Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
- Kiedyś świat był inny. Szczęśliwi i wolni, nie znający cierpień wędrowaliśmy po kontynencie nam danym. Mieliśmy wodza, mędrca czuwającego nad nami wszystkimi. Nie wymagał od nas niczego, oprócz życia w pokoju. Nie on jednak sprawiał, że nasze serca wypełniała wzajemna miłość. Dawało nam to zjednoczenie w muzyce. Jeszcze przed Bitwą, która rozegrała się w Starym Świecie, czterysta lat temu, nie znaliśmy muzyki. Przynieśli ją nam Uciekinierzy, odważni tchórze, którzy jak mówili, nie chcieli oddać się Pieśni, by właśnie nie stracić muzyki. Oni, Maria Dyktatorka i Per Błazen, dali naszemu życiu nową wartość. Po każdej pełni spotykaliśmy się, by słuchać i uczyć się muzyki, by ją wielbić. Maria i Per byli władcami naszych dusz, a po nich ich następcy. Niestety nie wszystkim z nas muzyka wystarczyła. Wynikły waśnie. Dzisiaj nie wiemy już kto z kim i o co się spierał. Do rozstrzygnięcia sporu użyto ludzkiej broni, tej najstraszniejszej, niosącej śmierć tysiącom. Wyrósł Grzyb i nastał czas pożogi. Dzieci, które wtedy, lub tuż potem się narodziły, były słabe i kalekie, morze stało się martwe, a skały nagie. Wtedy z niebios zstąpił raz jeszcze Chart i rzekł, a wszyscy słuchali: „Byliście Ludem Wybranym, byliście mi posłuszni, a ja was kochałem. Czemu przestaliście słuchać? Wasi pobratymcy w Starym Świecie są wolni, dzicy i cywilizowani zarazem, są mędrcami niewiedzy, a wy? A wy Ludu Przeklęty? Tak! Przeklinam was! Kiedyś przyślę wam znak. Kiedyś wam przebaczę, lecz do tego czasu będziecie cierpieć pozbawieni wszystkiego i nie oczyszczeni w Pieśni.” Tak trwamy po dziś dzień, Lud Przeklęty, ale być może otrzymaliśmy już znak. Być może klucze, które nosi na szyi mała Elbereth są tym znakiem. Może za tym nieznanym zamkiem kryje się relikwia, która da nam zbawienie, da nam Pieśń.
Elbereth nie rozumiała tych słów, gdy usłyszała je po raz pierwszy. Dwanaście zim później, także ich nie rozumiała. Nie wiedziała, czym była muzyka i czym był Grzyb. Tego nikt już nie wiedział. Legendy pełne niezrozumiałych słów były jedynym, co pozostało z pięknych i ze złych lat. W jej głowie znów jednak brzmiały tamte słowa, bo właśnie zaczynała się jej droga, a przed nią stała ta, która opowiadała legendy.
- Przeżyłaś szesnaście zim - powiedziała jeszcze nie stara, lecz już nie młoda klacz siwej jabłkowitej maści. Nie była piękna i nie była brzydka. Spojrzenie jej oczu, choć była nauczycielką, nie wydawało się mądre, lecz także nie było głupkowate. To co odzwierciedlało jej ciało, było brakiem konkretu, formy, pustką, bo i cały świat od dnia, gdy zastał przeklęty, był pusty. - Zaczynasz dorosłe życie, możesz sama decydować o sobie, możesz odejść, lub pozostać.
- Co pani zrobiłaby na moim miejscu? - spytała.
Powiedziała „pani”. Od dawna nie mówiła do nikogo „matko”, lub „ojcze”, od tak dawna, że zapomniała jak powinno wymawiać się te słowa. Była sierotą. Jej rodzice zmarli, gdy była jeszcze bardzo mała. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Mało kto żył na tyle długo, by oglądać dorastanie swoich dzieci.
Po rodzicach pozostały jej mgliste wspomnienia. Bicie serca i ciepło ciała matki. Dotyk warg muskających jej sierść. Wrażenie, że matka była piękna i że nikt nie śmiał się tak czysto, jak jej ojciec. Pozostały jej także dwa klucze, które nosiła na sznurku na szyi. Jeszcze pamiętano, do czego służyły te przedmioty. W wypalonym wojnami świecie niewiele jednak pozostało zamków, które mogłyby otwierać.
Elbereth wierzyła, że zamek kryje tajemnicę jej pochodzenia, to kim naprawdę jest i kim byli jej przodkowie. Wychowujące ją konie sądziły jednak, że za zamkniętymi drzwiami musi być ukryta relikwia i że ona sama jest wybranką, która ma tę relikwię odnaleźć.
- Ja poszukałabym zamka - odpowiedziała siwa klacz.
Wszyscy dorośli tego od niej chcieli. Wiele koni snuło swoje własne marzenia, widząc jej klucze. Ona nie wierzyła w zbawienie. Może chciała się dowiedzieć, co krył tajemniczy zamek, ale przede wszystkim chciała żyć jak inni, niczego nie szukać. Nie chciała się tułać, chciała kochać, związać się z jakimś tak jak ona młodym koniem, stworzyć rodzinę, mieć to, czego od dawna nie miała.
- Jutro wyruszę – zgodziła się. Nie potrafiła odmówić nauczycielce.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Szli obok siebie: rosły, kudłaty, kary ogier i zgrabna, siwa klacz o błyszczącej, stalowoszarej sierści. Ich serca wypełniała pustka. Milczeli, dopóki droga biegnąca wśród nagich skał nie doprowadziła ich na skraj skarpy, skąd widać było fale martwego oceanu.
- Nie możesz zostać? – spytał ogier.
- Nie – potrząsnęła głową.
- Czemu? – Argon niczego nie rozumiał.
Elbereth nie pamięta, żeby kiedykolwiek było inaczej. Wychowywali się razem. Argon był nieco od niej młodszy i jak ona wcześnie stracił rodziców. Lubiła go, ale niezmiennie uważała za pociesznego głupca.
- Takie jest moje przeznaczenie - powiedziała z żalem. Nie do końca wierzyła w to, co mówiła, wiedziała jednak, że starsze konie zatrują jej życie, jeśli zostanie. Brakowało jej odwagi i siły by się im przeciwstawić. - Muszę znaleźć zamek, odnaleźć relikwię.
- Pójdę z tobą – zaofiarował się.
- Dlaczego byś tego chciał? – spytała.
- No wiesz... – Argon wydusił z siebie tylko tyle. Odwrócił wzrok. Nie był w stanie dokończyć zdania, ani spojrzeć teraz na Elbereth. Nie mógł więc spostrzec, że przez pysk klaczy przemknął cień uśmiechu.
- Jesteś za młody – zawyrokowała jednak. – Ja sama mam wątpliwości, czy i ja nie jestem za młoda...
- Więc może poczekasz z tą wyprawą?
- Nie. Bardzo chcę mieć to już wszystko za sobą. Chcę, żeby moje życie należało już tylko do mnie.
Argon nie odpowiedział. Stali obok siebie, czując na pyskach wiatr i słysząc szum martwych fal. Wydawało im się, że wraz z szumem dociera do nich Pieśń ze Starego Świata, gdzie zwierzęta były szczęśliwe. Chart zesłał Pieśń zwierzętom żyjącym za oceanem, żeby zapomniały o cywilizacji i w końcu wyzwoliły się z piętna, które pozostawili na nich ludzie. Oni w Nowym Świecie też marzyli o oczyszczeniu, ale musieli dźwigać na barkach karę, za winy przodków – przekleństwo.
Elbereth i Argon długo stali w bezruchu. Słońce zaszło i wiatr stał się zimny. Przez jakiś czas nadal trwali obok siebie, mimo, że zaczęli dygotać. Potem Elbereth potrząsnęła głową i ruszyła na dół.
Argon jeszcze przez chwilę pozostał na skarpie.
- Obyśmy spotkali się już w szczęśliwszym świecie – wyszeptał. Po czym podążył za klaczą.
Promienie wschodzącego słońca zalały ziemię. W takiej chwili nawet martwe skały stawały się piękne, ona nie mogła jednak tego dostrzec. Roztrząsała niedawne wydarzenia.
Siwa klacz powiedziała:
- Życzę ci powodzenia. Mam nadzieję, że znajdziesz to, na czego poszukiwania wyruszasz.
Elbereth w myślach nazwała ją hipokrytką. Sama przecież niczego nie chciała znaleźć.
Młode klacze, z którymi się wychowywała, życzyły jej szczęśliwej drogi. Ale wydawało się, że nie rozumiały jak długa i trudna wyprawa może czekać Elbereth. Zdawały się także nie przejmować, że być może nigdy więcej jej już nie zobaczą.
Argon się przejmował, ale chyba także niewiele rozumiał.
- Do zobaczenia – powiedział i musnął wargami jej ganasz. Potem zniknął. Wiedziała, że płakał. Nie zachowywał się tak, jak ogier powinien. Śmieszyło ją to, ale także napełniało jej serce goryczą. W jakim świecie przyszło jej żyć, że tylko głupawy Argon, wśród otaczających ją zwierząt, wiedział czym są uczucie.
Kiedy wyruszyła w drogę przez jakiś czas biegł za nią, kryjąc się wśród krzewów i skał. Raz napotkała spojrzenie jego mokrych, brązowo-zielonych oczu. Może powinna zabrać go ze sobą? Nie. Naprawdę nie sądziła, by podołał takiej wyprawie. Właściwie uważała także, że i ona jej nie podoła. Szła na spotkanie śmierci, nie po relikwię. Skoro dorosłe konie wyznaczyły jej taki los, trudno. Nie mogła jednak pociągać Argona za sobą w niebyt.
Więcej się nie obejrzała. A po pewnym czasie przestała słyszeć jego kroki. Musiał zawrócić.
Dzień minął jej na rozmyślaniach. Słońce zaszło, a wraz z nim odeszło jej dotychczasowe życie. Noc była zimna. Drżała skulona wśród gęstych zarośli.
Kiedyś grupiarze sypiali pod otwartym niebem. Trzysta lat temu, już tu, w Nowym Świecie, zaczęli budować domy, brzydkie, szare kostki. I z czasem nie mogli się już bez nich obejść.
Rano jej ciało było zesztywniałe. Ruszyła przed siebie. Nie wiedziała dokąd powinna pójść. Świat był zbyt wielki, by mogła przeszukać cały. Czy miała jednak inny wybór? Nie chciała się nad tym zastanawiać. Jej myśli uciekały do Argona.
Denerwowała ją panująca wokół cisza. Sama jednak nie potrafiła śpiewać Pieśni Tułaczy. Pieśń bez słów rodziła się z pustki w sercu i czystości umysłu. Ani jednego, ani drugiego nie potrafiła osiągnąć.
Czasem płakała, czasem stawała i krzyczała: „dlaczego!" Nie było odpowiedzi. Myślała o muzyce. Wyobrażała ją sobie jako coś poważnego, bo czasy, w jakich żyła, były poważne. Nie potrafiłaby zrozumieć, że muzyka niosła radość, bo w jej życiu i w jej świecie, radość istniała tylko w legendach. Lud Przeklęty nie umiał się cieszyć.
Samotna i zagubiona brnęła z dnia w dzień. Lato dobiegło końca i zaczęły padać pierwsze jesienne deszcze. Przeziębiła się. Zaczęła kasłać i czuła, że jej ciało trawi gorączka.
Mijała ruiny ludzkich miast i zwierzęcych domów, wszędzie wokół widziała ból, który przeminął, pozostawiając po sobie jedynie pustkę. „Użyli najstraszniejszej ludzkiej broni, niosącej śmierć tysiącom. Wyrósł Grzyb.” Słowa te, niegdyś wypowiedziane przez nauczycielkę, rozrywały czaszkę Elbereth i powodowały, że serce zamierało w piersi, gdy widziała zgliszcza.
Bardzo długo nikogo nie spotkała i tęskniła za towarzystwem innych koni. Kiedy jednak zobaczyła stojącego na wzgórzu starca, była zaskoczona odkryciem, że nie pozostała na świecie sama. Był wysoki, niegdyś kary, dziś, z powodu siwizny, szpakowaty. Miał szeroką pierś. Stał z oczami wzniesionymi ku niebu. Miał w sobie coś z władcy, którego opuścili jego podwładni, czy może z mędrca, którego porzucili uczniowie.
Elbereth wystraszyła się jego utraconego majestatu, lecz potrzeba kontaktu z kimś była silniejsza, niż strach. Podeszła do niego. Starzec spojrzał na nią ogromnymi, szarymi oczami, o przekrwionych białkach. Te oczy widziały wiele.
- Jestem JC – powiedział chrapliwym głosem.
- A ja Elbereth – przedstawiła się, jak nakazywał obyczaj.
Starzec skinął głową, poczym odwrócił się i zaczął schodzić ze wzgórza. Jego ruchy były powolne, lecz kroki stawiał tak długie, że Elbereth z trudem mogła za nim nadążyć.
- Czego chcesz ode mnie? – spytał nie patrząc na nią.
- Porozmawiać.
- O czym?
- Nie wiem. Po prostu. – Elbereth sama wiedziała, że mówi nie to, co powinna. Była jednak zbyt młoda i zbyt mało doświadczona, by zapanować nad swoimi emocjami. - Jestem taka samotna.
- Mędrcy i tułacze nie bywają samotni, oni są tacy - odpowiedział jej enigmatycznie.
- Nie jestem prawdziwą tułaczką – przyznała. – Nie potrafię śpiewać Pieśni Tułaczy.
- Wielu innych rzeczy też nie potrafisz – stwierdził starzec. Skąd wiesz, czy jestem kimś godnym zaufania? Nie powinnaś mi mówić o tym, czego nie potrafisz.
Zakłopotana nie odpowiedziała i nieco zwolniła.
- Ale... Może wcale źle nie trafiłaś. Jestem JC syn Sylasa syna Sylasa, syna Kinga, syna Kinga, syna Kinga. Jestem ostatnim, który zna muzykę. A kim ty jesteś, że przemierzasz pustkowia zupełnie sama, tak niewiele wiedząc o życiu?
- Jestem tylko dzieckiem, któremu kazano odnaleźć zamek i ukrytą za nim relikwię.
- Relikwię?
- Moja nauczycielka wierzy, że jestem znakiem danym od Charta, że od tego co znajdę, może zależeć nasze zbawienie. Mam klucze...
Starzec zatrzymał się i spojrzał na młodą klacz. Długo i badawczo się jej przyglądał, co sprawiło, że Elbereth czuła się bardzo nieswojo.
- Głupcy... – wyszeptał w końcu, a z jego lewego oka wyciekła pojedyncza łza. – Chodź dziecko – dodał po chwili. – Będzie dla ciebie lepiej, jeśli jakiś czas zostaniesz ze mną.
Zaprowadził ją do szarego domu. Był to typowy, ogromny sześcian, lecz starzec odnosił się do niego jak do świątyni, dla niego to była świątynia. Stanął w milczeniu przed drzwiami i stał tak długo, zanim rzekł:
- Witaj w Miejscu Zatrzymania, w domu Kingów. Od dziś będzie on twoją szkołą.
Przestąpił próg. Poszła za nim, pogrążając się w półmroku i stęchliźnie. Prowadził ją korytarzem, po którego obu stronach znajdowało się osiem ogromnych pokoi, a na końcu jeszcze jeden, większy niż pozostałe, tam właśnie zmierzali. Być może kiedyś dom ten tętnił życiem, teraz pozostał w nim tylko stary JC i pleśń na murach.
Ogier zatrzymał się naprzeciw ściany, gdzie widniał wypisany małymi, okrągłymi, literami wiersz.
- Potrafisz czytać?
- Tak.
- Więc czytaj – nakazał jej.
Wysiliła wzrok i powoli zaczęła odcyfrowywać zatarte przez czas litery:
- „Znalazłem... autostradę?” Co to jest „autostrada”? - zapytała, ale nie otrzymała odpowiedzi. – „...donikąd, musiałem wskoczyć do mojego... samochodu?” Co to jest „samochód"? – Starzec nadal milczał. – „...i być jeźdźcem...” „Jeźdźcem”? „...w czasie miłosnej gry, podążać za gwiazdami, nie potrzebować... książki mądrości i o... pieniądzach? nie mówić już wcale.” - czytała dalej, wciąż pytając o słowa, których nie rozumiała i wciąż nie dostawała odpowiedzi. Co to jest „klub”, „balon”, „jarmark”, „piosenka”?
Gdy skończyła, zapytała raz jeszcze:
- Co to jest? Nic z tego nie rozumiem.
- To część muzyki – oświadczył JC nie patrząc na nią.
- Muzyki? - powtórzyła.
- Muzyki - potwierdził.
- Myślałam, że była wielka, piękna, a to... To jest bez sensu.
- Nie. Mógłbym ci powiedzieć, co to znaczy. Ale sama musisz zrozumieć. Ta wiedza będzie ci potrzebna, gdy znajdziesz to, czego szukasz.
Elbereth miała mętlik w głowie.
- Więc, wiesz co znajdę?
- Tak. Byłem tam, gdy zamek został po raz ostatni otwarty.
- Co znajdę?
- Nie mogę ci powiedzieć. Dziś nie zrozumiesz. Ale wiedz, że może być to wszystko, czego szukasz, to o czym mi mówiłaś i to, o czym tylko myślisz. Teraz czytaj raz jeszcze, od początku. Słowa nie mają znaczenia, treść jest głębiej. Czytaj, dopóki jej nie znajdziesz.
Mijały dni. Na początku Elbereth głównie spała, wracając do zdrowia. JC niczego więcej jej nie wyjaśnił. W ogóle niewiele mówił. Czasem tylko z jego piersi wyrywały się pojedyncze słowa, czy niedokończone zdania.
- Mówiłem im o miłości, o tym, że są wolni, nie słuchali...
Co rano kazał Elbereth czytać tekst ze ściany, a ona po każdym następnym przeczytaniu, rozumiała więcej. To była historia o miłości, skarga na klacz i prośba, by się nie zmieniła, osadzona w realiach obcego jej świata.
Starzec śpiewał Pieśń Tułaczy. Kiedy czuła się już lepiej, chodziła za nim, podglądała. Czasem widziała, jak płacze z oczami zwróconymi ku niebu. Jej myśli uspakajały się, ból mijał. To byli głupcy, ci, których pozostawiła za sobą. Może poza Argonem, ale o nim wolała nie myśleć.
W niej samej rodziła się Pieśń, spokojna i cicha, wypełniona miłością do świata, jaki by nie był.
Skończyła się jesień i spadł pierwszy śnieg. Latem zimne mury Miejsca Zatrzymania, w czasie mrozów doskonale chroniły przed chłodem. Elbereth nie czuła się już samotna. Milczenie JC przyzwyczaiło ją do ciszy.
Zima też w końcu minęła i z martwej ziemi zaczęły wyrastać zmutowane kwiaty uodpornione na promieniowanie tak, jak i oni. Promieniowanie? Co to było? Zapomnieli. Wiedzieli tylko, że przyniósł je Grzyb, i że to ono zabijało.
Ogier znikał na całe dnie. Czasem jeszcze chodziła za nim i raz usłyszała jak śpiewał, lecz nie Pieśń Tułaczy, tylko tekst ze ściany.
Znalazłem autostradę donikąd,
Musiałem wskoczyć do mojego samochodu
I być jeźdźcem w czasie miłosnej gry,
Podążać za gwiazdami...
Duże łzy spływały po ganaszach starca. To musiała być wyjątkowa piosenka. Nagle coś tknęło Elbereth. Popędziła galopem w stronę domu, przebiegła długi korytarz, podeszła do ściany z wypisanym tekstem. Położyła się, przyjrzała uważnie ostatniej linijce i jej okolicom. Tam musiała być jeszcze jakaś informacja, czuła to. Końcem kopyta zaczęła oczyszczać mur z pleśni. To było trudne. Jeden ruch za mało i nie dowie się niczego, jeden za dużo i wszystko przepadnie raz na zawsze. Wreszcie znalazła wypisane na murze cztery małe literki „PB” i „MD”.
Per Błazen i Maria Dyktatorka - pomyślała. Miała przed sobą dzieło twórców muzyki.
- Więc już wiesz? - zabrzmiał nad nią głos starca.
- Tak. To ma coś wspólnego z twórcami muzyki, pochodzi zza oceanu – wyrzuciła z siebie.
Skinął głową.
- A czy już rozumiesz?
Zaczęła mówić słowa, o których przedtem nie myślała, a które nagle same cisnęły się na jej wargi:
- Muzyka niesie miłość. Miłość jest tym, czego brakuje temu światu. Miłość zdejmie z nas przekleństwo.
- Jesteś już gotowa – orzekł JC. – Dziś byś zrozumiała. Pora, żebyś ruszyła w dalszą drogę.
- Ale... – wyjąkała klacz. Przyzwyczaiła się do życia w Miejscu Zatrzymania. W jej sercu już od dawna kiełkowało ziarnko nadziei, że będzie tam mogła zostać na zawsze. Teraz, gdy nauczycielka została daleko za nią, nie było już nikogo, kto wzbudzał w niej wyrzuty sumienia, że nie szukała tajemniczego zamka. – Czy nie jest tak, że żadna relikwia nie jest nam potrzebne? Czy nie wystarczy, żebyśmy byli dla siebie dobrzy? Czy wtedy Chart nam nie wybaczy? – Bardzo chciała, żeby starzec jej przytaknął.
- Niestety – westchnął JC. – Może to i by wystarczyło, tylko, że ty nie możesz już tu zostać. Równie dobrze możesz więc wyruszyć na dalsze poszukiwania.
- Dlaczego nie mogę zostać?
- Tak po prostu jest.
- I mam ruszyć już teraz? - Nie wierzyła w to, co słyszała.
- Możesz poczekać do jutra, ale nie dłużej.
Elbereth zamknęła oczy. Na jej ganasz wypłynęła pojedyncza łza. Starzec chyba tego nie zauważył, w każdym razie w żaden sposób na to nie zareagował.
- Czy wież dokąd iść?! - spytał.
- Nie - przyznała cicho.
- Gdzie przybiły pierwsze statki?
- Na wschodzie, do miasta zwanego przez ludzi Nowy Jork.
- Wiec idź tam. Tam zacznij szukać.
Skinęła głową.
Następnego dnia rano wyruszyła w drogę.
- Wrócę – obiecała JC. Po jej pysku płynęły łzy.
- Nie wrócisz, dziecko – odpowiedział na to. – Tak już musi być. Jakiego nie podjęłabyś wyboru, niech sprzyja ci szczęście.
Nie potrafiła odpowiedzieć JC. Odwróciła się i odeszła. Była smutna, ale spokojna. Zaczynała dostrzegać nadzieję na lepszą przyszłość tak dla siebie, jak i dla swojego świata.
Nagle nad światem rozbrzmiał głos:
Znalazłem autostradę donikąd...
Odwróciła się i zobaczyła JC. Stał na szczycie wzgórza.
Ona ma pociąg jeżdżący na przedmieścia,
Ona ma klub na księżycu,
Ona zdradza wszystkie swoje sekrety.
To było pożegnanie, nie tylko z nią, ale z całym światem legend, który był jego światem, a który dla niej na jakiś czas prawie ożył.
Ona mówi: Cześć,
Ty błaźnie, kocham cię.
Powoli, bardzo powoli zaczęła iść naprzód. Teks ze ściany wypełniał ją całą i pchał w przód.
Nie potrzebuję wróżki, aby wiedzieć,
Do kogo przynależy moja szczęśliwa miłość, och, nie.
Ponieważ wszystko zaczyna się tam, gdzie ustaje,
A my...
JC urwał nagle.
Elbereth obejrzała się. Starzec leżał na szczycie wzgórza. Wielkie szare ciało, szara ziemia i szaroniebieskie niebo, wszystko było spokojne i ciche.
Runęła galopem w jego stronę.
- JC! – krzyknęła.
Wszystko wokół było martwe i szare, nawet echo nie odpowiedziało.
Wbiegła na wzgórze. Stanęła nad ciałem mędrca.
- JC - wyszeptała.
- Prawda jest trudna, ale musisz mówić prawdę - wycharczał, a potem jego oczy znieruchomiały.
- Więc dlatego musiałam wyruszyć... - powiedziała w pustkę. Schyliła się i zamknęła oczy JC, przesuwając wargami po jego pysku. Uniosła głowę i podjęła piosenkę tam, gdzie on ją przerwał:
A my wszyscy jesteśmy magicznymi przyjaciółmi.
Ten tekst niósł w sobie miłość. Czuła to. Można było rozmyślać nad nim i kochać. Czy był to hymn? Nie. Rola jaką grał, przerosła go. Mógł być symbolem szczęścia, ale w szczęśliwych latach, a teraz... Co powiedziałby jego autor, gdyby wiedział, co w przyszłości zrobią z jego miłosnym apelem? Czy cieszyłoby go to? O nie! Bardziej by przeraziło.
Dni mijały jeden za drugim, a ona znowu szła naprzód, nie spotykając nikogo. Mijała ruiny. Nie przeszukiwała ich jednak dokładnie. Nie wiedziała, jak rozpozna Nowy Jork, ale postanowiła się tym nie martwić, dopóki nie dotrze do wybrzeża. Czasem wydawało jej się, że czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Nikt jednak nie pojawił się w jej polu widzenia.
Mijały pory roku. Rozpoczęło się lato. Sama świętowała swoje siedemnaste urodziny. Była naprawdę zdziwiona, że jej tułaczka trwa już od roku.
Po lecie nastała jesień i zaczęły padać deszcze, a jej zdawało się, że to Chart płacze nad światem. Stawała wtedy, unosiła pysk i śpiewała, szeroko rozwartymi oczyma patrząc w niebo. Krople deszczu spływały po jej pysku. Znalazła swoją Pieśń.
Gdy ulewa kończyła się, otrząsała ze stalowoszarej sierści wodę i szła dalej. Nie przeziębiała się już. Jej ciało uodporniło się, a mięśnie wzmocniły i stały się twarde jak z kamienia.
Nocami słyszała kogoś śpiewającego wśród wzgórz. Pieśń zawierała w sobie tony młodości, beztroski, lecz i pewnego wyobcowania. Głos fascynował Elbereth. Czasem brzmiał jak śpiew koni, a czasem jak psie, czy wilcze wycie. Niekiedy myślała, że to dwie istoty śpiewają razem, koń i wilk, ale nigdy oba brzmienia nie zaistniały równocześnie. Rżenie przechodziło w wycie, a wycie w rżenie. Bardzo chciała kiedyś ujrzeć śpiewaka, kierowała nią czysta ciekawości, już nie tęskniła za towarzystwem.
Skończyła się jesień. Elbereth coraz częściej trafiała na ruiny ogromnych miast. Przykryte zwałami śniegu dawne drapacze chmur stanowiły niemałe niebezpieczeństwo. Wiele razy widziała lawiny śnieżne toczące się z ich szczytów i tarasujące drogę. Zaczęła bać się, że kiedyś taka lawina mogłaby osunąć się na nią. Zastanawiała się, czy nie powinna omijać miast. Większość z nich była jednak tak ogromna, że znacznie wydłużyłoby to jej podróż, a więc i nadszarpnęło siły. A ona chciała przecież jak najszybciej dotrzeć do celu i zapomnieć o tym, czego od niej wymagano.
Śmierć czyhała jednak wszędzie, a szczególnie zbliżyła się do niej, gdy zatrzymała się na moment, by odetchnąć. Stała z pochyloną głową, czekając aż jej oddech uspokoi się po ciężkiej przeprawie przez śnieżne zaspy. W jej mózgu powoli narastał głuchy łoskot, ale wydawało jej się, że to tylko zmęczenie. Uniosła głowę, rozejrzała się. Nie zobaczyła niczego.
- Elbereth! – usłyszała przerażony, dziwnie znajomy głos.
Chwilę później jakieś zwierzę uderzyło ją w bok, splątało się z nią i przeturlało.
Elbereth leżała chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami. Łoskot przybierał na sile. Dopiero, gdy ucichł, uniosła powieki i spojrzała za siebie. Wielka, śnieżna lawina przetoczyła się za nią. Ktoś uratował jej życie.
Zwróciła spojrzenie ku temu zwierzęciu, które od razu po upadku poderwało się na równe nogi i teraz stało koło niej. Przypominało budową zgrabną klacz, jej nogi nie były jednak zakończone kopytami, lecz pazurami, a głowa przypominała pysk wilka.
- Dziękuję - wyszeptała zszokowana Elbereth. - Kim jesteś?
- Morel Mroczna Gwiazda – wyrecytowała obca, a jej głos nie był tym, który wcześniej zawołał „Elbereth”.
- Ja jestem... - nie skończyła, bo kasztanowata półklacz odwróciła się i ruszyła galopem przed siebie. Po chwili znikła za jednym z budynków.
- Morel! - zawołała za nią. - Wróć! Przyda mi się towarzysz drogi!
Nie czuła się samotna, ale miała wrażenie, że Morel wstydzi się swojego wyglądu. A przecież, żeby Chart miał im wybaczyć, oni sami musieli nauczyć się być dla siebie dobrzy.
Otaczała ją ciemność i cisza. Powoli budziła się ze snu. Niewiele z niego pamiętała. Miała jakąś misję do spełnienia, czegoś szukała. Pamiętała dziwacznego starca, który mówił jej, że muzyka była inna, niż się jej wydawało. Pamiętała też jakiś bezsensowny wiersz i że szła przez ruiny gigantycznego miasta, a dziwaczne zwierze uratowało jej życie. Przeciągnęła się, ból przeszył jej bok i bark. Nie zrozumiała dlaczego. Czyżby miała wypadek?
- Och, Argon, miałam taki dziwny sen - westchnęła.
Nikt jej nie odpowiedział.
Albo jeszcze śpią, albo już gdzieś poszli - pomyślała.
Otworzyła oczy. Leżała w nieznanej sobie grocie czy może jamie. Skąd się tam wzięła?
Spróbowała wstać. Nie dała rady. Ból w barku był zbyt silny. Powoli wracała jej pamięć. Wcale nie śniła.
Nagle obleciał ją strach. Czy nie zgubiła kluczy? Sprawdziła, były na szyi. Jak jednak miała teraz ruszyć w drogę?
Umrę tutaj i nikt nawet tego nie zauważy – przemknęło jej przez głowę. - Zawiodłam świat. Zawiodłam JC. – To zabolało ją najbardziej.
Przymknęła oczy i czekała. Może na śmierć, a może na cud. Przypominała sobie jak razem z Argonem galopowała po martwej ziemi. On chwytał ją zębami za grzywę. Przewracali się razem. Spoceni i roześmiani, leżeli patrząc w niebo. Argon opowiadał jej z czym kojarzą mu się kształty chmur. Śmieszył ją wtedy. Zresztą, czasem tylko udawała, że słucha. Bardzo chciała, żeby tamte czasy wróciły. Dlaczego nie została z Argonem? Dlaczego nie zignorowała słów nauczycielki? Przecież mogła to zrobić. Nikt siłą nie wyprawiłby jej w drogę.
Nagle coś uderzyło w ziemię tuż przed nią. Poderwała głowę i otworzyła oczy. To, co upadło przed nią, okazało się być martwą rybą. Teraz naprawdę niczego nie rozumiała. Nad nią stało dziwaczne zwierzę, które już raz uratowało jej życie.
- Morel – wyszeptała. - Co się ze mną działo?
- Byłaś nieostrożna El... - urwała nagle, rzucając psią głową na boku. - Nie znam twojego imienia. Tylko wtedy słyszałam ten krzyk.
- A więc to nie ty wołałaś?
- Nie.
- Jestem Elbereth.
- Pewnie nie jesz mięsa?
- Nie. – Elbereth wzdrygnęła się.
- Przyniosę Ci potem coś zielonego. Niedaleko stąd rosną gęste krzewy, które wypuściły już liście. Prawie udało ci się przejść przez miasto, choć... Nie byłaś nigdy wcześniej sama w ruinach?
- Nie w tak wielkich – przyznała. – Zostaniesz ze mną? Teraz nie poradzę sobie sama.
- Zostanę – zgodziła się Morel.
- Dziękuję.
Morel opiekowała się Elbereth, przynosiła jej jedzenie. Rozmawiały. Morel opowiadała o wydarzeniach z przed czterystu lat, lepiej znała historię, Elbereth mówiła o tym, co sama przeżyła. Półklacz nauczyła ją melodii z przed czasów pożogi, mówiąc, że to Pieśń Bólu i Obcości, do której nigdy nie napisano słów. Gdy Elbereth miała już na tyle sił, by wstawać, łączyły się w Pieśni, Morel wnosiła szaleństwo i wyobcowanie, a Strażniczka Kluczy bezgraniczny spokój i czasem tęsknotę. Oba te wątki wzbijały się w górę ponad światem, dokładnie go opisując.
Z dnia na dzień Elbereth wracały siły i w końcu mogła znowu podjąć wędrówkę. Nie była już jednak sama. Teraz obok jej boku szła Morel. Były razem, choć tak naprawdę pozostały sobie obce. Elbereth podejrzewała, że powinna coś z tym zrobić, ale odkładała to na później. Miała wrażenie, że zbliża się do wybrzeża i myślała głównie o tajemniczym zamku, który miała odnaleźć.
Nadszedł dzień, gdy zatrzymały się na szczycie wysokiego wzgórza i ujrzały miasto większe od wszystkich innych, które do tej pory widziały. Wstawał świt, a w promieniach młodego słońca miasto wydawało im się jeszcze wspanialsze. Zobaczyły tysiące domów sięgających do nieba, tysiące domów o czarnych oknach pozbawionych szyb, pomnik śmierci. Kiedyś musiało tam tętnić życie, drogi tysięcy istnień splątywały się wśród tych niesamowitych budowli. Ujrzały też ocean, martwy, bladoniebieski, szumiący cicho. Kiedyś z pewnością zagłuszały go odgłosy miasta.
- Nowy Jork - wyszeptała Elbereth, bo coś podpowiadało jej, że tak jest. - Dotarłyśmy u celu.
Chciały pognać galopem, by znaleźć się w samym środku tego pomnika wszystkich wieków, ale stały bez ruchu, patrząc tylko, jak słońce wznosi się ponad ruinami, jakby miało jeszcze dla kogo świecić. Podziwiały miasto, jak setki lat wcześniej ludzie przybywający ze starego świata, by rozpocząć nowe życie i jak po nich grupiarze przypływający z nadzieją, nazywający ten świat szczęśliwym. To miasto widziało wszystko, ludzkie i zwierzęce wojny. Gdyby mogło mówić... Pojedyncza łza wypłynęła z szarego oka Elbereth, ból ścisnął za serce. Poczuła, że świat trzeba zmienić, trzeba uleczyć.
Rozpoczęły wielkie poszukiwanie, penetrując miasto metodycznie kawałek po kawałku. Wybrały sobie miejsce na schronienie, skąd rano wyruszały i gdzie wracały wieczorem. Co rano towarzyszyła im nowa nadzieja. Wieczorami były jednak zrezygnowane i zbolałe, miały podrapane nogi i boki.
- Nie mam już siły – szeptała Elbereth.
- Co będziesz robić, jeśli zrezygnujesz z szukania? – pytała Morel. - Nie masz niczego innego, tylko te klucze. Lepiej się namęczyć, wierząc, że coś z tego wyniknie, niż poddać się i nie zmierzać donikąd. Lepiej jest się namęczyć, nawet jeśli to też ma się skończyć niczym.
Elbereth kiwała głową. Nie mogła nie zgodzić się z Morel. A mimo to nie raz chciała wrzucić klucze do wody i opuścić ruiny o wszystkim zapominając. Nocami śniła o wielkiej łące, porośniętą bujną, intensywnie zieloną trawą, taką, jakiej nie widziała nigdy w życiu. Śniła o sobie i Argonie galopujących ku słońcu. A także o Morel z uśmiechem opiekującej się osieroconymi dziećmi. W szczęśliwym świecie jej snów nie zabrakło też miejsca dla JC. Stał na wzgórzu i śpiewał tekst ze ściany, który nazywał „Przejażdżką".
Potem niestety nastawał świt. Przezwyciężając ból i słabość wstawała, by znowu szukać. Drogi, które co dzień przemierzała, były pełne niebezpieczeństw. Gruzy kaleczyły pęciny. Tysiącletnie budowle przy najlżejszym dotknięciu waliły się. Często musiały odskakiwać w tył, chroniąc się przed śmiercią. Mimo to nie raz jakiś odłamek muru uderzał w bok, czy nogę, raniąc dotkliwie.
Elbereth czasem wydawało się, że to Cień wywołuje te zawały. Tak, Cień. Tak go nazwała. Często słyszała jego kroki i choć ostatnimi czasy, przestał ją śledzić w dzień, jakby miał jakieś własne sprawy w tym mieście, to jednak wieczorem zawsze wracał w pobliże ich kryjówki. Ostatnio musiał zacząć utykać, bo jego kroki przestały być rytmiczne.
- Jak sądzisz, kim może być Cień? – pytała Elbereth.
- Skąd mogę wiedzieć? – Morel odwracała pysk. Nie wiedzieć czemu, nie chciała rozmawiać o Cieniu.
Elbereth próbowała przypomnieć sobie, odkąd słyszała jego kroki. Od rozstania z JC? Chyba. Na pewno ktoś zawołał ją po imieniu, żeby ostrzec przed lawiną śnieżną. Czy to był Cień? Czy cały czas towarzyszyła jej ta sama istota? Kto mógł iść za nią? Tylko ktoś, kto o niej myślał. Ktoś, kto nie chciał się ujawnić. Argon? Tak pomyślał, ale nie mogła w to uwierzyć.
Znów śniła i znów nastawał poranek, budząc nadzieję.
W samym środku lata nad ruinami wzniósł się krzyk Morel:
- Jest!
Elbereth rzuciła się galopem w jej stronę. Serce waliło jej jak młotem. Cel był bliski, tak bliski. Dysząc ciężko dopadła do Morel i spostrzegła szerokie, potężne, dwuskrzydłowe drzwi. Powoli uniosła w pysku największy z kluczy i umieściła go w zamku kłódki, pasował.
- Znalazłam! – zawołała, unosząc pysk, a echo odpowiedziało: „Znalazłam! Lazłam! Łam!”
Przekręciła klucz raz i drugi. Kłódka spadła na ziemię. Wzdrygnęła się i cofnęła o krok przestraszona. Zadrżała. Huk uświadomił jej, że bała się poznać prawdę. Czy znajdzie relikwię? Nie, jej tam nie miało być. Przeszłość? Tak. JC tak mówił. Co jednak tak dokładnie? Coś związanego z muzyką. Co? Może coś czego nie zrozumie?
- Czemu nie otworzysz? - spytała Morel przynaglając ją.
- Boję się. Boję się, że nie znajdę tego, czego oczekuje świat. - Nie bała się o siebie. Ją zadowoli wszystko, co odkryje choć rąbek tajemnicy o jej rodzicach. Tylko czy to, co znajdzie zadowoli świat? Ona będzie mówić o miłości, jak przykazał JC, niezależnie od wszystkiego. Ale czy świat nie chciał relikwii? Może chciała jej tylko nauczycielka?
Wyschło jej w gardle, a serce jakby stwardniało i zaczęło ciążyć. Zacisnęła szczęki. W pysku czuła rosnącą kulę, niemożliwą chyba do przełknięcia.
Zaraz zwariuję – pomyślała. – Muszę się opanować.
Wzięła głęboki oddech, tak głęboki, że aż bolesny. Pchnęła nogą jedno ze skrzydeł drzwi, wypadło z hukiem razem z zawiasami. Postąpiła naprzód, pogrążając się w mroku. Jej nozdrza wypełnił nieprzyjemny, obcy zapach. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, na którego środku stało coś. Tak, coś, bo Elbereth nie miała zielonego pojęcia, co zobaczyła. Dziwaczny, wyglądający na ciężki, pojazd na małych kołach, ale bez dyszla, pozbawiony kantów i jakichkolwiek wystających części, miał w swoim wnętrzu miękkie siedzenia i jakieś pokrętło. Kiedyś zdaje się był czerwony, lecz teraz cały pokrywała rdza.
- I to wszystko? - wyszeptała zdziwiona.
Nie, nie – pomyślała od razu. – Mam jeszcze dwa klucze...
- Morel? – obejrzała się.
Nikt nie odpowiedział. Została sama. Dlaczego? Nie zastanawiała się nad tym. To nie był na to czas. Podeszła bliżej do pojazdu i dotknęła go wargami. Był zimny, niegdyś zdaje się gładki, dziś chropowaty.
W tym czymś musi być jeszcze jakiś zamek - pomyślała i zaczęła badać pojazd kawałek po kawałku.
Z tyłu rzeczywiście natrafiła na zamek. Ujęła wargami pierwszy z małych kluczy, nie pasował, drugi wszedł lekko. Przekręciła go i uniosła klapę. We wnętrzu schowka leżały cztery czarne worki, z jednej strony szerokie z lekkim wcięciem w środku, a z drugiej wąskie. Leżał na nich gruby zeszyt. Nauczycielka miała kilka takich zeszytów i wszystkie traktowała z wielką czcią i pietyzmem. Papier zbyt łatwo ulegał uszkodzeniom, a przez to zapisane na nim informacje mogły stać się nieczytelne.
Elbereth otworzyła zeszyt bardzo delikatnie. Na pierwszej stronie znajdował się wiersz wypisany małymi, okrągłymi literami podobnymi do tych ze ściany Miejsca Zatrzymania. Nad niektórymi wyrazami były umieszczone znaczki, których sensu nie rozumiała. Wytężyła wzrok, przebijając się przez ciemność i powoli zaczęła odczytywać wyrazy rozmazane jakby przez łzy.
Przejażdżka
Znalazłem autostradę donikąd,
Musiałem wskoczyć do mojego samochodu
I być jeźdźcem w czasie miłosnej gry.
A więc Per Błazen i Maria Dyktatorka to byli jej przodkowie! Jej przodkowie coś znaczyli! Chciała krzyczeć, śpiewać, biegać w kółko, ale zaraz się opamiętała.
- Samochód - wyszeptała prawie bezdźwięcznie. – Jechać. - Uniosła głowę i popatrzyła na czerwoną maszynę. To była maszyna. Tak pomyślała, kiedyś słyszała o maszynach.
Przewróciła parę kartek. Kruszyły się pod dotknięciem warg. Strona po stronie, odnajdywała wciąż tylko wiersze pisane przez tą samą osobę, setki tytułów mówiących o niespełnionej miłości, o samotności, smutku. Potem ich treść się zmieniała. To już nie miłość raniła serce, bo miłość była wielka i odwzajemniona, to zmieniający się świat ranił.
„Przynieśli ją nam Uciekinierzy, odważni tchórze, którzy jak mówili, nie chcieli oddać się Pieśni, by właśnie nie stracić muzyki” - przypomniała sobie słowa siwej nauczycielki. Byli uciekinierami, nie grupiarzami, dlatego myśleli inaczej, dlatego nie mogli wtedy ulepszyć, a teraz uleczyć świata. Elebereth ogarną smutek, dalej jednak przerzucała kartki. W pewnym miejscu charakter pisma zmienił się, litery stały się wysokie, nieco pochylone, o ostrych kantach. Jeszcze parę stron dalej nie było już wierszy, lecz zwarty tekst. Zaczęła czytać.
„31.05.4830
Wczoraj jeszcze był przy mnie, obchodziliśmy moje siedemdziesiąte urodziny. Dziś już go nie ma..."
Wspomnienia, tu może być coś ważnego – pomyślała i postanowiła, że przeczyta je później, musiała zobaczyć jeszcze, co zawierały worki. Wyjęła jeden z nich. We wnętrzu znajdowało się coś twardego o takim samym kształcie, jak worek. Przez moment nie wiedziała jak go otworzyć, potem pociągnęła za coś wystającego i worek sam opadł, a ona zobaczyła coś białego, ze srebrnymi pokrętłami i wajchą. Wąska część tego czegoś rozszerzała się nieco na końcu i tam zamontowanych było sześć dziwnie połyskliwych i twardych sznurków, których drugie końce były przytwierdzone po przeciwnej stronie przedmiotu. Zaciekawiona trąciła je kopytem jak dziecko, które wszystko bada dotykiem. Wydały dziwny dźwięk długo wibrujący w powietrzu. Nigdy jeszcze niczego takiego nie słyszała. Spróbowała raz jeszcze i znów rozległ się taki sam dźwięk.
- Muzyka jest inna niż myślisz - powiedział JC.
- To jest coś związanego z muzyką. Co więc ma? - myślała głośno – To. – Spojrzała na machinę. - Wspomnienia, wiersze i coś, czym tworzy się muzykę. I co? Może powinnam się nauczyć robić muzykę? Uruchomić pojazd? Śpiewać te wiersze? Może to by wystarczyło? Może to dałoby koniom chwilę szczęścia? Właściwie nie potrzeba niczego więcej. Każda chwila szczęścia to coś wielkiego. Ale przecież nic z tego nie będzie. Nie uda się zmienić świata, skoro jak dotąd się nie udało.
Nieco oszołomiona zapakowała swoje znalezisko z powrotem, wzięła zeszyt i wyszła na zewnątrz, by zacząć czytać w świetle dziennym.
„31.05.4830
Wczoraj jeszcze był przy mnie, obchodziliśmy moje siedemdziesiąte urodziny. Dziś już go nie ma. Wczoraj jak zawsze pędziliśmy przed siebie bez celu. Potem leżeliśmy na rozłożonych tylnych siedzeniach i patrzeliśmy w niebo. Tak umarł, cicho, spokojnie, leżąc tuż przy mnie. Oby wszystkim pisana była taka śmierć. Choć każda śmierć i w każdym czasie jest straszna. Lata mijają zbyt szybko i wszystko się kończy. Nie mogę jednak powiedzieć, że moje życie było nieudane, a myślałam, że takie będzie. Ten i tamten świat. Zdobyłam wszystko, co było do zdobycia. Stanęłam na szczycie, kochałam i byłam kochana, urodziłam dzieci. Gdyby nie czasy, gdyby nie to, że i ja, i on chcieliśmy uciec, nie zostałby ze mną. Miał Lenę. Czy ją kochał? Nie wiem. Wiem, że ja byłam dla niego groźnym demonem i w tamtym świecie nie miał możliwości przede mną zabłysnąć, pokazać, że naprawdę jest ogierem. Byłam straszna, ale on mnie zmienił. Grupiarze przezwali mnie Dyktatorką, lecz teraz, gdy jestem sama, czuję, że niczego nie potrafię zrobić bez Pera. On stworzył mnie, a ja jego, nie istniejemy i niczego nie znaczymy bez siebie. Dlatego chcę umrzeć. Nie mam już dla kogo żyć. Kochany, stary Rudzielec umarł dwa lata temu, moje córki... Kara Metana, tak podobna do ojca, wyruszyła w świat. Jest szalona jak on i silna jak ja, odziedziczyła nasze najlepsze cechy. Poradzi sobie sama. Kasztanowata, młodsza, Inez wzięła co najgorsze. Powinna zostać sama, bo inaczej nigdy się nie usamodzielni. Siedemdziesiąt lat to dużo. Po co więcej? Nie chcę cierpieć, nie chcę wspominać, nie chcę, by wszystko się zatarło, a w moim sercu zrodziła się pustka. Chcę umrzeć dzisiaj, gdy jeszcze tak dobrze pamiętam jego duże, smutne, brązowo-zielone oczy, ciepły oddech i dotyk szerokich, miękkich warg. Dziś oddam się oceanowi. Temu, który zabrał mi kawałek życia i dał nowe piękniejsze. Inez czeka na zewnątrz, kiedy skończę pisać, dam jej klucze i pójdę. To co piszę i to, co miało dla mnie i Pera jakieś znaczenie, zamknę tu, chcę coś zostawić przyszłym pokoleniom, ale nie z siebie, z tego co znałam. Jestem ostatnią żyjącą istotą, która widziała zwierzęce miasta. Nie chcę pisać o nas. Ja i Per, to był wspaniały związek, tego jestem pewna, ale nie umiałabym wytłumaczyć, dlaczego tak myślę. Moje życie? Ja nie jestem w stanie tego obiektywnie ocenić, a poza tym, co znaczy jednostka... Jednostki tworzą światy, ale tylko światy mają znaczenie dla potomnych. Dlatego już więcej nie będę pisać o sobie, spiszę to, co wiem i co myślę o starym świecie, o świecie z przed czterdziestu kilku lat.”
Pod spodem widniały informacje dotyczące jakiś odległych wydarzeń, których nazwy nic Elbereth nie mówiły. Była tam mowa o powstaniu, w wyniku którego zwierzęta odebrały władzę na ziemi dumnym dwunogom, którzy nazywali się ludźmi. Był opis męczeńskiej śmierci psa Ceda i jego ukochanej Lassie, ostatnich zwierząt zabitych przez ludzi. Był długi opis narodzin cywilizacji i wznoszenia miast. Było o tym, jak żyło się w tychże miastach, jak wyglądały i jakimi prawami się rządziły. Były wyjaśnienia pojęć takich jak: pieniądze i muzyka. Była krótka instrukcja gry na gitarze, z której Elbereth wywnioskowała, że dziwaczy przedmiot wydający wibrujące dźwięki, był właśnie gitarą. Była opowieść o Ostatniej Bitwie i podróży grupiarzy za morze. Elbereth nie czytała wszystkiego dokładnie, było tego za dużo, przebiegła tylko tekst wzrokiem, zatrzymując się dopiero przy ostatnim podtytule:
„Samochody
Niesamowite machiny, wynalezione przez ludzi, by szybko przemieszczać się z miejsca na miejsce. Napędzało je paliwo, które można było wytwarzać z odchodów. Takiego paliwa Per używał w tym świecie. Nie wiedział dokładnie, jak się je sporządza, ale doszedł do tego metodą prób i błędów. Opis jego metody byłby długi i skomplikowany. Nie umieszczę go tu. Nasz samochód jest jedynym w tym świecie sprawnym samochodem. Zbudowali go ludzie i dla nas był trochę za mały. Perowi udało się go jednak nieco przerobić. Jest więc pierwszym w tym świecie samochodem należącym do koni i, o czym zawsze wiedziałam, także ostatnim. Tu nikt nie dysponuje wiedzą umożliwiającą zbudowanie następnych, a ten jest zbyt stary, by długo utrzymać go na chodzie. Cóż, wszystko musi mieć swój koniec.
Samochody były piękne, niebezpieczne i fascynujące. Pęd stanowił chwila największego szczęścia. Per zawsze o tym mówił, a ja zrozumiałam to dopiero tutaj, gdy znalazł samochód, uruchomił go i pojechaliśmy na tę jego przejażdżkę. On mówił, że dzięki samochodowi może wyrwać się na chwilę z miasta, być szczęśliwym i nie myśleć o wszystkich tych rzeczach, które ma się na głowie. Chodziło o to, żeby po prostu wsiąść i jechać, żeby zaszaleć, a potem zatrzymać się gdzieś i patrzyć w niebo.
Oczywiście samochody miały też znaczenie użytkowe. Ułatwiały szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce, czy transport towarów. Dla Pera jednak poczucie wolności, które dawały było najważniejsze. On z pewnością opowiedziałby o tym lepiej, niż ja, on umiał opowiadać. Ja nie umiem, ale mój drogi potomku, nie przejmuj się, jeśli mało zrozumiesz z moich słów. Ja też mało rozumiałam, gdy uczono mnie historii świata, w którym żyłam. Wiedz tylko, że kiedyś było inaczej, czy dobrze, czy źle, sama nie umiem powiedzieć i nie mam już na to czasu. Słońce niedługo zajdzie, a ja o zachodzie słońca chcę pogrążyć się w falach, bo zawsze, gdy działo się coś dla mnie ważnego, zachodziło słońce.
Och, grupiarze, jacy jesteście bogaci, że umiecie podziwiać zachodzące słońce i cały otaczający was świat. Mało kto z miast to potrafił.
Zostawiam nasze gitary i samochód, jeśli ktoś ich kiedyś będzie potrzebował, niech weźmie. Dadzą wam szczęście, jak kiedyś dawały nam.
Żegnaj świecie. Byłam szczęśliwa. Och, gdyby można raz jeszcze przeżyć życie.
Maria."
Tam, gdzie kończył się tekst, widniał szybko nakreślony rysunek końskiego pyska. Elbereth przyjrzała mu się uważnie. Garbonosy profil, duże oczy, mięsiste uszy, z których jedno przeszyte było kółkiem i grzywa stercząca w nienaturalny sposób. To musiał być Per.
Ciekawe jak uruchamia się samochód? – przebiegło jej przez głowę. - Może trzecim kluczem?
Wróciła do wnętrza i znowu zaczęła szukać zamka. Był koło pokrętła wewnątrz. Wsunęła weń klucz, spróbowała przekręcić, ale nie udało jej się. Mechanizm miał ponad czterysta lat. Pomyślała, że był zbyt stary, by zadziałać.
- Elbereth! - usłyszała wołanie z zewnątrz.
Poznała głos Morel. Wyszła.
Rzeczywiście na dworze czekała na nią Morel, ale nie była sama. Przyszło z nią kilkanaście nieznajomych koni. Siwa klacz wystąpiła z tłumu i drżącym z podniecenia głosem spytała:
- Co znalazłaś? Będziemy zbawieni?
Elbereth potrząsnęła głową.
- To nie tak – powiedziała cicho. – To co znalazłam, to nie jest relikwia. To przesłanie z przeszłości. Żyjcie. Kochajcie. Tak jakby nic się nie stało. Wojna należy do przeszłości. Chart już nam nie pomaga, ale my przeklęliśmy się sami. Tak myślę, choć właściwie nie mam na to dowodów. Spróbuję odtworzyć muzykę, znowu dać wszystkim odrobinę radości...
- Heretyczka! - krzyknęła siwa klacz.
- Wysłuchajcie mnie! - jęknęła zupełnie zaskoczona Elbereth. - Nie pogrążajcie się. – Jeszcze się nie bała. Współczuła koniom, które do niej przyszły, chciała im pomóc. - Miłość zwycięży wszystko. Kochajcie! - zawołała.
- Heretyczka! - powtórzyły za siwką inne konie. - Oddaj nam relikwie i odejdź, przez takich jak ty, Chart nam wciąż nie wybaczył.
- Kto wam powiedział, że istnieje jakaś relikwia? – rzuciła ze złością. – Sami ją wymyśliliście. Żadna relikwia nie istnieje! Będziecie się modlić do samochodu?! - Dla niej to słowo już coś znaczyła, dla nich nie miało żadnej treści.
- Heretyczka! – Któryś z koni uniósł kamień i rzucił w nią. Inne poszły za jego przykładem.
- Nie rańcie! Kochajcie! - krzyknęła jeszcze i skoczyła w tył.
Kątem oka zobaczyła w tłumie Morel. Czyżby to ona naopowiadała tym wszystkim koniom o relikwii? Aż tak bardzo chciała coś znaczyć? Czy nie mogło jej wystarczyć, że były przyjaciółkami? Jeśli faktycznie nimi były.
- Wybaczam ci! - zawołała Elbereth, choć zupełnie nie wiedziała dlaczego to robi. - Wybaczam wam wszystkim!
Kamień ugodził ją w głowę, rozcinając czoło. Zobaczyła łzy na wilczym pysku półklaczy.
- Kochajcie! – krzyknęła raz jeszcze.
- Heretyczka! – Niezmiennie taka była odpowiedź.
- Przestańcie! To nie jej wina! - Wzbił się ponad wrzawę dziwnie znajomy głos, ten sam, który zawołał w górach.
Elbereth pędziła przed siebie. Kamienie raniły jej boki. Czy nadal czuła współczucie wobec swoich współplemieńców? Klucze podskakiwały na jej piersi, obijając się o siebie i dzwoniąc.
Zatrzymywała się nagle na skarpie. A więc nie było już przed nią przyszłości. Pozostała tylko ta straszna chwila, gdy stała na skarpie samotna i wyklęta. Konie zbliżały się. Nie miała już dokąd uciec. Została jej tylko śmierć. Z wysoko uniesioną głową zaczęła śpiewać „Przejażdżkę", a jej cienki, zmieniony rozpaczą głos wbijał się ku niebu.
Nagle zobaczyła karego konia galopującego po chmurach. Zbliżał się. Powoli zaczynała odnajdywać w pamięci obraz kogoś, kto podobnie wyglądał. Argon? Tak. Argon! Zatrzymał się tuż przed krawędzią skarpy, nie dotykając nogami ziemi.
- Chodź – wyszeptał. Jego oczy śmiały się, a wargi unosiły, odsłaniając zęby. - Chodź do szczęśliwego świata. - Skoczył w tył. Stanął. Obejrzał się na nią. - No chodź, Elbereth. - Znów skoczył w tył, znów stanął, obejrzał się.
Zdecydowała się. Oddała daleki skok, a jej nogi znalazły oparcie w błękicie. Galopowała teraz wraz z nim, usiłując złapać go zębami za grzywę.
Zimne fale oceanu obmywały jej ciało. Zwierzęta pochyliły się, spoglądając w dół z krawędzi skarpy.
- Wariatka - wyszeptała siwa klacz. - Musimy się modlić, by nam wybaczono. - Uniosła jeszcze jeden kamień i posłała go w stronę ciała.
- Przestań! - Morel przecisnęła się przez tłum, z jej oczu płynęły łzy. - Ona jest martwa. Martwym należy się spokój.
konie powoli odwracały się i odchodziły szepcząc.
- Ona ma rację.
- Nie mścijmy się. Módlmy się, by nam wybaczono.
Powoli odzyskiwała przytomność. Zmarznięta, zesztywniała, czuła ból we wszystkich mięśniach. Nawet nie próbowała się poruszyć. Zaraz umrze, to, że jeszcze odzyskała świadomość, to przejściowa sytuacja, przypadek.
- Elbereth. - Usłyszała delikatny, lekko zachrypnięty, znajomy głos, a potem ciepłe, delikatne wargi dotknęły jej szyi.
- Kim jesteś? – zapytała.
- Nie poznajesz mnie? To ja, Argon.
- Nie kłam – poprosiła cicho.
- To naprawdę ja – zapewnił stając przed nią.
Wysoki, kary ogier o delikatnym pysku i dużych brązowo-zielonych oczach faktycznie wyglądał jak Argon, był tylko stanowczo szczuplejszy, a jego lewą tylną nogę znaczyły blizny.
- To naprawdę ty? Byłeś ze mną? Zawołałeś w górach, poznałeś Morel, szukałeś czegoś w mieście i teraz przyszedłeś do mnie, gdy jest już za późno?
- Tak, ale nie jest za późno...
Przerwała mu:
- Oni mnie zabiją, jeśli już nie zabili. Nie udało mi się uratować świata. Choroba na jaką cierpi, jest nieuleczalna. Głupota jest nieuleczalna. Istoty niszczą światy, tak było i będzie, a ja właśnie umieram.
- Nie – zaprzeczył. Pochylił się i zerwał klucze z jej szyi. - Teraz jesteś wolna.
- Nie! – krzyknęła, ale on już się zamachnął i rzucił klucze daleko w fale martwego oceanu.
- Coś ty zrobił!?
- Wyzwoliłem cię – oświadczył. - Teraz chodź, uciekniemy stąd, daleko, bardzo daleko, gdzie będziemy szczęśliwi.
- Ja umieram – przypomniała mu.
- Nie mów tak. Spróbuj wstać.
Pomógł jej się podnieść, a potem przyklęknął.
- Wejdź na mnie.
Z trudem przerzuciła nogę nad jego kłębem i ciężko runęła mu na kark. Jęknął cicho. Spróbował wstać i nawet mu się to udało. Ruszył ślizgając się na mokrych kamieniach. Czuła, jego nierówny krok, czuła ile kosztuje go wysiłku, by ją unieść i by samemu nie upaść. Wiedziała, że był słaby. Myślała, że był głupcem. Kim się okazał?
Zamknęła oczy. Niech on robi, co chce. Ufała mu. Wydawało się jej, że ostatni sen przed śmiercią skończył się dobrze.
Gdy się ocknęła leżała w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się przystań. Była sama. Niczego nie rozumiała. Gdzie poszedł Argon? Czy Argon w ogóle tu był? Znów zamknęła oczy. Nie myślała o niczym. Umierała.
Usłyszała kroki. Wytropili ją, zaraz dobiją. Nie była w stanie uciec i nawet już nie chciała. Kroki jednak były pojedyncze, kulawe, znajome. Argon zatrzymał się koło niej. Położył coś na ziemi, a potem wyszeptał:
- Elbereth, mam już wszystko. Możemy odejść.
Otworzyła oczy, z trudem uniosła głowę. Nie rozumiała go. Uśmiechał się głupkowato, jak zawsze. Na szyję miał zarzucone gitary, a u jego nóg leżał zeszyt z wierszami.
- Elbereth, czemu się dziwisz? Udało mi się zdobyć to, co należy do ciebie. – Zobaczyła świeże rany na jego bokach. Czyżby zbezcześcił jej znalezisko i obrzucono go kamieniami? - Teraz choć, odpłyniemy - jego głos brzmiał miękko, dobrotliwie, tak, że nawet mu wierzyła. - Popatrz – wyszeptał, wskazując na wodę.
Spojrzała i zobaczyła lekko zardzewiały, lecz nadal w dobrym stanie, niewielki, żółty statek kołyszący się na wodzie.
- Znalazłem go – powiedział. - Był ukryty na brzegu. Maszyneria by go zepchnąć na wodę też. Zrobiłem to i zaraz odpłyniemy.
- Dokąd?
- Do szczęśliwego świata - oświadczył Argon i wybuchnął śmiechem. - Do starego świata. Damy tamtym muzykę. Nie dziw się, wiem wszystko, co ty, cały czas cię obserwowałem. Stworzymy nowy świat, świat jakiego nie było, piękny świat muzyki.
- Jesteś szalony - stwierdziła.
- Może. - Znów się zaśmiał. - Co to szkodzi? Będziemy żyć! Ty i ja! Kocham cię. Pragnę tego.
- Ja też - przyznała, a potem dodała - chciałabym móc być szaloną, jak ty.
- Kiedyś będziesz – stwierdził. - Kiedyś zapomnisz o tym, co oni wszyscy ci zrobili. Będziemy razem szczęśliwi.
- Pocałuj mnie - poprosiła, chciała mieć jakiś rzeczywisty dowód, że wszystko to dzieje się naprawdę. Pochylił się i ich wargi się zetknęły. Połączył ich pocałunek, pierwszy prawdziwy pocałunek między klaczą i ogierem, pocałunek prawdziwej miłości.
Powoli oboje odsunęli się od siebie. Jeszcze chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Argon odwrócił się, wziął gitary i zeszyt i przeskoczył na pokład. Po chwili wrócił po nią. Ukląkł, a ona z trudem wgramoliła się na jego kark. Znów czuła ile kosztowała go to wysiłku.
Położył ją na rufie, sam odcumował, a potem znikł jej z oczu. Gdy poczuła ruch, znów stał przy niej.
- Odpływamy - oświadczył, a potem zapytał - czy nadal uważasz, że jestem za młody?
A więc pamiętał, co mu kiedyś powiedział. To było tak dawno, w innym życiu.
- Przepraszam – wyszeptała. - Jesteś cudowny, dzielny i mądry.
Pochylił się i pocałował ją raz jeszcze. Byli wolni, uciekli, mieli dla siebie cały niecywilizowany świat. Czy naprawdę mogli do niego dotrzeć? Nie wiedzieli, ale też wcale nie zaprzątali sobie tym głowy.
Czerwony krąg chował się wśród fal, malując je na różowo. Ląd przestał już prawie być widoczny i tylko cienie ruin drapaczy chmur majaczyły na horyzoncie. Stali wciąż połączeni cudownym pocałunkiem, a wszystko mogło być jeszcze przed nimi.
06.05.1992 - Warszawa
W tekście zostały wykorzystane fragmenty piosenki Pera Gessle (Roxette) „Joyride”.