Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
- Ivar, nic ci nie jest? - spytała Britta obrzucając go badawczym spojrzeniem.
Zatrzymał się i oparł o ścianę tuż za sceną. Jedną rękę przycisnął do brzucha. Łapał powietrze otwartymi ustami, jak ryba wyjęta z wody. Był spocony i blady. Właściwie mogła zwalić to na kark zmęczenia, ale wiedziała, że nigdy jeszcze tak po koncercie nie wyglądał.
- Nic. - Potrząsnął głową. Powieki opadły do połowy przesłaniając mu oczy. Panowanie nad swoim ciałem stało się dla niego ogromnym wysiłkiem.
Britta chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zabrakło czasu. Obejrzała się, jakby to pomagało jej słyszeć tłum skandujący miarowo: „Rockowy Zestaw! Rockowy Zestaw!” Musieli wyjść i zagrać jeszcze jeden utwór.
- Chodź - rzucała tylko i wypadła na scenę.
Ivar biegł za nią, znowu wyglądał normalnie. Jedną ręką przytrzymywał zarzuconą na ramię gitarę, drugą unosił w górę pozdrawiając wielotysięczny tłum zebrany w hali. Obdarzał ich jasnym uśmiechem, w którym odsłaniał zęby. Były krzywe i masywne, ale tego nie mogli zobaczyć ludzie z widowni, a Britty to bynajmniej nie interesowało.
Nie młoda już, ale i nie stara kobieta, tuż przed czterdziestką, zdjęła ze stojaka mikrofon bezprzewodowy. Tłum patrzył na nią czekając co powie.
- Napisałam tę piosenkę dla mojej córeczki - oznajmiła potężnym głosem. To, że nie mówiła całej prawdy, nigdy Ivarowi nie przeszkadzało, to była drobnostka. Naprawdę jednak to on napisał tekst tej piosenki, a ona tylko muzykę. - Teraz zagramy ją na dobranoc dla…
… Sztokholmu, Oslo, Helsinek, Berlina, Zurichu, Londynu, Los Angeles, Rio, Sidney, Pekinu, Moskwy…
Co wieczór powtarzała to samo zmieniając tylko nazwę miasta, choć czasami mówiła po prostu „dla was” zapominając, gdzie właściwie jest. Ciągłe podróże mieszały w głowie.
- „Zaśnij” - zapowiedział Ivar cicho. On nigdy wiele nie mówił w czasie koncertów. To nie leżało w jego naturze.
Brytta uniosła głowę i zaczęła śpiewać. Miała silny, głęboki głos. Mikrofon trzymała w lewej ręce, prawą unosiła w górę rozczapierzając palce jak ktoś podniecony historią, którą sam opowiada. Momentami ta wolna ręka wędrowała na jej prawie zupełnie nagą głowę i zsuwała się po niej na długą szyję.
Włosy obcięła na jeża przed paroma laty. Były zniszczone od ciągłego farbowania i paru nieudanych trwałych. Wszyscy uznali, że tak wyglądała dużo lepiej i przy tej fryzurze już została. Pasowała do niej, o dziwo pasowała. O dziwo, bo naprawdę nie była kobietą ładną, a ta fryzura wyostrzyła jej i tak niezbyt delikatne rysy.
Miała potężną i zbyt daleko wysuniętą do przodu dolną szczękę. Powodowało to lekką wadę zgryzu, która sprawiała, że czasem, gdy śpiewała, mogłoby się wydawać, że jej zęby zakleszczą się i w pewnym momencie nie da już rady otworzyć ust. Nie przeszkadzało to jednak by ją podziwiać, gdy śpiewała otulona błękitnym, czy czerwonym światłem. Była silną, może nawet niezniszczalną kobietą o perfekcyjnej figurze, wbitą w obcisłe, skórzane ubranie - spodnie i krótką, czarną kamizelkę. Jej szerokie, mocne raniona przywodziły na myśl doskonale wyćwiczoną lekkoatletkę.
Ivar przymykał oczy i lekko wypychał językiem dolną wargę. Zawsze tak robił grając. Stał teraz w głębi sceny pochylony nad gitarą, zawieszoną na wysokości bioder. Ten numer należał do Britty. Mógł spokojnie stać w jej cieniu. On też miał w czasie tego koncertu swoje chwile chwały, gdy cały świat był u jego stóp, gdy cały świat oklaskiwał jego i tylko jego. Potrafił się z Brittą dzielić sławą, a teraz trzeba było tylko doprowadzić koncert do końca.
Już. Koniec. Uniósł gitarę takim gestem, jakby po prostu ją zdejmował z ranienia, ale w tej pozycji brawurowo zagrał zakończenie utworu. Potem mógł rzeczywiście przerzucić pasek od gitary przez głowę. Trzymając ją za gryf ukłonił się światu do samej ziemi. Jego długie, złoto-rude włosy prawie musnęły scenę. Kiedy się wyprostował, na twarzy znów jaśniał mu uśmiech. Nikt nie potrafił się tak uśmiechać jak on.
Zbiegli razem ze sceny tylko na chwilę. Tłum zmusił ich, żeby wrócili raz jeszcze, a raczej tłumowi zdawało się, że ich zmusił, bo oni mieli dokładnie zaplanowany scenariusz koncertu i po prostu go realizowali. Zarzucili sobie ręce na ramiona. Oddychali szybko. Zapach własnego potu przyprawił ich o mdłości. Byli naprawdę zmęczeni. Byli zmęczeni, ale szczęśliwi. Kłaniali się. Pozdrawiali tłum gestem wzniesionej ręki. Cały świat mógł podziwiać wtedy zęby Ivara i brzydki, zdeformowany wadą zgryzu uśmiech Britty, który bardzo rzadko gościł na jej twarzy w innych sytuacjach.
Ten wyjątkowy moment tryumfu trwał bardzo krótko. Wypadli za kulisy. Tłum krzyczał jeszcze, ale oni już nie planowali wyjść na scenę. W hali zapaliły się normalne światła. Britta marzyła już tylko o puszcze piwa, którą zresztą za chwilę miała wypić. Ivar oparł się o ramię Leny, swojej żony. Bernard, jego najlepszy przyjaciel, kompozytor i multiinstrumentalista powiedział: „To był dobry koncert”. „Tak, dobry”. Ivarowi trudno było zapanować nad bólem, który znów odezwał się gdzieś w głębi jego brzucha, ale wiedział, że musi zrobić to jak najszybciej. Nikt nie mógł zauważyć jego słabości.
Hotelowe korytarze są długie i zimne, nieskazitelnie czyste. Te też takie były. Hal miał w sobie wiele niklu i szkła. Na górze była tylko wypucowana, lśniąca szarość. Po obu stronach biegły rzędy drzwi ozdobionych metalowymi, trzycyfrowymi numerami, rzędy drzwi kryjących za sobą tajemnice ludzkiego losu, a może tylko wiejące pustką, precyzyjnie zaścielone łóżka, na nocleg w których wielu po prostu nie stać.
Mimo, że sława i pełne konta to nie była dla nich pierwszyzna, nie potrafili przyzwyczaić się do tych monstrualnych, komfortowych budowli stawianych dla ludzi takich, jak oni. Niewiele się zmienili od swych szczenięcych lat, szaleni chłopcy z Halmstadu, małego miasteczka na zachodnim wybrzeżu Szwecji, małego miasteczka, w którym mawiało się: „tylko w Halmstadzie są halmstadzkie zespoły światowej sławy.” Doskonale pamiętali próby w piwnicy, czy jeden ze swoich pierwszych koncertów - w deszczu, na nie zadaszonej scenie. Właściwie do dziś byliby na to gotowi i bardziej by im się to podobało, niż nagrania w nowoczesnym studiu EMI, czy praca na planie z ekipą MTV. Niestety musieli czasem żyć jak gwiazdy, choć nigdy nie nabrali gwiazdorskich nawyków, no, może za wyjątkiem Britty, która teraz za wszelką cenę próbowała wynagrodzić sobie lata dzieciństwa spędzone na prowincji.
Na takim długim i zimnym hotelowym korytarzu Bernard spotkał Lenę. Nie czekał na nią, bo w takim miejscu raczej trudno jest czekać, ale cieszył się z tego spotkania. Chciał jej coś powiedzieć.
Był ranek, a raczej nie nazwana przez normalnie pracujących ludzi pora, kiedy większość zespołu jeszcze spała, gdy tylko mogła. Ona była już jednak na nogach. Nie paradowała w szlafroku, lecz w luźnej bluzce i jeansach, zupełnie gotowa na powitanie dnia.
Była dość ładną kobietą, drobną, subtelną brunetką o gęstych włosach sięgających ramion. Stanowczo brzydki był tylko jej uśmiech, bo gdy się uśmiechała, pojawiały się na jej twarzy linie upodobniające ją do dziadka do orzechów.
Bernard, potężny i nieco grubawy człowiek, człapał naprzeciwko niej w szlafroku i klapkach ziewając najszerzej, jak to było możliwe, ale gdy się do niej zbliżył, pohamował się, a jego zawsze roześmiana, mięsista twarz przybrała poważny wyraz.
Na powitanie powiedział jej po prostu: „cześć”, zatrzymując się przed nią.
- Cześć - odpowiedziała lekko.
- Musisz powiedzieć coś Ivarowi. Może ty go przekonasz - rzucił nagle, zupełnie ją zaskakując.
Lena wytrzeszczyła oczy, ale nawet wtedy nie stały się przesadnie duże, podobne do dwóch osadzonych w jej głowie migdałów.
- O co ci chodzi?
- Nie zauważyłaś, że coś się z nim dzieje?
Potwierdziła to skinieniem głowy - zauważyła.
- Powinien pójść do lekarza. To morze być coś poważnego.
- Przecież wiesz, że on nie przerwie trasy - oznajmiła rzeczowo i chłodno. Mówiła przecież coś oczywistego, coś, co wszyscy powinni wiedzieć. - Jeszcze tylko pięć koncertów, a potem go dopilnuje i…
- I może być już za późno - skończył za nią. - Nigdy nie wiadomo.
- Bernard, o czym ty myślisz? - Sama też miewała czarne myśli, ale usiłowała je od siebie odpędzić. Nie chała, żeby ktoś przypominał jej, o jej własnych lękach.
- Różne rzeczy się zdarzają - odpowiedział tylko i poczłapał w swoją stronę.
To aż dziwne, że mogli wytrzymać z sobą tyle lat skoro i Ivar, i Britta, i nawet Lena byli tak bardzo uparci, zawsze chcieli postawić na swoim i zawsze spostrzegali tylko to, co chcieli spostrzec. Naprawdę - jak to wytrzymali? Zespół liczył osiem osób, Lena była dziewiąta, było się z kim kłócić.
Ivar rzeczywiście nie czuł się dobrze, ale sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać. Nie mógł być słaby, ani chory. Musiał grać. Musiał wychodzić na scenę. To było najważniejsze, ci ludzie u jego stóp. Uśmiechał się do nich i wiedział, że patrzą na niego i może też się uśmiechają jak w cudownym śnie. W śnie co prawda nie było tak gorąco. Barwne reflektory grzały w plecy mocniej niż letnie szwedzkie słońce. To też było potrzebne. Było nieodzowną częścią pochodu chwały, w którym od niezłych paru lat brali udział.
Zespół szedł w przód jak burza, co zaskakiwało nawet jego lidera. Ivar jednak nie był człowiekiem, który nagle wdarł się na szczyt. Pracował na to całe lata. Wiedział, że najmniejszy błąd mógł kosztować wypadnięcie z interesu. Kiedyś go to już spotkało i musiał sprzedawać swoje gitary, żeby zapłacić za czynsz. To było dawno. Mógł się teraz z tego śmieć, ale cierpliwości fanów i sponsorów lepiej było nie wystawiać na próbę. Koncertów się nie odwołuje, a nową płytę trzeba wydawać co roku, no, co dwa lata.
Nie. Mógł się tłumaczyć, że tego wymaga machina show biznesu, ale z drugiej strony, to było to, czego potrzebowało jego serce. Był pracoholikiem, człowiekiem, który komponował piosenki nawet siedząc na sedesie. Taki po prostu był, taki był od zawsze i nie udało się tego zmienić ani Lenie, która czasem chciała spędzić z nim romantyczny wieczór zapominając o reszcie świata, ani Britcie, która po każdej trasie żądała co najmniej półrocznego urlopu.
Teraz… Nie przyjmował do wiadomości, że mógł się zatrzymać, po prostu nie. Odrzucał od siebie myśl o chorobie, chociaż jej samej odrzucić nie był w stanie. Ból brzucha właściwie go nie opuszczał wzmagając się po jedzeniu i w trakcie koncertów. Potem zaczął wymiotować. Tłumaczył sobie, że prowadzi zbyt forsowny tryb życia, że wszystkiemu winne jest zmęczenie, nerwy, nie najzdrowsze i nieregularnie jedzone posiłki. Wróci do domu i wszystko się unormuje - tak sobie tłumaczył, ale jakoś w to sam nie wierzył. Z bólem pojawił się lęk, nieokreślony, niejasny lęk, do którego sam przed sobą się nie przyznawał. Nękały go obrazy z przeszłości.
Miał osiemnaście lat i uciekał z domu najczęściej jak tylko mógł. Ojciec konał miesiącami wykasłując kawałki płuc. To był rak. W końcu umarł, dużo wcześniej niż powinien. Ivar nie mógł znieść widoku ojca przemienionego w żywego trupa, pamiętając go jeszcze z dziecięcych lat, spokojnego, dobrotliwego i wiecznie uśmiechniętego człowieka, do którego można się było zwrócić z każdym problemem. W tamtych czasach największym nieszczęściem mogło być starte kolano. Pod tym względem to były dobre czasy, to znaczy dopóki nie poszedł do szkoły, potem…
Potem przyszły ciemne lata, ale to nie miało nic wspólnego z ojcem, czy rakiem. Był grubym, wyśmiewanym chłopcem w okularach, wiecznie samotnym, a potem takim samym nastolatkiem. Chyba tylko ojciec w niego wierzył, kiedy zaczął bawić się w zespół, choć już wtedy leżał przykuty do łóżka. W końcu umarł. Umarł, gdy Ivar jeszcze nie był na to gotowy, gdy dopiero poznawał świat, o niczym jeszcze nie myśląc poważnie i niczego nie będąc pewnym. Przez moment, dosłownie moment myślał, że niczego nie warto już robić, gdy nikt w niego nie wieży. To nie była prawda. Był Bernard, był zespół, a dla nich był niezastąpiony, wtedy już tak. Może wyglądał jak maminsynek, a nie jak rockowiec, ale to nie było ważne, ważne było to, że był obdarzony ogromną muzyczną wyobraźnią. Grał też na wielu instrumentach, wirtuozem co prawda nie był. Nie miał też głosy. Oczywiście to jak śpiewał miało pewne zalety. Jego głos brzmiał ciepło i sympatycznie, sprawiał, że jego piosenki stawały się pogodnymi przesłaniami miłości, a nie wyniosłą, pompatyczną sztuką. Nie, najważniejsze nie było to czego mógł dokonać jego głos, czy długie palce, ale to czego dokonywał jego umysł. To on napisał prawie wszystkie ich piosenki, on stworzył obraz zespołu i wylansował go. Kiedy wystartował jednego z tych pustych, bezsensownych dni po śmierci ojca, już się nie zatrzymał - nigdy. Szybko też okazało się, że muzyka jest najlepszą receptą na wszystko. Najpierw na zapomnienie o troskach, o tym kim był jeszcze przed paru laty, o „chłopcu do bicia”, potem o śmierci, aż w końcu na przemianę z brzydkiego kaczątka w łabędzia.
Nadeszły dni tryumfu. Stał z Brittą na scenie. Obejmowali się. Parotysięczny tłum krzyczał. Barwne światło grzało w plecy. Ten tryumfator to był on. Potrafił wszystko zmienić. Czy aby na pewno? Pewnie. Miał rozum i szczęście.
Chwileczkę… Myślał o ojcu, o konaniu, raku… Jego to nie spotka. Odrzucał to. Był za młody i zbyt szczęśliwy. Tak, zbyt szczęśliwy. Oczywiście, że problemy też były. Kłócili się w zespole jak wszyscy ludzie na świecie. Ostatnio odeszła od nich Vicky, kobieta, która potrafiła zagrać wszystko i to na wszystkim. Britta miała humory. Czasem mówiła o karierze solowej, mówiła że chce grać inną muzykę. On sam ledwo powłóczył nogami ze zmęczenia. Nie, to nie było ważne. Stał na scenie. Zarzucał Britcie rękę na ramiona sto któryś raz w czasie tej trasy. Uśmiechał się. Był szczęśliwy i tak miało być wiecznie, wiecznie…
To stało się chyba w Berlinie. Tak, w Berlinie. W planach mieli jeszcze dwa koncerty, w Sztokholmie i Halmstadzie, a potem własny dom, własne łóżko, własne kubki…
Wypadł ze sceny, tak jak kazał scenariusz, no, może trochę szybciej. Zaraz miał być kolejny bis. Pognał do łazienki. Tylko o tym myślał. Padł na kolana przed muszlą klozetową. Zwymiotował. Zwymiotował plując krwią. Zobaczył obrzydliwe, ciemnobrązowe skrzepy wylewające się z jego wnętrza. Otarł usta papierem toaletowym. Spuścił wodę. Poruszał się jak we śnie.
To wrzód - tłumaczył sobie. - Pewnie pękł mi wrzód. Wrzody to nic dziwnego, jeśli prowadzi się takie życie.
To nie był jednak wrzód. Dowiedział się tego po dwóch ostatnich koncertach, po końcu trasy uczczonym fajerwerkami i szampanem, już w domu, w Halmstadzie.
Gabinety lekarskie są jeszcze zimniejsze niż korytarze hotelowe i z reguły nawet te wyposażone w drogie meble - niegustowne i nieprzytulne. Krzesła zawsze mają za twarde, biurka zbyt urzędowe, a kozetki przypominają przykryte prześcieradłem katafalki. Ściany są białe i puste, a biel szczególnie z nią nie obytych przeraża, napawa wizją śmierci. Nie ma na czym zawiesić wzroku, chyba, że na jakiejś gablocie z lekarstwami, czy sprzętem medycznym. W gabinetach pediatrów czasem można zobaczyć też nieudolne rysunki dzieci, które umarły już dawno, dawno temu. Ożywiają one trochę te białe i wszystkim wrogie ściany. Ivar nie siedział jednak w gabinecie pediatry, tylko onkologa, właśnie na jednym z tych niewygodnych krzeseł, na jakich słucha się wyroków.
- Przykro mi. - Pulchny, łysawy człowiek w białym kitlu zaplatał krótkie palce mające w sobie coś z serdelków. Dobiegał piędź i był obdarzony szeroką, nigdy nie zmieniającą wyrazu twarzą. Może już się przyzwyczaił. Powtarzał to przecież tyle razy. „Przykro mi” - po czymś takim wiedziało się od razu, że należy stracić jakąkolwiek nadzieję. Ivar też to wiedział, ale jej nie stracił. Jest coś w ludziach, że jeżeli nie pokaże się im czegoś czarno na białym, ciągle mają nadzieję, choćby nie było już żadnej szansy na powodzenie. Miał więc jeszcze wtedy nadzieję, choć jego serce zabiło mocniej. - To… - tu padła jakaś łacińska nazwa, która niewiele Ivarowi mówiła, ale nie kojarzyła się z niczym pozytywnym. Lekarz splatał i rozplatał palce. - Potocznie mówiąc, to rak.
Rak? Odebrał to jak uderzenie młotem. Zesztywniał cały. Nie mógł się poruszyć, nie mógł wydusić z siebie ani słowa, tak jak wtedy kiedy matka powiedziała mu, że ojca już nie ma.
Siedzieli na przeciwko siebie. Po prostu siedzieli. Nie mógł się nawet rozpłakać, po prostu nie mógł. Przez ramię miał jeszcze przerzuconą gitarę. Właśnie wrócił z próby, z jednej z tych pierwszych prób w piwnicy. W ręku ściskał zwiniętą w rulon gazetę. Chciał ją pokazać ojcu. Napisano tam trzy zdania o jego zespole, po raz pierwszy coś wtedy o nim napisano.
Teraz też po prostu by tak siedział bez ruchu, ale nie mógł. Musiał umówić się na przyjęcie do szpitala, a potem powiedzieć: „do widzenia” i wyjść. Wszystko bez sensu. Jak miał wrócić do domu? Jak miał powiedzieć to Lenie? Jak sam miał się z tym pogodzić?
Wszedł do szpitalnej łazienki niegościnnej jak i lekarski gabinet, wyłożonej zielonymi kafelkami. Pachniała środkami czystości. Nad umywalkami o długich, wąskich kranach wisiały lustra bez ran, takie jak we wszystkich szpitalnych łazienkach. Uderzył głową w ścianę. Jego czaszkę przeszył ból i przez moment nie myślał o niczym innym, tylko o tym bólu. Przed oczami pojawiły mu się mroczki, ale wszystko trwało zbyt krótko. Znów powrócił do świata, w którym nie wiedział co ma począć, ani jak wrócić do domu. Uderzył raz jeszcze. Tym razem pokazały mu się już nie mroczki, ale gwiazdy.
Zastygł w bezruchu z czołem opartym o zimne, nieskazitelnie czyste, zielonkawe kafelki. Stał po prostu nie widząc możliwości poruszenia się, tak jak przed laty, gdy siedział na krawędzi krzesła na przeciwko matki. Była wtedy taka blada. Jej oczy zapadły się. Czy Lena też tak będzie wyglądała?
Boże, dlaczego ja? - To odwieczne pytanie zadawane przez ludzi w jego sytuacji. Czemu nie ktoś mniej szczęśliwy? Czemu nie ktoś zagubiony, samotny? Czemu ja? Czemu u diabła ja? To powinno zdarzać się tylko innym! Tylko innym!
- Nic panu nie jest? - spytał jakiś spokojny, męski głos.
Nic? Nic!? Ma raka! Umrę! Jak można pytać o coś takiego w przychodni onkologicznej?
Musiał się wyprostować, coś powiedzieć.
- Nic - odpowiedział półprzytomnie i ruszył do wyjścia.
Znowu zastygł w bezruchu z głową na kierownicy swojego samochodu. Był to zielony golf, metalik, już nie nowy. Powinien go dawno sprzedać i wymienić na coś nowocześniejszego, albo po prostu sprzedać. Miał jeszcze trzy samochody, dużo leprze, ale ten jakoś polubił, może dlatego, że pochodził z czasów początku chwały, gdy wszystko było jeszcze przed nimi, ale było już pewne, że to osiągną, że staną na szczycie.
Szczyt? Boże! Przed oczami miał ciemność.
Ja nie mogę umrzeć! Ja muszę grać! Muszą być płyty! Muszą być koncerty! Jeszcze nie mam tego dość! Jeszcze nie! Boże, nie pozwól mi umrzeć - nigdy się nie modlił, to jakoś nie było dla niego. On wszystko osiągał sam, wymyślał jak i osiągał.
Teraz nic nie mógł wymyślić, a gdy ludzki umysł zawodzi, nawet ateiści się modlą, nawet ateiści, gdy jest już za późno.
Boże, pozwól mi przeżyć jeszcze parę lat. Pozwól mi wydać jeszcze jedną płytę, chociaż jedną. Pozwól mi dać choćby jeden koncert. Ja nie chcę wiele, tylko niech to nie będzie w tym roku. - Gdyby jednak zdarzyło się to w następnym, powiedziałby to samo. Śmierć kiedy by nie przyszła, przychodzi i tak za wcześnie. Nigdy nie jest się gotowym.
Wyprostował się. Zawsze się trzeba wyprostować, jeśli się schyliło, chyba, że śmierć przyjdzie wcześniej. Popatrzył przez przednią szybę i niczego nie zobaczył. Zamrugał oczami. Co to za świat? Po takiej informacji nawet upić się nie można, znowu by wymiotował.
Próbował wziąć się w garść, na tyle, na ile mógł. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ruszył i cały czas miał nadzieje, że to sen i że zaraz się obudzi.
Nie, nie łudził się. Jechał ulicami rodzinnego miasta i doskonale wiedział, że to ten dzień, kiedy wydano na niego wyrok. Jechał bardzo powoli. Lubił prędkość, lubił czuć wiatr we włosach, ale tego dnia wiedział, że nie panował nad sobą, ani nad samochodem.
Wydano na niego wyrok. Wydano na niego wyrok, a świat wciąż wyglądał zupełnie normalnie. Domy były takie same, takie samo było błękitne, letnie niebo i nawet słońce nie zgasło.
Jak zawsze odstawił samochód na parking. Otworzył sobie drzwi, nie oznajmiając Lenie przez domofon, że wrócił. Wspiął się po schodach na ostatnie piętro, operacji tej towarzyszyły zawroty głowy i ostry napad mdłości. W końcu stanął przed drzwiami stumetrowego apartamentu, który zajmował z Leną. Sam otworzył drzwi.
Wybiegła mu na powitanie. Włosy lekko podskakiwały jej na ramionach. Twarz miała rozpaloną podnieceniem i niepewnością. Oczy pytały. Na wargach trwało coś, co na początku było uśmiechem, ale stopniowo skrzepło przemieniając się w grymas lęku. Popatrzył na nią stojąc w miejscu tak, jakby widział ją po raz pierwszy. To była taka dobra, taka delikatna kobieta.
- Kochanie - wyszeptał, na więcej nie mógł się zdobyć.
- Co oni powiedzieli? - spytała ostro, jeszcze pełna nadziei, jak on po słowach: „przykro mi”, na tym za twardym krześle, wśród białych ścian.
Przełknął ślinę.
- To rak – wyjąkał. Ona cofnęła się o krok. Na jej twarzy pojawił się cień rozpaczy. - Ale ja nie umrę - powiedział drżącym, ale pełnym wiary głosem. - Ja nie umrę, kochanie - przekonywał bardziej siebie, niż ją. - Ja przecież muszę żyć.
Niczego nie powiedziała, podeszła tylko do niego, blisko, bardzo blisko.
- Ja muszę żyć - powtórzył, głos mu się nagle załamał. W oczach zalśniły łzy.
Pamiętał jeszcze żeby wyjąć szkła kontaktowe, zawinąć w chusteczkę i schować do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wtedy kiedy ojciec umarł też o tym pamiętał. Najpierw siedział na przeciwko matki, ale potem się podniósł, bo ludzie zawsze w końcu się podnoszą, chyba że… Poszedł do siebie, zwinął się w kącie łóżka, wyjął szkła… Zawsze o tym pamiętał, za często chorował na zapalenie spojówek. Co za racjonalne myślenie. Co to w ogóle jest zapalenie spojówek? On miał raka!
Oparł głowę na ramieniu Leny, a ona go objęła. Znowu był słaby. On tryumfator przestał istnieć, gdy wyłączono koncertowe reflektory. Tamten człowiek ze sceny potrafił poradzić sobie ze wszystkim, nie dał się wykołować nikomu, mocno trzymał w ręku wszystkie interesy zespołu, wiedział wszystko, zawsze był na bieżąco, nic go nie mogło zaskoczyć. W rachunkach, statystykach, które sam dla siebie sporządzał był nieomylny. Wobec Britty stanowczy, nie raz podniósł głos, nie raz trzasnął drzwiami. Tamten człowiek ze sceny taki był, on nie, on był słaby, on był tylko małym chłopcem, który dowiedział się, że umrze wcześniej niż jego rówieśnicy.
Rozpłakał się nagle głośno drżąc na całym ciele. Lena nie powiedziała niczego, nie znalazła słów. Przytuliła go mocno do siebie i po prostu była jak zawsze.
Otworzyli mu brzuch i z powrotem zaszyli.
- Przykro mi - powiedział lekarz o serdelkowatych palcach.
To już się kiedyś wydarzyło, ale teraz Ivar nie wysłuchał tego na twardym krześle w nieprzytulnym gabinecie, ale leżąc w szpitalnym łóżku, w szpitalnej piżamie, ze świeżym szwem na brzuchu, atakowany ze wszystkich stron przez białe ściany.
- Choroba została wykryta zbyt późno i nowotwór zaatakował już rozległe partie pańskiego żołądka.
Po co mu te szczegóły? Umrze, czy nie? Raczej umrze. Po co miał pytać.
- Wycięliśmy część zmian, ale nie mogliśmy wyciąć wszystkiego. Zastosujemy chemioterapię, oczywiście jeśli wyrazi pan zgodę. Wystąpią przy tym objawy uboczne - oświadczył beznamiętnie lekarz - wymioty, złe samopoczucie, wypadanie włosów - wszystko wypowiedziane tym samym tonem.
Ivar zgodził się. Co miał zrobić? Chwytał się wszystkiego. Musiał stamtąd wyjść, nagrać płytę, pojechać w trasę, pracować i zwyciężać. To jednak nie było takie łatwe.
Korytarze szpitalne są jeszcze gorsze niż hotelowe, białe, dużo czystsze i bynajmniej nie ciche. Drzwi nie kryją tajemnic ludzkiego losu, bo choć może przeszłość tych zza nich, nigdy nie zostanie odkryta, to przyszłość jest jasna i wiadoma wszystkim - mniejszy, lub większy kondukt pogrzebowy. Gdzieś za ścianą jęczy konająca w bólach kobieta, tak jak jęczał jego ojciec, a on niedługo będzie - może jutro. Mężczyzna z naprzeciwka jest cichy, wszystko znosi z pokorą. Starsza pani z lewej się modli. Korytarzem spaceruje młoda dziewczyna z kroplówką. Ma łysą głowę i ogromne, piwne oczy. W tych oczach jeszcze tli się iskra nadziei, są pełne życia. Zostawiła za sobą pierwsze nocne prywatki i pierwsze randki tak podniecające, bo odbywane jeszcze bez zgody rodziców.
On też czasem wędrował tym korytarzem, wtedy, kiedy mógł. Dziewczyna przyglądała mu się. Nie miała odwagi zapytać. Pewnie gdyby spotkali się w jakimś innym miejscu, podeszłaby do niego z uśmiechem i poprosiła o autograf. Mógłby sądzić, że to co ma na głowie, jest nieudaną próbą naśladowania uczesania Britty. Tu się bała. Nie oswoiła się z tym białym światem, tak jak robią to małe dzieci, które potrafią śmiać się i żartować z raka.
Na tym samym korytarzu płaczą też ci, którym zabrakło siły. Odwiedzili właśnie swojego męża, żonę, matkę, dziecko, czy ojca, zobaczyli wychudłą twarz, smutne, zapadnięte oczy i nie wytrzymali.
Lena wytrzymywała. Jeszcze wytrzymywała. Spędzała przy nim całe dnie, a on uważnie przypatrywał się jej oczom, sprawdzał czy białka nie pokryły się przypadkiem gęstą siecią różowych żyłek, a ich krawędzie nie poczerwieniały. Nie, nie płakała. Była zmęczona, ale nie płakała. Była silniejsza, niż jego matka. Ściskał jej drobną dłoń i powtarzał: „nie martw się, kochanie, ja wyzdrowieję, muszę wyzdrowieć.” To było dziwne, z jednej strony pragnął tego, z drugiej w to nie wierzył. To było tak, jakby istniało dwóch Ivarów. Jeden miał przeżyć, bo nigdy nie zachorował, drugi umrzeć, bo dla niego rak oznaczył tylko jedno - śmierć. Ona próbowała się uśmiechać, wierzyła jego słowom.
- Co mam powiedzieć prasie? - spytała któregoś dnia. Oczywiście reporterzy ich nie oszczędzili. - Ciągle do mnie wydzwaniają.
- Prawdę - odpowiedział. W prawdzie nie było przecież niczego wstydliwego.
Tak też zrobiła.
- Tak. Ma raka - oznajmiała wszystkim ciekawym i rzucała słuchawkę. Jej siły były na wyczerpaniu, ale musiała wytrzymać, wytrzymać dla niego.
Ivar nie znosił chemii najlepiej. Rzeczywiście wymiotował i wydawało mu się, że nie może być już gorzej. Wił się z bólu i czasami marzył o śmierci, żeby już tylko nie cierpieć. Lenie się jednak do tego nie przyznał. Dla niej miał wersję: „ja wyzdrowieję, kochanie.” Myślał, że nie może być gorzej, ale było, ciągle gorzej i gorzej. Nie mógł jeść, wymiotował wszystkim i chudł coraz bardziej, ale nie to go najbardziej przerażało. W panikę wpadł dopiero, kiedy została mu w ręce garść włosów.
Przez chwilę stał przed lustrem, stał z rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi oczami jak kompletny głupek. Potem zaczął szarpać się za włosy, wyrywać je całymi garściami i rzucać na dno umywalki. Mokre nabierały koloru miedzi, ale wyglądały żałośnie, pozbawione właściciela, a tym samym uroku.
Zachowywał się jakby nagle ogarnęło go szaleństwo. Stał tak i wyrywał sobie włosy, a potem uderzył głową w lustro. Stłukł je, ale co go to mogło obchodzić. Na moment go zamroczyło. Osunął się na podłogę. Bił w nią rękami, coś chyba krzyczał. Krew kapała mu z rozciętej skroni, ale nie zwrócił na to uwagi.
Nagle wokół niego zrobiło się tłoczno, drzwi trzaskały. Ktoś coś krzyczał, ktoś próbował go podnieść, nie pozwolił na to. Pielęgniarka o donośnym głosie usiłowała zapanować nad sytuacją.
Paru pacjentów było ciekawych, kto tym razem uległ załamaniu, które oni w większości już przeszli, lub przejdą i z rozwartymi oczami patrzyli na to, co ich czekało.
Lena też była w tym tłumie. Odpędziła ich wszystkich.
- Zostawcie go! - krzyknęła słabym, łamiącym się głosem.
Chyba jej posłuchali.
Uklękła przy nim na zimnej, wilgotnej posadzce. Objęła go, zaczęła głaskać po głowie i plecach.
- Ivar, uspokój się - powiedziała cicho. Jej głos brzmiał ciepło, był wreszcie czymś znajomym, domowym, jak własny kubek po trasie, dlatego chwycił się tego głosu, choć ciągle jeszcze nie zaczął myśleć racjonalnie.
- Wiesz jak ja będę wyglądał? - wyjęczał.
Tak, wygląd był dla niego bardzo ważny, nawet jeśli w tej sytuacji myślenie o tym wydawało się absurdalne. Wygląd był ważny dla kogoś, kto kiedyś przez jego wady był wyśmiewany i odrzucany. Wygląd był ważny dla takiego pedanta jak on.
- Włosy odrosną - zapewniła go. - Zawsze odrastają po chemioterapii jeszcze gęściejsze…
- Naprawdę? - W jego ogromnych, przerażonych oczach dziecka lśniły łzy. Tego dnia zapomniał o szkłach. Tego dnia już nad sobą nie panował.
- Naprawdę. Obiecuję ci to. - Położyła rękę na piersi by dodać powagi swoim słowom. - Wyjmij szkła - przypomniała mu.
Posłuchał jej, choć ręce mu drżały. W kieszeni piżamy miał na nie pojemniczek. To było szalone. Taki zwyczajny, mały pojemniczek na szkła kontaktowe.
Oczywiście, miał tak słaby wzrok, że bez nich nie był w stanie niczego zrobić, a z noszeniem okularów i teraz nie mógł się pogodzić. Nosił je jako chłopiec - wystarczy. Wygląd był bardzo ważny.
- Boję się, kochanie. - Trząsł się cały, ale zaczynał powracać do przytomności. - Boję się. Nie wiem co mówię, co robię…
- W porządku. - Nakłoniła go, żeby oparł głowę na jej ramieniu. Przytulił się do niej szukając zapomnienia, a ona go objęła i tak po prostu siedzieli w szpitalnej łazience na środku podłogi.
Gdzie podział się tamten człowiek, który uśmiechał się stojąc na scenie? Nie mógł przecież upaść tak nisko. Nie on. On się podniesie, nagra płytę, pojedzie w trasę, a włosy mu odrosną.
Wyprostował się. Kark mu zesztywniał.
- Przepraszam - powiedział cicho, to znowu był on, taki normalny, domowy.
Spostrzegł plamę własnej krwi na ramieniu Leny. Może nie zobaczył ostro krawędzi plamy, ale doskonale zrozumiał, że to była jego krew. Co też najlepszego zrobił? Trzeba będzie zapłacić za lustro. Myślał już zupełnie trzeźwo.
- Przepraszam, że zaplamiłem ci bluzkę.
- Nie szkodzi. - Lena uśmiechnęła się lekko, nie spróbowała się uśmiechnąć, ale uśmiechnęła się rzeczywiście.
Zamknął oczy. Może świat nie był taki zły? Może jemu się uda? Czemu właściwie jemu miałoby się nie udać?
Lena pomogła mu wstać, a on zgodził się na to. Nie opierał się też, kiedy poprowadziła go z powrotem do pokoju. Czemu miał się opierać? Bez szkieł musiałby wędrować jak ślepiec sunąc ręką po ścianie i pewnie i tak by nie trafił. Czemu miał się opierać, skoro prowadziła go najlepsza na świecie, święta kobieta. O tak, musiała być święta, skoro wytrzymała z nim tyle lat. Tego dnia najdłużej jak tylko mogła siedziała na krawędzi jego łóżka trzymając go za rękę jak dziecko, które dręczą senne koszmary. Dzięki niej mógł być spokojny. Tamtego dnia wierzył, że będzie lepiej, przekonała go, ale lepiej już nie było.
Zmienił się w dziwaczną istotę z filmów horror. Został z niego szkielet obciągnięty bladą, posiniałą skórą, pod którą wyraźnie rysowały się żyły: niebieskie, nabrzmiałe, pokłute igłami kroplówek i pełne zgrubień. Stracił siły zupełnie i nie był już w stanie podnieść się z łóżka. Stracił też wszystkie włosy, a jego czaszka błyszczała jak dobrze wypolerowana srebrna zastawa.
Bernard widział go w takim stanie. Przyszedł parę razy, ale tylko na chwilę. Nie miał w sobie tyle siły co Lena, ale już i na białkach jej oczu zaczęła pojawiać się siateczka różowych naczyń krwionośnych. Płakała, wtedy już płakała, ale Ivar nie miał jej tego za złe. Sam wiedział, że to koniec. Bezsennymi nocami, gdy ból nie pozwalał mu zmrużyć oka, patrzył w sufit zastanawiając się, czy to przypadkiem nie jest jego ostatnia noc. Czasem się modlił. Czasem przeklinał. Czasem wyobrażał sobie muzykę, nowe melodie, których jeszcze nie zdążył w żaden sposób zapisać. Czy wszystkie te niedoszłe piosenki miały umrzeć wraz z nim?
Boże, pozwól mi je nagrać - prosił szeptem białych ścian. Nie mógł tego znieść, tego, że jego umysł wciąż funkcjonował normalnie, że wciąż był w stanie tworzyć, nawet wtedy, gdy ciało zawiodło.
Bernard powiedział: „trzymaj się” patrząc gdzieś w bok, potem uciekł. Britta nie przyszła, nie było na nią co czekać. Kiedyś byli przyjaciółmi, kiedyś dawno. Po tym jednak, jak w studiu i potem na trasie spędzili wiele wspólnych godzin, nie można było od nich - a raczej od niej - wymagać, żeby ciągle jeszcze o sobie myśleli. Po prosu mieli siebie dosyć. Britta właśnie znowu brała udział w burzliwym życiu stolicy. Zawzięcie rzucała też słuchawką telefonu nie udzielając żadnych informacji. Lena mówiła: „tak, stan jest ciężki”, poczym szła w ślady Britty. Świat się walił i nic już nie mogło tego powstrzymać.
- Przykro mi. - Tym razem to Lena zajmowała twarde, niewygodne krzesło w lekarskim gabinecie. Serdelkopalcy swoim beznamiętnym głosem oznajmiał - chemioterapia nie dała oczekiwanych rezultatów i w tej chwili niczego nie możemy już zrobić. - Tu zawiesił na chwilę głos.
Lena przełknęła ślinę. Do oczu nabiegły jej łzy.
- Możemy tylko łagodzić ból. Zostały mu najwyżej trzy miesiące życia.
Na chwilę zastygła w bezruchu. Przecież to nie mogła być prawda. To musiała być pomyłka, musiała.
Podniosła się i wyszła bez słowa sunąc ręką po ścianie. Szpitalne korytarze są bardzo długie i bardzo białe. Szła powoli. Mijali ją jacyś ludzie idący gdzieś za swoimi sprawami, jacyś ludzie, których nie obchodził fakt, że jej oczy patrzą nie widząc. Ich może następnego dnia miało spotkać to samo. Czemu tego dnia mieliby o tym myśleć?
Nie płakała. Nie mogła płakać. Szła, szła do niego, szła żeby go zobaczyć, wspomnienie człowieka, którego kiedyś pokochała. Trzy miesiące! Trzy miesiące to dziewięćdziesiąt dni. Tylko dziewięćdziesiąt dni! Potrząsnęła głową. Nie była w stanie płakać, ani krzyczeć, choć coś ją od środka rozsadzało. Myślała czy powinna mu powiedzieć. Powinna. Nad tym nie było się co zastanawiać. On musiał wiedzieć. Musiał się przygotować - tak pomyślała.
Weszła do jego pokoju i chwilę stała przy drzwiach.
- Co się stało, kochanie? - W pościeli płonęło dwoje ogromnych, brązowo-zielonych oczu, tak jakby niczego więcej tam nie było.
Przełknęła ślinę, gorzką i dziwnie twardą kulkę. Ledwo jej przeszła przez gardło. Podeszła do niego. Usiadła na krawędzi łóżka. Wzięła go za rękę, bardziej po to żeby sobie dodać siły, niż jemu. Dokładnie mogła wyczuć wszystkie jego kości i łączące je stawy. Kiedyś duża, a tego dnia już tylko długa dłoń żywego trupa zacisnęła się na jej dłoni. Zapadnięta twarz zwróciła się w jej stronę. Wargi miał spękane, fioletowe i wąskie. Tylko te oczy zostały takie jak dawniej, może tego dnia tylko jeszcze większe.
- Rozmawiałam z lekarzem.
- I…
- Nie mogą ci już pomóc.
Milczał.
- To koniec, Ivar, zostały ci trzy miesiące.
Minęła dobra chwila, zanim poprosił zupełnie jak małe, bezradne dziecko - „zabierz mnie stąd.”
Do oczu Leny, już któryś raz tego dnia, nabiegły łzy. Powstrzymała je unosząc w górę brwi i napinając mięśnie wokół gałek ocznych. Wiedziała, że była już w stanie płakać.
- Zabiorę - obiecała cicho.
To go uspokoiło i jakby ożywiło. W jego głowie zrodził się nowy, szalony pomysł. Wszystkie zresztą jego pomysły były szalone. Jego trupia ręką zwarła się mocniej na jej dłoni.
- Zadzwoń do Britty - powiedział gwałtownie unosząc się na łokciu. - Poproś ją żeby przyjechała najszybciej, jak to możliwe. Niech się nie ociąga. Powiedz jej, że teraz naprawdę nie mogę czekać.
- Dobrze. - Skinęła głową.
- Idź już - ponaglił ją. - Idź.
Wstała i poszła. Na początku nie zrozumiała jaki miała sens ta prośba, ale wiedziała, że musi ją wypełnić. Wiedziała, że musi, ale nagle coś ją zakuło pod sercem. Może poczuła się zagrożona. Może chciała mieć go tylko dla siebie przez te ostatnie dziewięćdziesiąt dni, a nie dzielić go z Brittą.
Co łączyło tych dwoje? Tego chyba nikt nie wiedziała. Spotkali się przed dziewiętnastu laty. Byli przyjaciółmi, tylko, czy może aż przyjaciółmi. Pomagali sobie. Ivar załatwił Britcie studio i wypożyczył zespół, żeby nagrała swoją pierwszą płytę, ona czasami śpiewała dla niego chórki. Nie byli razem. Britta miała wtedy ze trzech innych, a Ivar jak twierdził - w co zresztą Lena wierzyła - nie miał nikogo. Potem ich drogi na krótko się rozeszły, ale kiedy pewnego dnia Ivar zadzwonił do Britty proponując współpracę, zgodziła się, mimo że było to dla niej ryzykowne. Została lokalną gwiazdą, gdy on sprzedawał swoje gitary, żeby opłacić czynsz. Tak powstał Rockowy Zestaw i od tamtej pory pracowali już razem, razem odnosili sukcesy. Media usiłowały zrobić z nich parę, a tymczasem trudno już było mówić nawet o przyjaźni. Przestali się sobą interesować, życiem tego drugiego poza studiem, ale na pewno łączyło ich coś więcej, niż proste rozumienie faktu - Ivar potrzebuje Britty, bo ona jest doskonałą maszyną bo śpiewania, Britta potrzebuje Ivara, bo sama nie umie pisać tekstów po angielsku, ani komponować przebojów. Coś więcej było, coś więcej było na pewno, ale chyba oni sami nie byliby w stanie tego zdefiniować.
- Halo. - Odebrał mąż Britty.
- Cześć, Olav - rzuciła Lena, głos jej drżał.
- Cześć - odpowiedział zimno.
- Dasz Brittę?
- Tak. Poczekaj chwilę.
- Halo. - Po drugiej stronie odezwała się Britta.
Lena przez moment zastanawiała się jak ma jej wszystko wyjaśnić, jak ma jej wszystko wyjaśnić i się nie rozpłakać.
- Cześć. - Wydusiła w końcu. Na początek dobre było i tyle.
- Cześć. Coś się stało?
- Tak. - Znowu cisza. - On umrze.
- Boże! Kto? - rzuciła Britta zbyt zaskoczona żeby myśleć.
- Ivar… - Z trudem przeszło jej to przez gardło.
Zamilkły obie.
- Zostały mu trzy miesiące - dodała Lena po chwili. – Prosił, żebyś do niego przyjechała najszybciej jak dasz radę. Powiedział, że teraz nie może już czekać…
Britta milczała zastanawiając się nad czymś. Przecież mogłaby powiedzieć: „nie przyjadę” - po prostu tyle. Mogłaby dodać, że nie może. To był przecież doskonały moment, żeby się go pozbyć i zacząć pracować samodzielnie. Może nie była w stanie utrzymać się na poziomie gwiazdy światowej sławy, ale Szwecja najzupełniej jej wystarczała. Teraz mogła się od niego uwolnić. Nie będzie już dzwonił po nocach, nie będzie jej gnał do pracy, gdy ona ledwo już powłóczy nogami, a gardło tak ją boli, że nie może mówić, a co dopiero śpiewać. Wreszcie się od niego uwolni, od tego maniaka, pracoholika.
Boże! Co też ona najlepszego myślała?! Jak tak w ogóle mogła?! Może była zła, ale nie bezduszna. Opamiętała się. On coś w sobie miał, że musiała biec na każde jego skinienie.
- Przyjadę - oznajmiła, a informacja ta z trudem przeszła jej przez gardło. - Pojadę nocą. Będę jutro rano. - Miała do pokonania blisko pięćset kilometrów.
Rzeczywiście zjawiła się rano niewyspana, gniewna, wyniosła, brzydka kobieta, której dolna szczęka pchnięta przez nieznany impuls, powędrowała tego dnia dalej do przodu niż zwykle. Miała na sobie granatowy żakiet w białe prążki, a na szyi ściśle zawiązany jedwabny szalik. No tak, nie mogła się przeziębić, nie mogła narazić na szwank swojego głosu. Zanim wyruszyła z domu zapewne piła jeszcze rumianek.
Taka mu się objawiła stając na progu jego pokoju.
Powitały ją ogromne, rozjarzone oczy, znajomy nos i potężne, pokrzywione zęby ukazujące się z pomiędzy fioletowych warg i oznaczające, że jej widok sprawił mu przyjemność.
Przez chwilę myślała, że pomyliła pokoje, ale niestety wszystkie te części składały się na człowieka, którego kiedyś znała. Wolała go jednak jako maniaka pracy, niż istotę z sennych koszmarów.
Obejrzała się ku wyjściu, a potem jeszcze raz spojrzała na niego. W prawym uchu tego ludzkiego wraku tkwił potężny, złoty kolczyk. Taki jej się wydawał, choć było to zwyczajne, dość mizernych rozmiarów kółeczko jeszcze pół roku wcześniej. Wtedy kółeczko to przysłaniały włosy. Od lat miał dłuższe od niej włosy.
W jego uchu tkwił kolczyk! Jakby to jeszcze miało sens! Zadrżała. Dokładnie rozważyła, czy stamtąd nie wyjść, czy nie uciec.
Ludzie jej to wybaczą, zrozumieją. To już przecież nie jest człowiek. Wyjdzie stąd i zacznie coś sama nagrywać. Napisze parę wzruszających utworów o nim, to będzie dobra reklama i oczyści swoje sumienie, ale tam nie zostanie.
To były tylko myśli. Ruszyła w jego stronę. Było coś więcej niż tylko ten dzień, była przeszłość. Podeszła do jego łóżka bez słowa, a on błyskawicznie pochwycił ją za nadgarstek tą swoją trupią ręką. Ucieczki już nie było.
- Nagramy płytę - oznajmił gwałtownie i tak głośno, że aż podskoczyła.
- Czyś ty zwariował? - syknęła nie dodając, że taki ludzki wrak jak on, nie jest już w stanie tego zrobić.
- Nie, Britto - zapewnił spokojnie. - Zostały mi trzy miesiące, muszę wykorzystać ten czas, w mojej głowie… - Nagle klapki spadły jej na oczy i uszy. To już kiedyś słyszała. W jego głowie! Co z jej głową!? Oto nikt się nigdy nie pytał. To była chyba zła chwila na gniew. Nie. Dobra, jak każda inna. Chociaż umrze uświadomiony.
- Britto! - przywołał ją do porządku.
Patrzyła w bok i nie miała pojęcia co powiedział. Może te wszystkie myśli brały się ze strachu?
- Tak?
- To tylko trzy miesiące. Potem będziesz mogła robić, co chcesz.
Zawsze był jakiś powód żeby mu ustąpić. Milczała.
Patrzył na nią ogromnymi i bezgranicznie smutnymi oczami, ale niczego nie próbował na niej tym spojrzeniem wymóc.
- Ściągniesz wszystkich – marzył. - Wejdziemy do studia jeszcze dzisiaj. Musimy się spieszyć – dodawał. - Nagramy ostatnią płytę.
Jeszcze przez chwilę milczała.
- Zgadzasz się? To nie jest tak wiele.
Są chwilę kiedy samemu się nie wie, dlaczego coś się robi i co naprawdę ten czyn, czy decyzja znaczą. Co ją przekonało? To, że on umierał, że jeśli zniesie te trzy miesiące, wyjdzie na dobrego człowieka, a na koniec i tak będzie wolna i jeszcze zarobi na płycie? Robiła to dla niego, bo umierał? Jakie to podłe! Robiła ze względu na przyjaźń, która wygasła? Ostatnia powinność. Co za wariactwo! Ze względu na przeszłość? Może po prostu robiła to, nie znając przyczyn swojego działania? Robiła, bo tak naprawdę nie mogła zrobić niczego innego?
- Tak - odpowiedziała nagle o niezłych parę lat młodsza, jeszcze szalona. - Wejdziemy dzisiaj do studia.
Ivar przymknął oczy uwalniając ją od ich spojrzenia.
- To będzie doskonała płyta - wyszeptał.
Dzień chylił się już ku wieczorowi, gdy pod studio w Harplinge, małej nadmorskiej miejscowości oddalonej o jakieś dziesięć kilometrów od Halmstadu, zajechały dwa ostatnie samochody: Bernarda i Britty. Cała reszta była już na miejscu czekając pod drzwiami podłużnego, ceglanego domku, wyglądającego jak wszystkie domki w tej okolicy. Klucze miał oczywiście Ivar, bo i to ukryte z dala od zgiełku miasta i wścibskich ludzi studio było jego własnością.
Nie był w stanie sam wysiąść z samochodu, więc Bernard wziął go na ręce, ten prawie nic nie ważący, obciągnięty skórą szkielet, wspaniały model na lekcję anatomii. Obie kobiety - Lena i Britta szły w pół kroku za Bernardem. Razem tworzyli niesamowity pochód. Twarz Britty była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, jej szczęka wróciła na swoje miejsce. Plecy miała sztywno wyprostowane, a idąc robiła duże, pewne kroki. Wszystko to sprawiało, że przypominała bardziej robota, niż człowieka. Lena lekko pochylona w przód drobiła drobnymi kroczkami, tak jakby biegła truchtem. Włosy podskakiwały jej na ramionach. Jako jedyna z całej czwórki miała włosy. Bernard ostatnio poszedł w ślady Britty goląc swoje bujne, kręcone, rude włosy.
Pięciu mężczyzn, którzy na nich czekali obleciał strach. Widzieli w swoim życiu już nie jedno, ale stan Ivara trudno im było zaakceptować. Mężczyźni mogą poradzić sobie ze wszystkim, poza własną bezsilnością, wtedy górę nad nimi biorą kobiety, dopiero w takich momentach odnajdujące w sobie siłę.
Kjell, wysoki, długowłosy i całkiem przystojny perkusista odwrócił wzrok. Obaj z Ivarem byli zagorzałymi kibicami piłki nożnej i spędzili wiele godzin na burzliwych dyskusjach o tym, która drużyna jest najlepsza. Czy to coś, co niósł Bernard, było jeszcze tamtym człowiekiem?
Leif zwarł szczęki. Ten niezbyt urodziwy, rosły, zawsze dobrze ubrany mężczyzna był ich wydawcą i klawiszowcem. Zawsze dążyli do tego, by mieć jak najmniejszą ekipę, żeby wszyscy mogli znać się osobiście. Leif sam siebie pytał, czy to co widzi rzeczywiście jest Ivarem, niegdyś tak dynamicznym człowiekiem, do którego zawsze musiało należeć ostatnie słowo.
Długowłosy gitarzysta Rolf po prostu zesztywniał wybałuszając oczy. „Co ja tu robię?” – pomyślał. – „Trzeba uciekać”. Nie uciekł jednak. Musiał zostać, tak jak wszyscy musieli, by wypełnić swoją ostatnią powinność wobec człowieka, dzięki któremu poznali, co to znaczy sława.
Rocky’ego nagle zaczęło swędzieć muskularne ramię i jemu poświęcił swoją uwagę. Niski, krępy rudzielec mający w sobie coś z trolla, basista i inżynier dźwięku z pośród zebranych pod studiem znał Ivara najdłużej. To on pomógł w rozpadzie jego pierwszego zespołu po prostu odchodząc. Teraz już nie miał odejść, chociaż wolał nigdy tam nie przyjeżdżać i nie oglądać swojego szefa w takim stanie.
Zebrane w koński ogon, niegdyś rude włosy Larsa pokryła już siwizna. Był spokojnym człowiekiem i jedyne co go obchodziło to granie na gitarze i to granie jak najlepiej. Tego dnia wyglądał na zakłopotanego, ale miał zagrać jeśli będzie taka potrzeba.
Bernard postawił Ivara na progu. Drzwi studia on sam musiał otworzyć. Nie był to bynajmniej żaden rytuał. Zawsze on otwierał drzwi po prostu dlatego, że studio należało do niego. Tego dnia jednak miało to zupełnie inne znaczenie. Zaczynali ostatnią sesję nagraniową Rockowego Zestawu. Ivar na własnych nogach podtrzymywany przez Bernarda przekroczył próg.
Jego nozdrza wypełnił zapach kurzu. Minął ponad rak od czasu, kiedy tu byli po raz ostatni. Rok! Dotykał wzrokiem wszystkich zgromadzonych wewnątrz sprzętów: starego fotela, komputera, konsoli, ekspresu do kawy, plakatu reklamowego ich pierwszej płyty… Już nigdy nie przekroczy tego progu wracając z kolejnymi pomysłami rozsadzającymi czaszkę. Już nigdy nie otworzy zamka przy drzwiach studia, już go tylko zamknie, jeśli da radę oczywiście.
Da radę. Nagle ogarniał go spokój. Nawet jeśli to miał być koniec, to był wreszcie u siebie, a nie wśród zimnych, białych, szpitalnych ścian, gdzie jedyne co się ma na co dzień, to śmierć. Wreszcie był u siebie. Wieczorami ściany studia będzie atakował zimny wiatr od morza, którego jednak w środku, dzięki dźwiękoszczelnym wykładziną, nie usłyszą. Był u siebie i miał pracować.
Zaczęli od razu od szukania właściwych brzmień dla melodii, które do tej pory istniały tylko w jego głowie. Z gitarą w rękach jakby ożył i znowu był tym dawnym człowiekiem. Uśmiechał się swoim cudownym, jasnym uśmiechem tryumfatora ze sceny, a oni na moment zapominali o lęku.
Mimo, że położyli się po trzeciej, Lena nie mogła spać. Leżała na skraju łóżka patrząc na unoszące się w górę i opadające żebra swojego męża jakby w obawie, że w każdym momencie mogą zaprzestać tej pracy. Bała się poruszyć, żeby nie sprawić mu bólu, albo go nie zbudzić. Twarz miał spokojną, a na jego wargach tańczyło coś w rodzaju uśmiechu. Na moment uciekł od cierpienia.
Leżała tak i po prostu patrzyła, nie było w niej żadnych uczuć, ani myśli. Wypaliła się, czuła to, gdy nie musiała się już tak pilnować, w świecie, w którym nie pełniła żadnej ważnej funkcji. Och nie.
Potrząsnęła głową, chociaż postanowiła nawet nie drgnąć. Zostawiła za sobą całą tę pustkę, której nawet nie da się nazwać przemyśleniami i wstała najciszej jak to było możliwe. Stare łóżko i tak skrzypnęło.
Zamarła w bezruchu wstrzymując oddech. Ivar spał dalej, jego klatka piersiowa unosiła się spokojnie.
Ruszyła w stronę kuchni. Postanowiła, że napije się kawy, chociaż ta bynajmniej nie miała jej pomóc w zaśnięciu. Nie. Nie chciała spać. Bała się tej chwili przed zaśnięciem, kiedy leży się w ciemności i do głowy nabiegają myśli, obrazy z przeżytego dnia. Czasem budzą się wtedy lęki i ta chwila przeciąga się w wieczność. Myślała, że w prowizorycznej kuchni będzie sama, ale siedzieli tam już Britta i Bernard, choć ta pierwsza z reguły pilnowała się, żeby sypiać osiem godzin na dobę i pijała nie kawę, lecz rumianek. Tego dnia jednak ta zła kobieta grzała sobie dłonie o kubek kawy. Bernard patrzył w ścianę poprzez szkła wąskich okularów w drucianej uprawce.
- Kawa jest jeszcze ciepła - powiedziała Britta na powitanie. - Robiłam ją przed chwilą.
Bernard milczał.
Lena dotknęła dzbanka stojącego na ekspresie. Kawa może nie należała do gorących, ale można ją było jeszcze wypić. Napełniła sobie kubek i dosiadła się do pozostałej dwójki, zajmując miejsce obok Britty, a naprzeciwko Bernarda.
- Dzisiaj niosłem go na rękach - zauważył Bernard niecałkiem precyzyjnie, bo było to już wczoraj. - Nie ważył więcej niż kot. - Wciąż patrzył w jeden punkt na ścianie. - Od kiedy go znam, miał problemy z nadwagą.
Nie było żadnej odpowiedzi. Obie kobiety wiedziały o tym doskonale i nie było powodu żeby się odzywać.
- Dwadzieścia dwa lata - wyszeptał Bernard policzywszy jak długo się znali, jak długo grali razem. - Nigdy nie sądziłem, że to tak się skończy… I poza tym… To tak szybko minęło.
Kobiety nadal milczały. Słowa Bernarda drażniły je obie. Nie chciały ich słyszeć.
Britta dopiła kawę i wyciągnęła paczkę papierosów.
- Zapalisz? - spytała Bernarda.
- Tak. Dzięki. - Wyciągnął papierosa.
- A ty? - Britta podsunęła paczkę Lenie.
- Ja nie palę - odpowiedziała jak grzeczna dziewczynka.
- Wiem - rzuciła Britta. - A ja nie powinnam. A ale to czasem pomaga.
- Ivar tego nie lubi.
- Pewnie! - rzuciła Britta tonem kogoś rozgniewanego na cały świat. - Nigdy nie palił, a teraz to on umrze na raka, nie ja.
Na to znowu nikt nie odpowiedział. Britta zaciągnęła się. Co mieli odpowiedzieć na zdanie, które w rzeczywistości oznaczało: „nie ma sprawiedliwości na tym świecie.” Czy dlatego jednak Britta była zła? Czy dlatego, że przyjechała nagrywać w czasie, gdy obiecano jej urlop? Skąd miała wiedzieć? Urlop! Jakie beznadziejne słowo. Kariera solowa - brzmi równie głupio. Śmierć. Śmierć - to dopiero jest słowo. Co miała jednak robić, kiedy w obliczu śmierci myślała o urlopie? „Kurcze, on umiera, pokrzyżował wszystkie moje plany” - coś w tym stylu. Nawet w najlepszych ludziach rodzą się czasem takie myśli. Nie mamy na nie niestety wpływu.
- Nie myślałem, że to się tak skończy. - Bernard wrócił do swoich wspomnień. - Mieliśmy takie plany…
Britta nie chciała o tym słyszeć, rozczulić się i mieć potem wyrzutów sumienia, że się zmieniła. Mimo to odezwała się dążąc myślami za Bernardem:
- Pamiętam jak mi obiecał, że uczyni ze mnie gwiazdę i da wszystkie sceny Europy. Wtedy chciało mi się śmieć. Siedziało coś takiego przede mną… Taki grzeczny chłopiec…
- Ale zrobił to… - zauważył Bernard.
- Zrobił jeszcze więcej. - Na wargach Britty pojawił się przelotny uśmiech.
- A ja myślałem, że może zrobić wszystko.
Lenie chciało się wyć.
- Bo mógł - odpowiedziała Britta zastanawiając się nagle, czemu była dla niego taka bezwzględna przez tych parę ostatnich lat.
To oczywiste. Wymagał zbyt wiele. Wszystkie nagrania musiały być perfekcyjne. Zresztą, o niczym innym poza nagraniami nie myślał. Jego świat kończył się na listach przebojów. Właściwie to on zawsze taki był. On się nie zmienił. On nie dorósł, ale ona dorosła i nie mogła żyć tylko dla muzyki. Ale czy mogła żyć bez muzyki i bez sławy? Bez sławy na pewno. Tak sobie tłumaczyła, może raczej wmawiała. Sławę mógł dać jej tylko on i praca. Tylko nie to! Żadnych takich myśli. Nigdy!
Z zadumy wyrwało ją ciche skrzypienie podłogi. Odwróciła głowę w stronę wejścia. W drzwiach stał Ivar trzymając się ręką framugi. Jakimś cudem się tam dowlókł.
- Chodźcie. Będziemy pracować - oznajmił.
Lena podbiegła do niego.
- Powinieneś odpocząć.
- Nie mam czasu - powiedział zawisając na ramieniu żony. - Kto wie, kiedy znowu nic mnie nie będzie bolało.
Więcej już nikt nie protestował. Pracowali.
- To niesamowite - powiedziała Britta ściszonym głosem, chociaż Ivar siedzący po drugiej stronie szyby przed mikrofonem i tak nie mógł jej usłyszeć. - Popatrz, on cały czas się uśmiecha.
Leif, który był adresatem tej wypowiedzi, tylko pokiwał głową. Taka była prawda. Ivar się uśmiechał jasno i radośnie, wystarczyło tylko żeby wziął gitarę do ręki.
Mimo, że pracowali nieraz i całe noce bez chwili wytchnienia, wszystkim wydawało się, że zaczynał lepiej wyglądać. Tak była prawda. Miał teraz więcej siły niż przez ostatnie miesiące i w poruszaniu się wystarczała mu pomoc, jakiej mogły udzielić krawędzie stołów, oparcia krzeseł i framugi. Pod jego skórą, co prawda nieśmiało, pojawiały się pierwsze zawiązki tłuszczu, głowę zaczynał porastać złocisty meszek.
- Chociaż pochowają mnie z włosami - śmiał się.
Nikt nie potrafił sobie poradzić z faktem, że tak lekko o tym mówił. Ale co miał robić? Śmiał się, często się śmiał. Nie znaczyło to jednak, że czuł się dobrze i że ataki bólu ustały. Próbował panować nad tym siłą woli, nic nie mogło mu przecież przeszkadzać w nagraniach, ale to nie zawsze skutkowało. Starał się nigdy nie przerywać nagrania, nawet wtedy, kiedy chciało mu się już wyć z bólu. Śpiewał dużo. Britta stwierdziła, że to przecież on umierał i jego, nie ją powinni nagrywać. On się trochę opierał, jak zawsze tłumaczył, że nie ma głosu, wiecznie ten sam, nieśmiały chłopaczek z przeszłości. Tym razem Britta postawiła jednak na swoim.
To był właśnie taki moment. Atak chwycił go w połowie piosenki. Dośpiewał ją jednak do końca, dośpiewał z uśmiechem na ustach i może tylko jego głos stał się bardziej chrapliwy. Potrafił zachować pozory, że wszystko jest w porządku.
Rocky znad konsoli zdążył go tylko poinformować, że nagranie poszło dobrze, kiedy zwinął się przyciskając dłonie do brzucha i w chwilę później zwalił ze stołka na ziemię. Lena podbiegła do niego wchodząc za dźwiękoszczelną szybę. Reszta zespołu mogła tylko ich obserwować nie słysząc ani słowa. Lena uklękła przy nim, dotknęła jego głowy, ramienia, pogłaskał go uspakajająco.
- Przyniosę ci zaraz coś przeciwbólowego - powiedziała cicho.
- Nie. - Chwycił ją za rękę ciężko dysząc. - Po tych wszystkich środkach miesza mi się w głowie. - Nie mówił, tylko charczał z trudem łapiąc oddech. - Muszę być przytomny, muszę pracować.
Lena nie odpowiedziała.
- Boję się, kochanie - poskarżył się. - Tak bardzo się boję.
Przycisnęła go do siebie i przytuliła. On objął ją w pasie, wtulił twarz w jej łono i płakał. Ona kołysała się lekko jak matka próbująca uśpić przerażone sennym koszmarem dziecko. Gdyby mogła mu powiedzieć, że to tylko sen, gdyby mogła…
Zespół stał bez ruchu obserwując ich i tylko Kjell odwrócił się i wyszedł przed studio.
Czy to jeszcze mógł być ten człowiek, który kiedyś przed koncertem wkradł się na scenę i obkleił mu perkusję plakietkami z nazwą swojej ulubionej drużyny piłkarskiej?
Nocą, a raczej w porze, gdy Ivar ulegał wreszcie namową Leny i szedł do łóżka, czyli gdzieś między czwartą, a ósmą, siedzieli w kuchni znowu we troję, tym razem Bernard, Britta i Rocky. Nie mogli spać. Kiedy wreszcie mieli przerwę w pracy, atakowały ich myśli, na które w dzień brakowało czasu. Prowadzili bardzo intensywne życie, w dzień pracowali, a ci którzy akurat nie byli potrzebni, drzemali przewieszeni przez oparcie krzesła, czy fotela. W dzień łatwiej było spać. W nocy było za cicho i wtedy atakowały myśli. Kogoś kusiło żeby wsiąść do samochodu, odjechać i już nie wrócić. Ktoś inny chciał wstać i sprawdzić, czy Ivar jeszcze oddycha. Wszyscy oni trafiali w końcu do kuchni, gdzie w milczeniu wypijali hektolitry kawy. Z rzadka ktoś rzucił w powietrze jakieś zdanie. Rozmawiać było trudno. W nocy brakowało im uśmiechu Ivara, który mógł rozładować sytuację. Studia nie opuszczali prawie wcale. Czasem ktoś wyjeżdżał tylko po nowe zapasy kawy i coś do jedzenia, choć właściwie jedli niewiele i powoli wszyscy upodobniali się do żywych trupów: bladzi i od niewyspania spuchnięci.
- To upokarzające tak umierać - rzucił nagle Rocky. - Sto razy wolałbym zginąć w wypadku samochodowym, niż kiedykolwiek znaleźć się w takim stanie.
- Nie masz racji - zaoponował gwałtownie Bernard. - Po pierwsze, to wcale nie jest upokarzające, Ivar jest bardzo dzielny…
- Dzielny mężczyzna, który płacze?
- Spróbuj nie płakać, kiedy twoje wnętrzności staną przeciwko tobie. - Bernard podniósł głos. - Ty nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić takiego bólu.
- A ty jesteś?
- Nawet nie próbuję. Ale szanuję go.
- Ja umiem być tylko przerażony - rzucił Rocky. - I jeśli mnie kiedyś zapytają, poprę eutanazję.
- Poza tym… - Bernard ciągnął dalej już zupełnie spokojnie. - Gdyby zginął w wypadku samochodowym, wszystkie te melodie, które miał w sobie, zginęły wraz z nim, a tak ma jeszcze szansę je nagrać.
- I myślisz, że po śmierci ma to jakieś znaczenie? - zapytał Rocky.
Britta grzała dłonie o kubek z kawą gryząc dolną wargę. Pochłonęły ją jej własne myśli. Dlaczego tam była? Jaki to miało sens? Co powinna myśleć? Co znaczył dla niej ten człowiek, który na ich oczach konał?
- Po śmierci może nie - tłumaczył Bernard - ale gdyby chociaż na moment odzyskał świadomość leżąc na szosie, przeraziłoby go to, że nie zdążył. Tak chociaż umrze spokojny. To chyba jest ważne.
Rocky milczał.
Britta odstawiła kubek i zapaliła papierosa. Ręce jej drżały.
Czasami ataki bólu były nie do zniesienia.
Zwinął się na fotelu przyciskając ręce do brzucha. Zacisnął oczy. Zwarł szczęki, ale nie było metody, by od tego uciec, by zapomnieć. Zaczęło mu się wydawać, że już się nie wywinie. To koniec, jego koniec, zaraz skona z bólu. Niech to tylko stanie się jak najszybciej. Trudno, płyta przepadła. Nie zdążył. Trudno. Tylko niech już nie boli. Niech nie boli! Tylko to się liczyło.
Lena zatrzymała się w progu. Wstrzymała oddech. Zabrakło jej odwagi, żeby do niego podbiec. To koniec. Ona też o tym pomyślała.
Na szczęście była jeszcze Britta, zimna, twarda kobieta. Uklękła przy mim i wzięła go za rękę. Ścisnął jej dłoń tak mocno, że zadał jej ból. Odpowiedziała mu równie silnym uściskiem.
- Trzymaj się - powiedziała cicho, ale stanowczo, pewnie, wierzyła w to co mówi i chciała, żeby on też uwierzył. - To minie, musisz tylko wytrzymać.
Nie odpowiedział, nie drgnął skulony w sobie, cały napięty.
Reszta zespołu stała w bezruchu wpatrzona w nich szeroko rozwartymi oczami, wszyscy tak samo przerażeni. On nie wytrzyma. Tego wytrzymać nie było można - tak myśleli.
- Jesteś silny. Poradzisz sobie - powiedziała Britta. Tylko ona jedna potrafiła znaleźć się w tej sytuacji. Nawet Lena stała jak skamieniała, ciągle nie będąc w stanie się przemóc.
Britta nagle przestała być złą, oziębłą kobietą, była tylko silna, była twarda. Chciała żeby i on znalazł w sobie siłę, żeby uwierzył w życie, w zwycięstwo i w nią, w to, że jest przy nim, niezależnie od tego co było i co miało być. Tego dnia jest i wieży w niego. Chciała i mogła go zatrzymać. To jeszcze nie była pora, by ruszył w ostatnią drogę.
Nagle uścisk Ivara zelżał, jego ręka sflaczała w dłoni Britty. Odchylił się w tył składając głowę na oparciu fotela. Zaczął łapać ustami powietrze, szybko, rozpaczliwie, jak ryba wyjęta z wody. Ogromne krople potu wystąpiły mu na czole i skroniach. Britta ukryła jego dłoń w swoich dłoniach. Nie powiedziała niczego, patrzyła na niego tylko, patrzyła uważnie.
Już po wszystkim? Udało się? Nie była pewna. Powoli uniósł głowę. Spojrzał na nią jakby się pytał: „To ty? Byłaś tu? Zatrzymałaś mnie? Zostaniesz?” Był zmęczony, wargi mu drżały, ale z jego twarzy zniknął już grymas bólu.
- W porządku? - spytała ostrym, rzeczowym tonem.
- W porządku - odpowiedział słabo.
Britta podniosła się z klęczek, na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Nastraszyłeś mnie - rzuciła lekko mierzwiąc dłonią zaczątek jego złotej czupryny, a potem klasnęła w dłonie i głośno oznajmiła. - Co tak stoicie?! Wracamy do pracy!
Nagrania ukończyli zgodnie z planem w połowie trzeciego miesiąca od wyjścia Ivara ze szpitala. Usiedli więc razem by przedyskutować, jak płyta ma wyglądać. Było wiele możliwości. Musieli zadecydować, które utwory na nią trafią, a które zostaną odłożone do szuflady, na później, jeśli jakieś później miało być.
Zawsze tak robili. Teraz też mieli cztery piosenki z poprzednich lat, nagrane, ale nigdy nie opublikowane.
Na tej ostatniej sesji nagrali dwadzieścia trzy nowe, z czego piętnaście śpiewanych przez Ivara. Mogliby wydać album dwu płytowy, albo też część piosenek przetrzymać na później. Ale które?
Ważną sprawą była też ich kolejność na płycie. Dyskutowali podniesionymi głosami, byli podnieceni. Ivar żywo gestykulował przedstawiając swój pogląd na sprawę. Wszystko odbywało się tak, jak wiele razy przedtem.
W końcu zdecydowali się na pojedynczy krążek, to było leprze posunięcie strategiczne. Tak uważał Ivar myślący też o tym, co będzie się działo z zespołem po jego śmierci. Jeśli płyty będą dwie, dłużej będą napływały pieniądze z ich sprzedaży i dłużej ludzie będą o nich pamiętać.
Leif patrzył na niego z podziwem pomieszanym z przerażeniem. Jak można było tak rzeczowo myśleć, tak spokojnie podchodzić do sprawy własnej śmierci?
Ivar był rzeczywiście spokojny i zadowolony z siebie. Zdążył. Udało mu się.
Kolejną sprawą był tytuł płyty.
- „Jeszcze” - zaproponował Ivar. - Na znak, że jeszcze gramy mimo wszystko. - Pomysł przeszedł.
Można też było pomyśleć o okładce, choć ostateczna decyzja i tak miała należeć do speców z EMI.
- Na pewno nie będzie na niej naszego zdjęcia - rzucił Ivar lekko.
- Na pewno nie. - Britta uśmiechnęła się też całkiem swobodnie. Powoli i ona uczyła się żartować ze śmierci. - Ale… - zastanowiła się. – Można by na okładce umieścić zdjęcie dwóch dłoni połączonych w przyjacielskim uścisku…
- Oczywiście jedna musiałaby być twoja - zauważy złośliwie Rolf. To była jakaś straszliwa paranoja, rozmawiali tak, jakby nie mówili o ostatniej płycie, jakby mieli przed sobą jeszcze całe lata, a nie tylko ten ostatni wspólny wieczór, a potem spotkanie na pogrzebie.
- Nie. Bez przesady - rzuciła Britta. - Może być twoja.
- Dobra. - Uciszył ich Leif. - Pomysł jest niezły. A jakie proponujesz tło?
- Niebieskie - odpowiedziała bez zastanowienia.
- Czemu niebieskie? - spytał Kjell jak ostatni idiota i w chwilę później syknął kopnięty przez Bernarda pod stołem. Odpowiedzi udzielił Ivar, szybko, bez zająknięcia, bez cienia niepewności, czy lęku w głosie:
- Bo to kolor nadziei. - Przesłał Britcie uśmiech przez stół, ale to nie pomogło. Atmosfera nagle zgęstniała, euforia minęła. Wszystko wydało się bezsensowne. Przecież nie było nadziei. On miał umrzeć.
Britta nie spała i tej nocy, kiedy już mogła. Coś nie dawało jej zmrużyć oka. Długo przewracała się z boku na bok, aż w końcu zwlokła się z łóżka gdzieś koło piątej. Przez moment myślała, żeby pójść do kuchni i napić się kawy, ale zrezygnowała z tego. Do głowy przyszło jej coś innego. Pójdzie nad morze. Nagle sobie o nim przypomniała.
Studio Ivara stało prawie nad samym brzegiem. Tuż za nim wznosiła się niewielka wydma porośnięta wysoką, ostrą trawą, a potem była już tylko wąska plaża, no i morze. Kiedyś, gdy nagrywali, w wolnych chwilach chodziła opalać się na wydmę, choć nie dawało to nigdy specjalnych efektów. Czasem też wędrowała brzegiem morza, próbowała się kąpać. To było szaleństwo i zawsze kończyło się tak samo. Zanurzała się może do pasa, ale i to raczej nie. Uderzona przez pierwszą falę wypadała na brzeg z piskiem. Wody Morza Północnego właściwie nigdy nie były ciepłe.
W czasie tych trzech miesięcy, gdy siedzieli skoszarowani w studiu i nie myśleli o niczym innym poza pracą, właściwie zapomniała o morzu. O tym, że w ogóle tam było.
Postanowiła się z nim pożegnać. Tak - pożegnać. Jeśli Ivar umrze, ona już tam nie wróci. To pewne. Może tylko raz, pomóc Lenie przygotować rzeczy do sprzedania, albo i to nie. Przecież to nie była jej sprawa. Nic ją nie obchodziło, co Lena zrobi z całym sprzętem. A jeśli chodzi o pomoc, to Bernard się tym zajmie.
Wyszła na dwór. Powoli dniało i niebo przybrało zimną, błękitną barwę. Dotknęła ceglanej, nie otynkowanej ściany i poszła sunąc po niej dłonią, pieszcząc ją tak, jakby żegnała się ze zwierzęciem, a nie z domem. Szła jak ktoś półprzytomny, niecałkiem rozumiejący co się wokół niego dzieje - to prawda, nie całkiem rozumiała.
Kim była? Czego chciała? Co tam robiła? Kim był dla niej Ivar? Co z nim miało się stać? Nie wiedziała, ale odrzuciła te myśli, wypełniła ją pustka, tylko pustka. Dotykała brzydkich, topornych krat, przełożyła przez nie rękę i dotykała szorstkiej framugi, z której obłaziła biała farba. To był stary dom. Przeciągnęła dłonią po tejże framudze nie dbając o to, że mogłaby wejść jej w palec drzazga. To nie było ważne. Ważne było to, że ona już tam nie wróci.
Wyszła zza domu i już chciała skierować swe kroki na wydmę, gdy spostrzegła, że ktoś stał na jej szczycie. To był wysoki, potwornie chudy, zgarbiony mężczyzna. Poznała go od razu, jak mogła nie poznać. Jej serce zadrżało. Do oczu nabiegły łzy, ale powstrzymała je. Jak tam dotarł? Sam, tak daleko? Dlaczego? Dlaczego - to akurat wiedziała.
Podeszła do niego, podeszła bardzo powoli, jak podchodzi się do dzikiego zwierzęcia, by go nie spłoszyć. Stanęła obok niego, nie zareagował na to, trwał nadal w bezruchu wpatrując się w miejsce, gdzie niebo i może łączyły się z sobą. Stalowoszary bezmiar wód szumiał, fale były wysokie, wyrastały w górę jak ludzie dążący ku sławie i załamywały się nagle spienione z głuchym pomrukiem. Ta piana to była ich złość. Ten pomruk - ich żal. Zapadały się, a po nich przychodziły nowe. Każda była inna, ale i każda była taka sama, każda była przecież falą i każda musiała w końcu runąć. Tak samo było z ludźmi.
On stał bez ruchu tonąc w błękitnym świetle świty, podobny bardziej do rzeźby niż do żywego człowieka, nierealny, jak wzięty ze snu.
- Ivar. - Chciała wypowiedzieć jego imię szeptem, ale nie udało jej się. Jej głos zabrzmiał ostro, rozdarł jej gardło.
Dopiero wtedy na nią spojrzał. Jego ogromne oczy były zupełnie spokojne.
- Co tu robisz? - spytała, choć to brzmiało zupełnie bez sensu.
Zarzucił jej rękę na ramiona udając, że musi się o nią oprzeć, że zabrakło mu sił, ale tak naprawdę chciał ją po prostu poczuć przy sobie.
- Przyszedłem pożegnać się z morzem - odparł już na nią nie patrząc.
- Ja też - powiedziała nadal tym ostrym, nieprzyjemnym dla jej własnych uszu głosem. - Ja pomyślałam… - Urwała nagle niecałkiem pewna, czy może mu to powiedzieć. - Ivar, bo ja już tu nie wrócę, kiedy umrzesz.
Przycisnął ją mocniej do siebie. Nie powiedział niczego.
Tymczasem niebo na horyzoncie zaróżowiło się. Słońce właśnie zaczynało wschodzić.
- Ivar. - Znowu na nią spojrzał. Linie na jego bladej twarzy w tym oświetleniu przybrały złotą barwę i Britcie wydawało się, że znowu można było mieć nadzieję na lepsze jutro. Człowiek o złotej twarzy nie był już smutny, tak jak tamten o srebrnej, tamten stojący w błękitnym świetle. Życie miało pokonać śmierć. Tak się mogło wydawać.
- Ivar, czy ty wiesz… - zaczęła, ale nagle zabrakło jej odwagi. On patrzył na nią uważnie, badawczo, ale nie natarczywie. - Gdyby nie to, że umierasz, nie byłoby mnie tutaj. - Czemu to powiedziała? Czy dlatego, że chciała być uczciwa? Ona i uczciwa? Jakieś brednie.
- Wiem - odparł zupełnie spokojny. - Chciałaś mieć urlop.
- Myślałam też o tym, żeby odejść - dodała.
- Spodziewałem się - powiedział.
- Ivar, ale ja… - znowu brakowało słów. - Może to podłe…
- Nie szkodzi. - Nie patrzył na nią, tylko na ogromną pomarańczowozłotą kulę wytaczającą się spośród fal. Jeszcze można było na nią patrzeć nie mrużąc oczu. Jeszcze było można. - Najważniejsze jest to, że tu byłaś, że zdążyliśmy nagrać płytę…
- Ivar - przerwała mu, ale przez chwilę potem milczała. - Czasami zachowywałam się okropnie, czasami… Nawet zawsze widziałam świat inaczej niż ty, ale… - plątała się. - Chciałabym podziękować ci za moje życie… - Zacięła się, łzy po raz drugi tego ranka nabiegły jej do oczu, ale i znowu je powstrzymała. - Ivar, dałeś mi cudowne życie.
Przycisnął ją do siebie, mocno, bardzo mocno. Nie potrafił jej odpowiedzieć. Objęła go. Oparła głowę o jego ramię.
- Jesteś najlepsza - wyszeptał jakby trochę bez sensu. Ona westchnęła. Jej serce zadrżało.
- Pomyślałam właśnie - zaczęła szeptać, już jej się to udawało, chociaż gardło ściskał powstrzymywany wybuch płaczu. - Skoro dożyłeś do dziś i stoisz tu, na tej wydmie, dlaczego nie mógłbyś pożyć jeszcze trochę. Nagralibyśmy jeszcze jedną płytę i jeszcze jedną… Właściwie czemu nie? Ivar, moglibyśmy to zrobić.
- Już nie - odpowiedział również szeptem. - To koniec Britto. Nagrałem swoją ostatnią płytę, a teraz umrę - powiedział zupełnie spokojnie pogodzony z tym faktem. - Tak po prostu musi być i tak będzie. Ja tu już nie wrócę.
- Ivar! - Zaprotestowała gwałtownie prostując się. - Nie mów tak! Tak nie może być! Ja nie chcę!
Spojrzał na nią.
- Uspokój się. Tak jest i inaczej nie będzie - powiedział cicho.
- Ale tak nie może wyglądać koniec - zaprotestowała.
- A jak? - zdziwił się.
- Musi być wielki show - rzuciła.
Słońce wspięło się już wysoko ponad wodę, a jego światło zaczynało ranić oczy.
- To był wielki show - odpowiedział Ivar lekko, a potem wyciągnął do niej rękę do góry dłonią, na znak, by przybiła z nim piątkę. Uderzyła w jego dłoń ze śmiechem, a potem nadstawiła swoją.
- Byliśmy najlepsi - rzuciła.
- Byliśmy. - Ivar odsłonił w uśmiechu krzywe zęby, a potem wyrzucił w górę rękę, tak jakby pozdrawiał falujący tłum, a nie morze.
- Dobranoc! - krzyknął na całe gardło.
- Ivar, to świt, nie wieczór - przypomniała mu.
- Nie szkodzi - odpowiedział. - Ale koncerty kończy się nocą, wyobraź sobie, że to noc.
Wyobraziła sobie i podziękowali morzu za owację na ich cześć, ukłonili się do ziemi, choć dla Ivara był to nie lada wyczyn. Słońce świeciło już jasno. Nastał dzień.
- Czas na nas - oznajmił Ivar i razem zeszli z wydmy.
- A ja i tak wiem, że nie umrzesz - wyszeptała mu Britta do ucha wspinając się na palce. - Przecież ja wiem, że ty się rozmyślisz. Znam cię.
Odpowiedział jej śmiechem.
Była w Halmstadzie przelotem. Nie miała wiele czasu. Musiała promować płytę, udzielać wywiadów, wszystko wyjaśniać, dopilnować wypuszczania singli i pomyśleć o teledyskach. Teraz to było na jej głowie. Do Ivara musiała jednak wpaść. Kto wie, może to miało być ich ostatnie spotkanie. Stojąc pod drzwiami mieszkania, które zajmował z Leną przerzucała z ręki do ręki ich ostatni krążek. „Jeszcze” rzeczywiście było niebieskie, a na okładce widniały dwie, złączone w przyjacielskim uścisku dłonie. Niecierpliwiła się zdenerwowana i podniecona, niepewna co zobaczy za drzwiami. Otworzyła jej Lena, pobladła kobieta o zapadniętych oczach i czerwonym nosie, a parę ładnych lat postarzała.
- Jest Ivar? - spytała bez sensu ciągle żonglując płytą.
- Wejdź - powiedziała Lena jakby bez związku.
Ivar już nie wstawał z łóżka na nowo przemieniony w obciągnięty skórą szkielet o wciąż żywych, lecz już półprzytomnych oczach. Śmierć miała nadejść lada dzień. Wraz z Brittą próg przekroczyło życie i witalność, do zastałego świata wdarł się ruch. Britta usiadła obok niego.
- Hej! - rzuciła.
- Hej - odpowiedział słabo, prawie bezdźwięcznie.
- Przyniosłam ci naszą płytę - rzuciła mu krążek. Obrócił go w trzęsących się dłoniach bez specjalnego zainteresowania.
- Dzięki.
- Pewnie wiesz, że mamy już pierwszy przebój? - próbowała nawiązać z nim rozmowę.
- Nie - odpowiedział.
- Nie śledzisz listy? - zdziwiła się.
- Nie.
- Mamy kręcić teledysk - oświadczyła ciągle szukając czegoś, co by go zainteresowało. - Są różne pomysły, albo zrobimy coś z aktorami, albo wykorzystamy stare zdjęcia, takie, które nie poszły. Co o tym myślisz?
- Nic.
- Jak to nic?
- Nic – powtórzył. - Ja już swoją pracę skończyłem, ja umieram…
- Ivar, nie możesz tak mówić! - Prawie krzyknęła. - Nie możesz się poddawać!
- Czy się poddam, czy nie, to bez znaczenia - powiedział cicho, z trudem. - Na raka się umiera i nie ma innej możliwości - tak myślał. Jak miał myśleć inaczej, przecież jego ojciec umarł na raka.
Lena odwróciła się i wyszła z pokoju, nie mogła powstrzymać łez.
Brittę nagle olśniło.
- Nie piszesz już piosnek?
- Nie.
- Wiesz - rzuciła, myślała szybko - ostatnio przyszła mi do głowy nowa melodia - podniosła się i zaczęła szukać gitary. Znalazła. Wzięła instrument i usiadła na krawędzi łóżka. - Myślę, że można zrobić z niej coś dobrego, ale w jednym miejscu coś mi nie pasuje… - zaczęła grać. Improwizowanie szło jej całkiem nieźle. Przecież naprawdę nie było żadnej melodii, wymyśliła ją na poczekaniu. Nagle coś w niej powiedziało, że nie może pozwolić mu tak po prostu odejść, poddać się.
- Co ty robisz - rzucił dźwigając się na łokciu. - Zagraj C7 - zaproponował i w chwilę później wyjął jej z rąk gitarę. - Popatrz, tak to zagraj - powiedział pokazując.
Jego kościste ręce przestały drżeć pewnie chwytając akordy. Grając znowu się ożywił. Tak, Britta poznała właśnie tajemnicę jego serca. Jemu medycyna pomóc nie mogła, choćby dlatego, że wbił sobie do głowy, że na raka się umiera. Kiedy umarł jego ojciec, był młody, właściwie był jeszcze dzieckiem. Rak i śmierć ułożyły się w jego głowie w prostą równość. Może się buntował, może się nie godził, był przerażony, szukał ratunku, nie chciał umierać i może nawet na krótko uwierzył w życie, tyle tylko, że coś w jego podświadomości mówiło - ratunku i tak nie ma. Medycyna nie mogła go uratować, ale muzyka mogła, muzyka będąca najważniejszą rzeczą w jego życiu, muzyka, która już raz dokonała cudu z zakompleksionego nastolatka zmieniając go w gwiazdora.
Lena też już o tym wiedziała. Zrozumiała, trudno było nie zrozumieć. Przecież zawsze tak było. Może i ją kochał, ale ona nigdy mu nie wystarczała. Nigdy nie potrafiła go pocieszyć, ani wesprzeć. Mogła go tulić, mogła całować, mogła o wielu rzeczach przekonywać, ale to zawsze było za mało nie dlatego, że była nie tą kobietą, była tą, była jedyną, ale kobieta, dom, bycie razem, takie proste sprawy, dla niego niewiele znaczyły, nie mogły być wystarczającym powodem do życia. Muzyka mogła, a obecność Britty była zapewnieniem, że ta muzyka zaistnieje, że jeśli Ivar coś skomponuje, będzie kto miał to zaśpiewać. Britta była mu potrzebna do życia, Britta i nikt inny. Niestety.
Lena stała w progu obserwując ich. Ivar strofował Brittę. Poprawiał jej melodię, wydzierał z rąk gitarę, demonstrował o czym mówi, choć przez wiele poprzednich dni nie był nawet w stanie usiąść.
- Britto - Lena wyszeptała w przedpokoju łapiąc ją za rękę. Jej czerwone od płaczu oczy patrzyła błagalnie. - Britto - powtórzyła jeszcze ciszej, żeby on ich nie usłyszał. - Ty go możesz uratować.
Tak, mogła, wiedziała o tym, ale znowu była wyniosłą, oziębłą kobietą myślącą o swoim domu, o dziecku, urlopie, o mężu, który na nią czekał i o barwnym życiu stolicy.
- Proszę cię - wyszeptała Lena. - Przyjdź jutro… On się lepiej czuje, kiedy tu jesteś, kiedy gracie…
Britta chciała już rzucić: „nie”. To przecież nie było możliwe. Mieszkała w Sztokholmie, ponad pięćset kilometrów od Halmstadu. On tu był, ale tam był jej dom, mąż, córka. Właściwie mogłaby na jakiś czas zatrzymać się w Halstadzie. Ale dlaczego miałaby to zrobić? Dlaczego miałaby poświęcić mu swój czas? Ze względu na przeszłość? Ze względy na przyjaźń, to słowo, którego znaczenie już dawno zapomniała? Ze względu na zobowiązania? Dlatego, że on umierał, a że umierał należała mu się ostania posługa?
To było podłe.
Tak jak zawsze znowu miała wątpliwości.
Czy miała to zrobić dla Leny? Co ją obchodziła Lena? Lena była smutną, przerażoną kobietą. Lena go kochała. Lena była człowiekiem, a ludzie… To były brednie.
Czy miała to zrobić dla siebie? Tylko na co jej był Ivar? Dzięki Ivarowi miała wspaniałe życie.
Poprawka - mała wspaniałą przeszłość, teraźniejszość z Ivarem wspaniała już nie była.
Jego oczy… Jego uśmiech… Jej żal na wydmie, gdy poszła pożegnać się z morzem… Nie było po co szukać logiki w jej postępowaniu. Nie dało się jej tam znaleźć. Czasem ludzie po prostu coś robią, robią wiedząc, że nie mogą zrobić niczego innego. Tak było właśnie wtedy z Brittą.
- Przyjdę - odpowiedziała.
Zaczęła działać od razu. Najpierw przedłużyła sobie rezerwację w hotelu, potem wykonała dwa ważne telefony. Pierwszy był do domu do Olava.
- Posłuchaj - rzuciła pewnie w słuchawkę - muszę zostać tutaj na pewien czas. Chodzi o sprawy związane z zespołem.
- Kiedy wrócisz? - spytał Olav niezbyt uszczęśliwiony tym co usłyszał.
- Nie wiem – odpowiedziała. - To zależy od tego co się wydarzy…
- O co tak właściwie chodzi?
- Będziemy znowu nagrywać – oznajmiła. - Musimy zrobić jak najwięcej póki Ivar żyje…
- To chyba nie powinienem życzyć ci szybkiego powrotu…
- Nie powinieneś - rzuciła ze śmiechem. - Dasz mi Herbie?
- Tak.
- Halo. - W słuchawce rozbrzmiał dziecinny głos jej małej córeczki. - Kiedy wrócisz mamo?
- Postaram się jak najszybciej - powiedziała cicho. - Bądź grzeczna. Dbaj o tatusia…
- Będę.
- I pamiętaj, że mamusia cię kocha.
- Ja też cię kocham - odpowiedziała dziewczynka.
Daleko od Halmstadu było serce Britty, ale ten jeden raz mąż i córka musieli poczekać, ten jeden raz Ivar był pierwszy. Britta wypowiedziała wojnę naturze i jego podświadomości.
Kolejny telefon wykonała do Bernarda.
- Potrzebuję melodii - rzuciła gwałtownie.
- Jakiej melodii? - Nie zrozumiał.
- Skomponowałeś coś?
- Tak, ale…
- No to słuchaj - powiedziała szybko. - Czy moglibyśmy się spotkać? Czy mógłbyś zrzec się praw autorskich dla mnie i…
- Britto, coś ty wymyśliła?
- Słuchaj - rzuciła rozgorączkowana nie wiedząc jak mu to wytłumaczyć. - Byłam u Ivara. Powiedziałam mu, że napisałam parę nowych melodii i… Wiesz, on ożywa, kiedy ma co robić, a sam już nie pisze. On uważa, że swoje zrobił i teraz może spokojnie umrzeć. Chcę go zatrzymać, a to, że napisałam te melodie, to nie prawda. - Urwała wsłuchując się w ciszę.
Bernard milczał.
- Czy ty uważasz…? - wyjąkał w końcu.
- Tak.
- Dobrze - zgodził się, choć przyszło mu to z trudem. - Odstąpię ci parę melodii. - Tak też się stało.
Wszystkie następne dni wyglądały tak samo. Rano chodziła do Ivara, żeby pracować nad nowymi piosenkami, wieczory spędzała u Bernarda szukając melodii na następny dzień. Metoda rzeczywiście okazała się skuteczna. Ivara znowu wstał z łóżka, ożywił się. Lena zaczęła się uśmiechać. Prace posuwały się szybko do przodu i okazało się, że znowu jest co nagrywać. Britta przeprosiła męża i córkę, wpadła do nich na chwilę, a potem znowu weszli do studia, wrócili nad morze, wrócili wszyscy i pracowali. Każdy nowy dzień, który witali przy konsoli często zapominając o tym, żeby się położyć, był ich zwycięstwem nad śmiercią. Nie mieli już określonego terminu. Tamte trzy miesiące minęły i każdy dzień był cudem. O dziwo Ivar czuł się coraz lepiej. Już nie mógł się poddać, uznać - czas minął, można umierać. Już wiedział, że kiedy by nie umarł, byłoby to za wcześnie, bo muzyka zawsze, aż do ostatniej godziny będzie rodziła się w jego głowie. Już wiedział, że musi walczyć, że każda następna ocalona piosenka to wielkie zwycięstwo, ale przecież ocalić można by jeszcze jedną więcej. Ivar wiedział, już wiedział, że musi żyć, dożyć do następnego dnia, zbierał się więc w sobie i… Zmiany nie następowały od razu, ale następowały, powoli z dnia na dzień. Był coraz silniejszy i zaczynał zapominać o bólu.
- Dziękuję ci - wyszeptała Lena do Britty o świcie w prowizorycznej kuchni ich nadmorskiego studia.
- Nie ma za co - odpowiedziała tamta takim tonem, jakby chodziło o jakąś błahostkę, o której już zapomniała. Nie patrzyła na Lenę.
- Przecież ocaliłaś mu życie…
Britta milczała.
- Proszę cię - wyszeptała Lena. - Nie zostawiaj go. - Kiedyś była o Brittę zazdrosna, ale wtedy była gotowa, nawet zrzec się dla niej ukochanego mężczyzny, tylko po to, żeby ocalić jego życie, bo Britta jego życie mogła ocalić, a ona nie.
- Co też ci przyszło do głowy? - rzuciła Britta szorstko.
- Wszyscy mówią, że myślałaś o karierze solowej - wyjąkała.
- I jeśli będę chciała, to ją zrobię. - Była zimna i nieugięta. - Nie chcę żadnych zobowiązań – rzuciła. - Jestem tu, bo chcę tego. Nie chcę, żeby ktokolwiek powoływał się na przyjaźń i dane obietnicę. To pierdoły! Jeśli przestanie mi się podobać to, co robimy, lub to, jak to robimy, odejdę i nic mnie zatrzyma - powiedziała dobitnie, choć była już pewna, że zostanie. Dlaczego? Po co pytać? Ona nie wiedziała.
Nikt chyba nie wie, co powoduje, że ludzie zostają. Oni zostają i już, lub też nie zostają, niezależnie od wszystkich pompatycznych słów.
Ponad półtora roku od dnia, gdy Ivar wyszedł ze szpitala, byli gośćmy MTV.
- Może byście mi to wszystko wytłumaczyli - zaczęła prowadząca z nimi wywiad niezbyt urodziwa i dziwacznie uczesana kobieta. - Ivar, słyszałam, że chorowałeś na raka. Czy to prawda? Trudno mi w to uwierzyć, kiedy na ciebie patrzę.
Rzeczywiście uwierzyć było trudno. Obciągnięty skórą szkielet należał do przeszłości. Człowiek o miękkiej, chłopięcej twarzy przypomniał sobie, co to znaczy nadwaga, ale bynajmniej nie zamierzał już z nią walczyć. Włosy też miał znowu długie i gęste, sięgały mu ramion. Uśmiechał się lekko, beztrosko ukazując światu swoje zęby, z których każdy wyrastał w inną stronę.
- To prawda – odpowiedział. - Chorowałem na raka.
- Ale wyszedłeś z tego?
- Właściwie trudno tak powiedzieć - oświadczył bawiąc się sygnetem z ogromnym, fioletowym kamieniem i przyglądając się swojej stopie w cowboyskim bucie ulokowanej na kolanie drugiej nogi. - Kiedy wychodziłem ze szpitala, lekarze dawali mi trzy miesiące życia, tym czasem minęło już dwadzieścia i sama widzisz, jak wyglądam - znowu się uśmiechnął.
- No tak. - Kobieta wolała już o to nie pytać. - Słyszałam, że planujecie trasę - zaczęła z innej beczki.
- Tak - rzuciła Britta.
- Ivar, czy to nie będzie dla ciebie zbyt męczące, biorąc pod uwagę to, co powiedziałeś.
- O nie! – odpowiedział. - Po tym co przeżyłem nagrywając te dwie ostatnie płyty, już nic nie będzie dla mnie męczące. To były straszne dni, ale minęły. - Machnął ręką, jakby chciał odgonić wspomnienia o bólu. - Mamy teraz dużo materiału, który nie był grany na żywo i pora ruszyć w trasę. Póki żyję, będę z tego korzystał.
To był już finał koncertu. Ivar zarzucił Britcie rękę na ramiona i razem podeszli do krawędzi sceny. Tłum wiwatował, a ogromne reflektory grzały ich w plecy. Ociekali potem. Czuli jego mdły, duszący zapach. Czuli siebie. Czuli serca łopoczące im w piersiach, gotowe wyskoczyć. Gestem ręki pozdrowili tłum. To było to, najwspanialsze uczucie jakie znali - tryumf.
Ivar podniósł głowę i spojrzał ponad tłumem nie mogąc jednak w mroku dostrzec końca sali. To był on, on zwycięzca, znowu mu się udało. Kiedy miał przy sobie Brittę, mógł zrobić wszystko - zawsze to wiedział.
Wziął głęboki oddech. Zaraz mieli wybiec za kulisy, tak jak robili to już setki razy i setki razy jeszcze mieli zrobić. On obejmie Lenę, Britta otworzy puszkę piwa. Taki będzie ten wieczór i taki będzie następny, a po nim kolejny. Taki będzie. Pokonali śmierć, pokonali i tylko oczy Leny nie wiedzieć czemu posmutniały.
29.08.1996 - Łacha