Kejti's Factory - Opowiadanie

"Czerwcowe popołudnie"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


„Puśćmy kasetę i udawajmy, że jesteś gwiazdą, a życie jest łatwe jak la la la"
- Per Gessle

W jakiś czas po tym, jak rozpadli się Beatlesi, świat obiegła plotka. Podobno był w Londynie nie najmłodszy już człowiek, ich zagorzały fan, który przeżył z tego powodu ogromny szok. Człowiek ten zaszył się w domu, zerwał kontakt z zewnętrznym światem, przestał czytać gazety, wyrzucił telewizor, a nawet zamalował farbą okna. Dla niego czas zatrzymał się w dniach chwały jego idoli, lata sześćdziesiąte nigdy nie miały się skończyć.
Plotka ta dotarła do wszystkich ciekawych uszu, jakiś czas podniecała i dziwiła ludzi. Usłyszał ją też Ulf, kilkunastoletni wówczas chłopak. Wtedy nic jeszcze dla niego nie znaczyła. Zapomniał więc o człowieku z Londynu, tak jak zapomniał cały świat.

Pewnego popołudnia zadzwonił Lars. Nie musiał długo czekać, żeby usłyszeć w słuchawce „halo” rzucone znajomym głosem.
Ulf ostatnio błyskawicznie odbierał telefon. Był gotowy rozmawiać ze wszystkimi, a nawet chętniej z reporterami i producentami, niż z przyjaciółmi. Dla niego bezczynność była największym nieszczęściem, jakie mogło go spotkać. Tymczasem jago sceniczna partnerka, Johanna, zażądała urlopu.
- Witaj, Ulf - rzucił Lars.
- Witaj. - Ulf był zawiedziony. Pomyślał, że to zwyczajny, przyjacielski telefon, i że żadna robota się tego dnia dla niego nie znajdzie.
- Chciałbym upewnić się, czy mamy urlop dokładnie na pół roku - powiedział Lars.
Ulf zacisnął mocno zęby, żeby nie powiedzieć czegoś brzydkiego. Jako pracoholik i perfekcjonista najchętniej zniósłby instytucję urlopu.
- Wiesz - zaczął - ja mógłbym wejść do studia już jutro, ale jeśli Johanna powiedziała, że jej urlop ma trwać sześć miesięcy, to tyle będzie trwał. Nie ściągnę jej tu wcześniej.
- To dobrze - stwierdzał Lars.
- Jak dla kogo - burknął Ulf. - Po takiej przerwie trudno jest znowu wystartować. Powiedz mi jednak, o co tak naprawdę chodzi?
- Mam fuchę na ten czas – przyznał się Lars. - Muszę im tylko powiedzieć, jak długo mogę występować.
- Występować? - Ulf zaczął mu zazdrościć. O ile lepiej być po prostu dobrym gitarzystą, niż twórcą uzależnionym od woli innych, kimś takim jak on.
- Tak, i to w Londynie. Jakiś dziwak szukał muzyków, żeby u niego w domu udawali Beatlesów. Dobrze płaci.
- Kim będziesz?
- Harrisonem.
- Nieźle. - Ulf też podziwiał Beatlesów. Fascynowała go potęga ich legendy i siła muzyki, na której czas nie zostawiał skazy. Sam marzył, żeby pewnego dnia im dorównać. Miał wizje, umiał swoimi kompozycjami stwarzać niepowtarzalny klimat, pisał niebanalne teksty, a jego piosenki zawsze były przebojami. To jednak jeszcze nie było to. Kariera przeboju jest krótka - parę miesięcy. Potem się o nim zapomina. To co tworzył, nie było wieczne, ani wystarczająco potężne, starzało się, mijało. Jego muzyka, choć na pewno charakterystyczna, była też mało oryginalna, mało odkrywcza. W pop-rocku, gatunku który ukochał najmocniej, w gatunku, który najlepiej wyrażał jego duszę, nie było wiele do odkrycia. Lennon i McCartney odkryli już wszystko. To przecież oni byli pierwsi, po nich przyszły zastępy naśladowców, a Ulf wśród nich.
- Anders i Kjell jadą ze mną - poinformował go Lars. - Anders będzie McCartney'em. Trochę ciężko idzie mu granie lewą ręką, ale się nauczy, to sprytny facet. Kjell będzie oczywiście Ringo.
- A nie potrzebujecie Lennona? - Ulfowi nagle przyszło coś do głowy.
- Nie. - Janas parskał trzy razy, co miało oznaczać śmiech. - Lennon będzie miejscowy, to jakiś Anglik.
- Szkoda - westchnął Ulf. - Ale jakby to miejsce się zwolniło, zadzwońcie do mnie.
- Oczywiście - obiecał Lars. - Zadzwonię. Do zobaczenia za sześć miesięcy.
- Do zobaczenia. - Ulf trochę za głośno odłożył słuchawkę.

Nadchodzące dni Ulf mógł poświęcić na wizyty. Pierwsza była oczywiście matka, schorowana, lecz zawsze pogodna staruszka. Potem przyszła kolej na brata i siostrę, oraz całe zastępy dalszej rodziny, dla której dotąd nie miał czasu. Ze zdziwieniem odkrył jak wszystkie dzieci urosły. Te młodsze ciągle radośnie witały dziwacznego wujka, te starsze zaczynały krzywo na niego patrzeć. Jego muzyka była dla nich przeżytkiem. One widziały przyszłość w grange’u lub techno.
To pierwsze Ulf jeszcze potrafił zrozumieć. Kiedy był młody, też próbował punka, rozkręconego do granic możliwości wzmacniacza i charczącej gitary. To był rodzaj buntu. Widocznie bunt zawsze miał wyglądać tak samo, grać głośniej i mniej melodyjnie niż poprzednicy. To im przejdzie. Jemu przeszło. Ulf uśmiechał się w duchu.
Techno za to nie rozumiał zupełnie. Muzyka bez uczuć, bez myśli, muzyka, której nie można grać na żywo, muzyka znosząca stadionowe koncerty i uczuciowy związek między artystą i jego fanem nie była dla niego. To był jeden z powodów, dla którego cieszył się, że sam nie ma dzieci. Przynajmniej takie nie będą, jak ci bezduszni technofani.
Po rodzinie przyszła kolej na wizyty u przyjaciół, najpierw tych mieszkających bliżej, z Halmstadu, potem także na tych rozsianych po całej Szwecji.
Prawie każdego ranka jadł śniadanie w łóżku ze swoją żoną Ingrid. Jak zawsze na początku, po powrocie z trasy koncertowej, czy po dłuższym okresie pracy w studiu z dala od domu, cieszyło ich własne łóżko, własne kubki i to, że sami, stojąc boso, na zimnej podłodze kuchni, mogą przyrządzić sobie śniadanie. Wieczorem urządzali sobie kolację przy świecach, całowali się, trzymali za ręce, patrzyli sobie w oczy i kochali się. Rano budzili się koło siebie, rano było dla nich gdzieś koło południa. Wtedy wszystko można było zacząć od początku.
Przez pewien czas to wystarczało, potem zrodził się lek. Ulf musiał pracować, tworzyć, być kimś. Udzielał wywiadów na wszystkie tematy, zaczynając od przyszłych planów zespołu, a kończąc na problemie ochrony środowiska. Czasem mówił straszne brednie, żeby tylko coś mówić, żeby ktoś go słuchał. Wymyślił na przykład, że powinno oczyszczać się wodę z pralek i wykorzystywać raz jeszcze. Bzdury! Sam tak myślał, ale trzeba było coś mówić, coś robić. Zaczął pisał nowe piosenki, niektóre na zamówienie dla gwiazd większych od niego. Dopracowywał też wcześniej napisane, nagrywał wersje demo. Wszystko musiało być perfekcyjne i było, ale czasu ciągle miał za dużo i wariował w pustce dni. Nie wystarczała mu Ingrid, rodzina i przyjaciele, on potrzebował tłumów.
Dla niego było to upiorne sześć miesięcy, ale na szczęście minęło, jak wszystko mija. Pewnego dnia zadzwoniła Johanna.
- Jestem gotowa - powiedziała swobodnym, radosnym głosem. Ona wypoczęła, gdy Ulf w tym czasie był już bliski obłędu.
W dwa dni później zgłosił się Lars. On, Anders i Kjell wrócili z Anglii. Byli gotowi, mogli wejść do studia i nagrywać, znowu spędzać z sobą całe dnie, dyskutować i kłócić się, mając już siebie dosyć, ale tworząc doskonałe, perfekcyjne dziełka, piosenki.
Johanna stawała przed mikrofonem, brzydka, blada kobieta z wadą zgryzu, zniszczoną skórą i złym, zbyt mocnym makijażem, kobieta o obciętych na jeża włosach, kobieta dobiegająca czterdziestki. Zakładała słuchawki, unosiła ręce, zadzierała głowę, śpiewała silnym głosem i była najlepsza. Wydawała się niezniszczalna, doskonała, jedyna w swoim rodzaju. Ulf wielbił ją wzrokiem. Obiecał jej sławę i dał jej sławę, dawno, dawno temu.
Potem, z prywatnego studia Ulfa na plaży, przechodzili do studia w Sztokholmie, dogrywali smyczki. Ulf był zadowolony ze swojego dzieła, Johanna też.
- W tych piosenkach jest moja dusza - powiedziała.
- To wam się nie sprzeda - ostrzegł ich Leif ich producent i przyjaciel.
- Co mam w takim razie zrobić? - spytał Ulf.
- Zmienić styl.
- Nie mogę! - Ulf był zły. - Ta muzyka to ja. Zresztą i tak nikt nie uwierzy we mnie chcącego podbić dyskoteki. Ludzie będą mówili „facet na starość zwariował", a starzy fani odejdą, uważając, że ich zdradziłem.
- Nie denerwuj się - powiedział Leif. - Nic ci na to nie poradzę. Nie jesteś modny. Jeśli nie chcesz nic zmieniać, możesz się jeszcze zgodzić na mniejszy nakład.
- Nie.
- Stać cię na to.
To było wszystko. Wypuścili pierwszy singiel, nakręcili pierwszy teledysk. Zaczęli promować płytę. Dawali wywiady, pozowali do zdjęć i grali wszędzie, gdzie ich zaproszono, ale rzadko ich zapraszano. Płyta ukazała się na rynku. Jej reklamy leciały na wszystkich stacjach telewizyjnych i radiowych, ale sprzedaż była znikoma. Ulfowi wydawało się, że śni koszmar, że w dziwacznej pętli czasu wrócił do punktu wyjścia, tyle tylko, że dużo starszy.
Jako chłopaczek był idolem nastolatek, był na samym szczycie. Potem stał się mężczyzną i wszystko prysło. Musiał sprzedać kilka swoich gitary, żeby zapłacić za czynsz. Na jego pierwszej wspólnej z Johanną płycie nie było ani jednego przeboju. Potem ruszyli jak burza. Myślał, że już zna receptę na sukces, ale czas płynął, a ludzie się zmieniali. Zapomniał o tym.
- Nie macie z czym jechać w trasę - ostrzegł go Leif.
Ulf też o tym wiedział. Zawsze śledził listy przebojów i wyniki sprzedaży we wszystkich krajach, sporządzał tabele i wyciągał wnioski, ale tym razem nie chciał wierzyć w to, co widział. On chciał jechać w trasę, stanąć przed tłumem.
- Mój zespół musi grać na żywo - upierał się.
- Ulf, to nie jest rozsądne - usiłował wytłumaczyć mu Mats, członek zespołu i jego najlepszy przyjaciel, pierwszy, który w niego uwierzył, gdy miał siedemnaście lat i był tylko zakompleksionym nastolatkiem, który nauczył się grać na gitarze.
- Ale my musimy jechać w trasę - powiedział Ulf. - Kiedy przestaniemy koncertować, to będzie nasz koniec. Przecież to jest to, co różni nas od innych zespołów. My jesteśmy najlepsi na żywo.
- Wiem - odpowiedział Mats. - Ale nie będziemy mieli pełnych sal.
- Trudno. - Ulf wzruszył ramionami. - Wiem, że zbliża się nasz koniec, ale może ludzie jeszcze się znajdą. Mamy przecież jakiś starych fanów, może okażą się wierniejsi, niż myślimy.
- Opamiętaj się, Ulf, trzeba umieć odejść z twarzą.
- Może to bez sensu, ale ja chcę grać, po prostu chcę.
Mats już nie odpowiadał.
Ulf poszedł ze swoim postanowieniem do Johanny, do niej miał należeć wybór. Powiedział jej, że mogą nie mieć pełnych sal, nawet jeśli wybiorą te mniejsze. Powiedział, że się nie sprzedają, że ich muzyka jest niemodna, że zmarnowali za dużo czasu, a w oczach Johanny zabłysły łzy, ale nie wypłynęły na policzki. Kobiety z klasą nie płaczą.
- Kiedyś myślałam, że wielkie koncerty nie są mi potrzebne – wyszeptała. - Mam męża, córkę i dużo pieniędzy. Właściwie po co mi więcej? Tyle tylko, że ja chcę śpiewać, chcę stawać przed tłumem. Teraz już wiem, że chcę, w tym jest magia.
- W porządku. - Ulfowi kamień spadł z serca. - Jedziemy. Dlaczego mamy uciekać? Jeśli to nasz koniec, to go zobaczymy, jeśli nie, tym lepiej.
- Ludzie się znajdą - rzuciła Johanna z nadzieją i pojechali.
Koncert w Sztokholmie był sukcesem, u siebie mieli jeszcze pełną widownie. Przez moment wierzyli, że wszystko będzie po staremu, że będą zbierać na koncertach tysiące ludzi. Oslo i Helsinki przywróciły ich rzeczywistości. Grali przy tylko w połowie wypełnionych salach. Do mniejszych miast nie było po co zaglądać. Berlin przyjął ich gościnnie jak zawsze. Niemcy ich lubili. Okazało się jednak, że z Berlina nie ma się po co ruszać. Nigdzie więcej nie zebrał się komplet widzów.
W jakimś kolejnym mieście, gdzie koncert jak w wielu poprzednich się nie odbył, siedzieli wieczorem w hotelu, pijąc wino z plastykowych kubków. Twarz Johanny poczerwieniała od alkoholu, a oczy stały się szkliste.
- Mówiłem, że to tak się skończy - przypomniał Mats.
- Musiałem zaryzykować. - Ulf patrzył gdzieś w bok, nie mógł spojrzeć w twarze przyjaciół. To przez jego upór musieli przeżywać te ciągłe upokorzenia.
- To są dobre piosenki - powiedziała Johanna, lekko kołysząc się na boki. - To są piękne piosenki. Przecież ludzie ciągle słuchają Beatlesów albo Doorsów, a my jesteśmy współcześni. Czemu nas nikt nie słucha?
Nie znaleźli odpowiedzi. Lars rozlał resztkę wina.
- Pójdę na dół, przyniosę więcej. - Anders podniósł się.
- Idź, chcę się upić - oznajmiła Johanna płaczliwym tonem.
Ingrid ścisnęła dłoń Ulfa w swojej dłoni. Martwiła się o męża.
- Spróbujmy jeszcze - zaproponował Kjell. - Pojedzmy do Anglii...
- I poudajemy Beatlesów – mało śmiesznie zabrzmiał żart Larsa.
Anders wyszedł.
- Spróbujemy - zdecydował Ulf. - Będziemy grać.
- U nich nie było kobiety - zauważała Johanna.
- Nie będziemy żadnymi Beatlesami. Będziemy sobą. Jesteśmy dobrzy - oświadczył Ulf.
- Zejdź na ziemię - poprosił Mats, ale pojechali do Anglii, by i tam nie mieć kompletu. Wieczorem znowu pili.
- Wiecie - zaproponował Anders – moglibyśmy pójść się zabawić tam gdzie występowaliśmy. Niektórzy ludzie tam naprawdę myślą, że ciągle trwają lata sześćdziesiąte. Skorzystamy chociaż z tego, że tu przyjechaliśmy.
- Trzeba przestać udawać - zdecydował Ulf z ciężkim sercem. - To nasz koniec.
- Ja nie chcę żeby to był koniec - powiedziała Johanna.
- Ale to jest koniec. - W oczach Ulfa też lśniły łzy. - Jestem nikim.
- Ulf, jesteś dobrym muzykiem, ja lubię twoje piosenki. - Ingrid pozwoliła mu złożyć głowę na swoim ramieniu i głaskała go po włosach. Nie wiedzieli co robić i mówić. Nikt nie chcę przegrać, ale oni przegrali i wiedzieli o tym wszyscy.

- To co, idziemy? - spytał Anders następnego dnia rano. Nie dało się ukryć, że coś go do tamtego miejsca ciągnęło.
- Idziemy - zdecydował Ulf. Śmiał się. To oczywiście była poza, ale chciał choć na moment zapomnieć o porażce.
Kjell i Lars też zbierali się do wyjścia.
- Idę z wami. - Johanna zarzuciła na ramiona ciężki płaszcz. - Zabawmy się, jeśli nic innego nam nie zostało.
- Ja zostaję - poinformowała ich Ingrid.
- Kochanie, nie wygłupiaj się. - Ulf wrócił od drzwi. - Trochę się rozerwiemy. Co nam szkodzi? Chodź.
- Mnie to nie bawi - niebrzydka brunetka skrzywiła się. - Idź sam, nie martw się o mnie.
Ulf zawahał się. Właściwie powinien zostać, ale myśl o miejscu, w którym zatrzymał się czas, zbyt go podniecała.
- Dobrze, kochanie. - Pocałował żonę w policzek. - Wrócę po południu.
- Nie martw się, ja się nią zaopiekuję - oświadczył Mats.
- Nie idziesz z nami? - zdziwił się Ulf.
- Nie. To bzdura. Zachowujecie się jak szczeniaki. Powinniśmy usiąść i pomyśleć co robić dalej, a nie balować.
- Dzisiaj i tak niczego nie wymyślę - oznajmił Ulf. - Ja mam pomysły, albo nie. Teraz nie mam żadnych.
Mats nie odpowiedział, był zły. Uważał, że do sprawy upadku zespołu nie można podchodzić tak lekko, że trzeba ratować co się da, póki się da.

Przemierzyli wiele ulic Londynu i stanęli w końcu u czyichś drzwi, na ostatnim piętrze starego domu. Otworzył im młody, kudłaty mężczyzna w obcisłym sweterku w paski i dzwonach.
- O, moi Beatlesi wrócili - przywitał ich oczywiście po angielsku.
- Wróciliśmy i przyprowadziliśmy przyjaciół - poinformował go Anders.
Wszyscy weszli do ciasnego pomieszczenia o białych ścianach, pełnego szaf, pudeł, ubrań na wieszakach i manekinów w perukach.
- Witam i zapraszam na czerwcowe popołudnie w latach sześćdziesiątych.
- Dlaczego czerwcowe? - zdziwił się Ulf, rozglądając się na boki i szukając okna. Ale okna tam nie było.
- Czerwcowe popołudnia są piękne - oznajmił młody mężczyzna. - Są leniwe i spokojne. W czerwcowe popołudnia nic złego nigdy się nie zdarza. Chyba się ze mną zgodzisz?
- Oczywiście - odpowiedział trochę zaskoczony Ulf.
- No, panowie - kudłaty mężczyzna zaczął grzebać w jednej z szaf - wskakujemy w peruki i marynarki.
Anders, Lars i Kjell posłusznie zaczęli się przebierać.
- Co z wami zrobić? - spytał gospodarz, patrząc na Ulfa i Johannę. - Pan niech się tylko porządnie ubierze - oznajmił wręczając Ulfowi koszule w kwiaty. - Fryzura jest w porządku. - Ulf miał długie, jasne włosy sięgające mu prawie do ramion. - Ale pani - zawahał się. - Jak kobieta może zrobić sobie coś takiego? - Johanna przeciągnęła dłonią po swoim jeżyku. Kudłaty mężczyzna obejrzał parę peruk i w końcu wręczył jej włosy misternie wyczesane, i polakierowane tak, że ich końce zawijały się lekko do środka. Fryzura była też innej długości z lewej, niż z prawej strony. Johanna dostała do tego białą sukienkę z różowym paskiem. Gospodarz nakłonił ją też, żeby pomalowała sobie powieki na niebiesko.
- Wyglądam jak grzeczna dziewczynka - zaśmiała się przeglądając w lustrze.
- Tak właśnie powinna wyglądać kobieta - stwierdzał gospodarz. - Teraz możecie wejść do środka. Pamiętajcie, że nie mówimy tam o zewnętrznym świecie. Tam czas się zatrzymał.
- Czy jest Lennon? - spytał jeszcze Lars.
- Jest, nie martwcie się o to - powiedział kudłaty mężczyzna, ale ich właśnie ta informacja zmartwiła.
Gospodarz otworzył drzwi i wprowadził ich do ogromnego pomieszczenia. Nie było tam żadnych mebli, poza ustawionym w kącie przyrządem do ćwiczeń dla wioślarzy. Podłogę pokrywał gęsty trawnik. Ulf przykucnął i dotknął go ręką. Był prawdziwy. Całe ściany pokrywały barwne malowidła: kwiaty, pacyfki i wystrzelające we wszystkich kierunkach tęcze. Malowidła pokrywały też szyby okien ukrytych we wnękach, do których biegły po dwa schodki. Na środku pokoju troje ludzi siedziało na kocu, śmiało się i opychało kanapkami. Nagle skądś wyskoczyła wiewiórka i wylądowała Ulfowi na ramieniu. Niepewnie wyciągał rękę, zwierzątko pozwoliło się pogłaskać.
- Macie tu wiewiórki?
- Mamy wszystko - odpowiadał gospodarz. - Wszystko, co jest potrzebne do udanego pikniku. Nie udało się tylko załatwić jeziorka, koniecznego do romantycznych przejażdżek łódką. To trzeba już sobie wyobrazić.
Nagle z bocznego korytarza wyłonił się długowłosy mężczyzna w małych, okrągłych okularach.
- Spóźniliście się na próbę – powiedział, nie zatrzymując się. - Chodźcie już. Paul, mam nowy pomysł, musimy nad tym popracować.
Anders, Lars i Kjell poszli za nim.
- Czy on naprawdę myśli, że jest Lennonem? - spytał szeptem Ulf.
- Nie, tylko udaje - odpowiadał gospodarz. - On tak jak i ja wie, że to koniec lat dziewięćdziesiątych i na świecie wiele się zmieniło. To tylko mój wuj był na tyle szalony, żeby uważać, że świat kończy się na tym mieszkaniu. To po prostu dobre miejsce, odskocznia. Ludzie tu przychodzą, odpoczywają parę godzin i odchodzą. Nieliczni zostają jakiś czas dłużej, póki sobie nie poukładają wszystkiego w głowach, potem odchodzą i oni. Tak tu jest.
- Może balonik? - Do Johanny podszedł mężczyzna w przebraniu clowna i zaczął wykrzywiać swoje obmalowane na czerwono usta. Wyglądało to raczej obrzydliwie, a nie śmiesznie, ale Johanna się roześmiała dygając lekko. Nie był to bynajmniej wyraz grzeczności, po prostu ciężko jej było ustać w butach na wysokiej koturnie.
- Nie ma tak dobrze. - Clown odciągnął szelki, wypiął brzuch i zaśmiewając się oddalił. Johanna poczuła się lekko zakłopotana. Nie miała jednak czasu, żeby to przetrawić.
- Widzę pani przyszłość, jako modelki. - Podszedł do niej jakiś mężczyzna w garniturze i zanim zdążyła odpowiedzieć, złapał ją za rękę i pociągnął w stronę korytarza, gdzie znikli Beatlesi.
Ulf zostawał sam.
- Poszukaj sobie miejsca dla siebie - gospodarz poklepał go po ramieniu i też zniknął.
Ulf podszedł do ludzi na kocu.
- Można się dosiąść? - spytał.
- Można. - Młoda kobieta przesunęła się, robiąc mu miejsce.
- Jesteś tu pierwszy raz? - spytał towarzyszący jej mężczyzna.
- Tak - przyznał. Jego spojrzenie zatrzymywało się na leżącej między młodymi ludźmi gitarze pomalowanej podobnie jak ściany. - Mogę? - spytał.
- Proszę. - Młody mężczyzna podał mu gitarę. - Grasz?
- Gram. - Ulf sprawdził brzmienie.
- Jesteś z jakiegoś zespołu?
Zawahał się. Miał nie mówić o tym, co dotyczyło zewnętrznego świata.
- Nie, po prostu gram - oznajmił i zaczął brzdąkać.
- Jakoś dziwnie grasz? - stwierdził młody mężczyzna.
- Co to za utwór, nie znam go? - spytała młoda kobieta.
- Jeszcze żaden – odpowiedział. - Ja dopiero go wymyślam.
- Piszesz piosenki? - zdziwiła się kobieta.
- Tak, piszę - uśmiechnął się Ulf.
- I wszystkie są takie dziwne? - spytał mężczyzna.
- One nie są dziwne - zaprotestował.
- To tobie się tak wydaje - powiedział mężczyzna. - To dlatego, że jesteś artystą. Ale tak jak ty, nikt nie gra, to bardzo dziwne.
- Tak, dziwne - przyznała kobieta. - Mnie się nie podoba.
Co za czasy - pomyślał Ulf rozmarzony. - Dopiero odkrywać muzykę, być jednym z pierwszych. Co z tego, że nie wszyscy to akceptują, z czasem zyska uznanie, z czasem. To dopiero początek drogi. Cudownie jest być na początku drogi.

Grał siedząc na parapecie zamalowanego okna, kiedy znalazła go Johanna. Po prostu usiadła obok niego i zaczęła machać nogami, jak robią to dzieci. Najpierw tylko tak machała, potem zaczęła kołysać się w takt piosenki i wybijać rytm dłonią o udo.
- Mogłabyś wziąć tamburyn - rzucił nagle Ulf, nie wiedzieć czemu po angielsku.
- Skąd miałabym wziąć? - spytała w tym samym języku.
- Wziąć tamburyn - zamyślił się Ulf, jakby jej nie usłyszał. - Weź swój tamburyn.
- Mój? Został w hotelu, kto chodzi z tamburynem?
Ulf jej nie słyszał.
- Czegoś tu brakuje - zamyślił się, nie przerywając grania. – „Weź swój zielony, zielony tamburyn i graj w parku” - rzucił nagle. - To pasuje.
- Co ty mówisz? - zdziwiła się.
- Nic. - Ulf śmiał się, pokazując światu swoje krzywe zęby. - Właśnie wymyślam nową piosenkę.
- Czyli dobrze spędziłeś tu dzień? – spytała i znowu zaczęła machać nogami. Ciągle mówiła po angielsku, chociaż nie była w tym dobra.
- Tak, dobrze. Tu jest tak spokojnie, prawie jak w domu.
- Nie jak u mnie w domu - zauważyła.
- Wiesz - zaśmiał się - chodziło mi o Halmstad. Tak było latem, kiedy byłem młody, w ciepłe dni końca czerwca, gdy wszystko jeszcze było możliwe, gdy wierzyłem w cuda i cuda się zdarzały, gdy małe zwycięstwa czyniły nas tak szczęśliwymi, jakby ktoś uchylił nam bramy Raju. Nie sądziłem, że tak może jeszcze gdzieś być.
Johanna westchnęła.
- Wiesz, że jeszcze podobam się ludziom – powiedziała, jakby sama do siebie.
- Oczywiście, jesteś najlepsza - odpowiedział szybko.
- Nie o to chodzi - machnęła ręką. - Pozowałam do zdjęć, pozowałam jako niewinna kobietka, w sukienkach o pastelowych kolorach. Podobały mi się te zdjęcia i podobały się ludziom, którzy je robili. Tymczasem znowu stąd wyjdę, założę obcisłe, czarne ubranie i będę twoją niezniszczalną kobietą. Tyle tylko, że nikt już nie zauważa, że jestem niezniszczalna i demoniczna, ludzie się do tego przyzwyczaili.
Przez chwilę oboje milczeli.
- Kiedyś tak łatwo było o skandal, wystarczyło mieć o centymetr krótszą sukienkę niż inni - wyszeptała.
- Albo dłuższą grzywkę. - Ulf wpatrywał się w tęczę na ścianie.
- Wiecie, która godzina? - spytała nagle trójka Beatlesów, stając przed nimi.
Ulf podskoczył jak wyrwany ze snu.
- Nie - przyznał.
- Już po dziewiątej, zasiedzieliśmy się - rzucił George-Lars i cała piątka ruszała w pośpiechu do wyjścia. Przebrali się szybko. Czar prysł.
- Wrócimy jutro - obiecał Anders gospodarzowi, który nagle wyrósł jak z pod ziemi.
- Mamy nową piosenkę? - spytała Johanna w drodze do hotelu. Teraz mówiła po szwedzku.
- Jeszcze jej nie skończyłem, ale to piosenka w naszym stylu, tym już nie modnym - powiedział Ulf. - Tam była oryginalna i szokowała, tu... - głos mu się nagle załamał. - Ja już nie umiem pisać przebojów - wyszeptał bliski płaczu. - Jest we mnie tyle muzyki, ale ona bierze się z tego wszystkiego, co już słyszałem, korzystam ze starych wzorców. Nie potrafię stworzyć dźwięku, którego by jeszcze nie było. Po prostu nie potrafię, chociaż... - z trudem przełykał ślinę, wrażliwy mężczyzna, którego wizje nie dawały spełnienia, którego słów świat nie chciał już słuchać. To bolało, bardzo bolało. - Czasem myślę, że nikt nie jest w stanie wymyślić niczego nowego - skończył zdanie, próbując się opanować.
Reszta milczała.
- Miałeś być po południu - upomniała go w hotelu Ingrid.
- Wiem. Przepraszam - odpowiadał półprzytomnie, zwalając się na łóżko.
- Piłeś?
- Nie.
- Więc było aż tak źle? - Ingrid usiłowała znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie jego stanu.
- Było cudownie. O to chodzi. Źle jest tu. Nikt już nie potrzebuje moich piosenek.
Spróbowała go przytulić, ale nie chciał.

Rano znowu poszli do dziwacznego mieszkania. To działało na nich jak narkotyk, nie potrafili i nie chcieli już z tego zrezygnować.
Beatlesi mieli próbę. Johanna pozowała do zdjęć. Ulf grał na środku trawnika. Śmiał się, wygłupiał, poznawał nowych ludzi, przekonywał ich do swojej piosenki, oswajał wiewiórki, po prostu wylegiwał się na trawie, zamykając oczy i grzejąc się w promieniach elektrycznego słońca. Był szczęśliwy i spokojny, nigdzie nie musiał się śpieszyć.
- Ulf, nie przesadzaj - gospodarz podszedł do niego od tyłu i położył mu dłonie na ramionach. - Musimy porozmawiać.
Ulf przerywał granie. Razem odeszli na bok, tak żeby nikt ich nie usłyszał.
- Chodzi o ten twój utwór.
- Tak?
- Nie wolno przynosić tu nic z zewnątrz. To nie jest utwór z lat sześćdziesiątych.
- Nic nie przyniosłem - bronił się Ulf. - Napisałem to tutaj.
- Też nie możesz tego robić - tłumaczył gospodarz. - To współczesna muzyka.
- Już przestarzała – westchnął Ulf.
- Ale młodsza niż Beatlesi. Ty wiesz więcej o muzyce, niż oni wiedzieli. To tak, jakbyś zaczął zmieniać przeszłość.
- Dobrze - zgodził się z ciężkim sercem. Nigdzie go nie chcieli, nigdzie nie chcieli jego muzyki. Powinien się jednak z tym pogodzić. To nie były jego czasy. Nie każdy może być pierwszy, nie każdy może mieć to szczęście i urodzić się w porę.
- Co z tobą? - spytała Johanna, siadając obok niego na skraju koca. - Czemu się martwisz?
- Nie pozwolili mi grać - westchnął.
- Jak to? - Johanna była zdziwiona.
- Powiedzieli, że to muzyka nie z tych czasów.
- Wszyscy to słyszą, kiedy robią coś naprawdę wartościowego i odkrywczego - zapewniła.
- Johanno, ja mówię poważnie, gospodarz...
- Ja też – rzuciła. - Pamiętasz jak było z naszą drugą płytą? Nikt nie chciał jej wydać, ale kiedy już wyszła, byliśmy numer jeden na całym świecie.
- Cicho - skarcił ją. - Nie wolno o tym mówić, nie przy ludziach. - Coś przyszło mu do głowy. - Popłyniesz ze mną na małą wycieczkę po jeziorze?
Johanna spojrzała w stronę przyrządu do ćwiczeń.
- Oczywiście – odparła uśmiechając się lekko.
Ulf zasiadł przy wiosłach, ona usadowiła się naprzeciwko niego i popłynęli, powoli, powolutku, bez pośpiechu. Wiosła lekko rozchlapywały wodę. Wzbijające się w górę kropelki, zawierały w sobie ułamki pomylonych tęcz pokrywających bezchmurne niebo. Był upał.
- Coś nam się pomieszało, prawda? - spytała Johanna.
- Tak – przyznał, nie przerywając wiosłowania.
- Ulf, a teraz poważnie. Czy myślisz, że to moja wina, to co się stało z nami, wiesz, ten urlop...
- Nie – odpowiedział. - To nie twoja wina. Po prostu nasz czas minął. Ale zaczniemy od początku.
- Myślisz...
- Tak - powiedział zupełnie pewnie. - Sama mówiłaś, że przeszkadzają w graniu tylko tym, którzy tworzą coś nowego, oryginalnego. Skoro to potrafię, to musi nam się kiedyś udać.
- Ulf, ty bredzisz – rzuciła. - Twoja muzyka jest oryginalna tu, nie u nas!
- No to zaczniemy tu.
- Czyś ty zwariował! Tu nie wolno, no i duża widownia się nie zmieści!
Tego ciepłego popołudnia wszystko im się pomieszało, zatarły się granice między prawdą i fikcją.
- Zapraszam na ciepłą kolacją! - zawołał gospodarz, wtaczając do pomieszczenia dymiącą wannę na kółkach pełną gotowanej fasoli.
Ulf i Johanna wyskoczyli z „łódki", zapominając, że najpierw powinni dobić do brzegu.
Ze wszystkich stron zaczęli schodzić się ludzie: Beatlesi, fotografowie, Ulfa znajomi z koca, clown i dzieci.
- Czemu przywiozłeś to w wannie? - spytała Johanna.
- A czemu nie? - odpowiadał gospodarz pytaniem na pytanie, rozdając łyżki. - Jest duża.
- Właściwie - zawahała się Johanna.
- Jedz, nie marudź - ponaglił ją Ulf, który zdążył dziwacznie podanej potrawy już spróbować. - Jest naprawdę dobra.
- Tobie to wszystko smakuje. Ty po prostu lubisz jeść. - Wzdragała się przed spróbowaniem fasoli. Poprzedniego dnia widziała, jak gospodarz kąpał się w tej samej wannie.
- Lubię jeść, jeśli coś mi smakuje - oznajmiał Ulf, zajadając się. Nie chciał przyznać się do swojej słabości. Rzeczywiście lubił jeść, dlatego tak trudno przychodziło mu zwycięstwo z nadwagą.
W końcu i Johanna wzięła się za jedzenie, widząc jak reszta z zapałem opróżniała wannę.
- Dobre - stwierdziła.
- Widzisz - zaśmiał się Ulf.

- Mamy mały problem - powiedział gospodarz, kiedy wieczorem wychodzili. - Lennon wymówił od dzisiaj pracę. Nie macie kogoś na jego miejsce?
- Ulf się nada - zaproponował Lars.
Gospodarz przyjrzał się Ulfowi.
- Włosy by pasowały, nawet peruki nie musi zakładać - zgodził się. - Dobrze gra?
- Lepiej od nas - zapewnił Anders i wszyscy zaczęli dusić się ze śmiechu, zasłaniając sobie usta dłońmi, Ulf też. On był twórcą, nie wirtuozem, wirtuozem być nie musiał. W każdym razie był gotowy się przyznać, że zna lepszych od siebie, choćby Matsa czy Larsa.
- Nie znajdziesz lepszego Lennona - zapewniła Johanna. - Włoży w to dużo serca.
- Dobrze - zgodził się gospodarz. - Od jutra jesteś Lennonem. Pamiętaj tylko, że musisz grać utwory Beatlesów, a nie żadne inne.
- Oczywiście - zgodził się Ulf. Po co miał pisać coś nowego, będąc Lennonem, reformatorem muzyki, autorem tylu wielkich dzieł, swoim własnym idolem.
Wyszli w noc.
- Dobrze - powiedziała Johanna. - A kim ja będę? Z Beatlesami nie śpiewała żadna kobieta.
- Wymyśl coś - rzucił Ulf. Inaczej zaczynał widzieć swoją przyszłość. Miał być Lennonem, nim samym, twórcą najwspanialszych dzieł i zamierzał tworzyć, on Lennon, który był w przyszłości i zdobył wielką muzyczną wiedzę, on Lennon, który co nie zrobi będzie najlepsze, będzie mógł pisać co mu w duszy gra, nie martwiąc się o nic. - Będę Lennonem - podzielił się z Johanną tą myślą - ja nie będę go naśladował, ja nim będę i jako on zwrócę większą uwagę na śpiewające kobiety i zaśpiewam z tobą. Zostań tylko gwiazdą.
Johanna zamyśliła się.
- Wiem już – rzuciła. - Będę Lulu.
- To te czasy?
- Z grubsza.
- A co ona śpiewała?
- „Shout"
- I co jeszcze?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ty napiszesz dla mnie nowe piosenki.
Zaśmiali się oboje. Ulf objął ją ramieniem.
- Zrobię z ciebie najsławniejszą kobietę wszechczasów, Lulu - obiecał ze śmiechem. - Dam ci wszystkie sceny całego świata.
- Tak, John, tobie musi się udać - przytuliła się do niego.

W hotelu Mats i Ingrid czekali na nich z grobowymi minami.
- Co z wami? - spytał Ulf lekko, myślami był w innym świecie.
- Nie pojedziemy dalej - oznajmił Mats. - W żadnym mieście nie sprzedaliśmy już wystarczająco dużo biletów.
- Trudno. - Ulf wzruszał ramionami. - Zostaniemy tu.
- Co ty mówisz. - Ingrid poderwała się z miejsca. - Tu chodzi o twój zespół, o twoje jedyne dziecko, tak go nazywałeś.
- Opamiętaj się – powiedział Mats. - Ja wiem, że jest ci ciężko, ale jeszcze sobie z tym poradzimy. Ulf, ja coś wymyślę, pomogę ci - potrząsał przyjacielem, ale do Ulfa słowa docierały jak z bardzo daleka i miał problem z ich zrozumieniem.
- To już nieważne – oświadczył odsuwając Matsa od siebie. - Od jutra zostaję Lennonem, przenoszę się w lata sześćdziesiąte. Na co mi upadły zespół. Będę twórcą muzyki.
- Ulf, to nie jest rzeczywistość. - Mats nie wiedział co robić.
- Dla mnie będzie - odpowiedział.
Ingrid wybuchła płaczem.
- Kochanie, co z tobą? - spytał obejmując ją. - Tu nie ma już dla nas miejsca, ale tam jest, chodź ze mną.
Ona płakała.
Mats odciągnął w kąt Larsa, Andersa i Kjell.
- Wytłumaczcie mu, że to tylko zabawa - perswadował podniesionym głosem. - To wrażliwy facet, poprzestawiało mu się w głowie przez was. Przestańcie tam chodzić.
- Tam jest lepiej niż tu - oznajmił Lars.
- Jeśli chce tam chodzić, a nawet zostać na stałe, to jego sprawa - powiedział Kjell. - Widocznie tam mu jest lepiej. Tu się skończył. Nie zmienisz tego.
- Możemy się bronić. Może są jeszcze jakieś sposoby - rzucił Mats. - A nawet jeśli nie... Wszystko się kiedyś kończy. Można przeżyć załamanie nerwowe, ale trzeba też uczyć się żyć dalej. To co wy robicie jest chore. To tak, jakbyście dobrowolnie zamykali się w domu wariatów.
- Przesadzasz - machnął ręką Anders. - Ulf jest twardy i sprytny. Nie martw się o niego. On zawsze wie co robi.
Mats nie był tego taki pewny.

- Czy ja też mogę zostać jakąś gwiazdą z tamtych lat? - spytała Johanna gospodarza, kiedy przebierali się następnego ranka.
- Właściwie... - zawahał się. - Możesz. Kim chcesz być?
- Będę Lulu – oznajmiała. - Potrzebna mi tylko odpowiednia peruka.
- Jesteś trochę za wysoka - oświadczył gospodarz, mierząc ją wzrokiem.
- Nie aż tak bardzo - zaprotestowała.
Gospodarz znalazł dla niej perukę, po czym przyjrzał się Beatlesom.
- Ciągle jesteś bardziej podobny do siebie, niż do Lennona - powiedział do Ulfa. - Załóż okulary.
- Nie - rzucił Ulf gwałtownie.
- Jak to nie? - zdziwił się gospodarz.
- Nie i już - powtórzył Ulf. - Czy Lennon nie może nosić szkieł kontaktowych?
- Lennon nosił okulary.
- Ale zmienił zdanie - oświadczył Ulf szybko.
Chłopcy osłupieli, jedna Johanna potrafiła szybko poskładać fakty.
- Ja to panu wytłumaczę - pociągnęła gospodarza między pudła. - Chce pan mieć Lennona, czy nie? - postawiła sprawę jasno. - On będzie dobry w tej roli, ale okularów nie założy.
- Dlaczego?
- Gdyby miał taki zamiar, to przyszedłby tu w okularach – wyjaśniła. - On ma słaby wzrok i hopla na punkcie swojego wyglądu, nosi szkła kontaktowe. Czemu i Lennon nie miałby tego robić?
- Czy wyście wszyscy powariowali? - spytał gospodarz. Nie bardzo rozumiał o co chodziło tym ludziom, ale w końcu ustąpił.
Istota, która wkroczyła w lata sześćdziesiąte nie była ani Johnem, ani Ulfem, miała w sobie ich obu, połączonych tylko po to, by móc swobodnie tworzyć, zdobyć widownie i osiągnąć szczyt. Przez moment, w chwili, gdy kazano założyć mu okulary, był tylko i wyłącznie Ulfem. Zaatakowały go pozostawione w przeszłości kompleksy, jego własne, należące do wyśmiewanego chłopca z czasów, gdy Lennon jeszcze żył i chodził własnymi drogami. Wtedy, przez ułamek sekundy, gotowy był się cofnąć i uciec. Były rzeczy, na które nie był w stanie się zdecydować i takie, których by się nie wyrzekł. Z nim zawsze tak było. Nie walczył o sławę za wszelką cenę, nie całkiem. Zawsze stawiał warunki. Nie wiedział, czemu Johanna go ochroniła. Wszystko co teraz się działo, było zbyt skomplikowane. Nieważne. Przekroczył próg i był Lennonem, znowu stał na szczycie.

Beatlesi grali cały dzień, ale John-Ulf znalazł chwilę, żeby zabrać Lulu-Johannę na przejażdżkę łódką po jeziorze. Oboje milczeli, dopóki nie znaleźli się na środku. John-Ulf rozejrzał się sprawdzając, czy na pewno nikt ich nie usłyszy.
- Chcę z tobą poważnie porozmawiać - powiedział po szwedzku. Znowu był sobą, logicznie myślącym i analizującym wszystko mężczyzną. - Myślałem o tym, czy by tu nie zostać na stałe.
- Naprawdę, chcesz skończyć z całym swoim życiem? - spytała.
- Nie mam innego wyboru. - Przestał wiosłować i oparł się łokciami o kolana.
Łódka kołysała się lekko.
- Jesteś pewny?
- Tak. A ty nie? Skończyliśmy się.
Skinęła głową.
- A co z Ingrid?
- To już jej wybór - powiedział cicho. Jego wielkie brązowo-zielone oczy posmutniały. - Jeśli będzie chciała, przyjdzie do mnie. Jeśli nie... Widocznie nic nas już nie łączy.
- To twoja żona. - Johanna zaprotestowała gwałtownie.
- Chyba sam o tym wiem.
- Nie kochasz jej? - zdziwiła się.
- Kocham - zapatrzył się w bok na szalone tęcze. - Chciałbym, żeby była tu ze mną, ale to ona nie chce, a ja nie mogę już stąd wyjść. Nie potrafię. Nie wiem, jak być normalnym człowiekiem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie pisać piosenek.
- To pisz.
- Po co, skoro nikt ich nie chce słuchać? Tu jestem Lennonem.
Nie odpowiedziała.
- Po co mi pomogłaś, skoro nie chcesz, żebym tu został? - Tym razem on zadał pytanie.
- Pomogłam ci?
- Z okularami - przypomniał jej.
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Myślałam, że to słuszne. To był impuls. Poza tym... Ja też chyba chcę zostać.
- A twoje życie?
- Herbie - przypomniała sobie o córce. - Olav się nią zajmie. Jest taki opiekuńczy.
- To twoja córka - zauważył.
- Ty porzuciłeś swoje dziecko.
- Ja nie mam dzieci - zaprzeczył.
- A zespół?
- On umarł.
- Umarł, bo nie byłeś z nim u lekarza!
- Johanno... – jęknął. - Co z tobą?
- Rozważam różne możliwości - powiedziała, ale niezupełnie do niego, tylko do jednej z tęcz. - Herbie ma przed sobą całe życie. Nie potrzebuje matki, jaką tam będę, zgorzkniałej. Ja lubię być gwiazdą, ciągle jeszcze to lubię. Męczy mnie to, ale biorę urlop i mogę znowu zaczynać od początku. Chcę też dobrze się bawić, a tam już nie mogę. Dopóki będę śpiewać, będą mnie ignorować. Wystarczy jednak tylko, że zrobię coś nie tak, że się upiję, albo będę chciała rozwieść, to od razu o tym napiszą. „Czy ex gwiazda się rozwiedzie?" będą trąbiły nagłówki.
- Beatlesów też szczuli - zauważył Ulf pełen żalu na cały świat.
- Ale tu nie będą. Tu nas chcą. Tu jest świat, który sami będziemy mogli wymyślić.
- I zrobimy to - uśmiechnął się i znowu zaczął wiosłować.
Łódka powoli się rozpędzała.

- Pora już iść. - George-Lars odstawiał pod ścianę gitarę.
- Iść, dokąd? - zdziwił się John-Ulf.
- Jak to dokąd, do hotelu, już noc. - George-Lars patrzył na zegarek.
- Po co mamy iść do jakiegoś hotelu? Tu jest nam dobrze.
Chłopcy popatrzyli na siebie.
- Ulf... - zaczął Ringo-Kjell.
- Kto to jest Ulf? - spytał John-Ulf.
Paul-Anders popukał się w czoło, chcąc dać innym do zrozumienia, że ich szef zwariował.
- Właściwie - zastanowił się George-Lars. – On ma rację. Po co mamy gdzieś iść? Zostańmy - zaproponował.
Zostali wszyscy. Ingrid czekała do późna w nocy, ale nikt się nie zjawił. Czekała też następnego dnia i następnej nocy.
- Mats, co mam robić? - spytała w końcu.
- Idź do niego – zaproponował. - Jeśli ktoś może go stamtąd wyciągnąć, to tylko ty.

Na początku John-Ulf grał tylko utwory Beatlesów. Potem zaczął komponować własne, a raczej nie własne, tylko nowe. Przecież piosenki Lennona też były jego własne, bo on był Lennonem. Pisał, grał, występował przed ludźmi z trawnika, dobrze się przy tym bawił. Czasem występował z Lulu-Johanną, a czasem ona występowała sama, śpiewając jego piosenki, przy akompaniamencie chłopców z jego zespołu, jak kiedyś, dawno w Halmstadzie, jak nigdy dotąd. Wieczorem jedli gotowaną fasolę z wanny siedząc razem na trawniku. Koncerty nie były potrzebne, grali i śpiewali wszyscy razem, różne utwory. Opowiadali sobie dowcipy i pokładali się ze śmiechu. Czasem John-Ulf zabierał Lulu-Johannę na przejażdżkę łódką, albo na lody i spacer, też jak kiedyś i nigdy. Nic ich nie łączyło, żadne uczucie, może poza przyjaźnią. Po prostu dobrze się z sobą czuli, dobrze im się rozmawiało. Planowali wspólną karierę. John-Ulf uważał, że jego piosenki potrzebują urozmaicenia, że kobiecy głos nadaje się do tego najlepiej. „Wspaniale śpiewasz" - mówił jej, a ona śmiała się szaleńczo, zupełnie swobodnie, odchylając w tył głowę i dłonią przytrzymując perukę. Żadna kobieta nie była taka jak ona. „Zrobię z ciebie naprawdę wielką gwiazdę" - to było coś w nim, potrzeba dzielenia się wszystkim, nawet sławą. To była cecha tej jego części, która była Ulfem.
- Ulf, musimy porozmawiać - gospodarz odciągnął go w kąt.
- Jaki Ulf? - zdziwił się John. - Dlaczego co jakiś czas ktoś mnie tak nazywa? Co to w ogóle za imię? Chyba nie angielskie?
- Przestań się zgrywać - gospodarz był zły. - Przecież ty tylko udajesz Lennona. Tak naprawdę jesteś Ulfem.
- Jak mogę sam siebie udawać?
- Daj już spokój. Nie graj też tych swoich nowych piosenek. Macie grać piosenki Beatlesów.
- To są piosenki Beatlesów – oświadczył. - Beatlesi je napisali. Ja jestem Beatlesem.
- Nie możesz zmieniać historii.
- Ja jej nie zmieniam, ja ją tworze.
- Lennon nie znał też Lulu.
- Ale poznał.

- Czy jest tu Ulf? - spytała Ingrid, stając u drzwi nieznanego jej mieszkania.
- Ulf? Tak. Jest taki - przypominał sobie młody, kudłaty człowiek w sweterku w paski. - Tyle tylko, że teraz uważa się za Lennona.
- Mogę się z nim widzieć?
- Tak. A kim pani dla niego jest?
- Żoną - odpowiadała zdziwiona pytaniem.
- To przebiorę panią za Yoko.
- Nie chcę się za nikogo przebierać - zaprotestowała.
- Musi pani. Ten próg mogą przekroczyć tylko postaci z lat sześćdziesiątych.
Nie była zadowolona, ale pozwoliła się wbić w czarny kostiumik, czarny kapelusz z ogromnym rondem i ciemne okulary.
- Wykapana Yoko. - Gospodarz był zadowolony ze swojego dzieła, ona mniej.
Wkroczyła na trawnik, gdzie czerwcowe popołudnia nie kończyły się i nie zaczynały, przechodząc jedno w drugie. Potem trafiła do ciemnego korytarza, skąd wiodły na boki niezliczone pary drzwi. Ostatnie były uchylone. Dochodziła zza nich muzyka. Jej serce zabiło szybciej, poznała, to Ulf grał. Po cichu weszła do środka i stanęła opierając się o ścianę. Przyglądała się Ulfowi. Zobaczyła w nim tylko Ulfa, nie Lennona. Trochę śmiesznie wyglądał w wysoko zapiętej, czarnej marynarce. Coś zmusiło ją, żeby patrzeć tylko na jego twarz. Wszystko wokół było ciemne, ubranie Ulfa i pozostałych chłopców z zespołu, ich peruki, a nawet instrumenty i tylko jego włosy jaśniały, podobne do zmaterializowanych promieni słońca. Jego uśmiech też był jasny, uchylający tajemnicę pokrzywionego uzębienia. Ruszał się dynamicznie, choć nie opuszczał miejsca, w którym stał. Z pewnością było to skandaliczne, jak na czasy, które zaczął po swojemu przerabiać. Jego włosy falowały lekko. Skończył grać i ściągnął przez głowę pas od gitary. Odwrócił się w stronę zespołu.
- To było naprawdę dobre – powiedział. - Możemy już z tym wystąpić.
Yoko-Ingrid patrzyła na niego i nie rozumiała. Nie widziała w nim Johna, każdy ruch i każde słowo były Ulfa, jego był też uśmiech i płomień drzemiący w ogromnych, dziecięcych oczach. Mogłaby się zgodzić, gdyby ktoś jej powiedział, że Lars, Anders i Kjell stali się Beatlesami, ale nie on.
- Teraz chwila przerwy – powiedział. - Muszę was przeprosić.
- Witaj, Yoko - Podszedł do milczącej kobiety. - Co cię tu sprowadza? - Głos też miał swój, lekko zachrypnięty i niepewny. Nie pozbył się nawet szwedzkiego akcentu.
- Dawno się nie widzieliśmy - zauważyła.
- Tak, prawda. Ostatnio miałem dużo pracy – przyznał. - Ciągle jeszcze nam dużo pracy.
- Choć ze mną – poprosiła. - Bardzo za tobą tęsknię. Ulf...
- Dlaczego Ulf? - odsunął się od niej. - Dlaczego wszyscy tak mnie nazywają? Kto to jest Ulf? - Nawet w tej chwili nie wydawał się jej obcy. To był on, jej mąż, wielki, zagubiony dzieciak. Nigdy się nie zmienił.
- Ulf to ty - powiedziała cicho. - Spróbuj sobie przypomnieć. Ty masz na imię Ulf, ja Ingrid.
- Nie – zaprotestował. - Co ty mówisz? Ja mam na imię John, ty masz na imię Yoko. Dlaczego wszyscy chcą mi wmówić, że zwariowałem?
- To nie tak. Posłuchaj mnie. - Spróbowała dotrzeć do niego inaczej. Zaczęła mówić po szwedzku. John-Ulf zmarszczył czoło. Słowa docierały do niego jak z bardzo daleka i sam nie wiedział, dlaczego je rozumiał. - Przypomnij sobie nasze miasto - powiedziała cicho Yoko-Ingrid.
- Liverpool?
- Nie, nie Liverpool, tylko Halmstad.
- Gdzie to jest? - spytał po angielsku.
- W Szwecji - wyjaśniała po szwedzku. - Na zachodnim wybrzeżu. Oboje stamtąd jesteśmy, ty i ja, jesteśmy Szwedami. Nie pamiętasz naszego miasta? Było małe...
- Jak Liverpool?
- Nie, mniejsze, dużo mniejsze - tłumaczyła dalej. - Spróbuj sobie przypomnieć. Tam mieszkali twoi przyjaciele: Mats, Anders i Kjell...
- Nie znam ich.
- Znasz. Przecież tu są, stoją za tobą: Anders, Kjell...
- To Paul, Ringo i George. Co ty mówisz? - Nadal rozmawiali w dwóch językach. On mówił po angielsku, ona po szwedzku.
- To spróbuj przypomnieć sobie swoją matkę.
- Ona mnie nie kochała - poskarżył się.
- Ależ nie, kochała cię. - Yoko-Ingrid dotknęła dłonią jego miękkiego policzka. - To była wspaniała kobieta, zawsze bardzo ci pomagała, odpisywała na listy twoich fanów.
- Moja matka?
- Twoja matka, Elizabeth.
- Elizabeth – powtórzył, jakby coś sobie przypominał. - To nie jest imię mojej matki.
Yoko-Ingrid zdjęła ciemne okulary, żeby otrzeć łzy.
- Czemu płaczesz, kochanie?
„Kochanie" - Ulf zawsze tak mówił, jej Ulf. Nie była już w stanie powstrzymać płaczu. Próbowała, ale nie mogła.
- Opanuj się - powiedział ostrzej. - Idź do domu. Przyjdę, jak tylko skończę pracę – powiedział. Chciał się jej pozbyć. Moment zbliżenia minął. John-Ulf był znowu zimny. Coś wewnątrz niego nakazywało mu bronić świata swojej wyobraźni i tego kim w nim był, a był twórcą, sławnym i podziwianym. „Jesteśmy sławniejsi niż Jezus Chrystus" - powiedział kiedyś on, Lennon. John-Ulf chciał żeby to była prawda. Tu była i czuł się szczęśliwy.
- Chodź ze mną teraz - poprosiła Yoko-Ingrid. Czuła się tak, jakby to była jej ostatnia szansa. Albo go odzyska, albo straci na zawsze, właśnie teraz.
- Przyjdę jak skończę – obiecał całując ją w czoło. - Chodź, odprowadzę cię. - Wziął ją pod rękę i poszli. Yoko-Ingrid pociągała co jakiś czas nosem.
- Witaj, John - rzuciła jakaś kobieta w butach na koturnie, wypadając zza bocznych drzwi. Yoko-Ingrid z trudem poznała w niej Johannę.
- Witaj, Lulu - John-Ulf pozdrowił ją ręką.
- Lulu, a kto to taki? - spytała Yoko-Ingrid.
- Nie znasz jej? - zdziwił się. - To wspaniała piosenkarka, ćwiczy tu obok.
Yoko-Ingrid już chciała powiedzieć, że Lennon nie znał żadnej Lulu, a nawet gdyby znał, nie mógłby uznać jej za dobrą piosenkarkę, ale w porę przypomniała sobie, że ten ktoś, kto z nią szedł i tak nie przyjmie tego do wiadomości. To przecież nie był żaden Lennon, ale jej Ulf, Ulf i tylko on, uwikłany w te same co na zewnątrz układy i obietnice.
Przeszli przez trawnik i zatrzymali się przy drzwiach.
- Na pewno nie pójdziesz ze mną? - Yoko-Ingrid spróbowała raz jeszcze, choć wiedziała, że to nic nie pomoże.
- Nie. Idź już. - Wziął jej twarz w dłonie i raz jeszcze pocałował w czoło. - Kocham cię.
Pogłaskała go po policzku.
- Ja też cię kocham, Ulf - wyszeptała i wyszła wracając do swojego czasu.
Na ulicy obcego miasta mogła na dobre się rozpłakać. Nie było nikogo, kto mógłby ją rozpoznać, nikogo, kto by się za nią obejrzał.
Przypominała sobie - na tej ulicy Ulf i Johanna kręcili kiedyś teledysk. To był całkiem niezły teledysk.
Płakała coraz bardziej histerycznie, co i róż ocierając twarz ręką. Ludzie mijali ją, po prostu mijali, gdy jej mąż spędzał jedno z niezliczonych czerwcowych popołudni i śpiewał tą swoją nową piosenkę: „Czerwcowe popołudnie nigdy nie przynosi ciemności.”

Ingrid znowu czekała, ale nikt się nie zjawił.
- Mats, co mam zrobić? - spytała. Była blada, oczy miała podpuchnięte od płaczu, miała na sobie jakieś stare ubranie i straszliwy nieporządek we włosach. Nie dbała o siebie, tylko siedziała i czekała z myślą, że coś się wydarzy, ale nic się nie wydarzyło. Odebrała parę telefonów z prasy, pytali jej, gdzie podział się zespół, a ona odpowiadała: „nie wiem", myślała, że to słuszne. Gazety podały informację o tajemniczym zniknięciu. Artykuł nie zajął nawet całej strony. Potem zapanowała zupełna cisza, a ona siedziała w hotelowym pokoju, przypatrywała się po kolei każdej ścianie, a czasem, ale rzadko, bo to zbyt bolało, pozostawionym samotnie gitarą Ulfa.
- Ja też nie wiem - odpowiedział Mats poważnie. - Możesz czekać. Możesz wyjechać i zacząć nowe życie. Możesz też pójść do niego i tam zostać.
- Ładnie mi poradziłeś - zaśmiała się. - Pójść tam i zostać wśród wariatów, jak w sennym koszmarze. Chyba sama bym zwariowała – westchnęła. - Ale... Ja chcę z nim być.
- To nie masz wielkiego wyboru. - Mats nie żartował. - Może to okrutnie brzmi, ale przemyślałem to i ja pozwoliłbym mu tam zostać.
- Jak to? - Ingrid zdziwiła się.
- Co z tego, że można nazwać to wariactwem, albo uznać nawet za chorobę psychiczną, ale tam będzie mu lepiej. Lennon zawsze był jego idolem, chciał mu dorównać. Tyle tylko, że w naszych czasach nikt nie jest w stanie tego zrobić. Może nikt nie ma wystarczająco dużo talentu, ale raczej to te czasy się do tego nie nadają. Wydaje się, że nie ma już czego odkryć. Jest wiele stylów muzyki, mody są zmienne, nie ma czegoś, co porwałoby wszystkich. Wielkie firmy fonograficzne bawią się naszym życiem i nic nie jest już proste. Skończyły się czasy super grup, grania na żywo i wielkich tras koncertowych. Wiesz chyba dobrze, że Ulf się z tym nie pogodzi. On nie umie działać na małą skalę. Poza tym wszystko zbyt mocno przeżywa.
- Tak – przyznała. - To dla tego, że muzyka jest dla niego całym życiem. Ja zawsze stałam na drugim miejscu po muzyce, a dopiero za mną reszta świata. Poza tym, sama doskonale wiem, że kiedy pracuje się nad czymś całe życie, a potem ludzie tego nie doceniają, to bardzo boli.
- Więc, zgadzasz się ze mną? - spytał Mats. - Niech Ulf zostanie w swoim świecie. Tam już nie musi nikomu dorównywać, tam sam jest Lennonem.
Ingrid milczała, zagryzając wargi.

W jakiś czas później Mats spakował się i oznajmił, że wyjeżdża.
- Zdecyduj się wreszcie na coś - powiedział jej. - Ja muszę już jechać, poszukać sobie jakiejś pracy. Pieniądze mi się kończą.
Pożegnali się i wyjechał.
Następnego dnia zadzwonił telefon. Ingrid wciąż siedziała w hotelu niecałkiem przekonana, co powinna zrobić.
- Halo.
- Dzień dobry, czy mógłbym rozmawiać z Ulfem? - spytał dość znajomy męski głos.
- Nie, nie ma go - odparła półprzytomnie.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem.
- Jutro?
- Może, ale pewnie nie.
- Jestem Olav, mąż Johanny - mężczyzna wreszcie się przedstawił. - Czy mógłbym dowiedzieć się, co się u was dzieje i z kim rozmawiam?
- Z Ingrid, żoną Ulfa.
- Co to znaczy, że zespół znikł? - wyrzucił z siebie. - Dzwonię do Johanny, ale nikt nie odbiera. Koncerty się nie odbywają...
- Nie wiem jak to panu wytłumaczyć - zaczęła niepewnie. - Tu w Londynie jest takie miejsce, w którym ludzie myślą, że czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych...
- Co to ma do rzeczy? - Olav był zły.
- Oni tam poszli i zostali – błyskawicznie przeszła do rzeczy.
Przez chwilę panowała cisza. Gniewny mężczyzna nie znalazł słów.
- Pani wie gdzie to jest?
- Wiem. - Podała mu adres niecałkiem pewna, czy to słuszne.
Znowu siedziała sama z sobą i gitarami w zupełnej ciszy, aż nadszedł dzień, kiedy obudziła się i powiedziała: „trudno, będę Yoko.” Wyszła z hotelu, niczego ze sobą nie zabierając, mimo pewności, że już nigdy tam nie wróci.

Olav stanął u drzwi tajemniczego mieszkania i jak wszystkim, tak i jemu otworzył młody człowiek w sweterku w paski.
- Czy jest tu Johanna? - spytał bynajmniej nie uprzejmie.
Gospodarz zamyślił się.
- Tak, jest - odpowiedział po chwili. - Ale teraz uważa się za Lulu.
- Za Lulu? - powtórzył marszcząc czoło. - Kto to taki?
- Piosenkarka z lat sześćdziesiątych - wyjaśnił gospodarz. - Jest pan kimś dla niej?
- Mężem.
- Nie wiem nic na temat męża Lulu. - Młody człowiek podrapał się po swojej gęstej czuprynie. - Przebiorę pana jakoś tak zwyczajnie, marynarka, peruka...
- Nie wiem, co wy tu robicie! - ryknął Olav. - Ale nie mam zamiaru, zakładać żadnej peruki! Chcę zobaczyć moją żonę! To wszystko.
- Przykro mi - powiedział młodzieniec. - Do środka można wchodzić tylko w strojach z epoki.
- Jeszcze tu wrócę! - obiecał zagniewany Olav, odwrócił się i odszedł spiesznym krokiem.
- Będą kłopoty - mruknął pod nosem gospodarz, zamykając drzwi, ale nikomu o tej wizycie nie powiedział.

Ingrid zaniepokoił gwar na klatce schodowej, dlatego przyspieszyła kroku. To co zobaczyła, stając na szczycie schodów, zdziwiło ją i przeraziło. Otwarte na oścież drzwi tajemniczego mieszkania przekraczała właśnie grupa policjantów, a Olav wraz z nimi.
- To jakaś sekta, więżą moją żonę! - krzyczał ten ostatni.
- Wszyscy są tu dobrowolnie! - usiłował tłumaczyć gospodarz. - To tylko taka zabawa...
Ingrid ruszyła biegiem i wepchnęła się między policjantów używając łokci.
- Co pani tu robi?
- Przyszłam - odpowiedziała - mogę świadczyć, to coś w rodzaju klubu, tam nie dzieje się nic złego...
- Wejdziemy i zobaczymy - powiedział jeden z obrońców prawa, odstawiając ją na bok.
- Zróbcie to! - domagał się Olav.
- Otwieraj - rozkazał ktoś.
- Tam można tylko w strojach z epoki. - Gospodarz osłonił sobą drzwi.
- To pewnie wytwórnia narkotyków - podsunął pomysł jeden z młodszych policjantów.
Tymczasem w środku nie wiedząc o wszystkich problemach zewnętrznego świata grupa hippisów grzała się w promieniach czerwcowego, elektrycznego słońca. „Czerwcowe popołudnie" - śpiewał John-Ulf. Lulu-Johanna jak głosił tekst piosenki grała na zielonym tamburynie. „Czerwcowe popołudnie nigdy nie przynosi ciemności."
Kiedy drzwi runęły wyważone, głos zamarł Johnowi-Ulfowi w gardle. Ten jeden raz się przeliczył, przecenił leniwy, ciepły dzień.
Poderwali się wszyscy. Nie rozumieli, co się dzieje.
- Johanno! - krzyknął Olav, wpadając do środka.
Policjanci podążyli za nim, tratując trawnik swoimi ciężkimi buciorami.
- Johanno! - Olav podbiegł do niej.
- On mówi do ciebie. - Paul-Anders szturchnął Lulu-Johannę w bok.
- Ja go nie znam - jęknęła.
- To ja, twój mąż - tłumaczył Olav.
- Po co ta policja? - spytał zaskoczony John-Ulf. - Nie zrobiliśmy nic złego. Nie wystarczy wam ta jedna sprawa?
- On był karany, sam się przyznał - rzucił któryś z ludzi w mundurach, a przecież to nie Ulf był podejrzewany o posiadanie narkotyków, tylko John wiele lat wcześniej.
- Oni coś jej dali! Dlaczego ona mnie nie poznaje!? - krzyknął Olav.
- Cisza! Wszyscy są aresztowani!
- Rączki - powiedział do Johna-Ulfa ktoś trzymający kajdanki.
- Jakie rączki?
- Tu nie ma żadnych narkotyków! - krzyknął Lars ściągając perukę. - To tylko zabawa. Bawimy się w Beatlesów. Prawda, Ulf?
- Znowu ten Ulf! - wrzasnął John-Ulf. - Dajcie wy mi wszyscy święty spokój! Jestem John Lennon! Jak możecie mnie tak traktować?!
- Jakiś świr.
- Zadzwońcie po tych od czubków.
- Gdzie telefon? - Mówili jeden przez drugiego.
- Nie ma.
- Ulf, opanuj się - poprosił Kjell, też nie miał już na sobie peruki.
- Johanno, proszę - wyszeptał Olav.
Lulu- Johanna była bliska płaczu.
- Ja cię nie znam.
- Zawsze mówiłem, że Yoko go zniszczy - powiedział któryś z hippisów, patrząc na Johna-Ulfa.
On to usłyszał. Rozejrzał się i spostrzegł ją za tłumem mundurowych, spostrzegł łzy na jej twarzy.
Sprowadziła ich tu, żeby mnie uwięzić i mieć tylko dla siebie - pomyślał jak zupełny szaleniec. Ona jest zła. Wszyscy tak mówili. Ona - Yoko.
Patrzył na nią. To był tylko ułamek sekundy. Widział inną kobietę, kobietę, której imię zapomniał. Nie, nie zapomniał. Ingrid. Ingrid przyszła.
Na wszystko było już jednak za późno. Lulu- Johanna zaczęła płakać. Olav szarpał ją za ramiona.
Zabiorą nas stąd! Odbiorą nam naszą radość! - pomyślał Ulf i poczuł, że musi uciekać, uciekać za wszelką cenę. Czy Ingrid zdradziła? Czy przyszła, by z nim być? Czy to ona sprowadziła policję? Powinien się nad tym zastanowić, ale nie miał czasu. Uznał, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, to już nieważne. W jego umyśle pozostała tylko myśl o ucieczce. Jak miał uciekać i dokąd, to też uznał za nieważne. Ważne było tylko to, co było w nim, tylko to, jego muzyka, świat jego wyobraźni, w którym wszystko było proste. Wszystko?
Kątem oka zobaczył Lulu- Johannę, ale teraz znał ją już tylko pod jednym imieniem - Johanna. Można wyobrażać sobie różne rzeczy, ale nie trzeba udawać. Był lepszy od Lennona, bo przecież zmienił Lennona w siebie i ludzie to zaakceptowali. Nie przegrał dlatego, że był złym muzykiem, a dlatego, że urodził się nie w porę. Liczyły się czasy, tylko czasy. Pierwszym zawsze jest najłatwiej. Są najwięksi, ale tylko dlatego, że są pierwsi. Ich zasługą jest pomysł. W końcu pierwszy mógł być ktoś inny, ale nie wpadł na to. Jego błąd. Drudzy nie są winni niczemu. Nie oni, ale przeznaczenie, które spycha ich na przegraną pozycję naśladowców. Mógł odkryć inną muzykę, ale pokochał pop-rocka. Czy to jego wina? Nie, to wina czasów. W to chciał wierzyć.
- Johanno! - krzyknął przeraźliwie.
Ona biegła przez trawnik ku ścianie, ku tęczą. Coś w niej powiedziało: „uciekaj" i wpadła w panikę. Nie zrozumiała tego, co on zrozumiał. Ona pomyślała: „to moja wina", pomyślała: „nie chcę tego wszystkiego, nie rozumiem tego."
- Johanno! - rzucił się za nią.
Było za późno. Lulu-Johanna z rozpędu wpadła w zamalowane okno i poleciała w dół wraz z odłamkami barwnego szkła. Światło dnia nagle wszystkich oślepiło. Hippisi osłonili oczy rękami.
- Nie! - Ulf zatrzymał się przy parapecie. Ktoś złapał go za rękę.
Ona leciała wywijając w powietrzu nogami w butach na wysokiej koturnie. Wyglądała śmiesznie, gdy tak leciała. Potem było głuche uderzenie i Lulu- Johanna przestała istnieć, było tylko ciało w dziwacznej pozie rozpłaszczone na chodniku i ludzie, którzy przy nim przystanęli.
Ulf stał i patrzył. Nieważny był Lennon, ani to kto był wielki, a kto nie. Każdy jest kim jest. Umierają marzyciele i prostacy. Jednych świat wielbi, innych zapomina, ale to bez znaczenia. Wszystko kończy się tak samo, a każde zwłoki rozpłaszczone na chodniku wyglądają tak samo nieporadnie, nie mają już osobowości, ani imienia. Lennon też tak wyglądał. Jest trochę krwi. Krew jest czerwona. Nawet w czerwcowe popołudnia przychodzi śmierć i złe wieści. Nie ma na to reguły.

Siedział na środku sali o ścianach wyłożonych materacami. Rękami obejmował kolana i lekko kołysał się w tył i w przód. W białej, szpitalnej piżamie wyglądał jak dziecko dotknięte chorobą sierocą. Tak, to było dziecko, piękne dziecko. Włosy miał gęste i złote jak kłosy dojrzałego zboża, obcięte bardzo krótko. Jego twarz była delikatna i zupełnie spokojna, nie odbiły na niej jeszcze piętna czas i cierpienie. Lekko się uśmiechał, zgadzając na wszystko, co przyniesie los, ale los nie miał przynieść niczego złego. On to wiedział. Jego szeroko rozwarte, ogromne, brązowo-zielone oczy wpatrywały się w coś odległego i bardzo pięknego. Badały to coś z wielkim skupieniem.
- Nic nie możemy dla niego zrobić - powiedział ktoś, kładąc rękę na ramieniu kobiety obserwującej go przez wizjer. - Jest teraz w swoim własnym świecie.
- Wiem - wyszeptała Ingrid i otarła rękawem oczy. Żałowała, że nie poszła do niego wcześniej, byliby wtedy razem, razem spędzaliby czerwcowe popołudnia na trawniku i Olav nigdy by do niej nie zadzwonił, nigdy ich nie znalazł i nie sprowadził policji.
Niestety na stratowanym trawniku została tylko zdechła z głodu wiewiórka, której nie miał już kto nakarmić.

23.02.1996 - Warszawa

W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenki Pera Gessle (Roxette) „June afternoon”

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...