Kejti's Factory - Opowiadanie |
Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska
Na wiosnę gazety biły w oczy nagłówkami: „Wielki powrót gwiazdy lat 80-tych”, „Piosenka, która chwyta za serce”, „Na scenie płyną prawdziwe łzy”. Cały ten wysyp artykułów o niemłodej już i dawno zapomnianej piosenkarce spowodowała ,,Pieśń poranna'', ośmiominutowy utwór, który jak burza wdarł się na szczyty list przebojów.
Utwór śpiewany mocnym głosem brzmi jak hymn. Jego tekst porusza. Kiedy Efva wykonuje go, stojąc przed tysiącami fanów, z jej oczu płyną prawdziwe łzy, a głos czasem się łamie. Ludzie wpadają w euforię, niektórzy wraz z nią płaczą.
Spotykamy ją po koncercie, prosimy, żeby opowiedziała coś o tej piosence. Ona ociera oczy wierzchem dłoni i uśmiecha się lekko. „Napisał ją mój przyjaciel” – mówi, nie podając jego imienia, uznaje, że powinniśmy je znać i rzeczywiście znamy. „Ja tylko zmieniłam mu tytuł.” „Jak powstał ten utwór?” - pytamy. „To długa historia, wolałabym jej nie opowiadać, ludzie już ją słyszeli” – Efva broni się, jej wargi drżą. „W tym utworze jest tyle bólu” – dodaje już ciszej. – „Strasznie mnie to wszystko męczy, ale muszę go śpiewać. To mój obowiązek.” - Jej myśli uciekają daleko do spokojnego popołudnia.
To była niedziela, spokojna, leniwa i nudna niedziela. Gunnar przyrządzał obiad, a słodki zapach pomidorowego sosu rozchodził się po całym mieszkaniu. Efva uczyła córkę rozkładania sztućców. Mała Anika o ciemnych włoskach zadzierała głowę i ciągle o czymś mówiła. Jej starszy brat, Bengt, był zupełnie pochłonięty przez jedną ze swoich gier wideo i nie dostrzegał, co działo się wokół niego. Efva śmiała się cicho. Anika opowiadała niestworzone historie, które bardzo ją bawiły, ale których nigdy nie była w stanie zapamiętać. Pomarańczowe promienie słońca wpadały przez okno i tańczyły na jasnym obrusie. Anika po raz kolejny przekładała sztućce, wymieniając miejscami nóż z widelcem i twierdząc, że tak ładniej wyglądają.
Takie to właśnie było popołudnie, spokój zmącił jednak dzwonek telefonu, ostrym sygnałem raniąc jej serce i rozdzierając uszy. Mimo to nie spieszyła się z odbieraniem, musiała najpierw sama siebie przekonać, że to nie może być nic ważnego.
- Halo.
- Efva? - spytał schrypnięty, znajomy głos z odległej przeszłości. Nie wiedziała dlaczego, ale obleciał ją strach.
- Tak. To ja - odpowiedziała zimno.
- Efvo, proszę, potrzebuję cię - wyrzucił z siebie jej rozmówca w taki sposób, jakby bardzo się spieszył. - Efvo, ja umieram. Mam czas tylko do jutra. Chcę napisać ostatnią piosenkę. Chcę, żebyś ją zaśpiewała. Przyjedź do mnie...
- Czy ty myślisz, że dam się na to nabrać? – spytała. - Myślisz, że możesz sobie tak po prostu zadzwonić i że od razu do ciebie popędzę? Tamte czasy minęły. Nie wygłupiaj się.
- Efvo, to prawda. Ja umieram. Proszę, pomóż mi - powtórzył raz jeszcze.
- Daj spokój. - Odłożyła słuchawkę i przez chwilę wpatrywała się w ścianę. W jej umyśle ożyło jakieś niejasne wspomnienie. Nie. Potrząsnęła głową. Wróciła do jadalni, by zastać na stole nowoczesną rzeźbę ze sztućców wykonaną przez córkę.
- Jak ci się podoba, mamo? - spytała dziewczynka.
Uśmiechnęła się lekko. Coś jednak nie dawało jej spokoju, coś, czego nie umiała jeszcze określić, a co szalało w niej i sprawiało, że nie mogła już się śmiać. Kiedy rozbierała rzeźbę i tłumaczyła, że nie należy bawić się ostrymi przedmiotami, drżały jej ręce.
Został ze słuchawką, w której dźwięczał już tylko sygnał. Nie chciała z nim rozmawiać. Co teraz miał robić? Nie ruszy się z miejsca. Nie ma już siły. Rano jeszcze prowadził. Ale zostawił samochód na parkingu pod szpitalem. Teraz nie był już w stanie usiąść za kierownicą. Nie chciał nikogo wysłać na tamten świat. Telefon też już nie był dla niego, skończyły mu się drobne.
Sięgnął do przepastnej kieszeni płaszcza, żeby się upewnić. Tak, nie miał drobnych. Odwiesił słuchawkę i osunął się na ziemię. Na chwilę wcisnął głowę między kolana, kuląc się pod murem, na ulicy, w centrum miasta.
Sam podpisał na siebie wyrok. Dali mu wybór. To znaczy, lekarze uważali, że nie ma żadnego wyboru. Oni go tylko straszyli. To było takie głupie. Po prostu się skaleczył, nie pamiętał nawet jak. Chyba kiedy grzebał w garażu. A może przy naprawie zamka w furtce? To było tylko małe zadrapanie, ale zaczęło się paprać. Poszedł do lekarza i usłyszał, że to nowy szczep bakterii, Vibrio vulnificus, że albo straci rękę, albo umrze w ciągu dwudziestu czterech godzin. Powiedział „umrę” i uciekł ze szpitala. Co to byłoby za życie bez ręki? Co to byłoby za życie dla muzyka, dla kogoś, kto gra na gitarze? Postanowił napisać swój ostatni utwór. Wiedział, że musi być naprawdę wspaniały. Wiedział, że tylko Efva może coś takiego zaśpiewać.
Podniósł głowę i odrzucił w tył grzywę długich, jasnych włosów, gęsto już przyprószonych siwizną. Nie może tu tak po prostu cicho umierać, musi grać. Ktoś go usłyszy, może zapamięta. Tyle mógł zrobić. Sięgnął po gitarę. Była jedyną rzeczą, którą zabrał z samochodu. Już wtedy nie myślał jasno.
Przez chwilę wodził wzrokiem za przechodniami. Nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Pochylił się nad instrumentem i zaczął grać utwór będący jego testamentem, jego pożegnaniem ze światem. Efva też była gdzieś między jego akordami.
Widział ją taką, jaką była, kiedy po raz pierwszy się spotkali. To była noc, rockowy klub, którego nazwy nie pamiętał. Po prostu nagle przed nim wyrosła i wirowali. Była brzydka. Farbowane, jasne włosy spaliła sobie źle zrobioną trwałą. Jej twarz zawierała wiele ostrych linii, miała wysuniętą do przodu dolną szczękę, oczy wąskie i ciemne, nie zobaczył w nich wtedy niczego szczególnego. Zbyt mocny makijaż, niegustowne ubranie i ciężkie, wiszące, złote kolczyki, które nie dodawały jej uroku. Mimo to, od razu, kiedy dotknął jej dłoni, zrozumiał, że było w niej coś wyjątkowego, że była jedyna. „Chcę śpiewać” – mówiła. – „Szukam szczęścia, szukam szansy.” Kiedyś nadszedł dzień, że mógł jej powiedzieć: „Pomogę ci”. Potrzebował jej, a ona potrzebowała jego. Potrzebował jej mocnego głosu, a ona tworów jego umysłu.
Nagle zrodził się niepokój. Podniósł głowę i napotkał spojrzenia stojących wokół niego ludzi. Słuchali go, jednak słuchali. Czy ktoś go poznał? Kiedyś u jego stóp falowały tłumy. Teraz grał na ulicy. W sumie wiedział, że była to prowokacja z jego strony. Mógł wrócić do domu, umrzeć tam cicho i spokojnie, niedostrzeżony przez nikogo. Tak zapewniał sobie, że gazety jeszcze choć raz o nim napiszą. Kiedy Efva odeszła, stracił wszystko. Bez niej był nikim. To prawda, że jako kompozytor i autor tekstów zarabiał nawet całkiem nieźle, a jego nazwisko wypisane drobniutkimi literkami wciąż pojawiało się na płytach, ale mało kto je odczytywał i ludzie przestali zatrzymywać go na ulicy. Kiedyś był wielki. Czy ci, którzy go teraz słuchali, zdawali sobie z tego sprawę? Większość z nich była od niego młodsza, dorastali przy jego muzyce. Czy już zapomnieli?
A jakie to właściwie miało znaczenie? Teraz był ulicznym grajkiem i mógł w ten sposób zdobyć drobne do automatu. Przestał grać. Zdjął z szyi czarną apaszkę. Rozłożył ją koło siebie na chodniku. Znowu ujął w dłonie gitarę.
Ktoś rzucił monetę. Uniósł głowę i usiłował odnaleźć twarz tamtego człowieka, ale zobaczył już tylko jego plecy. Jednak poczuł się upokorzony. Chciał krzyknąć: „Nie jestem żebrakiem”. Przecież nie powinien nim być. Na jego koncie leżała spora suma pieniędzy. Potrzebował tylko drobnych do automatu.
Sięgnął po monetę i obrócił ją w palcach. Podniósł się z trudem. Wykręcił numer. Czekał chwilę, aż ktoś odbierze.
- Efva? - rzucił zdesperowany.
- Daj mi spokój!
- Efvo, proszę. Nie musisz śpiewać tej piosenki. Tylko tu przyjedź. Wtedy się przekonasz, że nie kłamię – powiedział. - Ja umieram. Efvo, ja nie dożyję do jutra...
- Jesteś śmieszny - przerwała mu i znowu zostawał tylko z sygnałem w słuchawce.
- Proszę - wyszeptał, jakby ktoś jeszcze mógł go usłyszeć.
Osunął się na ziemię, sięgnął po gitarę. Jego prawe ramię przeszył ból. Niedługo nie będzie już mógł grać.
Znowu widział Efvę. Minęło parę lat. Dał jej wszystko. Kiedy wychodziła na scenę, tłum wiwatował. Wyglądała zupełnie inaczej. Ostrzygła włosy, nauczyła się dobrze ubierać. Było w niej coś, co elektryzowało mężczyzn. Stała na scenie w czerwonym świetle. Zawieszała dłonie na szyi i wznosiła w górę głowę. Jej głos wzbijał się do nieba. Był tuż koło niej ze swoją gitarą i z partią tekstu, który dla siebie przewidział. Miała wielu mężczyzn, a i on miał własne życie. Czasem jednak, przez chwilę wiedzieli, że stanowią dla siebie cały świat.
Najczęściej jednak Efva była sama w swoim wielkim mieszkaniu. Siadała na parapecie okna w kształcie równoległoboku, podziwiała wschody i zachody słońca, patrzyła na gnające chmury, na rozgwieżdżone niebo. Piła kawę na parapecie. Wypalała jednego papierosa po drugim. Czekała aż coś się zmieni. Czasami czekała nawet na niego, ale on zawsze się spóźniał. Czasem udawało mu się ją pocieszyć. Czasem mógł ją objąć i przytulić, wtedy, gdy czuła się tak bardzo samotna. Dla niego to były najlepsze czasy, miał ją tuż obok siebie i razem z nią piął się na szczyt. Było o co walczyć, tym bardziej, że zawsze wygrywał i ustawiał ją coraz wyżej i wyżej na scenach w czerwonym świetle. Wtedy ją podziwiał. Była taka silna, taka twarda, jak z żelaza. Dumnie przyjmowała życiowe porażki, bez łez żegnała mężczyzn, którzy ją zawiedli, a potem najwyżej się do niego przytulała. Kiedy wychodziła na scenę, niezależnie od tego, co by się stało, była zawsze najlepsza. Wtedy był przekonany, że ona nigdy się nie zmieni, że jest doskonała, że wszyscy ludzie powinni tacy być. Cudownie się śmiała. Odrzucała w tył głowę i wybuchała śmiechem szaleńczym i perlistym.
Potem spotkała mężczyznę i już z nim została. Zawsze życzył jej szczęścia, ale kiedy była już szczęśliwa, dla niego zabrakło miejsca. Do studia wpadała tylko na chwilę, żeby nagrać swoje kawałki, potem znikała. Zawsze mąż i syn byli dla niej ważniejsi niż praca, niż sukces. Musiał robić wszystko sam, a potem słyszał jeszcze: „Spóźniłeś się”. Padały straszne słowa i trzaskały drzwi. Mówił jej, że na sukces trzeba zapracować, a ona mówiła, że nic ją to nie obchodzi, że nie ma czasu, bo dziecko jest ważniejsze. On wariował. Nie było już kobiety z okna, którą podziwiał, nie było już czerwonego światła, ani falującego tłumu, nie było koncertów, ani niczego, co by ich jeszcze łączyło. Już nie wiedział, kto pierwszy powiedział: „Mam dość”, ważne, że wszystko się zawaliło.
Efvo, dlaczego? - pytał w myślach, gdy kolejny przechodzień, bojąc się spojrzeć mu w twarz, wyciągnął z kieszeni parę monet i rzucił na bruk.
Metalowe krążki tańczyły przez chwilę na czarnej apaszce. Człowiek zniknął, nie unosząc w sercu melodii. Ten człowiek miał po prostu zakodowany w umyśle odruch - ulicznemu grajkowi trzeba dać pieniądze - ale ani odrobiny wrażliwości na muzykę.
- Do tego mnie doprowadziłaś - wyszeptał bezdźwięcznie, podnosząc się z trudem. Był coraz słabszy.
Właśnie pomyślał, że z jednej rzeczy mógł mieć satysfakcję. Tylko przy nim Efva śmiała się tak czysto, tak szaleńczo. Może potem częściej się uśmiechała, ale jej śmiech ucichł wraz z końcem czasów wyczekiwania w oknie.
- Efva? - rzucił w słuchawkę.
- Nie, przykro mi - oznajmił urzędowo brzmiący głos Gunnara.
- Czy mógłbyś poprosić Efvę?
- A kto mówi?
Wiedział, że to co robił, nie miało sensu.
- Jörg.
- Obawiam się, że ona nie chce z tobą rozmawiać.
- Proszę, to bardzo ważne. Ja umieram...
- Przykro mi. - Gunnar odłożył słuchawkę.
Dlaczego chciała się ukryć? Dlaczego nie chciała go wysłuchać? Przecież nigdy nie zrobił niczego złego. Spróbował raz jeszcze.
- Halo.
- To znowu ty? - Głos Gunnara brzmiał ostro. - Daj jej spokój.
- To bardzo ważne. - Próbował wszystko wytłumaczyć. – Posłuchaj, ja umieram. To nie są żarty, chciałbym... - I znowu tylko sygnał.
Po co się oszukiwać, Efva już dawno go skreśliła.
Wziął gitarę. Ręce mu drżały, palce nie trafiały na akordy, a prawe ramię przeszywał coraz silniejszy ból. Coraz trudniej było mu uderzać w struny. Zaczął cicho nucić tekst, który już od dłuższego czasu formował się w jego głowie. Jego spokojny, głęboki, schrypnięty głos zagęszczał powietrze. Mijający go ludzie musieli przedzierać się przez malowany przez niego obraz świata ze złego snu. Nie buntował się jednak przeciwko temu, o czym śpiewał. Był pogodzony z losem. Stało się tak, jak musiało się stać. I nawet jeżeli słowa były buntownicze, jego głos wypełniał je spokojem.
Ktoś rzucił banknot, jakaś dziewczynka obdarzyła go wystraszonym spojrzeniem, ale kiedy spróbował się do niej uśmiechnąć, uciekła.
Siwa kobieta z torbami ciężkimi od zakupów zatrzymała się i przez chwilę wpatrywała w jego, mimo tylu przeżytych lat, wciąż chłopięcą twarz. Może ona jedna go poznała? Może przypomniała sobie swoją młodość? Może jako nastolatka, gdzieś tam w tysięcznym tłumie skandowała jego imię? A może po prostu ulitowała się nad żebrakiem? Może tak bardzo chciała zapytać „dlaczego?”, ale nie starczyło jej odwagi?
Odwróciła się i odeszła zamyślona. Może jednak nie przypomniała sobie jego imienia, a może zabrakło jej wrażliwości zabitej przez codzienne obowiązki?
Zapadł zmierzch, niebo ciemniało powoli. Zapalono latarnie. Mijało go coraz mniej ludzi, a on grał zapamiętale, mimo bólu. Grał tak długo, jak długo panował nad ręką. W końcu nie był już w sanie uderzać w struny. Lewą ręką zgarnął rzucone mu pieniądze i schował do kieszeni. Tam też wcisną apaszkę.
Tyle była warta jego muzyka, tyle było warte całe jego życie. Wśród monet były dwie pasujące do automatu.
Kiedy się podniósł, zrobiło mu się słabo. Oparł się plecami o mór. Ustami złapał powietrze.
- Efva?
- Tak, to ja.
Nie mógł uwierzyć, że się odezwała.
- Czy teraz ze mną porozmawiasz? - spytał.
- Tak, chyba tak. Gdyby to był tylko wygłup, nie dzwoniłbyś tyle razy.
- Chciałbym, żebyś zaśpiewała moją ostatnią piosenkę. Nie dożyję do jutra. To taki rodzaj zakażenia. Przyjedź do mnie.
- Gdzie jesteś?
- W centrum, obok ronda. Wiesz, przy szpitalu.
- To ty przyjedź.
- Nie mam już siły i dla Aniki tak będzie lepiej. Zresztą, co powie twój mąż?
- Dobrze, znajdę cię - rzuciła bez zastanowienia.
- Tylko się pośpiesz.
Nie wiedział, co mogło się zmienić.
Stał chwilę wpatrując się w automat. Miał jeszcze jedną monetę, mógł zrobić z niej użytek. Wtedy sobie przypomniał. Jak mógł tak po prostu zapomnieć? Przecież Marianne nie wiedziała, co się z nim dzieje. Na pewno się denerwowała. Powoli, niepewnie wykręcił swój domowy numer. Jakim był paskudnym egoistą, liczyła się tylko ta jego piosenka, a miłość, wierność, kobieta, to wszystko mógł odrzucić. Nikt nie odebrał, usłyszał swój własny głos nagrany na automatycznej sekretarce.
- An, to ja – wyszeptał. - To dobrze, że cię nie ma. Nie mógłbym ci tego wszystkiego powiedzieć, co mogę nagrać. Lekarze powiedzieli, że umrę do jutra rana. To taki nowy szczep bakterii... Postanowiłem napisać ostatnią piosenkę. Efva ją zaśpiewa. Może jeszcze raz będę miał przebój, szkoda tylko, że się o tym nie dowiem. Gdybym wrócił do domu, oboje byśmy płakali. To nie miałoby sensu. Przepraszam cię, mówię teraz chyba straszne rzeczy, ale kocham cię. Zawsze cię kochałem, jesteś jedyna. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli spędzić razem jeszcze wiele lat, razem się zestarzeć. Za późno. Żegnaj. Kocham cię...
- Jörg, jesteś tam? Nie odkładaj słuchawki, poczekaj... - Płakała, ale on się nie odezwał. Przez chwilę potrzymał jeszcze słuchawkę, a potem ją odłożył.
Opadł na ziemię i zwiesił głowę. Zachował się jak gnojek, ale nie był z nią teraz w stanie rozmawiać. Ona zrozumie. Ona zawsze rozumiała, tyle znosiła, a kiedy potrzebował wsparcia, zawsze przy nim była. To ona była idealną kobietą - nie Efva ze swoimi humorami, nie Efva, która nie miała pojęcia, czym jest wierność, ani szacunek. To Marianne była wspaniała. Bardzo chciał jeszcze raz spojrzeć jej w oczy, chciał ją objąć i pocałować, albo po prostu z nią porozmawiać. Było za późno. Potrząsnął głową. Zawsze robił niemądre rzeczy, zawsze popełniał błędy, ale nigdy nie myślał, że aż tak bardzo zmarnuje czas, jaki mu zostanie.
Przez chwilę był gotowy się rozpłakać. Potem się opanował. Jest mężczyzną, zresztą to bez znaczenia. To marnowanie czasu - drugie wzięło górę. Bycie mężczyzną nic już nie znaczyło, kiedy konało się na ulicy jak żebrak czy narkoman. W zasadzie, czym różnił się od narkomana? On też uwierzył w coś, co stanowiło tylko ułudę, co go wyniszczyło.
Choć... To co czuł wobec Efvy też nie miało większego znaczenia. Jest głos był wspaniałym instrumentem, który potrafił wynosić jego kompozycje na szczyty list przebojów. Pod tym względem żadna kobieta nie mogła jej dorównać.
Lewą ręką zaczął przeszukiwać kieszenie, by znaleźć świstek papieru i długopis. Położył sobie kartkę na kolanie i zaczął pisać. To było trudne, tym bardziej, że w gęstniejącym mroku coraz mniej widział. Nie pomagało ciemne, mdłe światło niezbyt blisko siebie stojących latarni. Choć może to on przestawał widzieć? Powieki same mu się zamykały. Próbował z tym walczyć, spinając się w sobie i na siłę koncentrując. Pisząc nucił cicho. Jeszcze jakoś się trzymał, ale czuł, że ma coraz mniej sił i rośnie mu gorączka.
Od ziemi ciągnął chłód, chodnikowe płyty wraz z zapadnięciem nocy robiły się coraz zimniejsze. Zadrżał. Zaczynał mieć dreszcze. Dokładniej otulił się płaszczem, ale to niewiele pomogło. Opuścił głowę i wcisnął brodę w wysoki kołnierz. Tak było trochę cieplej. Zamknął oczy, teraz już mógł, jeżeli Efva przyjdzie, może da radę go dobudzić, jeśli nie przyjdzie... Sam już i tak niczego nie dokona.
Ogarnęła go ciemność, w uszach brzmiały nieliczne dźwięki kroków. Przy nim nie przystawał już nikt. Może nic ich nie obchodził? Może się go trochę bali? Zastanawiał się, czy pozna kroki Efvy. Na pewno. Pozna, jeśli ona przyjdzie, ale na to nie powinien liczyć. Może powiedziała „tak” tylko po to, żeby dał jej spokój? Na pewno tak właśnie było. Łatwiej by było, gdyby wiedział, tak minuty czekania stawały się długie, jak cała wieczność.
Efvo, Efvo dlaczego mi to robisz? Dlaczego jeszcze cię tu nie ma?
Nie myślał już o niczym, nie widział jej ani młodej, ani opływającej w czerwone światło, ani tej czekającej na parapecie. Nie był w stanie już o niczym myśleć, teraz czekał, teraz wstrząsały nim dreszcze, to była jedyna rzeczywistość. Tyle mu zostało.
Odłożyła słuchawkę i wybiegła na korytarz.
- Muszę iść - oznajmiła po prostu.
- Jednak cię przekonał? - spytał zimno Gunnar.
- Tak – odpowiedziała. - Przekonał mnie. Aniko, niedługo mamusia wróci. Bądź grzeczna - przykazała córce. – Ty, Bengt, też nie rozrabiaj. - Zarzuciła na ramiona czarny płaszcz i wybiegła na ulicę.
Biegła przez gęstniejący mrok zaułkami willowej dzielnicy, a płaszcz powiewał za nią, jak zwieszone czarne skrzydła. Coś sobie przypomniała. To znaczy, ciągle jeszcze nie potrafiła opisać słowami swojego wspomnienia, ale była w nim odrobina ciepła i wiedziała, że to ważne. Chociaż, kiedy patrzyła wstecz, nie widziała tam niczego dobrego. Jörg potrafił mieć do niej tylko pretensje, mówił, że się za mało wszystkim przejmuje, że za mało wkłada serca w pracę. Potem już tylko miotał wyzwiskami, może nie najmocniejszego kalibru, ale i tymi, wydawałoby się zwyczajnymi słowami, potrafił ją ranić. Do wszystkiego się wtrącał, mówił jak ma się ubierać i zachowywać, tak jakby ją wymyślał, jakby się nią bawił. Na początku się na to zgadzała, potem już nie mogła. On mówił jej jak ma komponować, kiedy już się do tego brała, więc brała się coraz rzadziej. Pisała sama dla siebie, z boku. W cieniu jego wizji, tworzyła swoje własne i marzyła tylko o tym, żeby kiedyś się od niego uwolnić. Nigdy nie była jednak do końca pewna, czego chce i kim jest. Kiedy urodziła pierwsze dziecko, wszystko stało się proste, żyła dla dziecka, dla swojego małego księcia, dla swojego promyczka w ciemności, czy to się Jörgowi podobało, czy nie. Coraz częściej krzyczeli. Potem się rozstali. Nie było już sławy, choć ona czasem jeszcze coś nagrywała. W sumie nie żałowała. Dopiero w spokojnym, rodzinnym życiu odnalazła szczęście i mogła zapomnieć o złych czasach. Tyle wiedziała o przeszłości, to były złe czasy, a wszystko co złe wiązało się właśnie z Jörgiem. Może dał jej sławę, ale odebrał pasje, chęć i sens działania. Zostając zabawką w jego ręku, straciła szansę na odkrycie swojego prawdziwego ja, na samookreślenie. Dlaczego więc do niego biegła? Niech go diabli, niech sobie umiera, na to właśnie zasłużył. Mimo tej myśli nie zawahała się. Coś ją do niego ciągnęło.
Zdyszana zatrzymała taksówkę. Zwinnie jak kotka wślizgnęła się na tylne siedzenie i zatopiła w kołnierzu płaszcza.
- Do centrum – rzuciła. - Niech pan jedzie szybko. To ważne. Śpieszę się.
- A czy mogę włączyć muzykę? - spytał kierowca, chyba chciał z nią porozmawiać.
- Tak - odpowiedziała szybko. Dla niej liczył się tylko pośpiech.
To było takie nierealne. Jörg umiera. Jörg nie dożyje do jutra. Nawet jeśli nie myślała o nim dobrze, to przecież Jörg istniał i wiele lat spędzili tuż koło siebie, łącząc się we wspólnej pracy, we wspólnym dążeniu. Nonsens. To tylko on dążył. I teraz pewnie też wcale nie umierał, tylko wymyślił ten głupi teks, żeby się z nią zobaczyć.
Nagle usłyszała swój własny głos. To nie był dobry utwór, aż dziwne, że ktoś tego ciągle jeszcze słuchał.
- To staroć – rzuciła, usiłując dojrzeć w lusterku twarz taksówkarza, ale widziała tylko swoje oko zbyt mocno obrysowane czarną kredką i wyskubaną, wąską, czarną brew. Zastanawiała się, czy ją rozpoznał.
- Wiem – odpowiadał. - Ale ja bardzo ich lubiłem. Szkoda, że się rozpadli. - Chyba jednak nie poznał.
- Niech pan to wyłączy. - Nie chciała słuchać ani tej muzyki, ani jego słów, to bolało. ,,Szkoda, że się rozpadli'' - co on sobie myślał? Była kobietą, potrzebowała tego, co miały zwyczajne kobiety. Ile lat można wychodzić na scenę i udawać kogoś, kim się nie jest? Aktorką jest łatwiej. Po spektaklu mogą zapomnieć o odgrywanej roli i być sobą, a ona wciąż musiała żyć, tworząc pozory tej paskudnej fikcji Jörga. Czuła, że mu wygarnie, kiedy go znajdzie, jeśli będzie żył oczywiście. Tak wiele jej zabrał, tyle w niej zniszczył. Te wszystkie ciemne lata, kiedy był przy niej - to straszne, że musiała je pamiętać.
- Dobrze, proszę pani - taksówkarz nie zaprotestował i znowu było cicho.
Jednak coś było oprócz złości, coś, co sprawiło, że chciało jej się płakać. Kobiety z klasą nie pozwalają jednak, by choćby pojedyncza łza zniszczyła ich makijaż na oczach innych i ona się tego nauczyła – stała się wyniosła i odległa. To już w niej zostało - umiejętność zachowywania pozorów. Tego Jörg ją nauczył. Wszystko w jej życiu wiązało się z nim, czy tego chciała, czy nie. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale swoją nostalgię łączyła ze wspomnieniem odrobiny ciepła. Miała wrażenie, jakby coś wymazała z pamięci, jakby jakąś część przeszłości specjalnie zniszczyła, choć teraz nie wiedziała już dlaczego, coś takiego mogłaby zrobić.
Przebiegła parę ulic, zanim wreszcie znalazła go skulonego pod murem, a poznała chyba tylko dzięki leżącej obok gitarze. Długie włosy zasłaniały mu twarz.
- Jörg – wyszeptała. Czyżby nie kłamał? Przykucnęła przy nim. Wyciągnęła do niego rękę.
- Możesz się zarazić - rzucił tak gwałtownie, że aż podskoczyła.
Potem nastała chwila milczenia. Przyglądała się jego twarzy o miękkich rysach, twarzy chłopca o zaciętych wargach. Najważniejsze jednak były oczy, ogromne i piękne, żarzące się pod gęstymi brwiami. Patrzył na nią, jak pies patrzy na swojego kata, na tego, który przetrącił mu kręgosłup.
- Nie masz pokaleczonych rąk? - spytał obcym głosem.
- Nie. - Potrząsnęła głową. Nie wiedziała, czemu nie odwróciła się jeszcze i nie odeszła. Może i coś faktycznie mu było, ale czy musiał robić z tego takie przedstawienie?
- Siadaj. - Pokazał jej miejsce obok siebie na bruku.
- Tak na ziemi? Co ty sobie myślisz? - Zareagowała jak pozbawiona uczuć, elegancka kobieta. Więc, taka była naprawdę.
- Skoro ja mogę tu siedzieć. - W jego głosie brzmiała skarga. - Ja się już nie podniosę. Chyba, że mi pomożesz. Tam jest ławka. – Wskazał, wyciągając przed siebie lewą rękę.
- Dobrze, chodź. - Wzięła go pod ramię.
Pół pełznąc, pół idąc na klęczkach dotarł do ławki. Kiedy się na nią podciągnął, jego serce waliło, a oddech stał się szybki, jakby dokonał niewyobrażalnego wysiłku.
- Co ci tak naprawdę jest? – spytała.
- To jakieś nowe bakterie – skrzywił się - Vibrio coś tam. Odkryto je niedawno na Florydzie...
- A ty byłeś na Florydzie?
- Nie! Cholera! Może w naszym morzu też są.
- I tak po prostu od tego umrzesz?
- One powodują zapalenie powięzi, prawie nieuleczalne. Szybko rozprzestrzeniają się po organizmie. Musieliby mi amputować rękę, bo tak...
- Jesteś aż tak głupi? Jak można...
Podał jej kartkę.
- Spróbuj to zagrać – poprosił. - Gdybyś przyjechała wcześniej, jeszcze mógłbym to zrobić sam.
Rozłożyła papier i wytężając wzrok, usiłowała odczytać tekst.
- Tego nie da się przeczytać – oznajmiała. - Nie mogłeś pisać wyraźniej?
- Nie – rzucił ostro. - Lewą ręką? Ja umieram - przypomniał jej. Potem się uspokoił. - Proszę, spróbuj to zagrać.
Poszła po gitarę. Zagrała parę akordów, zanuciła parę linijek tekstu.
- A może zamiast się tu wygłupiać, zabiorę cię do szpitala? Zgodzisz się na amputację...
- Teraz jest już pewnie za późno.
- Jak mogłeś zachować się tak nieodpowiedzialnie? – W jej głosie słychać było naganę.
- Nie mógłbym grać.
- Zawsze da się coś wymyślić?
- Wierzysz w to?
Wzruszyła ramionami.
- Poza tym, ty jesteś kompozytorem.
- Ale jak miałbym...
- Nie wiem. Ale tak... Nie mieści mi się to w głowie. Myślałam o tobie różne złe rzeczy, ale to zakrawa na szaleństwo. I jeszcze mam patrzeć jak umierasz, tylko dlatego że tak postanowiłeś?
- Graj.
- Może jednak ściągnę tu jakąś pomoc. – Wstała.
- A kiedy wrócisz, mnie już nie będzie. Zostawisz mnie tu?
- Ale...
- Jesteś aż taką egoistką?
- Ale...
- To idź! Po co w ogóle tu przychodziłaś, skoro nic cię nie obchodzę?
- Jesteś aż taki głupi? – W oczach stanęły jej łzy. Rzuciła się w bok, jakby chciała dokądś biec.
- O mnie i tak będą pisać gazety, kiedy mnie tu znajdą! - krzyknął za nią.
- W dolnym rogu, na ostatniej stronie! - Odwróciła się. - Zawsze tylko tyle cię obchodziło?!
- Może nie. Co ty możesz o tym wiedzieć. Może byś wiedziała, gdybyś potrafiła mnie wysłuchać.
- Ja chcę cię uratować!
- Ale już za późno. Taką podjąłem decyzję. Uratuj mój ostatni utwór.
- Dobrze, może spróbuję. - Wróciła i usiadła na ławce obok niego.
Byli sami z mdłym światłem latarni, zupełnie sami i tacy nierealni. Efva grała i śpiewała. On ją poprawiał. Wyżej. Niżej. Złap inny akord. Tak jak dawniej, gdy pracowali nad nowym utworem.
Nagle przestała grać.
- Dlaczego to jest takie smutne? - spytała.
- A jak myślisz?
- Czy ty nigdy nie byłeś szczęśliwy?
- Byłem. Trzy razy.
Nie odpowiedziała. Czekała, aż jej to wytłumaczy.
- Kiedy po raz pierwszy ktoś zauważył moją piosenkę i obsypał ją pochwałami, i kiedy stałem z Marianne przed ołtarzem. Wtedy byłem naprawdę szczęśliwy...
- Czemu teraz nie jesteś z nią?
Puścił mimo uszu to pytanie.
- ...i kiedy stałem obok ciebie w czerwonym świetle - ciągnął dalej. - Kładłem ci dłoń na ramieniu i kłanialiśmy się wrzącemu tłumowi, całemu światu. Wtedy byłem szczęśliwy.
- Tylko tyle? - Patrzyła na niego z politowaniem. - Ty zawsze żyłeś tylko dla takich chwil? Ja teraz jestem szczęśliwa. Mam rodzinę, dom, pieniądze. Wszystko jest poukładane i spokojne. Moja córka konstruuje rzeźby z widelców. Dlatego nie chciałam przyjść. Nagle się zjawiasz i burzysz moje szczęście, nagle znowu każesz mi śpiewać i myślisz, że mnie się to będzie podobało. Ty żyłeś dla chwil, a ja chciałam mieć coś takiego. Rozumiesz to?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie mogę zrozumieć. Nie zrozumiem. Lepiej już graj.
Parę razy uderzyła w struny, potem niecierpliwie podrzuciła głowę.
- Muszę zadzwonić do Gunnara. Na pewno się martwi. - Już chciała się podnieść, kiedy złapał ją za rękę.
- Dla niego masz całe życie. Teraz bądź ze mną – poprosił. A więc o to mu chodziło?
- Zawsze chciałeś, żebym była twoją własnością, co?! Zawsze tylko tego chciałeś! - syknęła.
- A nawet jeśli?! Czy nie mogę teraz tego mieć? Ja umieram. - To była jego broń.
- Egoista! – warknęła, wyrywając dłoń z jego dłoni. - Egoista i gnojek! Tym jesteś! Tylko tym! Cała ta twoja piosenka była tylko pretekstem!
- Zimno mi - poskarżył się płaczliwym głosem jak dziecko.
Ona znieruchomiała. Dzieci robią czasem okropne rzeczy, a i tak im się wybacza. Wybaczyła. Zdjęła płaszcz. Zadrżała. Przeszył ją chłodny powiew wiatru, mimo to się nie cofnęła. Wiedziała, że to, co chce zrobić jest ważne. Była tam dla niego, nie dla przyjaciela, dla człowieka, ale to i tak było ważne. Okryła go szczelnie. Uśmiechnął się słabo, nie powiedział niczego. Sama z siebie sięgnęła po gitarę. Marzły jej ręce, a po plecach chodziły dreszcze, gdy znowu zaczęła grać.
- Pamiętam nasze pierwsze spotkanie – powiedziała po chwili. - Strasznie wtedy wyglądałeś: tłusty, lalusiowaty blondynek...
- Myślisz, że ty wyglądałaś lepiej? - wtrącił słabym głosem.
- Nie podobało mi się to, co wtedy robiłeś, twoja muzyka. Nigdy zresztą mi się nie podobała...
- A mój „Testament”?
- Muzyka jest dobra – przyznała. - Czegoś się nauczyłeś, ale ten tekst... W twoich tekstach zawsze było za dużo okrutnej prawdy, chociaż na pozór wydawały się takie słodkie. – Westchnęła. Spojrzała w niebo, ale nie znalazła tam gwiazd. Światło latarni i smog sprawiły, że rzadko mogli dostrzec gwiazdy na fioletowym niebie. - Zawsze jednak fascynowało mnie to, jak wiele potrafiłeś osiągnąć. To zawsze potrafiłeś. - Nutka nostalgii zaczynała pobrzmiewać w jej głosie. - Nawet teraz. Przecież mnie tu ściągnąłeś. Przecież siedzę tu, rozmawiam z tobą, a mogłam leżeć przed telewizorem, albo bawić się z Bengtem i Aniką. Co bym sobie nie postanowiła, zawsze biegnę na twoje najmniejsze skinienie. Masz w sobie coś takiego, że to działa.
Jörg uśmiechnął się lekko.
- Żebyś tak zawsze biegła, to przesada. Nie widzieliśmy się parę lat.
- Pięć – sprecyzowała Efva.
Nagle w ich ciszę wdarł się odgłos szybkich, stanowczych kroków. Efva podniosła głowę. Od razu zobaczyła dwóch mężczyzn w mundurach policji. Nie mogą im przeszkodzić, nie mogą ich stąd zabrać.
- Jörg, daj mi dokumenty - nakazała.
- Po co?
- Daj, nie pytaj!
Policjanci byli coraz bliżej. Poderwała się. Oni stanęli tuż przed nią.
- Proszę dokumenty - zażądał jeden, drugi zapytał:
- Czy wie pani, która godzina?
- Tak, wiem. Mój przyjaciel - to słowo brzmiało jakoś dziwnie i obco - źle się poczuł, zaraz stąd znikniemy.
Ten, który trzymał dokumenty przyglądał się jej uważnie. Przeczytał nazwisko i nie mógł uwierzyć z kim miał do czynienia. Obdarzyła go uśmiechem.
- To nie pora, żeby przesiadywać na ulicy - powiedział drugi, nie zdający sobie jeszcze z niczego sprawy.
- Niech pan da spokój – rzuciła. - Wie pan, kim jestem?
Wybałuszył tylko oczy. Nie wiedział.
- A ma pan córkę?
- Tak, ale co to ma do rzeczy?
- Zaraz pan zobaczy. Ile ma lat?
- Dwadzieścia cztery.
- To niech się pan jej zapyta, ona będzie wiedziała.
Drugi pokazał mu ich dokumenty.
- To piosenkarka. Kiedyś była sławna - powiedział pod nosem.
- Czy ja mogę zagrażać społeczeństwu? - spytała Efva.
- Nie - wyjąkał policjant. - Ale... Może w czymś pomożemy?
- Nie trzeba. Niedługo znikniemy. Naprawdę niech panowie się nie przejmują. Dziękuję za troskę.
- Przepraszam, że panią niepokoiliśmy – powiedział starszy z policjantów i obaj ruszyli dalej.
- Może autograf dla córki! - zawołała za nimi, ale chyba już tego nie usłyszeli.
Odwróciła się w stronę ławki. Jörg leżał z zamkniętymi oczami. Z przerażeniem pomyślała, że to już się stało.
- Jörg – wyszeptała, przykucnąwszy koło niego. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Jörg - powtórzyła raz jeszcze.
Powoli uniósł powieki, chciał coś powiedzieć, szczęki mu drżały. Dotknęła swoją lodowatą dłonią jego rozpalonego policzka, potarła o niego kciukiem, uśmiechając się z trudem. Przeszywający ją chłód stawał się nie do zniesienia, ale teraz nie miało to najmniejszego znaczenia.
- Jesteś najlepsza - wyszeptał cicho. - Zawsze byłem pewny, że czas cię nie pokona.
Och nie, Jörg – pomyślała. - Czas już mnie pokonał.
Jörg kojarzył jej się tylko ze złymi czasami, z awanturami. A przecież kiedyś musiało istnieć coś więcej, coś co wyrzuciła ze swojej świadomości.
- Kiedyś chyba byliśmy razem szczęśliwi – wyszeptała. Chciała mówić, chciała znaleźć w sobie zagubioną prawdę. - Pamiętasz nasz pierwszy koncert?
- Jakbym mógłbym nie pamiętać. To był nasz najlepszy koncert - powiedział powoli. - Było tylko białe światło. Niczego nie musieliśmy ukrywać. Po prostu wyszliśmy na scenę i byliśmy najlepsi.
- Ależ nie – zaprotestowała. – Owszem, było tylko białe światło. Ale... Przed nami grały inne zespoły i kiedy przyszła na nas kolej połowa widowni już wyszła.
- Oczywiście. – Jörg uśmiechnął się słabo. – To ty masz racje, tyle, że wtedy wszystko jeszcze było możliwe. Jeszcze nie byliśmy na szczycie, ale już wiedzieliśmy, że tam dotrzemy. Wtedy jeszcze mogliśmy się cofnąć i nie zawaliłoby to połowy świata. Ale wtedy nie widzieliśmy powodów, żeby się cofać.
Efva usiadła na bruku obok ławki, bolały ją nogi. Teraz zimno i brud nie mogły już jej przeszkodzić, teraz odnajdywała siebie.
- Tak. Wtedy chcieliśmy z sobą pracować. Cieszyło nas to. Wtedy... – Nagle zamilkła.
- Wtedy ty i ja stanowiliśmy całość i było nam dobrze razem na świecie - wyszeptał on zachrypniętym głosem płynącym z głębi piersi. - Zapomniałaś?
- Tak. - Skinęła głową. - To znaczy... Tak było naprawdę? - spytała niepewnie. - Naprawdę ja... - Czy to miało znaczyć, że niepotrzebnie uciekała?
- Nie było tak różowo – przyznał. - Ale to prawda. Nocą kiedy się poznaliśmy, też było trochę inaczej.
- Tak – powiedziała, próbując to sobie przypomnieć. - Zobaczyłam twoje oczy. Patrzyłeś na mnie. Dlaczego na mnie patrzyłeś?
- Byłaś inna - oznajmił.
- Ale to, że mi się nie podobałeś, to prawda - zarzekła się.
- Ty też mi się nie podobałaś - odciął się. - Ale coś w tobie było. Ty też coś zobaczyłaś...
- Chcesz mi to wmówić? - Nie mogła przyznać się tak wprost. - Ale tak. Coś wtedy poczułam. Nie pamiętam już tego. Pamiętam... Pamiętam twoje dłonie.
Wsunęła rękę pod płaszcz i odnalazła tam jego dużą, ciepłą dłoń o długich palcach. Zadrżała, spowodowało to i zimno, i ten dotyk.
- Pamiętasz to swoje mieszkanie z oknami w kształcie równoległoboku? - spytał.
- Tak, byłam tam taka samotna. - Właśnie tego nie chciała pamiętać.
- Siedziałaś na parapecie i czekałaś na cud. Wiesz jak ja cię wtedy podziwiałem? Wtedy byłaś najlepsza, a ja byłem szczęśliwy.
- Ty byłeś szczęśliwy tylko trzy razy – przypomniała. O tamtych czasach wciąż nie chciała mówić.
- Przesadziłem. - Uśmiechnął się. - Ale powiedz mi, czy to pamiętasz. Chciałem, żeby tak było zawsze.
Ścisnęła jego dłoń.
- Ja... – wyszeptała. - Ja zapomniałam. Ja chciałam zapomnieć. Było mi wtedy tak strasznie źle...
- A ja? - spytał.
- Wiesz, wtedy byłeś wspaniały, tylko, że ja zapomniałam. Powiedz... Czy sprowadziłeś mnie tu, żebym sobie przypomniała?
- Nie. Chciałem tylko, żebyś zaśpiewała moją ostatnią piosenkę, bo nikt nie śpiewa tak, tak jak ty. Nie wiedziałem, że zapomniałaś.
- Więc nie chciałeś obudzić we mnie...?
- O czym ty mówisz? - Nie rozumiał.
- Byłam przekonana, że cię nienawidzę. Tym czasem, kiedyś byliśmy razem... My po prostu stanowiliśmy całość i nawet jeśli nigdy o tobie dobrze nie myślałam, to teraz... Czy to miłość?
- Nie. - Przecząco pokręcił głową. - Jesteś zmęczona.
Oparła brodę na piersi i siedziała tak przez chwilę milcząc.
- Ludzie mówią - wyszeptał on, po tym jak minęła cała wieczność - że kiedy się umiera, jest najpierw zimno i ciemno. Czy to już się zaczęło? Wokół jest tylko ciemność.
Pochyliła się nad nim.
- To noc. Nie pamiętasz?
- Noc - powtórzył.
- Czy widzisz moją twarz? - spytała zaniepokojona.
- Tak, ciebie widzę. - Jego głos brzmiał słabo.
- Więc, to tylko noc. - Uśmiechnęła się swoim cudownym, zdeformowanym wadą zgryzu uśmiechem. - Niedługo wzejdzie słońce. Zobaczysz. Już zaczyna się rozjaśniać.
- Ja nie dożyję do wschodu. Bardzo chciałbym jeszcze raz zobaczyć wschód słońca. Niewiele ich widziałem, ale nie dożyję.
- Dożyjesz - zapewniła, wciąż jeszcze do końca nie wierzyła w to, o czym cały czas mówili. - Dożyjesz, na pewno. To już niedługo.
Na chwilę zamilkła.
- A może jednak sprowadzę tu lekarzy? Chociaż spróbujmy.
- Ja już podjąłem decyzję. – W jego głosie zabrzmiał wyrzut. – Nie wracajmy do tego.
- Nie chcę cię stracić.
- Ale my w żaden sposób nie możemy być razem. Gdybym nie umierał, w ogóle byśmy się nie spotkali. Zresztą ty i ja to coś innego, niż mężczyzna i kobieta, to nie miłość, nawet jeśli tak to teraz odbierasz. Byliśmy przyjaciółmi, scenicznymi partnerami. Ale i tak razem nie było nam dobrze i nie sądzę by mogło być. Zbyt się różnimy. Gdybyśmy spróbowali znowu coś razem stworzyć, byłoby znowu jak w tamtym mieszkaniu. Ja myślałbym, że jestem wspaniały, a ty byś płakała w deszczu.
- Skąd wiesz, że płakałam!? - podniosła głos.
- Wiem. Widziałem, chociaż ty myślałaś, że w deszczu można płakać bezkarnie.
- Ale moglibyśmy być duetem, nagrać jeszcze parę dobrych płyt...
- Przecież wiesz, że nie.
- Jörg...
Pochyliła się, chciała go pocałować.
- Nie rób tego – zaprotestował. - Możesz się zarazić.
- Nie. To tylko tobie zawsze przydarzały się takie rzeczy. Ja jestem niezniszczalna. Zapomniałeś? To nie ja wybiłam sobie ząb własną gitarą. - Odrzuciła w tył głowę i wybuchła tym czystym, szaleńczym śmiechem, którego nikt nie słyszał już od wielu lat. – I bakterie z Florydy w Morzu Północnym... – W oczach stanęły jej łzy.
Nie pocałowała go. Pochyliła się i przytuliła twarz do jego ramienia.
- Zagraj - poprosił.
Wzięła gitarę i usadowiła się wygodnie na ziemi.
- Ale mam dwa warunki – powiedziała zdławionym głosem.
- Jakie.
- Zaśpiewasz razem ze mną.
- Dobrze.
- A potem pozwolisz mi pójść po pomoc.
- Efvo... - Skrzywił się.
- Takie są moje warunki. – Znowu zbierało jej się na płacz.
- W porządku.
- No to zaczynamy.
Jej mocny głos wzbił się ku niebu, tak jakby niósł ważną wiadomość całemu światu, a jego schrypnięty wtórował jej pełen bólu i niepokoju. Śpiewali. Może chcieli jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili muzyka znaczyła więcej niż słowa. Słowa mogłyby znowu ich oszukać, tak jak oszukiwały przez lata, jak oszukały i ostatniej nocy. To nie była prawda, to co mówili, nie do końca. Znowu wymyślili świat, świat idealny, w którym było tylko dobro i zło, w którym wszystko kręciło się wokół ich dwojga.
Śpiewali. Coraz bardziej zmarzniętej Efvie trudno było dociskać struny. Bolały ją palce. Akordy coraz częściej brzmiały fałszywie. Przestała więc grać i już tylko ich głosy walczył z ciszą miasta na chwilę przed świtem, chociaż i śpiewać było jej trudno, gdy musiała powstrzymywać drżenie szczęk. Nie spostrzegła nawet, że na ulicy pojawili się pierwsi przechodnie.
Jörg zamilkł przy drugiej zwrotce, ale ona nie mogła przestać śpiewać. Bała się spojrzeć mu w twarz, sprawdzić, czy to już się stało.
Po chwili odezwał się znowu, słabo i niewyraźnie, ale nadal próbował śpiewać.
- Wytrzymaj. Zaraz wracam. - Poderwała się. Dotknęła jego policzka.
Nie odpowiedział.
Odwróciła się, ale zrobiła tylko dwa kroki. Pojedynczy promień słońca wystrzelił ponad blokami.
Znowu na niego spojrzała.
- Dożyłeś! - Zawołała. - Popatrz, słońce wschodzi!
Tym razem także nie usłyszała odpowiedzi.
Przypadła do niego. Miał zamknięte oczy. Szarpnęła nim ciągnąć za poły płaszcza.
- Jörg!
Nie zareagował. Nogi ugięły się pod nią i osunęła się na ziemię, trącając gitarę. Instrument zajęczał żałośnie. A więc nie zdążyła. Było za późno. On umarł.
Boże, ale jest zimno - przeleciało jej przez głowę przyziemnie i zupełnie bezsensownie. Spojrzała na Jörga okrytego jej płaszczem. Teraz mogła mu go zabrać. Już go nie potrzebował. Nie, nie mogła. Nie mogła odebrać mu płaszcza, to byłoby podłe.
Sama spróbowała otulić się ramionami. Rozszlochała się nagle. Mijali ją przechodnie, ryczały silniki samochodów. Noc minęła. Pomarańczowozłota kula słońca wytoczyła się na niebo, za jej placami. Nic już jednak nie miało znaczenia.
Nagle pochyliła się nad nią drobna, elegancko ubrana kobieta o puszystych ciemnych włosach. Dotknęła jej ramienia.
- Efva? – spytała. Była zdyszana.
Poderwała w górę głowę, ukazując światu rozmazany makijaż. Nieprzytomnie spojrzała w poszarzałą twarz Marianne, żony Jörga. Otworzyła usta i nie zastanawiała się co powie, głos sam popłynął, rozdzierając jej gardło.
- On był moim przyjacielem.
30.10.1994 - Warszawa