Kejti's Factory - Opowiadanie

"Przezwyciężyć śmierć"




Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Chłodny wiatr przeszył ją dreszczem. Nie wywoływał dreszczy nigdy dotąd. Nie mógł. Od urodzenia żyła w tym klimacie. Tego dnia jednak musiała szczelniej się otulić krótką, czarną skórą.
Jej palce znowu zaczęły taniec po płycie nagrobka. Badała ją, jak gdyby była ślepa. Nie wierzyła swoim oczom. Koniuszki palców zapadały się w żlebach złoconych liter. "P" miało miłe, miękkie kształty, przy nim zatrzymała się na chwilę. "I" było zimne, pozbawione kropki, po nim tylko przesunęła dłonią. "R" podobne do "P", lecz z kantem nóżki, kryło w sobie coś ostrego, co rozdarło jej serce. To był koniec drogi. "P", "I", "R", Pir - litery układały się w imię.
Palce jej drugiej ręki spoczywały na dwóch "S" w środku nazwiska, gdy pierwsza osunęła się linijkę niżej. "Żył 33 lata" - dalej była jego data urodzenia i data śmierci z przed sześciu dni.
To nie możliwe! To nie mogło się zdarzyć! On nie umarł! – mówiło coś w jej głowie.
Rozmawiała z nim przed tygodniem, umawiali się na nagrania. Teraz była tu, nad świeżym grobem.
Poprzedniego dnia dowiedziała się z wiadomości, o tym co się stało. Wtedy było już po pogrzebie. Zginął w wypadku samochodowym - zderzenie czołowe z mercedesem. Konał całą noc, nic nie dało się zrobić. Miał... Ale do końca był przytomny.
Dlaczego nikt jej o tym nie powiedział? Przecież byli przyjaciółmi. Powinna tam być, przyjść do niego, pożegnać się. Powinna być chociaż na pogrzebie. Rozumiała, że Elizabeth nie była w stanie jej o tym powiadomić. Kiedy poprzedniego dnia zadzwoniła do niej, by się upewnić, usłyszała tylko szloch w słuchawce, ale przecież byli i inni, myślała, że i jej przyjaciele.
Palce znów rozpoczęły taniec od „P", pieściły litery składające się na jego imię, imię, które kiedyś szeptała.
Jak wszyscy mogli o niej zapomnieć? Była zbyt dumna, by zaakceptować fakty. Zapomnieli? Nie. Tak naprawdę to nic się nie stało, to był tylko sen, sen z którego wkrótce miała się obudzi. Łzy nie nabiegły do jej oczu. Czemu miała płakać, skoro nic się nie stało?
Podskoczyła nagle. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Odwróciła głowę i spojrzała w twarz zdziwionej, spłakanej dziewczyny ściskającej w ręce małą wiązankę. To była jego fanka. Zapewne pomyślała, że Margo też jest taka jak ona. Dziewczyna szybko zrozumiała swoją pomyłkę. Cofnęła rękę i stała wpatrując się w Margo. Na jej twarzy powoli rodził się wściekły grymas.
- Czemu nie przyszłaś na pogrzeb? - wycedziła przez zęby.
Margo podniosła się. Nerwowo otuliła się skórą. Szukała czegoś w twarzy jednej z dziesiątek dziewczyna zakochanych w jej scenicznym partnerze. Zbierała w sobie odwagę, by jej wygarnąć. Zawsze była pewna siebie, ale tu i teraz, zapomniana przez wszystkich i w umyśle dziewczyny zapewne zmieszaną z błotem, nagle opuściła werwa. W końcu powiedziała zupełnie spokojnie, może tylko lekko łamiącym się głosem:
- Możecie myśleć o mnie co chcecie, ale ja po prostu nie wiedziałam. I wierz czy nie, ja naprawdę go kochałam. - Odwróciła się, minęła dziewczynę i z pochyloną głową odeszła w stronę bramy cmentarza. Wsiadła do samochodu, oparła głowę o kierownicę i siedziała tak przez chwilę, zanim ruszyła.
Jechała powoli, tylko sześćdziesiątką, wiedziała, że jest zbyt rozkojarzona by panować nad samochodem. Wciąż zadawała sobie pytanie - dlaczego? Dlaczego nikt jej nie powiedział?
Samochody mijając ją trąbiły.
Niech sobie trąbią – myślała. - I tak nie mam zamiaru przyśpieszać.
Mijała właśnie złomowisko, gdy zobaczyła czerwone porsche ze zgniecionym przodem.
To musiał być jego wóz. – Wydało jej się to najzupełniej oczywiste. - Kto inny mógłby jeździć porschem? To nie był często spotykany samochód.
Nie włączywszy migacza zjechała na pobocze. Ktoś minął ją wciskając klakson.
Poszła do wraku. Przód był zupełnie wgnieciony. Kierownica podeszła pod przednie siedzenie, zderzył się przecież z dużym i ciężkim wozem. Właściciel tamtego przeżył. Szyb, ani drzwi nie było - samochód cięto, żeby wydobyć z niego nieszczęsnego kierowcę.
Dotknęła dłonią dachu. Nie musiała sprawdzać rejestracji, była już pewna - to wóz Pira. Spojrzała do wnętrza na brunatne plamy na tapicerce i kierownicy. Wyciągnęła rękę i koniuszkami palców dotknęła chropowatej powierzchni skrzepu pokrywającego siedzenie. To była jego krew. Przeszył ją dreszcz, zadrżała kuląc się w sobie.
- Czego pani szuka? - zabrzmiał koło niej męski głos.
Uniosła głowę i ujrzała pracownika złomowiska.
- Zastanawiam się – wydusiła przez ściśnięte gardło - czy można by go jeszcze wyremontować?
- Nie. - Mężczyzna potrząsnął głową. Wyszczerzył zęby i parsknął. Naprawdę go rozbawiła. - Odklepanie kosztowałoby fortunę. Poza tym silnik poszedł w diabły. Ten numer się nie opłaca, lepiej kupić nowy.
- Tak, ale to już nie będzie ten - burknęła pod nosem, sama do siebie i odeszła.
Mężczyzna patrzył za nią przez chwilę, śmiejąc się. Myślał, że to jedna z fanek, wiele było tu już spłakanych wariatek.
Znowu siedziała chwilę z głową na kierownicy. Wiedziała, co się wydarzyło, ale nadal nie wierzyła w to. Śmierć w jej mniemaniu nie mogła przyjść tak nagle i niespodziewanie. To był sen, sen z którego miała się niebawem obudzić.
Wjechała do centrum niewielkiego, starego miasta, gdzie mieszkała i gdzie on mieszkał. Zatrzymując się przed swoją kamienicą widziała jego dom. Chciała tam pójść, ale nie wiedziała po co? Żeby zobaczyć domofon z wypisanym nazwiskiem Elizabeth? Nie mogłaby zadzwonić. Elizabeth pewnie wciąż jeszcze płakała. Nie potrafiłaby z nią rozmawiać. Poza tym o czym? Elizabeth była szalona. Płakała, a świat przecież wciąż wyglądał tak samo. Niebo było takie samo jak zawsze, nisko stojące słońce, bloki i telewizja także. Kiedy ktoś umiera coś powinno się zmienić.
Och, kiedy wreszcie ten sen się skończy? Kiedy będę mogła wreszcie obudzić się rano w swoim łóżku i wiedzieć, że wszystko jest tak samo, jak było, i że Pir zadzwoni w poniedziałek.
Po cichu weszła po schodach na ostatnie piętro, nie chciała spotkać żadnej z sąsiadek. Wsunęła się do mieszkania i zwinęła na fotelu, w ciszy czekając na przebudzenie, ale ono nie nadeszło.

Przed jedenastą zadzwonił dzwonek u drzwi. Potrzebowała trochę czasu, żeby się rozplątać z własnych kończyn i wstać. Nie spieszyło jej się. Uważała, że to nie może być nikt inny niż sąsiadka z dołu. Stara z pewnością znowu czegoś zapomniała kupić, bo o tej godzinie chyba nie chciała plotkować.
Otworzyła i ujrzała wysokiego, barczystego mężczyznę o dziecięcej twarzy. Spojrzała mu prosto w oczy, wielkie, głębokie, ciemne, o nieokreślonym kolorze pomiędzy brązem, a zielenią. Było w nich coś z wyrazu oczu wiernego psa. Znała je, znała bowiem tego mężczyznę - to był Pir.
A więc się obudziłam?
- Nie! - wrzasnęła nagle. Pir nie powinien do niej przyjść. Pir nie żył.
Wsunął się cicho za próg i przycisnął ją do siebie, zasłaniając jej usta dłonią.
Poczuła go, był ciepły, a na jego ciele nie było żadnych ran, nie rozkładał się, nie był żywym trupem, zombie, czy czymś takim. On żył.
- Będziesz krzyczała? - spytał, a jego lekko zachrypnięty, tak dziwnie brzmiący głos wsunął się w delikatny sposób do jej uszu, uspokoił i zapewnił, że wszystko jest w porządku, może nie normalnie, może nie tak, jak było, ale w porządku.
Potrząsnęła głową. Puścił ją więc i zaczął zdejmować wysokie cowboyskie buty. Przyglądała mu się przez chwilę.
- Pir, ale ty przecież umarłeś? - powiedziała w końcu.
- Umarłem – potwierdził.
Wtedy znowu zadzwonił dzwonek.
- Idź do salonu – nakazała, wypychając go siłą z przedpokoju.
Otworzyła.
- Nic pani nie jest? - spytała sąsiadka z dołu.
- Nie, a dlaczego miałoby być? - zdziwiła się.
- Krzyczała pani. Zaniepokoiłam się. - Spojrzenie starej spoczęło na butach Pira.
- To nic, wystraszyłam się tylko. Dziękuję za troskę.
- Gdyby pani czegoś potrzebowała...
- Oczywiście, dziękuję - oznajmiła zamykając sąsiadce drzwi przed nosem.
Weszła do salonu. Pir siedział rozwalony na jej białej kanapie i naprawdę nie przypominał nieboszczyka. Przyglądała mu się przez chwilę, potem powtórzyła pytanie:
- Ty umarłeś?
- Tak. - Odpowiedź znowu była taka sama. - Dlaczego nie przyszłaś? - Oparł łokcie o kolana i zwiesił głowę, kuląc się w sobie. - Czekałem - pretensje brzmiały w jago głosie.
Usiadła obok niego i objęła go ramieniem, chcąc pocieszyć.
- Przyszłabym – zapewniła. - Ale nie wiedziałam, że to się stało. Dowiedziałam się wczoraj z wiadomości.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Przez chwile milczeli.
- Umarłeś – rzekła, jakby się upewniając - ale jesteś ciepły... i w ogóle tutaj jesteś, jak...
Uśmiechnął się.
- Nie uwierzyłaś w moją śmierć, a więc, dla ciebie nie umarłem - wyjaśnił, a ona przyjęła to do wiadomości. Wszystko było możliwe, przecież to był tylko sen.
- Ale sąsiadka widziała twoje buty? - stwierdziła po chwili.
- Tak. Ci, którzy nie wiedzą, że umarłem, też mnie widzą i ci, którzy mnie nie znają. Niestety zbyt wielu mnie zna - dodał ze smutkiem.
- Zawsze będziesz mógł do mnie przychodzić? – spytała.
- Zawsze – zapewnił. - Ale przecież można to zmienić.
Popatrzyła na niego zdziwiona, nie bardzo wiedząc, o czym mówił. Dlatego wyjaśnił:
- Gdybyś sprawiła, żeby wszyscy uwierzyli, że żyję, mógłbym żyć znowu. Zrobisz to dla mnie?
Skinęła głową, w oczach miała łzy. Objął ją i mocno przycisnął do siebie. Świat okazał się inny, niż myślała, ale czy miało to znaczenie, skoro Pir znowu był przy niej, kiedy odzyskała przyjaciela.

- Nagraliśmy te dema z Pirem przed paroma dniami - powiedziała Margo, wręczając Olafowi taśmy. Miała nadzieję, że on dobrze się nimi zajmie, chociaż zawsze przedtem takie rzeczy robił Pir. - To nie brzmi jeszcze tak, jak powinno, ale myślę, że możesz to już pokazać w wytwórni. Chcielibyśmy w najbliższym czasie wydać z tym singiel... - Urwała, bo zorientowała się, że Olaf nie słuchał, a gapił się na nią tylko wybałuszając oczy.
Zamilkła i czekała co on powie. Olaf jednak potrzebował czasu, by coś z siebie wydobyć.
- O czym ty mówisz? – wyjąkał. - Kiedy nagraliście? Myślałem, że nic nie zostało?
- A co miało zostać? - Teraz i ona się zdziwiła.
- Przecież Pir nie żyje.
- Żyje – zapewniła go Margo. - Przesłuchaj te taśmy to usłyszysz.
- Margo, jesteś zmęczona, zestresowana. Może...
- Nie. Po prostu wysłuchaj tych taśm. – Pomyślała, że Pir postawił przed nią zbyt trudne zadanie. Nie miała jednak zamiaru się wycofać. Pir okazał się być całym jej światem. Kiedy był przy niej, buntowała się przed tym, co narzucał zespołowi. Krytykowała piosenki, które pisał i aranżacje, które wymyślał. Czasem robiła coś sama, wydawała solowe płyty, ale zawsze wracała do zespołu, do Pira, bo tylko on wiedział, jak dotrzeć na szczyty list przebojów. Wszystko co robił było wielkie i zbliżało do celu. Ona sama nigdy nie potrafiła pracować z takim rozmachem, a przecież gdzieś w głębi serca chciała tego samego co on, czasem tylko bez niego.

- Słuchałem taśm od ciebie – oznajmił Olaf przez telefon następnego dnia. - Tam niczego nie ma. To znaczy jest tylko twój głos. Nie ma jego partii, nie ma muzyki. Ty to nazywasz nagranymi z nim piosenkami?
- Nieprawda. Wszystko jest. Nagraliśmy to razem – uparła się Margo. Mówiła jak dziecko, które uwierzyło w swoje kłamstwo, nie jak ktoś, kto mógł kogokolwiek do czegokolwiek przekonać.
- Margo...
- Poczekaj – jęknęła. – Myślę. - Przez chwilę milczała. Potem zaczęła mówić bardzo cicho i wolno. - Przyjedź do mnie z tymi taśmami. Pójdziemy po moją sąsiadkę z dołu. Posłuchamy ich razem. Potem ona ci powie, czy słyszała Pira, czy nie. Ona nie będzie po mojej stronie. Nie udałoby mi się jej przekonać do kłamstwa, zresztą, nic jej nie powiem, dopóki nie przyjedziesz.
- Margo... - jego głos brzmiał ostro, więc nie dała mu skończyć:
- Proszę - wyszeptała płaczliwie. - Przyjedź. Czekam.
Zanim zdążył odpowiedzieć, odłożyła słuchawkę. Zwiesiła głowę i oparła czoło o telefon, czuła narastający, pulsujący ból głowy. Gdyby tak od razu udało jej się przekonać Olafa, to byłoby zbyt łatwe. Zresztą walka o życie po śmierci, przełamanie wszystkich granic, to był jakiś absurd. Powinna zapytać Pira, czy to już kiedyś się zdarzyło. Chociaż po co miała pytać? Znała odpowiedź - nie. Ciepłe łzy wytoczyły się na jej policzki z półprzymkniętych powiek.
- Och, Pir... - wyszeptała, mówiąc tym wszystko, co miała do powiedzenia mała kobietka, która usiłowała powstrzymać rwący nurt szerokiej rzeki, by ocalić miniony świat. Czy nie lepiej by było, gdyby pozwoliła się unieść w nowe życie? Do tego nie potrzebna była siła. Czego jej więc zabrakło? Odwagi?

Niezbyt długo czekała na Olafa, nawet jak jej się zdawało zbyt krótko, by się przygotować na jego przyjście.
- Teraz idziemy po sąsiadkę - rzuciła szybko, musiała mówić, działać, nie mogła się zatrzymać, zbyt ją przerażała twarz człowieka uważającego ją za stukniętą. Najgorsze było jednak to, że nie wiedziała, czy Olaf nie miał racji. Może to, że Pir do niej przyszedł, było tylko urojeniem?
- Czy mogłaby nam pani pomóc? - zapytała Margo, a sąsiadka uśmiechnęła się jakoś ironicznie. - Zrobiliśmy nagranie – tłumaczyła. - Ja uważam, że słychać dwa głosy, a on, że jeden. - Olaf był gotowy popukać się w głowę, gdy słyszał, co mówiła. – Gdyby była pani tak miła i poszła z nami jej posłuchać, i powiedział nam, co pani słyszy, byłabym pani bardzo wdzięczna.
- Nie znam się na muzyce. - Sąsiadka nie mogła zgodzić się tak od razu.
- Ależ naprawdę nie musi pani - zapewniła Margo. – Przecież i bez tego odróżni pani głos kobiety od głosu mężczyzny. Niech pani chociaż spróbuje, proszę.
- No dobrze - rzuciła nieco zmieszana sąsiadka i poszła z nimi na górę.
Margo zdziwił fakt, że drzwi były otwarte i przez chwilę zastanawiała się, czy może to ona sama ich nie zamknęła. Cowboyskie buty na korytarzu wyjaśniły wszystko. Pir przyszedł.
- Dzień dobry - powiedziała sąsiadka wchodząc do salonu, a Olaf rzucił na Margo pytające spojrzenie. Nie pojmował tej gry. Nie rozumiał, po co postawiała na przedpokoju te idiotyczne buty i dlaczego sąsiadka przywitała się z kimś, skoro Margo ponoć o niczym jej nie mówiła.
Margo włączyła taśmę.
- Proszę, niech pani posłucha. Są dwa głosy, czy jeden?
Przez chwilę siedzieli w skupieniu i tylko Olaf spoglądał co chwila na zegarek.
Ile jeszcze ma trwać ta farsa? – pytał samego siebie w duchu.
- Są dwa głosy - zawyrokowała w końcu sąsiadka.
- Jeden jest Margo, a ten drugi, to głos mężczyzny czy kobiety? - spytał Pir.
Sąsiadka spoglądała przez chwilę w stronę pustego fotela. Nie rozumiała sensu pytania, odpowiedź była przecież oczywista.
- To chyba pański głos - powiedziała.
- Okłamałaś mnie - rzucił Olaf. - Przecież ta kobieta odstawia tu szopkę dla ciebie.
Sąsiadka milczała zszokowana. Nie rozumiała jego wybuchu, ani w ogóle w czym leży problem i o co jest osądzana.
- O niczym jej nie mówiłam. Ona po prostu słyszy to, co tam jest. Spróbuj uwierzyć...
- Muszę iść - rzucił Pir wstając i wyszedł do przedpokoju.
Margo odprowadziła go żałosnym spojrzeniem.
- Do widzenia - wyjąkała sąsiadka. Nie usłyszała odpowiedzi, ktoś kogo nie było, nie musiał się żegnać wychodząc.
Margo dostrzegła w tym milczeniu wyraz rezygnacji.
- Nie życzę ci źle, ale naprawdę powinnaś pójść do lekarza - powiedział Olaf także zbierając się do wyjścia, jego głos drżał. Nie potrafił objąć umysłem tego, co się działo. Buty znikły. Sąsiadki to nie dziwiło, przecież wyszedł w nich ich właściciel.

- Pir - wyszeptała Margo w parę dni później, trzymając mu głowę na piersi. - Nie wiem, co mam zrobić. Olaf nie chce ze mną rozmawiać, zanim nie pójdę do psychoanalityka. On uważa, że dziwnie się zachowuje. Jedno jest pewne, nie uwierzy w ciebie, dopóki nie dostanie papierka, że jestem normalna.
- Idź więc i zdobądź go - oznajmił Pir zupełnie spokojnie.
Uniosła głowę i jej wilgotne oczy połączyły się z jego ogromnymi oczami pełnymi smutku, prawie namacalnym spojrzeniem. Drżała.
- Boję się – wyjąkała. - Boję się, że cię stracę. - Rozpłakała się, a on przytulił ją mocno do siebie. Wiedział, że to, co się z nią działo, było jego wina.
- Nie stracisz mnie - powiedział cicho, a jego głos wypełnił ciepłem puste, białe pokoje jej mieszkania. - Wierzysz we mnie. Jak byś mogła przestać wierzyć? Nie zwątpisz. Przecież wiesz, że tu jestem. Jestem tu tyle dni po pogrzebie.
- Pójdź ze mną - poprosiła wciąż płacząc.
- Nie mogę. Psychoanalityk na pewno mnie nie zna, zobaczy mnie, jeśli wejdę z tobą do gabinetu.
- Poczekasz pod drzwiami z Olafem, ale proszę, bądź tam.
- Będę - obiecał. Pochylił się, a ona poczuła ciepło jego policzka na swoim policzku. Tak, on nie był martwy.

Olaf ucieszył się z jej decyzji, ale ona sama nie była się w stanie przekonać, że to, co zrobi, jest słuszne - jak mówił Olaf, i że jest niegroźne - jak mówił Pir. Serce waliło jej szaleńczo, a po plecach ciekł strużkami zimny pot, gdy znalazła się w poradni.
- Trzymaj się - rzucił Pir, ściskając jej rękę.
Uśmiechnęła się z trudem.
To nic - powiedziała sobie w duchu. - To nic.
W końcu nadeszła jej kolej. Podeszła do drzwi. Obejrzała się. Jej spojrzenie napotkało zimną twarz Olafa i przesunęło się po niej szybko, by spocząć na pokrzepiającym uśmiechu Pira.
- Pir, kocham cię - wyszeptała cicho w pustkę korytarza i znikła za drzwiami.

- Patrz na wahadełko – słyszała męski głos dochodzący z ogromnej odległości, lecz zarazem z wnętrza jej umysłu. - Twoje dłonie robią się ciężkie. - Najpierw się opierała. - Twoje nogi robią się ciężkie. - Chciała uciec, szarpnęła się, ale było już za późno. Ciało nie słuchało jej. - Twoje powieki robią ciężkie.
- Nie! - potworny niemy krzyk rozdarł jej czaszkę. Przez ułamek sekundy wiedziała, co się zdarzy.
- Chce ci się spać - o tak, spać, nie miała już siły się bać. – Zasypiasz. - Zasnęła i obudziła się zwinięta w kłębek na swoim białym fotelu. Wspomnienie dziwnego snu trwało w jej umyśle, było bardzo blisko, tak blisko, że przez chwilę myślała, że sobie go przypomni, nie była jednak w stanie. W jej głowie tłoczyły się cienie, a ona nie umiała ich nazwać. Straciła rachubę czasu. Co to był za dzień? Tak wiedziała, to był dzień...
Boże! Potrząsnęła głową, uznała, że dopadła ją jakaś dziwaczna obsesja i nagle... Dzwonek telefonu wdarł się pomiędzy jej myśli, burząc ciszę.
Niech dzwoni. Nie chciało jej się wstać, ale kiedy odezwał się ponownie, skoczyła do aparatu tak szybko, że mało nie rozbiła się o framugę. Szarpnęła za słuchawkę.
- Halo - jęknęła zadyszana.
- Margo? - zabrzmiał głos Olafa. - Pir miał wypadek.
Wysłuchała paru najważniejszych informacji i już była w drodze przez wieczorne miasto rozświetlone neonami.
Pod szpitalem nie było jeszcze nikogo, ale wiedziała, że zaraz przyjadą reporterzy żądni sensacji i zapłakane fanki. Parę razy zabłądziła na długich, zimnych, białych korytarzach, zanim znalazła właściwy oddział.
- Jestem - powiedziała tylko, niczego więcej nie mogła powiedzieć, wiedziała o tym, widząc Elizabeth, płaczącą z głową na ramieniu Olafa.
Potem pojawił się lekarz o szarej, zmęczonej twarzy.
- Bardzo mi przykro - rzekł, a oni wiedzieli od razu, co to znaczy. - Bardzo mi przykro – powtórzył. - Ale on nie dożyje do rana. Nic nie możemy już zrobić.
Elizabeth rozszlochała się nagle.
- Chciał widzieć się z Margo, czy to któraś z pań? – dodał lekarz.
- Tak, to ja.
Lekarz zaprowadził ją pod jakieś drzwi zupełnie bez słowa. Wahała się chwilę, potem nacisnęła klamkę i weszła. Zatrzymała się wpół kroku przerażona widokiem, który ją powitał. Ta cała aparatura i jego sina twarz na tle białej pościeli, jego spękane usta i skrzep krwi na skroni.
Kiedy ją usłyszał, uniósł powieki, do połowy odsłaniając ogromne, smutne oczy. Drżała, stojąc w miejscu, ale wiedziała, że musi się przemóc, że musi z nim być i spełnić jego oczekiwania.
Przemogła się. Podeszła do niego i usiadła przy łóżku.
- Jestem - rzekła cicho, biorąc go za rękę o sinych palcach, do tej pory spoczywającą na kołdrze. Za nadgarstkiem sterczała z niej igła kroplówki. Druga ręka była ukryta pod spodem. Margo pomyślała nawet przez chwilę, że jej nie miał.
- To nie była moja wina - powiedział z trudem, ochrypłym głosem rozrywającym mu gardło. - Byłem na swoim pasie, to on na mnie wpadł.
- W porządku - powiedziała cicho. - Rozumiem – kłamała, żeby nie martwił się niczym w swoich ostatnich godzinach życia. Przecież i tak wiedziała, że jechał za szybko. On zawsze jeździł za szybko.
Jego wargi zadrgały, chcąc ułożyć się w uśmiech, ale nie były w stanie pozostać na długo w tej pozycji.
- Powiedz, czy coś byś zmieniła, gdybyś mogła zacząć raz jeszcze? - spytał po chwili.
- Tak – odparła. – Wszystko. Ale wtedy moje życie nie byłoby takie wspaniałe.
- To dobrze - znów usiłował się uśmiechnąć. - Bo ja też tak myślę. Byłaś najlepsza - głos mu się łamał, Margo czuła, że odchodził. - Kobieta z żelaza...
- Gdyby powiedział to ktoś inny, obraziłabym się - roześmiała się prawie swobodnie. - Ale w twoich ustach to najwspanialszy komplement.
- Zostaniesz ze mną? - On też czuł, że to koniec.
- Nie wiem, czy mi pozwolą.
- Pozwolą.
- A co z Elizabeth?
- Powiedz jej, że ją kocham, że chciałem...
- Czemu ty jej tego nie powiesz?
- Jeśli tu przyjdzie, to już zostanie, a ja chcę być z tobą. Ona jest moją żoną, a ty... - zamilkł, mówienie było zbyt wielkim wysiłkiem, ale jednak podjął go znów. - Masz kartkę?
Przeszukała kieszenie, by znaleźć notes i długopis. Podała mu je. Położył notes na krawędzi łóżka i powoli zaczął kreślić rozchybotane, drukowane litery. Potem zamknął notes i podał go Margo.
- To dla Elizabeth - oznajmił.
Skinęła głową.
- Czemu nie przeczytasz? – spytał.
- To nie do mnie - odrzekła.
- Jesteś najlepsza. - Jego wargi znowu zadrgały, usiłując przypomnieć sobie, co to jest uśmiech. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zabrakło mu siły, spojrzał tylko na nią. Jego powieki opadły, lecz chwilę potem poderwał je znowu. Wiedział, że zaraz nie będzie już w stanie tego zrobić, musiał więc zawczasu nasycić się jej widokiem, zapamiętać najlepiej jak to tylko możliwe jej wysuniętą do przodu szczękę, wąskie, ciemne oczy i zniszczone, krótkie włosy, by widzieć ją nawet, gdy widzieć już przestanie.
W końcu jego powieki opadły na dobre, lecz wciąż jeszcze żył, a ona była przy nim przez wiele nocnych godzin, aż do świtu, nie widząc niczego, niczego nie słysząc i nie czując bólu w karku.
Urządzenia zaczęły się awanturować, przyszli lekarze, a ona wciąż trzymała go za rękę. Zakryli prześcieradłem jego dziecięcą twarz. Jakiś mężczyzna pomógł jej się podnieść i wyjść. Omiotła nieprzytomnym wzrokiem Olafa i Elizabeth, podała jej notes i odeszła, sunąc dłonią po ścianie, by utrzymać równowagę. Wyszła na dwór, gdzie dopadli ją reporterzy. Zadawali jakieś bezsensowne pytania, nie rozumiejąc, czym jest miłość i czym jest śmierć. Torując sobie drogę łokciami, przedarła się do samochodu i ruszyła, by przemierzyć odległość jedynie paru ulic i zaparkować gdzieś przy krawężniku, oprzeć głowę o kierownicę i płakać, płakać bezgłośnie łzami po stracie scenicznego partnera, przyjaciela i kochanka.

- Może się pani obudzić. – Słowa docierały do niej z wielkiej dali. Najpierw nie rozumiała ich do końca. - Może się pani obudzić. Może się pani obudzić.
Otworzyła oczy i rozejrzała się nieprzytomnie po gabinecie psychoanalityka. Nie wiedziała co się stało, wiedziała jedno - Pir nie żyje.
- Pir! – krzyknęła, zrywając się z fotela i wypadając na korytarz. - Pir! - Przyszedł tu z nią, ale teraz go już nie było. – Pir! - To ona go zabiła.
Upadła na ziemię i zwinąwszy się w kłębek, szeptała jego imię, aż do utraty zmysłów.

26.09.1993 - Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...