Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Czerwono-złote płomienie ogniska wspinały się wysoko w górę rozświetlając mrok nocy. Długie, chybotliwe cienie tańczyły wokół tych, którzy zebrali się przy ogniu. Jeszcze przed chwilą ich umysły i serca miała w swoim władaniu jękliwa melodia, zupełnie obca ich światu. Teraz jednak panowała cisza, którą znali najlepiej.
- Pora spać.
- Och, zagraj coś jeszcze – poprosiła Engera. Młodych zawsze pociągało to, co obce.
Artoo zapiszczał nerwowo.
- W porządku, nie przejmuj się – powiedział Luke. Nie obejrzał się przy tym, nie podniósł nawet głowy znad kokpitu.
Droid w odpowiedzi wydał z siebie serię gniewnych dźwięków wyrażających dezaprobatę. Uważał, że od kilku godzin jego pan zachowywał się bardzo nierozsądnie.
Wracali właśnie z Yablari, gdzie Luke wybrał się w nadziei pozyskania nowych uczniów, o których obecności, jak mu się zdawało, dowiedział się dzięki podszeptom Mocy. Ale na miejscu nic się nie wydarzyło. Nie spotkał nikogo interesującego wśród anomidzkich farmerów. Moc milczała.
Podczas powrotu, jak zwykle w czasie dłuższych lotów myśliwcem, Luke znajdował się w transie Jedi ułatwiającym mu wytrzymanie wielu godzin w ciasnym wnętrzu. W pewnym momencie ocknął się jednak gwałtownie.
- „Znalazłem autostradę donikąd...” – z jego ust wyrwały się pozbawione sensu słowa układające się w obco brzmiącą melodię. Ułamek sekundy później wyłączył główny napęd tak raptownie, że nie ulegało wątpliwości, iż pomógł sobie przy tym Mocą.
Artoo doskonale znał dalszy scenariusz. Przerabiali go ze swoim panem po wielokroć. Długi, wyczerpujący powrót z jakichś zapomnianych przez cywilizację zakątków galaktyki, nagłe przebudzenie z transu, beztroskie zniszczenie ważnego podzespołu w myśliwcu, nerwowe podniecenie wynikające z domniemanego odkrycia czegoś ważnego, twarde lądowanie na bagiennej, czy tundrowej planecie, odkrycie emanującej Mocą fosforyzującej, bezużytecznej roślinki i wreszcie wielogodzinne, jeśli nie wielodniowe próby naprawienia X-winga połączone z oganianiem się przed miejscową drapieżną fauną.
Jak na razie wszystko szło zgodnie ze scenariuszem. Jego pan przepalił bezpieczniki rozdzielnika energii dla chryzostabilizatorów i musieli wylądować na pobliskiej planecie nieznanej żadnemu z nich. Zapewne cała była przepełniona Mocą.
- To miejsce jest przepełnione Mocą – powiedział Luke. – Wygląda na to, że Moc dobrze mną kierowała. Wskazała mi właściwy kierunek. Tylko wybraliśmy się za daleko. A tymczasem nie powinienem bezmyślnie zakładać, że Moc wysyła nas na cywilizowaną planetę. No, ale ostatecznie znaleźliśmy się we właściwym miejscu. Pomyśl Artoo, co by to znaczyło dla nas, gdyby okazało się, że zupełnie przez przypadek odkryliśmy świat, którego każdy mieszkaniec bez trudu mógłby zostać wyszkolony na rycerza Jedi?
Owszem, byłoby to coś wielkiego, gdyby tylko było możliwe. Artoo był do całej sprawy nastawiony sceptycznie. Znał na tyle tajemniczy fach swojego właściciela, że wiedział, iż takie miejsce ematowałoby Mocą na całą galaktykę niczym radiolatarnia i już dawno przyciągnęłoby chociażby rycerzy Jedi Starej Republiki.
Najbardziej irytowało Artoo, że gdy już wylądowali, Luke nie próbował rozejrzeć się po okolicy, a zajął się naprawą myśliwca. Dla droida była to nieudolna próba udowodnienia, że jego panem nie targało niezdrowe podniecenie, które nie przystało Jedi. Co jakiś czas próbował odwrócić uwagę Skywalkera od spalonych bezpieczników, jednak bezskutecznie. Usłyszał jedynie, że da się je bardzo szybko wymienić. Jakby Artoo nie sprawdził jeszcze w przestrzeni kosmicznej, że wtopiły się w płytkę rozdzielnika. Na zapewnienie Luke’a zareagował krótką serią binarnych wulgaryzmów, ale nawet one nie zwróciły uwagi Skywalkera.
Tak, zachowanie jego pana bardzo martwiło Artoo. On sam już zdążył zauważyć, że istoty zamieszkujące ten pusty, porośnięty wysoką, żółtą trawą świat, potrafiły bardzo szybko się poruszać. Jedna z nich, pokryta rudawym owłosieniem, obserwowała ich przez chwilę. Luke’a zdawało się to zupełnie nie interesować. Droid wiedział, że jest inaczej i tym bardziej go to denerwowało.
W pewnym momencie Artoo jeszcze raz spróbował wszcząć alarm. Teraz powód był naprawdę uzasadniony. Jedna z tych istot powoli szła w ich stronę, wspinając się po stoku niewielkiego wzgórza, na którego szczycie wylądowali. Luke wciąż nie chciał się oderwać od pracy. Dopiero gdy stworzenie zatrzymało się na kilka metrów od nich, Skywalker odwrócił się ku niemu. Droid umilkł. Zaczął podejrzewać, że między jego panem a obcym wydarzyło się coś, co wykraczało poza granice jego percepcji. Coś, w czym on nie mógł uczestniczyć. Dwie wrażliwe na Moc istoty rozpoznały się i chyba obdarzyły zaufaniem.
Przybysz nie przypominał żadnej znanej im formy życia. Poruszał się na czterech nogach zakończonych kopytami. Nie miał rąk. Jego ogromne ciało, z karkiem znajdującym się prawie na wysokości głowy Luke’a, porastała gęsta, dość krótka, czarna sierść, gdzieniegdzie przyprószona siwizną. Obcy miał długą i jakby spłaszczoną szyję, skrytą pod gęstwiną długich, również czarnych włosów układających się na kształt pióropusza. Jeszcze dłuższe włosy wyrastały z tyłu jego ciała tworząc ogon przypominający rozpuszczone kobiece włosy. Ciężka, podłużna głowa zakończona była szerokimi nozdrzami.
Wąskie, stojące na sztorc uszy skierowały się w stronę Luke’a. Przybysz stał i patrzył na Jedi dużymi, spokojnymi brązowo-zielonymi oczami.
Tak Luke, jak i obcy byli wrażliwi na Moc. Była jednak między nimi różnica, którą obaj od razu sobie uświadomili. Dla Luke’a obecność innej podatnej na Moc osoby stanowiła stosunkową rzadkość na tle populacji całej galaktyki, o czym świadczyła chociażby wciąż niezadowalająca liczba uczniów w jego akademii. Dla tej istoty obcowanie z podobnymi umysłami było codziennością.
Skąd Luke wiedział, że tak jest? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Zapewne zostało mu to objawione za sprawą Mocy. Kiedy tylko obcy stanął naprzeciw niego, emocje bez trudu i bez udziału woli zaczęły przepływać między nimi. Luke wiedział więc, że przybysz patrzy na niego życzliwie, ale także z lękiem.
Stwór uniósł nieco głowę, rozchylił wargi i wydał z siebie serię wibrujących dźwięków o ostrej, nieprzyjemnej dla uszu tonacji.
- Nie rozumiem cię – powiedział Luke. Miał przy tym wrażenie, że w zupełnie obcych dźwiękach pobrzmiewały zgłoski dziwnie znajomego języka.
Stworzenie przez chwilę przyglądało mu się uważnie. Potem na moment zamknęło oczy, a gdy je otworzyło wykonało pyskiem coś na kształt zachęcającego gestu. Luke zamknął oczy. Czy przybysz tego od niego chciał? To byłoby chyba zbyt proste? Za chwilę miał się o tym przekonać.
Pod powiekami ujrzał obraz nieznanego mu miasta. Szare, ciasno stłoczone budynki sięgały ku niebu. Ulicami mknęły niskie, błyszczące pojazdy. Wszystkie kształty były Luke’owi obce, jednak bez trudu mógł stwierdzić, że był to obraz całkiem zaawansowanej cywilizacji. W sumie miasto to, mimo nieco innej architektury, nie różniło się wiele od miast, które znał. Nie było tak wielkie jak Coruscant, ale też niewiele miast mogło równać się ze stolicą Republiki, gdzie przez całe życie można było mieszkać w budynku nigdy nie zobaczywszy, jak wyglądają jego szczyt i parter.
W mieście z wizji żyli ludzie, całe rzesze podobnie do siebie ubranych, spieszących za swoimi sprawami ludzi. Nie byli jednak sami. Towarzyszyły im czteronożne istoty. Niektóre z nich przypominały banthy, inne vornskry albo poruszające się na czworakach ewoki. Jeszcze inne wyglądały dokładnie tak, jak stojący przed nim przybysz. Mniejsze z istot ludzie prowadzili na smyczach, większych dosiadali. Więc były to zwierzęta. Zwierzęta? Czy niewolnicy? W myślach Luke’a pojawił się obraz półnagiej Lei trzymanej na smyczy przez Jabbę Hutta. Gdyby ktoś nie znał ludzi jako gatunku, mógłby uznać ją za zwierzę przyglądając się takiej scenie.
Ulice miasta pod powiekami Luke’a nie były już spokojne. Teraz czworonożne istoty i ludzie walczyli ze sobą. Ludzie używali broni podobnej kształtem do blasterów, ale dużo głośniejszej i prymitywniejszej. To musiała być broń palna – bardzo rzadko spotykana w galaktyce. Czworonożne istoty miały tylko zęby i pazury lub kopyta. Przesycone przemocą obrazy sprawiły, że Luke zadrżał.
Sceny pełne krwi znikły. Ich miejsce zajęły ogromne, szare statki pływające po wodzie, których nie były w stanie rozkołysać równie szare fale oceanu. Wsiadały na nie czworonożne istoty. Ludzie stali na brzegu.
Luke zobaczył nowe miasto. Właściwie niczym nie różniło się od poprzedniego, poza tym, że nie było w nim ludzi, lecz same czworonożne istoty podróżujące lśniącymi pojazdami, spieszące za swoimi sprawami. Co stało się z ludźmi – czy pozostali na swoim brzegu wielkiego morza, czy odeszli z tego świata lub wyginęli – tego wizja nie zdradziła.
Istoty żyły teraz tak, jak przedtem ludzie, zdawały się jednak nie pasować do miejskiego krajobrazu. Posługiwały się podobnymi jak ludzie narzędziami, z braku rąk ujmując je wargami lub montując na dziwacznych stelażach.
Z ogromnego kosmodromu startowały statki gotowe do podróży między planetami. Ich kształty były Luke’owi zupełnie nieznane.
Statki te napotkały jednak w przestrzeni inne, które Jedi znał aż za dobrze – imperialne gwiezdne niszczyciele.
Potężne działa turbolaserowe oddawały serie strzałów jedną za drugą. Statki pilotowane przez czworonożnych pilotów oślepiająco jarzyły się w atmosferze planety i spadały na ziemię. Miasta płonęły. Niebo przybrało fioletową barwę. A więc świat, do którego trafił Luke, był kolejną planetą zniszczoną w wojennej pożodze. Kolejnym małym punkcikiem na mapie galaktyki unicestwionym przez Imperium. Jednym z wielu pogorzelisk, tak jak światy Noghrich czy Shikandich i inne planety zniszczone przez Imperium, Separatystów, Sith, Ssi-ruuków, Yevethan...
Okręty Imperium rozlokowały w całym układzie planetarnym tysiące dziwnie wyglądających maszyn. Luke nigdy wcześniej nie widział podobnych im urządzeń, ale nie dziwiło go to. Nie mógł przecież wiedzieć o wszystkich imperialnych tajemnicach, eksperymentach, cudownych broniach.
Między maszynami przepływały strugi świetlistej energii. Zielone, niebieskie, czerwone, żółte…
Wszystkie planety układu zaczęły szybciej wirować wokół swych osi. Ruszyły w szaleńczym tempie dookoła żółtego słońca. W końcu zamieniły się w świetliste obręcze wokół miotającej spazmami protuberancji gwiazdy.
Nagle wszystko się zatrzymało. Planety na powrót stały się kulami. Powierzchnia słońca uspokoiła się.
Imperialne okręty i maszyny zdawały się pozbawionymi życia, bardzo starymi wrakami. Coś poszło nie tak. Na czymkolwiek miał polegać imperialny eksperyment, nie powiódł się. Albo powiódł się aż za dobrze.
Wizja na powrót skupiła się na planecie. Oczyma duszy Luke obserwował, jak istoty podobne przybyszowi zbierają się wokół ognisk. Nie miały już nic. Straciły domy, straciły pojazdy i skomplikowane przedmioty. Nawet ich nie pamiętały. Cywilizacja przeminęła. A jednak mieszkańcy tego świata starali się przetrwać.
Obcy ukazał mu dwie istoty stojące obok siebie, starszą i młodszą, tak mu się zdawało. Obie wpatrywały się w spory kamień. Po chwili kamień uniósł się w górę. Luke był pewny, że ostatnia scena przedstawiała mistrza nauczającego, jak posługiwać się Mocą. W pamięci przywołał obraz Yody pośród bagien na Dagobah, wspomniał myśliwiec powoli wynurzający się z wody.
Projekcja dobiegła końca. Luke powoli otworzył oczy. Był pewien, że zobaczył już wszystko, co chciał mu przekazać obcy. Istota pokazała mu historię swojej planety, a on zrozumiał z niej tyle, ile mógł. Nurtowało go jednak jedno pytanie: Czy mieszkańcy tego świata stali się wrażliwi na moc dopiero wtedy, gdy wszystko utracili? Nie wiedział, jak mógłby je zadać. Sam nie potrafił stworzyć w czyimś umyśle tak precyzyjnej projekcji obrazów. To była fascynująca umiejętność. Coś, czego te istoty mogły nauczyć jego i innych Jedi.
Obcy pokręcił głową. Czy była to odpowiedź na niewypowiedziane pytanie Skywalkera, czy też na jego chęć poznania, w jaki sposób nieznajomy posługuje się Mocą? A może gest ten oznaczał coś zupełnie innego?
- Dlaczego nie? – wyrwało się Luke’owi. Na moment zapomniał, że obcy mimo wszystko mógł nie rozumieć jego języka. – Powinniśmy poznać się wzajemnie. Ja i mnie podobni możemy wam pomóc. Moglibyście odbudować miasta, znowu polecieć do gwiazd. – Dla podkreślenia swoich słów Luke wskazał ręką myśliwiec. – Moglibyście wiele się nauczyć i sami uczyć innych.
Istota porośnięta czarną sierścią znowu pokręciła głową po czym zamknęła oczy. Luke zrobił to samo.
Pod powiekami znowu widział obrazy tworzone przez umysł obcego. Najpierw zobaczył ludzi, którzy przy użyciu prymitywnych narzędzi budowali drewnianą chatę. Potem ujrzał istoty podobne do przybysza. Pędziły przez trawiaste pustkowie i zdawały się najzupełniej szczęśliwe. Po chwili w wizji pojawili się ludzie. Dosiadali takich samych stworzeń skrępowanych uprzężą. Byli ubrani w koszule w kratę. Na głowach mieli kapelusze o szerokich rondach, a w rękach liny zakończone pętlami. Jeden z nich zakręcił liną nad głową, a potem rzucił nią tak, że pętla zacisnęła się wokół szyi jednej ze swobodnie biegnących istot. Stworzenie szarpnęło się rozpaczliwie, wydając z siebie przejmujący, wysoki dźwięk, krzyk rozpaczy, może bólu.
Luke zamarł. To co zobaczył, poruszyło go, ale nie do końca potrafił zrozumieć, co obcy chciał mu przez to powiedzieć. Czy to, że cywilizację na tej planecie stworzyli ludzie, a czworonożne istoty przejęły ją po nich, choć nie powinny?
Obraz pod jego powiekami zmienił się. Teraz widział swój myśliwiec unoszący się w górę i powoli malejący.
Otworzył oczy.
- Chcesz żebym stąd odleciał? – spytał.
Istota skinęła głową.
- A więc odlecę i nie wrócę.
Wypowiedzenie tych słów przyszło mu z trudem. Tak bardzo chciał poznać mieszkańców tej planety. W miarę możności pomóc im, a także uczyć się od nich. Mimo wszystko Luke rozumiał, że jako intruz z zewnątrz nie miał prawa ingerować w ich życie. Poczuł przejmujący smutek.
Wargi istoty porośniętej czarną sierścią uniosły się w górę, odsłaniając potężne, krzywe zęby. Czy to był uśmiech? Stwór odwrócił się i powoli ruszył w dół stoku. W miejscu, gdzie przed chwilą stał, widniały nakreślone na piasku trzy kanciaste znaki. Zapewne był to jakiś rodzaj pisma. Luke’owi niczego jednak nie przypominały. Co napisał obcy? Czy to była nazwa tej planety? Gatunku z którego pochodził? A może było to imię?
Pogrążony w myślach Luke usiałd na piasku. Obiecał sobie, że pokaże te znaki Threepiowi przy najbliższej okazji. Z zamyślenia wyrwało go dopiero pocieszające piknięcie Artoo.
Per powoli schodził ze wzgórza. Zagryzł wargi. Uczucia gotowały się w nim. Spotkał istotę z innej planety. Człowieka! Człowieka, który umiał posługiwać się Mocą i posiadał pojazd, dzięki któremu mógł podróżować między gwiazdami. Spotkał go i kazał mu odejść.
Płowogrzywa Tait podbiegła do niego z boku. To ona pierwsza wypatrzyła przybysza z gwiazd. Skradanie się i wypatrywanie obcych było jej specjalnością.
- Kto to był? – spytała. W jej głosie słychać było podniecenie i niepokój.
- Człowiek. Z innej planety – odparł.
- Człowiek?! Taki jak…
- Chyba tak.
Tait wzdrygnęła się. Słowo „człowiek” nie było dla niej niczym więcej, niż synonimem mistycznego wroga. Mimo to odczuła silny niepokój.
- Czy on nam zagraża? – spytała po chwili.
- Raczej nie. Jeśli dobrze zrozumiałem jego myśli, wróg, który zniszczył nasz świat, był też jego wrogiem.
- Czego więc chciał?
- Pomóc nam odbudować miasta i uczyć się od nas władania Mocą.
- Co mu powiedziałeś?
- Żeby odleciał i nie wracał.
- Myślisz, że cię posłucha? – Tait wciąż była zaniepokojona.
- Posłucha. Wydaje mi się, że był wrażliwy i mądry. Inny niż ludzie z legend.
Per mówił cicho i powoli, a Tait, gdy odrzuciła od siebie lęk, mogła w końcu pomyśleć o tym, co on czuł. Nie musiała czytać w jego myślach, żeby to wiedzieć. Znali się zbyt dobrze.
- Żałujesz – stwierdziła.
Per był stary. Urodził się przed wojną gwiezdną. Żył w mieście. Prowadził statek przez otchłań kosmosu. Widział jak wszystko płonie, jak w mgnieniu oka ginie całe jego dawne życie.
Nigdy nie zapomni, jak mknął przez kosmiczną pustkę po tym, jak broń wroga rozpędziła do niewiarygodnej prędkości stalową łupinę, w której się znajdował. A gdy los na powrót postawił na drodze dryfującego statku Pera jego ojczysty świat, płakał ze szczęścia. Nie starczyło mu łez, gdy po brutalnym lądowaniu przekonał się, że to już nie był jego świat.
Teraz czasem jeszcze tęsknił za miejskim życiem, za muzyką, alkoholem i miękkim łóżkiem. Pamiętał jednak, że często w mieście czuł się więźniem. Marzył wtedy, by móc porzucić codzienne obowiązki, wyjechać za miasto i galopować poprzez wysokie trawy, a potem się w nich tarzać i leżeć na ziemi patrząc w niebo. Taka była jego prawdziwa natura. Taka była natura ich wszystkich.
- Żałuję, trochę – przyznał. Potem potrząsnął głową. – Ale tak jest dobrze, Tait.
- Dobrze? Ty to mówisz? – W oczach Tait zapłonął ogień. – Od lat, co wieczór bierzesz gitarę, siadasz przy ognisku i grasz, a Maria śpiewa te wasze piosenki, o świecie, którego nikt oprócz was, już nie pamięta. Myślisz o przeszłości, gdy grasz i gdy patrzysz w gwiazdy. Myślisz o niej zawsze, gdy nie możesz spać. Czy nie rozmawialiśmy o tym wiele razy? Nie wyobrażasz sobie, jak będzie wyglądało twoje życie, gdy twoja gitara w końcu się rozpadnie. Chciałbyś wrócić do przeszłości. Zawsze tylko tego chciałeś.
- „Znalazłem autostradę donikąd, chciałbym wskoczyć do mojego samochodu…” – zanucił Per cicho. Potem roześmiał się smutno. – Tak. Ja chciałbym wrócić. Ale ja to nie my wszyscy.
- A jednak zachęcasz młodych do eksperymentów i prób odtwarzania cywilizacji. Czy zamiast zaczynać wszystko od nowa, nie łatwiej byłoby uczyć się od ludzi z gwiazd, skoro nie są źli?
- Nie. – Głos Pera po raz pierwszy zabrzmiał pewnie. – Pomyśl chociażby o Mocy. Nie znaliśmy jej, dopóki mieszkaliśmy w miastach. Nawet ja. Przecież pamiętasz. Nie odczuwałem obecności Mocy w moim poprzednim życiu. Dopiero gdy mój statek spadł z nieba, a ja z trudem zaakceptowałem życie w zupełnie mi obcym, postarzałym o setki obrotów jałowym świecie, odkryłem Moc w sobie. To może być dowód na to, że wszystko co robiliśmy wcześniej, nie było zgodne z naszą naturą. Nie jesteśmy ludźmi. Musimy żyć po swojemu. Musimy znaleźć własną drogę.
20.06.2009 - Warszawa