nagraniami sprzed katastrofa. On umiał z pamięci, na pianinie, odtwarzać te melodie, a ona śpiewała teksty z taśm, silnym jak na dziewczęcy głosem. W domu dziecka nauczył się grać na organkach, potem na gitarze. Pamiętała jak zarabiał na nią myjąc szyby.
Dla niego ruszała po pieniądze. Od pewnego czasu czuła się za niego odpowiedzialna. Miała nadzieję, że wyciągnie forsę z Malarza. Gdyby ją mieli, mogliby wyjechać, wydostać się z tego potwornego, skażonego świata, w którym nikt o nikogo nie dbał, martwiąc się tylko tym, jak długo sam pożyje zżerany rakiem. Wtedy spełniłyby się ich marzenia. Graliby rock' n rolla i byliby wolni. O tym ona marzyła - być wolną, nieograniczoną, opuścić więzienie skażonego terenu.
Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Do przedziału weszła staruszka wlokąc za sobą potwornie ciężką torbę. Dziewczyna rzuciła na nią przelotne spojrzenie wąskich, zielonych oczu. Założyła włosy za ucho i znów wpatrzyła się w okno.
Staruszka męczyła się z ulokowaniem na górze swojego bagażu. Choć może nie była wcale stara. W tym skażonym kraju nie można było oceniać wieku ludzi po ich twarzach. Dziwaczne choroby sprawiały, że ciała młodych marszczyły się i wysychały.
Kobieta uporała się wreszcie ze swym zadaniem i usiadła naprzeciwko dziewczyny. Koła pociągu wystukiwały wciąż ten sam, monotonny rytm, niosąc ją ku wolności.
Mężczyzna z gitarą na ramieniu zatrzymywał samochody jadące nie wiadomo po co na wschód.
Wysiadła na stacji w Tętniącym Życiem Mieście. Długo szukała miejsca, w którym mogłaby przenocować. Wlokąc ciężki bagaż, zaczynała żałować, że zabrała ze sobą maszynę do pisania. Ale przecież musiała wysyłać listy do Przyjaciela. W jasnych promieniach mocno świecącego słońca końca wiosny zapylone ulice zdawały się całkiem miłe, by nie powiedzieć ładne. Jedyną rzeczą do zarzucenia słońcu był pot płynący jej teraz strumieniami po plecach. Z powodu upału też bagaż wydawał się jeszcze cięższy.
Wreszcie znalazła hotel, na który było ją stać. Dostała mały pokoik z łazienką. To nic, że gdy przeciągała palcami po trzeszczących meblach, z których złaził fornir, w pokaźnej warstwie kurzu pozostawały wyraźne smugi. To nic, że w łazience popękały i poodpadały kafelki, na umywalce były szare linie, a kran się nie błyszczał. Trochę posprząta. Ważne, że na razie to jej własny kąt. Już dawno przywykła do życia w nie komfortowych warunkach, wszyscy przywykli. Najważniejsze, że okna są od wschodu. W dzień pokoik będzie chłodny i mroczny, jego zalety wyjdą na jaw o świcie. W domu nad morzem też spała w pokoju od wschodu. Lubiła, gdy budziły ją swymi igraszkami promienie młodego słońca. On spał po przeciwnej stronie korytarza w pokoju od zachodu, zawsze był śpiochem. Chyba nigdy nie widział wschodu słońca. Nigdy się jej nie udało namówić go, by wstał tak wcześnie, a teraz był ślepy.
Wytarła kurz ze stolika pod oknem. Oberwała kawałek zbyt mocno odstającego forniru i rzuciła na podłogę. Następnie ustawiła tam maszynę. Obok niej ułożyła stos białych kartek, a jedną z nich wciągnęła w środka. Potem wrzuciła swoje nieliczne i niezbyt modne ubrania do szafy.
Czy istniało jeszcze coś takiego jak moda? Czy kogoś jeszcze teraz interesował jego wygląd, tu, gdy wszyscy umierali tak młodo, w mękach? Nastolatki przeglądały jeszcze żurnale z przed katastrofy marząc, ale potem dorastały i marzenia pryskały. Rzeczywistość była szara.
Usiadła przy dziwacznej maszynie do pisania i powoli zaczęła stukać. Niezbyt dobrze jej szło, nie bardzo była też w stanie zauważył swoje błędy, nie była dobra w czytaniu Braille’a.
,,Przyjacielu – pisała. - Dziś dopiero się rozstaliśmy, a ja już tęsknię. Przecież i przedtem były całe tygodnie, gdy cię nie spotykałam, ale zawsze mogłam wyjść na ulicę, przejść parę przecznic i znaleźć Cię. Teraz, gdy jesteś tak daleko, brak mi tej możliwości. Jutro pójdę na badania i do Malarza, potem poszukam jakiejś pracy. Dziś nie chce mi się nigdzie ruszać. W hotelu mam mały, własny pokoik z oknami od wschodu. Wiesz, tak jak lubię. Mimo tych okien myślę, że by Ci się podobał. Miło pachnie, mimo, że kurz wierci w nosie. Gdy w nim posprzątam, będzie naprawdę wspaniały.''
Wstała, nie wyciągając kartki z maszyny. Jutro będzie pisać dalej. Poszła do łazienki, umyła zęby zimną wodą i opłukała twarz. Przywykła do tego, że woda w kranie zawsze była zimna.
Nie było jeszcze późno, ale postanowiła pójść spać. Jeśli szybciej zaśnie, szybciej nadejdzie jutrzejszy dzień, a jutro pójdzie do Malarza. Jeszcze nie wiedziała, co zrobi, co powie. Będzie improwizować, ale na pewno jej się powiedzie, jej zawsze, wszystko się udawało.
Położyła się na twardej wersalce, sprężyny trochę ją uwierały, ale mogło być gorzej. Naciągnęła na siebie szorstki koc. Drapał w szyję i policzek. To było miłe. Przypominało jej koce w Starym Domu Nad Morzem.
Nocą śniła. To był ten sam sen, który powracał do niej od wielu dni. Biegała wraz ze swoim Przyjacielem po wydmach wśród tych dziwacznych krzewów. Byli dorośli, a jego oczy widziały. Biegali w labiryncie z drutu kolczastego ustawionym na wydmie. Nie kaleczyli się, nie błądzili, znali ten labirynt, tak jak wydmę. On przykucnął po przeciwnej stronie kolczastej zapory, uśmiechnął się głupkowatym. Śmiały się jednak nie tylko jego usta, ale też oczy. Wiedział, że pozostawia ją w tyle, że wygra. Zerwał się z miejsca i biegł po zwycięstwo. Długie, jasne, gęste włosy podskakiwały obijając się o jego ramiona. To był taki piękny widok. Zbliżył się do kuchennych drzwi, przeskoczył próg.
- Stój - zawołała.
Stanął. Znowu dał się jej nabrać. Zrobił trzy wielkie kroki, ale nie dał rady dosięgnąć stołu. Ona wbiegała do kuchni wolnym truchtem, dotknęła stołu, odwróciła się do niego i zaśmiała mu się w twarz.
- Ja Ci dam! Znowu mnie nabrałaś! - zawołał i zaczął ją gonić wokół stołu. Umykała mu ze śmiechem.
Nagle spojrzała na schody na górę. Nie! Zawsze budziła się w tym momencie. Nie mogła spać dłużej w pokoju od wschodu.
Promienie słońca tańczyły na jej twarzy i łaskotały policzki. Przeciągnęła się leniwie. Koc drapał ją w gołe łydki. Mimo to bardzo nie chciało jej się wygramolić z łóżka.
W końcu przemogła się. Ziewając, zwlokła się z wersalki, dbając by najpierw postawić na podłodze prawą, a potem lewą nogę - po co zapeszyć. Podeszła do stolika, jej bose stopy cicho mlaskały w zetknięciu z podłogą. Zamyśliła się, spoglądając na jasną plamę światła na środku pokoju. Takiego ranka można uwierzyć, że świat jest zdrowy i, że ma się przed sobą całe, długie, piękne życie. Cóż za błąd, wystarczy wyjrzeć na dwór, na te szare, zapylone ulice. Wystukała szybko:
,,Nocą znów miałam ten sam sen co zwykle - o Nas na wydmie. Dzisiejszego ranka wierzę, że Nam się uda. Nam wszystko musi się udać.''
Przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Stanowczo na nią za szeroka, bura koszula nocna zafalowała na jej kościstym ciele. Przeczesując palcami tłuste, rzadkie włosy, poszła do łazienki wziąć prysznic. Nie brzydziła się szarawym brodzikiem. Czym tu się brzydził? Wszystkie były takie. Jej bose stopy zostawiły ślady na brudnej podłodze.
Badania trochę się przeciągnęły. Po otrzymaniu wyników trzeba było przejrzeć maszyny i powtórzyć wszystkie czynności raz jeszcze. Przegląd nie wykazał jednak żadnych usterek, a za drugim razem wyniki, choć szokujące, pozostały takie same. Była zdrowa. Urodziła się i przeżyła dwadzieścia cztery lata na skażonym terenie, z czego dwanaście w miejscu, z którego nikt nie wyszedł żywy. No, poza jej Przyjacielem, ale on był ślepy.
Była zdrowa. W szpitalu powiedziano, że mieli do tej pory tylko dwa takie przypadki, ale to byli ludzie z zachodu. Kazano jej więc przyjść następnego dnia. Chciano przebadać ją dokładniej.
Wyszła na zalany słonecznym blaskiem plac. Nie wiedziała, śmiać się czy płakać. Bycie zdrowym niosło ze sobą pewne konsekwencje. Będzie długo żyła, a inni umrą, będzie świadkiem ich śmierci, może nawet śmierci swojego Przyjaciela. W zasadzie przywykła do śmierci, tyle ich widziała w domu nad morzem. Tylko nie on! Tego by nie zniosła. On musiał zrealizował swoje marzenia. Zasłużył na to. Zresztą ona chciała, by tak się stało. Był jej Przyjacielem, kochała go, jak kocha się brata.
Nagle dotknęło jej nieprzyjemne przeczucie. Czyżby ktoś ją obserwował? Nie czuła się dobrze na ulicach tego miasta.
Młoda Kobieta w rozszerzanych, czarnych spodniach stała w łukowatej bramie, paląc papierosa. Nie wiedziała, czemu właśnie na nią zwróciła uwagę. Nie było niczego nadzwyczajnego w tej znudzonej, brzydkiej Kobiecie z dużym nosem. A jednak...
W bramie po drugiej stronie też ktoś stał. Ludzie nie mieli w zasadzie nic do roboty. Czy coś tu nie było w porządku? Czy wszyscy nie powinni... Czego? Zdobywać pieniędzy na wyjazd? Kto by wtedy został? Chyba jej myśli poszły w złym kierunku. Ważne jest tylko to, że w rozgrzanym słońcem mieście panuje senna atmosfera jak wszędzie, a ona jest zdrowa. Co za kłopot!
Mieszkanie Malarza. Nie było go. Przyjęła ją jakaś Czarnowłosa. Gdy wreszcie pozwoliła jej wejść, przeleciała całą pracownię, by wyciągnąć jakiś obraz.
- Myślałam, że już go sprzedał – powiedziała, pokazując Czarnowłosej pejzaż z dwiema postaciami siedzącymi nad jeziorem. - To ja i moja Ciotka – wskazywała. - Siedziałyśmy na wydmie, nie nad jeziorem, ale to my.
- Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością - oznajmiła tamta. Namalowane postaci siedziały twarzami do jeziora, a więc plecami do odbiorcy.
- Dobra - machnęła ręką. - Kiedy on wróci?
- Trudno powiedzieć - stwierdziła Czarnowłosa. - Teraz jest w Świątyni. Jest bardzo zajęty pracą tam.
,,Stoję w miejscu - pisała wieczorem do Przyjaciela. - Nie zastałam Malarza, a badania wykazały, że jestem zdrowa. Wcale mnie to jakoś nie cieszy. Może dlatego, że wszyscy są chorzy. Ale tak myślę, że to może być wygodne, jeśli się stąd wydostaniemy. Jutro kazali mi przyjść jeszcze raz, myślą, że maszyny mogły się pomylić.
Nie rozumiem tego, ale zaczynam się bać. A jeśli mi się nie powiedzie? Co z nami będzie? Nie możemy tak po prostu umrzeć! Nie My!''
Gdy w mroku nocy leżała na twardej wersalce, dotknięcia szorstkiego, drapiącego koca nie były już miłe. Po raz kolejny konfrontacja wizji dziecka ze światem pokazała, że życie nie jest takie proste. Może nie powinna poddawać się tak od razu. Ale czy się poddała? Będzie dalej szukać Malarza i czegoś na niego. To, że teraz wypełnia ją gorycz, to całkiem inna sprawa.
Nocą przyszedł sen. Znów biegali w labiryncie z drutu kolczastego. Wyprzedził ją i biegł ku kuchennym drzwiom. Włosy podskakiwały mu na ramionach, miały barwę dojrzałego zboża. Kiedyś widziała na zdjęciu całe pola pszenicy.
Nagle wyrosła przed nim kolczasta bariera.
- Stój! – zawołała. – Stój!
On się nie zatrzymał. Tyle razy go już nabrała, dziś chciał wygrać. Wpadł na barierę, odbił się i padł na wznak. Zobaczyła krew na jego dziecięcej twarzy. Kucnęła przy nim, zobaczyła jego znieruchomiałe oczy. Był ślepy, czy martwy?
Obudziła się zlana potem jeszcze przed świtem. Zwinęła się w kłębek, przykryła głowę jaśkiem. Chciała odciąć się od swoich myśli, wizji i wspomnień. Wciąż jednak widziała jego rozwiane włosy, gdy biegł, by zderzyć się z barierą.
Następne badania też niczego nie wykazały. Była jednak zdrowa. Płuca, serce, wątroba, nerki, mózg - wszystko było w normie nie tej dla skażonego terenu, lecz w normie zza granic, o której wszyscy już zapomnieli. Morfologia, ciśnienie itp. też.
Wyszła następnego słonecznego dnia na ulicę. Teraz mogła zacząć szukać pracy.
W łukowatych bramach znowu stali ludzie. Patrzyli na nią. Przyspieszyła kroku. Skierowała się w stronę poczty. W teczce, którą niosła pod pachą, miała dziurkowane kartki – list do Przyjaciela. Musi jeszcze kupić kopertę.
Jacyś mężczyźni zbliżali się do niej. Starała się zachować spokój, jednocześnie przyśpieszając z każdym krokiem. W zasadzie, w taki wspaniały słoneczny dzień nie może stać się jej nic złego.
Byli już bardzo blisko, podobni do siebie jak bliźniacy, Blondyn i Rudy.
Rudy okazał się szybszy. Znalazł się tuż przy niej. Pochylił się, chcąc dostać wargami jej szyi, cmokał przy tym i mlaskał. Śmierdziało mu z ust. Zadrżała, ale wciąż szła naprzód.
- Tu, tu - cmokał jej nad uchem.
- Przepraszam za niego - powiedział Blondyn. - Niech się Pani nie boi. On jest chory.
Zatrzymała się, ale nie powiedziała niczego.
- Chciałbym Pani coś pokazać - ciągnął dalej Blondyn.
- Co? - spytała cicho, ręce jej drżały.
- Naszą Świątynię. Pani nie jest stąd. Niewielu o tym mówi, niewielu przychodzi, a to ważne. Pani też chyba jest za budowaniem Nowego Świata?
- Tak – wyszeptała, choć nie była. Nie chciała budować niczego na skażonym terenie. Chciała uciec.
- A więc proszę. Pójdzie Pani z nami?
- Muszę iść na pocztę. - Chciała się wykręcić. Bała się tych ludzi.
- Po co? Rachunków nie warto płacić w terminie. Od lat nikt nie nalicza odsetek. Komu by się chciało?
Zawahała się. Przecież Malarz pracował w Świątyni, a ona chciała go spotkać.
- A w zasadzie... - machnęła ręką.
- Proszę. - Blondyn przeprowadził ją przez plac i otworzył przed nią drzwi starego i makabrycznie brudnego samochodu, który kiedyś był chyba zielony. Mimo wszystko Blondyn miał być z czego dumny. Rzadko kto miał samochód. Już ich nie produkowano. Nie było takiej potrzeby. Nikt już się nie spieszył, umrzeć zawsze i każdy miał czas.
Wsiadła. Było już za późno, żeby się wycofać.
Ruszyli. Serce ze strachu podchodziło jej do gardła. Myślała, że zwymiotuje.
Zatrzymali się przed bramą ogromnego cmentarza.
- Teraz bądźcie cicho - nakazał Blondyn wysiadając. - Odbywa się pogrzeb.
Zachowywał się elegancko, otworzył jej drzwi. Po katastrofie mało kto tak postępował.
Przeszli przez szeroką bramę o ciężkich skrzydłach. Rudy gdzieś znikł. Kapłan na skleconej z desek mównicy wygłaszał kazanie nad otwartym grobem: „Był wspaniałym ojcem, mężem i przyjacielem.” Tylko czyim? Tak niewielu stało tu ludzi - pięciu - sześciu - siedmiu, a wszyscy byli bardziej znudzeni i zmęczeni uroczystością, niż wzruszeni i przejęci śmiercią. „Był dla nas wzorem i podporą. Wszyscy go kochaliśmy i podziwialiśmy.”
Przemknęli obok znudzonej gromadki. Weszli do wnętrza Świątyni. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciła uwagą, był fakt, że jej kroki nie odbijały się echem, mimo marmurowej posadzki. Rzadko bywała w kościołach, ale uznała to za nienormalne.
Filary Świątyni otoczone były rusztowaniami. Wszędzie pracowali ludzie. Nie bała się już, była urzeczona, zafascynowana. Pomyślała o budowaniu Nowego Świata, świata szczęśliwych ludzi, w którym byłoby miejsce dla niej, jej Przyjaciela i rock' n rolla.
Podziwiała ogromny fresk nad swoją głową. Nie przypominało typowych kościelnych malowideł. Brodaty, siwy mężczyzna o miłym uśmiechu zapraszał ciepłym gestem świetliste owce do wnętrza pomieszczenia, z którego biła światłość.
- Co to jest? – spytała, wskazując ręką sufit.
- Obraz przedstawiający Zbawienie Dusz - wyjaśnił Blondyn.
Rozejrzała się dookoła.
- A kim są ci wszyscy ludzie?
- Pomagają nam. Niewielu to kapłani. Są wśród nas artyści, nauczyciele, lekarze, mechanicy, wszyscy tu są. Budujemy Nowy Świat.
- Przepraszam na chwilę - rzekł. Ktoś go zawołał.
Została sama. Wędrowała powoli boczną nawą, oglądając ścienne malowidła. Fascynowały ją, dziwaczne, lecz i znajome. No tak, przecież Malarz pracował w Świątyni.
Nagle... Jeden z obrazów ją przeraził. Widniała na nim twarz mężczyzny leżącego na plecach, z ust wylewała mu się jakaś złocista masa. Zadrżała. Poznała tę twarz mimo okalających ją ciemnych włosów, to był jej Przyjaciel.
- Co przedstawia to malowidło? - spytała jakiegoś przechodzącego obok człowieka.
- Jesteś nowa?
- Tak - skinęła głową.
- To Zadławienie Się Szatana Jego Własną Złością – wyjaśnił człowiek.
Przyjaciel. Szatan. Zadławienie. Nagle wpadła w panikę. Czy malarz przez przypadek właśnie Szatana obdarzył jego twarzą. Czy chciał coś przez to powiedzieć? A może to naprawdę coś znaczyło?
Ruszyła biegiem ku wyjściu. Wypadła na dwór przez bogato zdobione wrota. Kapłan nadal wygłaszał kazanie nad rozkopanym grobem. „Nie potrafimy czasem zrozumieć. Pytamy, czemu Pan zabrał go tak młodo. Pytamy dlaczego i nie potrafimy pogodzić się z tym, że taki był boski plan. A On robi to tylko dla nas, by nas umacniać. Dlaczego? - pytamy. Żył przecież zaledwie czterdzieści pięć lat.”
Czterdzieści pięć. Nie był młody, wystarczająco długo nacieszył się życiem. Niewielu ma takie szczęście. Dziecko trawione rakiem marzy by dożyć swych osiemnastych urodzin, osiemnastolatkowie chcą dociągnąć do trzydziestki. Ona i jej Przyjaciel nie dożyją tak późnego wieku. To niemożliwe, mimo, że ona na razie jest zdrowa.
„Niech spoczywa w spokoju.” - skończył kapłan. Ludzie ziewali. Zaraz będą mogli usiąść.
Biegła, biegła jak szalona. Wypadła przez cmentarną bramę. Zza rogu wyskoczył Rudy. Wrzasnęła i odskoczyła w bok. Zimny pot zlał jej ciało. Przyskoczyła do samochodu. Szarpnęła za drzwiczki. Nie chciały ustąpić, a Rudy był tuż za nią.
Wreszcie się jej udało.
Szalona, przelękniona wjechała do miasta na pełnym gazie. Wpadła do swojego pokoiku, porwała maszynę do pisania, nie miała czasu by zabrać coś jeszcze. Pobiegła na dworzec. Czemu nie pojechała samochodem? Nie wiedziała. Nie działała logicznie. Bała się i chciała znaleźć się obok swojego Przyjaciela. Ten obraz... Nie, nie jego chciała ochronić, chciała sama zaznać ukojenia. Potrzebowała kogoś.
Potrzeba kogoś, miłość - to tak obce pojęcia. W tym świecie nie kochał nikt, nie było warto, śmierć przychodziła zbyt szybko. Kiedyś, kiedy jeszcze nadawała telewizja, ludzie oglądali romanse i marzyli, teraz już nie. Telewizja nie była nikomu do niczego potrzebna.
Była kolejka do kasy, a jej pociąg stał już na stacji. Nikt nie chciał jej przepuścić. Usłyszała, że zawsze zdąży umrzeć. Wiedziała to doskonale bez gderających ludzi. Wskoczyła do pociągu, gdy parskając ruszał. Oczywiście nie kupiła biletu.
Weszła do przedziału. Był w nim tylko jakiś mężczyzna śpiący w kącie. Postawiła maszynę na stoliku pod oknem, rzuciła obok niej papiery, zdjęła buty i usiadła na siedzeniu z nogami podciągniętymi pod brodę. Oparła na nich głowę. Nie płakała, ani ona, ani nikt tu nie wiedział co to łzy.
Oczami wyobraźni widziała swojego Przyjaciela, jego rozwiane, jasne włosy, znów się ścigali. Wiedziała już, że nie może bez niego żyć. Chciała znów go zobaczyć, dotknąć jego włosów.
Spuściła nogi, założyła buty, postawiła sobie maszynę na kolanach, wciągnęła do środka białą kartkę.
„Wracam. Nie wiem co się stało. – stukała. - Jacyś ludzie zabrali mnie do Świątyni. Na jednej ze ścian było malowidło przedstawiające śmierć Szatana. Na tym obrazie Szatan miał twoją twarz. Wystraszyłam się i uciekłam. Nie wiem, czy to rozsądne. Nie wiem, co jest rozsądne. Na razie chcę tylko znów być przy Tobie. Nie mogę żyć sama. Cząstka mnie jest w Tobie, cząstka Ciebie we mnie. Nie wiem, jak inni ludzie to wytrzymują, tą samotność.''
Odstawiła maszynę, ale nie zdjęła już butów. Oparła głowę o szybę. Jednym okiem spoglądała przez okno, na migający pejzaż, drugim gdzieś do wnętrza maszyny. Co się wydarzyło? Koła wystukiwały wciąż ten sam monotonny rytm.
Stała pod drzwiami jego mieszkania. Ustawiła maszynę na słomiance, była ciężka, potem zapukała. Nikt jej nie otworzył. Zapukała raz jeszcze. Nadal nic. Zaczęła bębnić pięściami w drzwi.
- Hej! Głuchy nie jesteś! - wrzasnęła kopiąc je. Deski jęknęły. – Niech to diabli! Gdzie jesteś? - Zwinęła się na ziemi, obejmując maszynę.
Z mieszkania obok wyszła wysoka jasnowłosa kobieta, była chyba w jej wieku.
- Szukasz go? - spytała.
- Tak - skinęła głową. Łzy świeciły w jej oczach.
- On wyjechał.
- Jak to? Kiedy? Dokąd?
- Jakieś pięć dni temu, na wschód. Zabrał ze sobą tylko gitarę. Prosił żebym przechowała listy, jeśli jakieś przyjdą.
Wyjechał. Zwiesiła głowę. Dokąd? Na wschód. Może do starego domu? Po co? Nie rozumiała go. Jak mogła rozumieć, skoro nie rozumiała samej siebie. Musiała go odnaleźć.
- Pani wie? – spytała. - Ile kosztuje wynajęcie samochodu?
- Och - westchnęła tamta. - Całą moją pensję za godzinę.
Który jest? Piętnasty. Dziś dostała pensję. Podniosła się z maszyną w objęciach.
- Ja nie mam dokąd pójść - powiedziała, choć nie było to prawdą. - Czy mogłabym przespać się u pani dzisiejszej nocy?
- Oczywiście - oznajmiła Jasnowłosa. - Ale nie mam drugiej wersalki. Możesz spać na fotelach?
- Tak - skinęła głową.
Prawie od razu zestawiła sobie fotele i zwinęła się na nich, przykrywając na głowę miękkim kocem. Tuż koło prowizorycznego łóżka stały jej buty i maszyna. Nie spała, udawała tylko. Słyszała, jak gospodyni ściele swoje łóżko, rozbiera się, myje, potem kładzie. Odczekała chwilę, zanim wstała. Poruszając się na palcach zaczęła przeszukiwać szafki. Jeśli Jasnowłosa się obudzi, powie, że szuka aspiryny. Wreszcie są - pieniądze. Zabrała je i wyszła z maszyną i butami pod pachą.
Biegła potem ulicami nie wiedząc dokąd. Ukradła. Nie pierwszy raz zresztą, ale pierwszy raz taką sumę. Kradła w domu dziecka. Tam trzeba było kraść, by przeżyć w miarę miło. Była w tym najlepsza, a jej Przyjaciel nazywał ją ,,Lepkie Palce''.
O Boże, zabrała całą pensję tej kobiecie, a ona była miła i trochę mniej obojętna niż większość ludzi. Teraz biedna Jasnowłosa będzie musiała głodować cały miesiąc. Postąpiła źle, może nie pierwszy raz w życiu, może nie pierwszy raz tego dnia, ale postąpiła źle, bardzo źle.
Trzęsła się z zimna na ławce w parku z głową wciśniętą między kolana. Nie była w stanie pojąć tego, co się stało, ani tego co zrobiła. Zimno, zimno, jedyna rzecz pewna i oczywista, teraz było jej zimno. To docierało do jej świadomości, to i obraz jej Przyjaciela.
Znowu biegali po wydmach w tym potwornym labiryncie. Śmiały się jego usta, śmiały się jego widzące oczy, gęste, jasne włosy podskakiwały na jego ramionach. Był wszystkim co miała.
W wypożyczalni trochę protestowano przy wydawaniu jej samochodu. „Na godzinę?” - dziwiono się. – „Nigdzie pani w tym czasie nie dojedzie.”
Uśmiechała się, przecież nie miała zamiaru oddać im tego samochodu i jeśli o to chodziło, to tym razem wcale nie miała wyrzutów sumienia.
Dostała w końcu jakąś rzężącą ruinę. Ale jechała. Wracała do starego domu. Wycofywała się z życia, szukała schronienia. Czy jej Przyjaciel też tego szukał?
Tuż przed wieczorem dotarła na miejsce. Kiedy tylko ujrzała swój stary dom poczuła, że kocha to miejsce. Mimo, że ludzie tam umierali, tylko tam, w całym swoim życiu była szczęśliwa. Zaparkowała samochód na skraju drogi, wysiadła i ruszyła w budynku.
Zatrzymała się na progu. Pogładziła dłonią framugę. Jej serce przyśpieszył rytm. Ciało wypełniała słodycz. W podświadomości czaił się jednak także lęk przed rozczarowaniem. Z trudem przełknęła ślinę.
Otworzyła drzwi. Nie skrzypnęły, choć przecież powinny. Czyżby ktoś naoliwił zawiasy? Podłoga w przedpokoju trzeszczała nieco głośniej, niż niegdyś. Ktoś zamiótł przejście do salonu, pozostawiając jednak kurz po bokach. Ktoś tu był? Nie bała się. Wiedziała, że to on.
Weszła do salonu. Te same stare meble, stare rozstrojone pianino. Tu też było wysprzątane. Nagle jakiś nowy element przykuł jej uwagę: na stole stała pokaźnych rozmiarów rzeźba z gliny. Przedstawiała jej głowę ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Podeszła do niej po skrzypiącej podłodze i dotknęła jej koniuszkami palców. Zrozumiała. Pojechała do Malarza. Jej Przyjaciel nie mógł malować, ale mógł... Podejrzewał, że nie powiedziała mu całej prawdy. Myślał, że w drogę gnało ją uczucie do Malarza. Głupek. Roześmiała się, ale po chwili zrozumiała swój błąd, przeraziło ją, do czego go doprowadziła, to jak była dla niego ważna.
Chciała brać. Myślała, że jeśli da mu szansę grania rock' n rolla za granicą, nie będzie mu nic winna. Zrozumiała, że on też czegoś wymagał, czegoś pragnął, czegoś oprócz rock' n rolla. Chciała, by ją chronił, ale niczego nie chciała mu dać w zamian. Teraz pojęła, że musi, teraz kiedy pojęła, chciała.
Przeszła przez kuchnię, minęła stary stół i schody na górę, gdzie były kiedyś pokoje ich i Matki. Te schody... Nie, nie przypomni sobie.
Wyszła na wydmę. Mimo że się tego obawiała, nie było tam labiryntu z drutu. Wspięła się na szczyt, rozgarniając rękami porastające wydmę krzewy. Zobaczyła go. Siedział na granicy bezpieczeństwa z twarzą zwróconą ku morzu, tam, gdzie nie dochodziły już fale, które w pięćdziesięciu procentach stanowił kwas. Powoli ruszyła ku niemu, łzy toczyły się po jej policzkach.
Odwrócił się nagle, porwał w dłoń laskę, zesztywniał i nasłuchiwał.
- To ja - wyszeptała zdławionym głosem.
Wstał i podszedł do niej. Dotknął dłonią jej twarzy.
- Wiedziałem, że się pomyliłem - zamamrotał do siebie.
- Ta rzeźba i tak jest piękna.
Przytulił ją mocno. Był taki ciepły, taki miękki. Uniosła głowę. Ich wargi zetknęły się po raz pierwszy, po raz pierwszy naprawdę stali się jednością, ona i jej Przyjaciel.
- Pisałam, ale nie zdążyłam wysłał - powiedziała potem, podając mu swoją teczkę z papierami.
Jego palce zaczęły wędrować po wciąż białych, wytłoczonych kartkach. Roześmiał się.
- Jesteś zabawna – stwierdził. - Pokój, twoje sny...
Parsknęła i wzruszyła ramionami.
Potem już się nie śmiał, widziała, jak jego twarz tężeje.
- Co ty widziałaś? - spytał.
- Nie wiem – odparła. - Ale myślę, że tu jesteśmy bezpieczni, tu jesteśmy poza tym wszystkim. Nie wiem co robić.
- Choć! – wstał, podając jej rękę. - Zagramy?
Miała wątpliwości, ale przyjęła jego propozycję. Ścigali się potem po wydmach, śmiali się. W końcu nadszedł czas ostatecznego zmagania. Ruszył biegiem zmierzając w stronę stołu. Zaraz miał wbiec do kuchni.
Zatrzymała się. Drżała na całym ciele. Oczami wyobraźni widziała go wpadającego na kolczastą barierę.
- Stój! - wrzasnęła.
Nie zatrzymał się, tyle razy już go nabrała, wyrzucił tylko laskę do przodu, skacząc przez próg. Przecież on nie wpadłby na coś. Dopadł stołu.
- Udało się! Wreszcie wygrałem! - krzyknął.
Ona rozpłakała się nagle i padła na piasek.
- Co się stało? - spytał klękając przy niej.
Nie odpowiedziała. Płakała, a on tulił ją do siebie.
- Dlaczego tu przyjechałeś? - spytała, któregoś z kolei dnia, gdy siedzieli na granicy bezpieczeństwa, budując zamek z piasku.
- Przez ciebie – oznajmił, wygładzając wieżę. Ona kopała fosę.
- Jak to?
- No wiesz, chciałem być kimś w twoich oczach - specjalnie użył tego określenia. - Ty zawsze byłaś taka ważna i traktowałaś mnie jak dzieciaka.
- Zawsze myślałam, że to co robię, jest słuszne...
- Teraz? - podpuszczał ją.
- Teraz nie - stwierdziła smutno.
- Chciałem też jeszcze raz odwiedzić ten stary dom – dodał.
- Nigdzie nie było mi tak dobrze, jak tu.
Roześmiał się.
- Przydałyby się lochy – rzekł, wskazując jakieś miejsce dobre na wykop.
Wsunęła tam rękę, wybrała jedną, potem drugą garść piachu. Jej wieża osunęła się nagle i zapadła w sobie.
- Orz ty! - krzyknęła.
- No co ja ci zrobiłem?
Nabrała w garść piasku i sypnęła mu w twarz. Uchylił się, tak że piasek ugodził go tylko w policzek. Też nabrał pełne garści i sypnął w nią. Rzuciła się na niego z pięściami i zabębniła z pasją w jego klatkę piersiową. Chwycił ją za nadgarstki, rzucił na piasek i ukląkł trzymając ją między kolanami.
- Jesteś pod spodem - oznajmił.
Dziecięca gra - silniejszy jest panem. Wszystko zostało wyjaśnione, pokonał ją.
- Dobra, wygrałeś - zaśmiała się, wijąc po ziemi. - Zejdź ze mnie.
Zamiatała przedpokój, gdy usłyszała warkot silnika. Przy swoim Przyjacielu nauczyła się słyszeć wiele rzeczy. Wyszła przed dom. Koło pojazdu z wypożyczalni zatrzymał się samochód Blondyna. Teraz się go nie bała. Była u siebie. Niczego nie mógł jej zrobić.
- Dlaczego uciekłaś? – spytał, stając przed nią.
- A czemu ty przyjechałeś tu za mną?
- Potrzebujemy cię. Nowa Religia cię potrzebuje. Jesteś zdrowa, urodzisz zdrowe dzieci, a one zbudują Nowy Świat. Wrócisz ze mną?
Po plecach przeszedł jej dreszcz. Skąd on wiedział?
- Nie – powiedziała potrząsając głową. - Dziękuję, ale nie mam na razie zamiaru rodzić dzieci.
- Nie wolno ci tak mówić.
- Kto tu jest? - Usłyszała za sobą głos Przyjaciela. Do tej pory był w kuchni, przygotowywał obiad.
Blondyn wybałuszył oczy i cofnął się o krok.
- Szatan! – jęknął. Przyskoczył do swojego samochodu i w chwilę później zniknął za zakrętem drogi.
- Kto to był? - Przyjaciel powtórzył swoje pytanie w nieco zmienionej formie.
- Człowiek ze Świątyni. Chyba naprawdę uwierzył, że jesteś Szatanem.
Roześmiał się.
- Nie śmiej się – syknęła. – Dzieje się coś złego. Boję się.
Przytulił ją do siebie. W oczach stanęły jej łzy.
Coś obudziło ją nagle w środku nocy. Ktoś wpychał się jej do łóżka. Nieprzytomnie otworzyła oczy. To był jej Przyjaciel.
- Co się stało? - spytała jakby na odczepne, chciała móc spać.
- Głos – jęknął. - Głos w mojej głowie – przyciskał dłonie do skroni. – Powiedział, że uczyni ze mnie Szatana. Kazał mi ciebie zabić, kazał zabijać innych. Zadał mi ból, żebym wiedział, że nie dam rady mu się sprzeciwić. - Łzy lśniły w kącikach jego martwych oczu.
- Posłuchaj - powiedziała cicho, kładąc mu dłonie na ramionach - nie ma Szatana, nie ma Piekła. Czy wyobrażasz sobie miejsce gorsze od tego tutaj? Jeśli istnieje Piekło, to Piekło jest właśnie tu. Musisz opierać się temu głosowi...
- To boli – jęczał. Łzy toczyły mu się po twarzy, po jego miękkich policzkach.
- Opieraj mu się. Nie będzie mówił do ciebie wiecznie.
- On chce żebym zabijał w Świątyni.
Objęła go.
- Musisz wytrzymać - powtórzyła cicho.
Powoli płynęły nocne godziny, a gwiazdy jak na złość nie świeciły. Była przy nim, czuła go, bała się o niego, wiedziała jaką ma to wartość.
- Nie bój się - prosiła, a on łkał wtulony w nią.
Nagle jego mięśnie rozluźniły się. Osunął się na podłogę.
- Ucichł - wyszeptał leżąc zupełnie bez ruchu. Cały był zlany potem.
Podała mu rękę.
- Choć – powiedziała. - Zrobię ci herbatę.
Zeszli na dół. Usiadł przy starym kuchennym stole.
- Co tak naprawdę się stało? – spytała, krzątając się przy kuchni.
- Głos mówił we mnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
- Mógłbyś się go zapytać, kim jest?
- Nie. On mnie nie słuchał. Kiedy w myślach protestowałem, zadawał mi ból. To… Nie wyobrażam sobie, że długo dam radę to znosić. Nigdy w życiu nie odczuwałem takiego bólu. Może będzie lepiej, jeśli...
- A może w jakiś sposób mógłbyś na niego nie zwracać uwagi? – spytała.
- Co masz na myśli?
- Może mógłbyś zająć czymś umysł tak, żeby go nie usłyszeć.
- Czymś co nie pozwoliłoby mi myśleć o niczym innym?
- Właśnie.
- Rock' n rollem?
- Idź po gitarę – nakazała mu, uznając, że to mogłoby zadziałać. - Będziemy grać.
Gdy patrzyła jak szedł po starych, skrzypiących schodach na górę, wreszcie sobie przypomniała. Kiedy biegali po kuchni w dniu śmierci jej Matki, spojrzała na te schody i przeraziła ją cisza. Wtedy poszli na górę i znaleźli jej Matkę leżącą na podłodze, jeszcze żyła, ale była nieprzytomna i już nie odzyskała przytomności.
A więc w snach jej matka zawsze leżała tam umierająca.
Przyjaciel zbiegł na dół z gitarą i w ciemnych okularach. Czy dała po sobie poznać, że przerażały ją jego oczy? Było jej głupio. Usiadł na blacie stołu.
- Zaśpiewasz ze mną? - spytał.
- Pewnie – odparła. Wydawało się, że zapomnieli już o strachu. Dzieci szybko zapominają, a oni nie mieli czasu ani okazji dorosnąć.
- Co chcesz?
- Coś szybkiego, póki mam siłę.
Zagrał więc szybkiego, dzikiego rock' n rolla. Ona zaśpiewała, a i on towarzyszył jej czasem słabym głosem, o przyjemnym, chropowatym brzmieniu. Na dworze wstawał świt, a oni grali, by zdobyć nowe siły do nowego życia.
Chrypła powoli, więc melodie stawały się coraz spokojniejsze. Potem zamilkła, a on grał dziwaczne solówki. Tak dziwny rytuał dobiegał końca. Śmiali się, byli gotowi przyjąć na swe barki nowy ciężar.
- Dasz radę wskazać, skąd przyszedł ten głos? - spytała.
- Ale po co, przecież...
- Nieważne po co. Coś wymyślę. Dasz radę?
- Tak. Przecież to jeszcze jeden więcej głosy w ciemności.
Boże znowu! Drażniło ją, gdy mówił o swoim kalectwie w ten sposób. Powinien cierpieć i milczeć, a nie traktować tego jako cechę wyróżniającą go spośród innych ludzi, mającą swoje wady i zalety. Jemu było tak wygodniej, ale ona nie umiała się do tego przyzwyczaić. Nie mogła pogodzić się z faktem, że jej, nie jemu potrzebna była pomoc.
- No to ruszamy. Musisz go znaleźć.
- Kogo?
- Tego, kto ingeruje w twój umysł, mówi w twojej głowie.
- Myślisz, że to człowiek?
- A kto inny? – oburzyła się. – Przecież tu nie ma nikogo, poza ludźmi. Myślę nawet, że to ktoś z wyznawców tej Nowej Religi. Przecież to zaczęło się, gdy Blondyn cię zobaczył. Dobra, idź się ubrać, ruszamy.
Znowu opuszczali stary dom, znowu ruszali, by żyć, znowu musieli być dorośli. Podeszła do jego rzeźby. Dotknęła jej palcami, tak jak on jej dotykał. Ta rzeźba była wspaniała. Bardzo żałowała, że nie może jej zabrać.
Znowu wjechała do Miasta Tętniącego Życiem. Przyjaciel mówił jej gdzie jechać, choć nie znał tutejszych ulic, podążał za wspomnieniem głosu.
- On mówił gdzieś stąd - oznajmił nagle.
Zatrzymali się.
- Schowaj się – nakazała. – Ten ktoś nie może cię zobaczyć - sama też obsunęła się niżej na siedzeniu. Obserwowała ulicę.
Z klatki wyszedł Blondyn. Czyżby to on umiał przemawiać w myślach? To dlaczego wystraszył się jej Przyjaciela? Może udawał, by nie wzbudzić podejrzeń?
- Cholera – rzuciła. - Jedziemy do Malarza.
- Po co?
- Po pieniądze. Coś przyszło mi do głowy. Za tydzień będziemy za granicą.
U Malarza znowu otworzyła Czarnowłosa.
- Nie ma go – powiedziała.
- Ktoś oprócz niej jest w domu – powiedział Przyjaciel i Czarnowłosa ustąpiła.
Malarz faktycznie był w domu.
- Pamiętasz mnie? - spytała.
- Tak, ale zupełnie się nie spodziewałem, że wy...
- Dobra, dobra, musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy, ale sami, bez niej.
Malarz poprosił Czarnowłosą, żeby wyszła.
- Ty malowałeś obrazy w Świątyni?
- Nie. Zaprojektowałem je tylko.
- Dlaczego namalowałeś mojego Przyjaciela?
- Chcieli, żebym namalował kogoś prawdziwego. – Malarz był wyraźnie zdenerwowany. - Wiedziałem, że oni potrzebują Szatana. Kogoś, kogo będą mogli zabić. Oni chcą oczyścić świat ze zła i zacząć budować Nowy Świat. To wcale nie ma być symboliczne. Ich Szatan miałby być winny temu, co stało się z naszym krajem. Was dobrze pamiętałem...
- Lata w domu nad morzem? - zadrwiła.
Malarzowi drżały ręce.
- Nie sądziłem, że on jeszcze żyje.
- Dziękuję – burknął Przyjaciel wyraźnie wprawiając tym Malarza w zakłopotanie.
- Wszyscy z tamtego domu umarli.
- Wszyscy, oprócz na – sprecyzowała. – A ja jestem zdrowa. Narozrabiałeś i teraz musisz dać nam pieniądze na wyjazd. Jak nie… Mogę posunąć się daleko. Na pewno prędzej doprowadzę upadku Świątyni, niż pozwolę skrzywdzić swojego Przyjaciela.
- Nie możesz tak do tego podchodzić – zaprotestował Malarz. – Nowa Religia może uratować wiele dusz. Najlepiej dołącz się do nich.
- I zostaw Przyjaciela, co? Ty też byś wybrał dobro ogółu, gdyby kosztowało to twoje życie, lub Czarnowłosej?
- Nie wiem – odparł. - To trudne pytanie. Nie warto się jednak nad nim zastanawiać. Nie jestem w takiej sytuacji i nie dam ci też pieniędzy. Jesteś tylko młodą kobietą i niewiele zdołasz zrobić.
- Być może – przyznała. – Ale nawet ja zdołam podpalić Świątynię lub zabić kilka osób, zanim mnie powstrzymają.
- Ile chcecie?
- Poproś ją. Przyda się świadek.
Zrobił to.
- Ile kosztuje wyjazd?
- Milion.
Spojrzała na Czarnowłosą, ta nie protestowała.
- Ile będzie potrzeba na urządzenie się tam?
- Tysiąc, może dwie.
Czarnowłosa wyglądała na zakłopotaną
- Kłamiesz. Chcę cztery miliony i instrukcję wyjazdu.
- Nie potrzeba ci aż tyle...
- Chcę cztery miliony.
- Nie mam w domu pieniędzy, wezmę z banku, przyjdź po nie jutro - kombinował.
- Nie. Wypisz mi czek. Mój Przyjaciel tu zostanie, ja pójdę. Tylko nie próbujcie nikogo ostrzec.
Malarz roześmiał się ironicznie.
- Bez numerów. Nie jestem głuchy - oznajmił Przyjaciel, uderzając laską o dłoń.
Dostała czek, wreszcie. To, co niewyobrażalne stało się możliwe. Byli wolni. Ich marzenia mogły się spełnić.
Wróciła z pieniędzmi. Miło było czuć ich plik w kieszeni. Dostała instrukcję wyjazdu.
- Czy ludzie tam naprawdę mają imiona? - spytała na koniec Malarza.
- Tak – zapewnił. - Mają imiona.
- Czemu ty nie wyjechałeś?
- Po co? Tu jest mój dom - powiedział smutno.
Może miał rację. Ona wyjeżdżając porzuci dom na plaży, zmutowane krzewy i kwaśne, żrące morze. Na pewno będzie za tym wszystkim tęsknić.
Zanim wyszli, wyjrzała przez okno. Nie wiedziała, co ją do tego zmusiło. Zobaczyła ludzi z policji. Czyżby jej szukali? Chyba musieli rozpoznać skradziony przez nią samochód.
- Posłuchaj – powiedziała, kładąc Przyjacielowi dłonie na ramionach. - Idź do samochodu i zabierz nasze rzeczy. Potem pójdź na dworzec. Czekaj do odjazdu ostatniego pociągu, jeśli nie przyjdę, jedź sam. Powodzenia. - Dała mu pieniądze, a on objął ją i na krótką chwilę przycisnął do siebie. Być może to miało był ich pożegnanie.
Wyszedł.
- Macie okna od podwórka? - spytała.
- W kuchni.
Pobiegła do kuchni. Otworzyła okno. Rozejrzała się. Weszła na parapet. Chyba da radę przejść po parapecie do rynny i po niej ześliznąć się w dół, choć to drugie piętro. Wysoko. Może jej się uda? Innej drogi nie ma. Po co kradła ten samochód? Musiała. Inaczej nie dotarłaby do Przyjaciela. Uda jej się. Teraz gdy ma pieniądze, nie może po prostu zginąć.
- Zepchnij ją - usłyszała szept Czarnowłosej za plecami. Nauczyła się słyszeć, to było wygodne. Odwróciła się i usiadła na parapecie.
- Możesz mnie zepchnąć – powiedziała. - To bez znaczenia. Mój Przyjaciel jest już wolny.
- Jesteś naiwna - stwierdził Malarz. - On jest ślepy, nie poradzi sobie sam. A jeśli jest do tego zdolny, to nie będzie czekał, wyjedzie sam.
Machnęła na to ręką.
- Jeśli mnie zepchniesz - ciągnęła dalej – i tak nie odzyskasz pieniędzy. To będzie tylko zemsta. Jesteś do niej zdolny? Pamiętasz lata nad morzem?
- Ale ty nie pamiętasz.
- Miałam pięć lat, ale wiem. Kochałeś moją Ciotkę.
W oczach Malarza zaświeciły łzy. Teraz wiedziała już, dlaczego nie wyjechał. Naprawdę nie miał po co.
- Idź – powiedział. - Nie bój się.
Udało jej się dotrzeć do rynny. Objęła ją nogami i zaczęła zsuwać się w dół. Kaleczyła sobie dłonie i nogi. Miała wrażenie, że zabraknie jej sił, żeby bezpiecznie dotrzeć na dół. Znieruchomiała. Musiała złapał oddech. Czuła jak jej palce słabną. Faktycznie nie wytrzymały ciężaru jej ciała. Runęła w dół, a rynna rozerwała jej łydki i dłonie. Uderzyła kolanami w ziemię.
Gdzieś daleko za Starym Domem Nad Morzem dwoje dzieci ścigało się na wydmach. Zrealizowała swoje marzenia. Przyszedł czas umierać. Tu ludzie umierali nie urzeczywistniając swoich snów. Miała szczęście, naprawdę miała szczęście umierając na końcu drogi. Ogarnęła ją ciemność. Nie bała się. Wiedziała, że ciemność jest piękna. Przyjaciel jej powiedział, ten wspaniały człowiek, którego podziwiały miliony, miliony też znały jego imię. On miał imię. Ale tylko ona znała go naprawdę - gwiazdę rock' n rolla.
- Nic pani nie jest? - usłyszała nad sobą głos Mężczyzny.
Nieprzytomnie otworzyła oczy. Zobaczyła pochylającego się nad nią łysego, śniadego człowieka bez jednego oka i z makabrycznie wyglądającą naroślą na głowie. Zwrócił na nią uwagę, a więc ludzie nie byli aż tak obojętni, jak wydawało się samotnemu dziecku.
- Nie – powiedziała, choć wszystko ją bolało. - Nic, upadłam tylko - spojrzała na swoje pokaleczone ręce z powyłamywanymi paznokciami. Zapadał zmierzch. Zaraz, zaraz... Ostatni pociąg!
- Która godzina? - spytała nagle przelękniona.
- Za pięć siódma - oznajmił Mężczyzna spoglądając na zegarek.
Poderwała się mimo potwornego bólu w rozerwanych łydkach.
- Dziękuję! - rzuciła i ruszyła biegiem w kierunku dworca. Miała jeszcze pięć minut. O ile oczywiście rozkład jazdy, które dostała od Malarza był zgodny z prawdą. Nie zdąży. Po wszystkim. To przecież nie może się tak skończyć, nie jej życie, nie jej. Nie może zmarnować jedynej szansy na wolność.
Wpadła na dworzec zasapana. Pociąg dyszał ciężko, szykując się do drogi. Zobaczyła Przyjaciela stojącego obok otwartych drzwi. Zwiesił głowę. Na ramieniu miał gitarę, a pod pachą maszynę. Nie wiedziała, dlaczego nagle się zatrzymała i po prostu na niego patrzyła.
Uniósł głowę i poruszył nią, jakby się rozglądał. Wydawało się, że rozpaczliwie pragnął, by jego martwe oczy ten jeden raz coś zobaczyły, a raczej kogoś.
Pociąg sapnął gwałtownie, koła zadrgały. Wsiadł. Stał jednak wciąż w wejściu, chcąc jej wypatrywać.
- Jestem! - krzyknęła i rzuciła się biegiem, by w ostatniej chwili dopaść do drzwi pociągu i skoczyć wprost w jego objęcia.
Maszyna wysunęła mu się z pod pachy i upadła z łoskotem na ziemię, jakieś części wypadły ze środka, ale to nie miało znaczenia, teraz gdy mieli pieniądze i byli wolni, gdy stali na progu nowego życia. Tulił ją do siebie, a ona płakała ze szczęścia.
Potem pochylił się zakłopotany nad maszyną.
- Nie umiem już tego zreperować - stwierdził smutno.
- Kupimy nową - stwierdziła.
- Pewnie. – Wstał, trzymając maszynę w dłoniach i wyrzucił z pociągu.
Tylko ona widziała, jak maszyna rozpada się do reszty, uderzając o nasyp.
- Będziemy grać - powiedział potem, gdy siedzieli objęci w zupełnie pustym przedziale. Tu zawsze kursowały prawie puste pociągi, zwłaszcza te jadące w stronę granicy. Dziwne, że jeszcze kursowały. - Kupimy sobie dom nad morzem. Nad prawdziwym morzem, w którym będzie można się kąpać i którego brzegiem będzie można spacerować. Będziemy mieć imiona, które pozna cały świat. Jak chcesz mieć na imię? - spytał nagle podniecony. - Wybierz sobie jakieś.
-Tina - rzuciła bez wahania. - Ona była najlepsza. A ty?
Zamyślił się.
- John - stwierdził po chwili. - To był wspaniały facet.
Oparła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy. Koła pociągu wystukiwały ten sam co zwykle rytm. Bawił ją dziś, radował jej serce. Byli wolni. Wolni. Ileż słodyczy było w tym jednym słowie.
Mała dziewczynka zasypiała na kolanach Matki, kołysana monotonnym brzmieniem jej głosu. Nie zdawała sobie sprawy, jak ciężkie czeka ją życie. Nie zdawała sobie z tego sprawy także teraz, gdy zamiast Matki śpiewał pociąg. Mamo, jestem wolna. Jak to pięknie brzmiało. Mamo, gdzie jesteś? Mamo, ja wciąż jestem dzieckiem!
- Boję się. - John obudził ją w środku nocy.
- Co się stało? - spytała nieprzytomnie. - Głos?
- Nie - potrząsnął głową. - Po prostu boję się jutrzejszego dnia.
- Wszystko będzie w porządku - powiedziała cicho obejmując go. - Wydostaniemy się stąd. Będziemy grać rock' n rolla i kupimy sobie dom nad prawdziwym morzem.
- Tam są bardzo dobrzy lekarze, prawda?
- Tak - skinęła głową.
- Czy będę mógł znowu widzieć?
- Tak - powiedziała cicho, choć oboje wiedzieli, że to już nie możliwe. Trudno jej było stwierdzić, dlaczego skłamała. Nie wiedziała też, dlaczego zadawał tak absurdalne pytania, na które znał przecież odpowiedzi. - Będziesz widział - wyszeptała - i razem, na wydmie, w naszym nowym domu, będziemy podziwiać wschody słońca.
- Tak, zobaczę wschód słońca - powtórzył urzeczony.
Pochyliła się i oparła mu głowę na ramieniu, jej kościsty policzek zetknął się z jego miękkim i ciepłym. Znowu zasypiali wtuleni w siebie, ukołysani śpiewem pędzącego pociągu.
- Kocham cię - wyszeptała na wpół już śpiąc.
- I ja ciebie kocham.
Myśli ulatywały gdzieś, był tylko spokój, ciepło drugiego ciała i śpiew kół na szynach. Wspaniały był pociąg, gdy podróżowało się nim we dwoje ku szczęściu. Lecz jej i tak kogoś brakowało - Matki. Mamo, mam ci tyle do opowiedzenia. Mamo, posiedź przy mnie, gdy będę spała, gdyby coś się stało nocą. Mamo, przytul mnie. Mamo, ja wciąż jestem dzieckiem!
Obudziła się przeszyta potwornym chłodem. Policzki Johna były bardzo zimne.
- Zmarzłeś? - spytała nieprzytomnie. Ziewnęła.
On nie odpowiedział.
- John – potrząsnęła nim lekko. – John! – krzyknęła i silniej szarpnęła go za ramię. - John! - Jego głowa odskoczyła w tył, uderzając o ścianę. Nawet nie drgnął. Uderzała go w policzki, lecz nie zareagował na to i tylko one wydawały ciche mlaśnięcia.
- John, dlaczego?! - krzyczała waląc pięściami w jego pierś, lecz i to nic nie zmieniło. Jego serce ustało w swej pracy, została sama.
Gdzieś za granicą, na stadionie tłoczyły się tysiące ludzi, przyszli, by ich podziwiać. Wiwatowali na ich cześć. Zaraz wyjdą na scenę, dadzą z siebie wszystko. Wiele razy będą bisować, będą kłaniać się i zbierać kwiaty. Potem spoceni, zmęczeni, lecz szczęśliwi, wymkną się swoim fanom do domu nad morzem. Będą wędrować po wydmach, pod rozgwieżdżonym niebem, a potem usiądą obok siebie, może nawet objęci i poczekają na wschód słońca, na wspaniały wschód słońca, pierwszy w życiu jej Przyjaciela. Jego marzenia wreszcie się spełniły.
Klęczała na rozkładanym stoliku przy oknie, wypuszczając po jednym banknoty. Widziała, jak bawił się nimi wiatr. Nie miały żadnej wartości, świstki papieru, na wietrze podobne do liści. O ileż cenniejsze dla świata są liście. Była sama, samotna w drodze donikąd, porzucona, mała dziewczynka. Już za nic, za nikogo nie była odpowiedzialna, nie miała więc motoru, by iść dalej.
Widziała Malarza, łzy w jego oczach, gdy mówiła o Ciotce. Nie miał po co, dla kogo, wyjeżdżać, wymykać się śmierci, żyć.
Ostatni banknot. Szybko przyszło, szybko poszło, na krótko tylko dając wizję szczęścia. Myślała o wyznawcach Nowej Religii i o ich Nowym Świecie. Gdyby nie Malarz... Może powinna się do nich przyłączyć. Zbudować Nowy Świat na zgliszczach, teraz, gdy Szatan nie żył.
Nie. Przedtem, razem z nim. Była przekonana, że to ta droga go zabiła, to co wydarzyło się w pociągu, maszyna rozbijająca się na nasypie, imię, zamiast słowa Przyjaciel.
Wiatr uderzył ją w twarz, nie pozwolił płakać. Nawet nie pomyślała o łzach. Teraz, gdy znów należała do świata bezimiennych, obojętnych istot, śmierć była czymś powszednim.
Koła pociągu wybijały ten sam monotonny, niezmienny rytm, niewzruszone, śpiewały pieśń wolności, szczęścia i śmierci, zależało to tylko od tego, kto słuchał.
Dwoje dzieci biegało po wydmach wśród elastycznych, zmutowanych krzewów. Śmiały się radośnie. On biegł do stołu. Widziała jasne włosy falujące na jego ramionach, były takie wspaniałe. Skoczył przez próg do kuchni.
- Stój! - zawołała, a on się zatrzymywał. To dobrze, że wtedy nie wiedziała dlaczego.
Znowu wygrała, ganiał ją potem po kuchni, chcąc się zemścić, by się od niego uwolnić, zawołała: „Mamo, jestem głodna!”
- Już, już - rozlegało się z góry. Potem usłyszała kroki na schodach. Mama zawsze czytała na górze.
- Mamo, wróciłam.
27.04.1993 – Warszawa